Klangor i fanfary. Opowieści z Mazowsza - Herz Lechosław - ebook

Klangor i fanfary. Opowieści z Mazowsza ebook

Herz Lechosław

0,0
37,56 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Gawędy o ciekawych zakątkach Mazowsza – prowincjonalnych miasteczkach, wsiach i odludziach, które omija „masowa” turystyka. Autor, ceniony krajoznawca i miłośnik mazowieckiego krajobrazu, pięknym językiem opowiada o zawiłej historii tych ziem i ich mieszkańców, przywołując wiele nieznanych faktów i ciekawostek. Dużo miejsca poświęca również przyrodzie – znajdziemy tu opowieści o bobrach, łosiach czy żurawiach, pradawnych puszczach i malowniczych rzekach.

Notka z okładki książki: Ta książka opowiada o prowincji mazowieckiej, o tym, co znajduje się poza rogatkami Warszawy. O wioskach i miasteczkach, zabytkowych kościołach i pałacach, o ludziach, którzy żyli w ich cieniu, lub swoim życiem dodawali im blasku, o zadziwiająco bogatej mazowieckiej przyrodzie, a większość z nas nawet nie podejrzewa Mazowsza o taką przyrodniczą Gawędy o ciekawych zakątkach Mazowsza – prowincjonalnych miasteczkach, wsiach i odludziach, które omija „masowa” turystyka. Autor, ceniony krajoznawca i miłośnik mazowieckiego krajobrazu, pięknym językiem opowiada o zawiłej historii tych ziem i ich mieszkańców, przywołując wiele nieznanych faktów i ciekawostek. Dużo miejsca poświęca również przyrodzie – znajdziemy tu opowieści o bobrach, łosiach czy żurawiach, pradawnych puszczach i malowniczych rzekach.

Notka z okładki książki: Ta książka opowiada o prowincji mazowieckiej, o tym, co znajduje się poza rogatkami Warszawy. O wioskach i miasteczkach, zabytkowych kościołach i pałacach, o ludziach, którzy żyli w ich cieniu, lub swoim życiem dodawali im blasku, o zadziwiająco bogatej mazowieckiej przyrodzie, a większość z nas nawet nie podejrzewa Mazowsza o taką przyrodniczą rozpustę. Położone pośrodku Polski, nazbyt często lekceważone Mazowsze zasługuje na przyjaźń i umie się za nią odwdzięczyć. Osobom mu przyjaznym pokazuje miejsca wyjątkowe.

To, co najciekawsze, znajduje się zazwyczaj z dala od uczęszczanych dróg. A i przy tych uczęszczanych są miejsca, na które zazwyczaj nie zwraca się uwagi. O takich miejscowościach, miejscach i zabytkach, zdarzeniach historycznych i legendach opowiada ta książka: – o Białym Słupie w pobliżu Jeruzala, – o stópce Matki Boskiej i stópce jej kotka w Pieczyskach, – o dolinie Dzięciołka koło Czaplowizny, – o kościółku na Pokrytych Wodach, – o tym, czy baron Bisping zabił księcia Władysława, – o chałupie z orzełkiem w Rząśniku, – o bździelach koło Zakroczymia, – o najmniejszym mieście w Polsce, – o ligawkach z Sadownego, – o Janie Baptyście z Wenecji, – o tym, kto chodził na ryzę w Kamieńczyku, – o gwieździe upadłej, – o tym, czy Kampinos jest w Kampinosie, – o ruinach pałacu Poniatowskiego w Górze, – o Upartym Mazurze w Młocku, – o tym, gdzie darł się po czarnych szczelinach poeta, – o tym, jaką wieś polubiła Maria Dąbrowska i czemu, – o nigdy nie zamarzającym źródle w Osiecku, – o świętym, co ma trzy ucha, – o tym, co rzekł łoś łosiowi na temat ryb, – o pięknej Renie, co nago Bug przepłynęła, – o wsi Daltrozów na ziemi grójeckiej, – o ogromnym głazie w Zawadach, – o sposobie fotografowania typów, – o napoleońskich traktach, – o okopach i śmiercionośnym gazie nad Rawką, – o karawakach przy mazowieckich drogach, – o konwaliach majowych i werblach dzięciołów, i o wielu jeszcze innych ciekawostkach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 543

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gresro

Oceń książkę

Świetne przedstawienie Mazowsza, krainy niezbyt urodziwej, a dzięki Herzowi tak bliskiej i pięknej. Dawniej mówiło się o bajaniu i to jest takie bajanie w pozytywnym tego słowa znaczeniu - opowiadanie o tym co nas otacza, a co na pierwszy rzut oka nie jesteśmy w stanie dostrzec, wydobyć uroku takich miejsc nieodkrytych które są na wyciągnięcie ręki.
00



Spis treści

Dedykacja

Od autora

Sielsko, wiejsko, anielsko

Ziemia niebanalna

Bździel z propinacyą na bełchu

Opisanie wycieczki do Wyśmierzyc i Białobrzegów nad Pilicę w upalną sobotę czerwcową

Niezwyczajni ludzie w pałacu nad Bugiem

Letniskowy Liwiec

Pokryte wody koło Niedzborza

Klangor i fanfary. Opowieść o żurawiach

Na ptasim szlaku

Jest tam taka góra w dolinie dolnej Narwi

Jabłonna. Romantyczny zakątek romantycznego bohatera

Portrety nieborowskie

Architekt z Wilkowa w powiecie grójeckim

Oblicza wieku dziewiętnastego

Opowieść o Ćwikowej Górze

Drogi i trakty

Jak to z cenzurą nie tak dawno bywało

Kwitły już czeremchy w lesie i śliwy w sadzie

Nie należy fotografować na słońcu, bo się otrzymują wykrzywione twarze

Skuły, Kuły i Musuły

Z wiązem w herbie

Strzały w Teresinie

Krajobrazowe niespodzianki Mazowsza. Rzeka

Podwarszawskie góry

To i owo o sadach jabłonnych i nie tylko jabłonnych

Ach, te mazowieckie sosny żywiczne…

U Kapinossa puszcza jest wielka

W kszyaszczey Puszczey Kamyeczskyey

Nad Rydynią

Nasze małe miasteczka

Poeta z Bieżunia

Gwizdki i sikawki, ligawki i sochy, faetony i wasągi…

Kapliczki i krzyże przydrożne

Biały Słup

Gniazda obronne

O czym mówią stare mury

Skandale z tej ziemi

Było miasto, był zamek kamienny, wszystko przeminęło

Narew do Bugu, czy Bug do Narwi wpada

Wspomnienie książęcych łowów w Osiecku

Początki włoszczyzny na Mazowszu

Na gościnnej ziemi

Z notatnika kwiatoluba

Upadła gwiazda

Długie sioło nad Wymakraczem

Rawici nad Rawką

Dwaj panowie z Warszawic

Były to czasy, były. Opowieść o Broku nad Bugiem

Nad Bugiem, Wilączą, Zbożową Strugą i Ugoszczą.

Przepiórka

Arcydzieło z Boguszyc

Drewniane kościółki mazowieckie

Porzecze na Urzeczu

Dębowe świątynie

Głazy i kamienie

Miscellanea, czyli to i owo o tym i tamtym

Na Kurpiach

Lipki pani Marii

Zmierzch drewnianej chałupy

Na Starym Trakcie

Były sobie wioski dwie: Garnek i Fidest

Kuflewszczyzna

Dzik a łowy polskie

O Wiskitkach, turach i puszczach, których już nie ma

Władca bagien i trzęsawisk. Opowieść o łosiu

Z potrzeby serca, czyli polski styl narodowy

Nil desperandum

Krzewienie

Ścieżkami tych pól i lasów przechodziła historia

Wąskotorowy świat

Kilka światów z podwarszawskiej miejscowości Wesoła

Mistrz Orłowicz

W Otrębusach, Leśnej Podkowie i Milanówku…

Notatki z Leśnego Odludzia

Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne: An­drzej Ba­rec­ki

Ko­rek­ta: Bo­gu­sła­wa Ję­dra­sik

Zdję­cia: Le­cho­sław Herz

Na ob­wo­lu­cie wy­ko­rzy­sta­no zdję­cie au­tor­stwa Mi­ro­sła­wa „Ra­fa­ła” Olej­ni­ka przed­sta­wia­ją­ce frag­ment par­ku w Ar­ka­dii

Co­py­ri­ght © by Le­cho­sław Herz, War­sza­wa 2012

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Iskry, War­sza­wa 2012

ISBN 978-83-244-0192-5

Wy­daw­nic­two Iskry

ul. Smol­na 11 00-375 War­sza­wa

tel./faks (22) 827-94-15

e-mail: [email protected]

www.iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Przy­ja­cio­łomz ma­zo­wiec­kich dróg

Od autora

Wzra­sta­łem wśród wzgórz oraz gór ma­ło­pol­skich i tam­te kra­jo­bra­zy były mo­imi kra­jo­bra­za­mi. Na Ma­zow­sze przy­by­łem po­nad pół wie­ku temu. Nim zro­zu­mia­łem ni­zin­ność tej kra­iny, jej cał­ko­wi­tą in­ność, od­ręb­ność, in­dy­wi­du­al­ność, nim na­uczy­łem się ją czy­tać i od­czu­wać, upły­nę­ło spo­ro cza­su. Póź­niej jed­nak z każ­dym ro­kiem co­raz bar­dziej za­nu­rza­łem się w Ma­zow­szu,i tak już zo­sta­ło. Ca­ły­mi gar­ścia­mi czer­pa­łem z tych ni­zin po­środ­ku Pol­ski. Od­kry­łem nie­zwy­czaj­ne bo­gac­two. Mó­wiąc o Ma­zow­szu, naj­czę­ściej ma się na my­śli War­sza­wę, ale nie ona de­cy­du­je o oglą­dzie Ma­zow­sza, acz na nim wy­ro­sła, jest jego sto­li­cą i żywi się jego so­ka­mi.

Przez pół wie­ku włó­czy­łem się po dro­gach i bez­dro­żach tej ni­zi­ny, prze­dzie­ra­łem przez le­śne gąsz­cze, za­glą­da­łem za wiej­skie opłot­ki, mię­dzy par­te­ro­we dom­ki ma­łych mia­ste­czek, do dwo­rów i wiej­skich ko­ściół­ków, tro­pi­łem śla­dy hi­sto­rii i za­głę­bia­łem się w ło­sio­wych ma­tecz­ni­kach oraz pod­glą­da­łem pta­ki w gniaz­dach. Prze­wra­ca­łem stro­ni­ce sta­rych do­ku­men­tów w ar­chi­wach i zszyw­ki stu­let­nich ty­go­dni­ków. Roz­ma­wia­łem z ludź­mi. Gro­ma­dzi­łem to wszyst­ko, ukła­da­łem, aż wresz­cie ze­brał się sto­sik aku­rat­ny, aby zło­żyć z nie­go książ­kę.

Po­mie­ści­łem w niej opo­wie­ści (ese­je? ga­wę­dy?) o tym, co naj­bar­dziej mnie za­fa­scy­no­wa­ło. To, co naj­cie­kaw­sze, znaj­du­je się za­zwy­czaj z dala od uczęsz­cza­nych dróg i szla­ków. A i przy tych po­pu­lar­nych są miej­sca, na któ­re za­zwy­czaj nie zwra­ca się uwa­gi, a dla ra­so­we­go kra­jo­znaw­cy one wła­śnie są solą zie­mi.

Kra­jo­znaw­stwo było waż­ną dzie­dzi­ną za­in­te­re­so­wań pol­skiej in­te­li­gen­cji w cza­sach za­bo­rów i jesz­cze po­tem w nie­pod­le­głej Pol­sce. Pierw­si kra­jo­znaw­cy wnie­śli po­waż­ny wkład w zna­jo­mość pol­skiej geo­gra­fii, przy­ro­dy, hi­sto­rii, za­byt­ków i kul­tu­ry lu­do­wej. Na­zwi­ska wie­lu, ta­kich jak au­tor En­cy­klo­pe­dii Sta­ro­pol­skiej Zyg­munt Glo­ger, za­pi­sa­ły się zło­ty­mi zgło­ska­mi w hi­sto­rii Pol­ski. Za­ło­ży­ciel Pol­skie­go To­wa­rzy­stwa Kra­jo­znaw­cze­go, Alek­san­der Ja­now­ski, spo­czy­wa w alei za­słu­żo­nych Po­la­ków na war­szaw­skich Po­wąz­kach. Nie­opo­dal jest grób waż­ne­go dla pol­skie­go kra­jo­znaw­stwa Mie­czy­sła­wa Or­ło­wi­cza, au­to­ra nie­zli­czo­nych prze­wod­ni­ków i pu­bli­ka­cji.

W pierw­szych la­tach Pe­ere­lu kra­jo­znaw­stwo po­łą­czo­no z tu­ry­sty­ką. Jesz­cze przez wie­le lat trzy­ma­ło się nie­źle. Na fali pol­skie­go Paź­dzier­ni­ka dużą ran­gę zy­skał re­da­go­wa­ny przez Prze­my­sła­wa Bur­char­da mie­sięcz­nik kra­jo­znaw­czy „Zie­mia”, wy­da­wa­ny w Kra­ko­wie w la­tach 1956-1958, któ­ry zgro­ma­dził świet­nych au­to­rów, pi­sy­wa­li tam Ta­de­usz Chrza­now­ski, Ma­rian Kor­nec­ki i wie­lu in­nych. To­masz Chlu­dziń­ski i Ja­nusz Żmu­dziń­ski wska­zy­wa­li kra­jo­znaw­cze ścież­ki przez Ma­zow­sze, rów­nież au­to­ro­wi tej książ­ki. Z cza­sem jed­nak ruch kra­jo­znaw­czy po­czął usy­chać, aż zo­stał nie­mal zu­peł­nie przy­tło­czo­ny przez roz­kwi­ta­ją­cą dziś po­wszech­nie tu­ry­sty­kę ko­mer­cyj­ną.

Mam nie­kie­dy po­czu­cie, iż na­le­żę do ostat­nich di­no­zau­rów tak dzi­siaj nie­mod­ne­go kra­jo­znaw­stwa. W epo­ce, w któ­rej za­in­te­re­so­wa­nia czy­tel­ni­ków kie­ro­wa­ne są ku opi­som eg­zo­tycz­nych kra­jów, da­le­kich lub bliż­szych ba­ba­da­gów, ta­kie kra­jo­znaw­cze opo­wie­ści z zie­mi ma­zo­wiec­kiej wy­da­ją się nie do po­gar­dze­nia. Książ­ka ta opo­wia­da o pro­win­cji ma­zo­wiec­kiej, o tym, co znaj­du­je się poza ro­gat­ka­mi War­sza­wy. Uka­za­ne tu­taj wio­ski i mia­stecz­ka, za­byt­ko­we ko­ścio­ły i pa­ła­ce ze swo­ją hi­sto­rią, z ludź­mi, któ­rzy żyli w ich cie­niu lub swo­im ży­ciem do­da­wa­li im bla­sku, znaj­du­ją się po­śród za­dzi­wia­ją­co bo­ga­tej ma­zo­wiec­kiej przy­ro­dy, a, jak się zda­je, więk­szość z nas na­wet nie po­dej­rze­wa Ma­zow­sza o taką przy­rod­ni­czą roz­pu­stę. To wspa­nia­ła de­ko­ra­cja do tego, co ten re­gion za­wdzię­cza czło­wie­ko­wi.

Na­zbyt czę­sto lek­ce­wa­żo­ne, Ma­zow­sze za­słu­gu­je na bliż­szą przy­jaźń. Umie się za nią od­wdzię­czyć. Do osób mu przy­ja­znych praw­dzi­wie uśmie­cha się i po­ka­zu­je im miej­sca wy­jąt­ko­we i czu­ło­ści ocze­ku­ją­ce.

War­sza­wa-Krzy­wa Góra, 15 lip­ca 2011 r.

Sielsko, wiejsko, anielsko

W pej­za­żu pol­skim przez dłu­gie stu­le­cia do­mi­no­wał kra­jo­braz, któ­ry ucze­nie jest zwa­ny kra­jo­bra­zem kul­tu­ro­wym, to jest taki, w któ­rym dzie­ła rąk ludz­kich są har­mo­nij­nie wkom­po­no­wa­ne w na­tu­ral­ne śro­do­wi­sko przy­rod­ni­cze. Taki, gdzie „umie­jęt­ne usy­tu­owa­nie ele­men­tów ar­chi­tek­to­nicz­nych może pro­wa­dzić do znacz­ne­go pod­nie­sie­nia wa­lo­rów kra­jo­bra­zo­wych” – pi­sał w 1980 roku świet­ny znaw­ca na­sze­go kra­jo­bra­zu pro­fe­sor Ste­fan Ko­złow­ski.

O uro­dzie pol­skie­go kra­jo­bra­zu de­cy­do­wa­ły trzy głów­ne do­mi­nan­ty: dwór, wieś i ko­ściół. Nie­kie­dy wieś za­stę­po­wa­ło małe mia­stecz­ko, wszyst­ko jed­nak po­zo­sta­wa­ło jak u Mi­ko­ła­ja Reja: mię­dzy pa­nem, wój­tem i ple­ba­nem. Dzi­siaj ten ro­dzaj pej­za­żu, zwłasz­cza w są­siedz­twie du­żych ośrod­ków miej­skich, ule­ga znacz­nej de­gra­da­cji. Mia­łem moż­li­wość przyj­rze­nia się oko­li­com pod­sto­łecz­nym z góry w cza­sie lotu he­li­kop­te­rem: wra­że­nie ba­ła­ga­nu urba­ni­stycz­ne­go jest miej­sca­mi po­ra­ża­ją­ce. Szczę­ściem, nie cał­kiem i nie wszę­dzie kra­jo­braz ma­zo­wiec­ki zo­stał tak bar­dzo znisz­czo­ny.

By­ło­by smęt­nie w pod­war­szaw­skiej zie­mi, „gdy­by nie wro­dzo­ne czło­wie­ko­wi po­czu­cie pięk­na, któ­re sta­ra się przy­ozdo­bić naj­uboż­szą na­wet sie­dzi­bę, a w naj­mniej efek­tow­ne kra­jo­bra­zy po­tra­fi tchnąć du­cha i ci­snąć w nie ja­sne pro­mie­nie pięk­na” – za­no­to­wał w roku 1910 Alek­san­der Ja­now­ski, je­den z twór­ców pol­skie­go kra­jo­znaw­stwa. To się nadal spraw­dza, cza­sem na­wet sto­sun­ko­wo bli­sko War­sza­wy. Na to, co oca­la­ło, win­ni­śmy chu­chać i dmu­chać, gdyż jest to war­tość bez­cen­na, pierw­sza i bo­daj naj­waż­niej­sza wi­zy­tów­ka na­ro­du: spo­sób „upra­wia­nia” prze­zeń swo­jej zie­mi oj­czy­stej.

Ta­kich miejsc jest na Ma­zow­szu wie­le. Jest jesz­cze taki pej­zaż w oko­li­cach Po­po­wa Ko­ściel­ne­go nad Bu­giem. Już z da­le­ka, z wy­so­kiej skar­py nad­bu­żań­skiej, wi­dać ko­ściel­ną wie­żę, na­czel­ny ak­cent wio­ski po­ło­żo­nej nad roz­le­wi­ska­mi rze­ki ogrom­nej uro­dy. Po jed­nej stro­nie wio­ski za­czy­na­ją się lasy Pusz­czy Bia­łej. Moż­na nimi iść nie­mal nie­prze­rwa­nie po­nad sto ki­lo­me­trów, aż w oko­li­ce Bro­ku. Po dru­giej rze­ka i łąki nad­rzecz­ne, w po­ło­wie maja ro­ją­ce się od rzad­kich i chro­nio­nych ra­ry­ta­sów or­ni­to­lo­gicz­nych, peł­ne krzy­ku ry­cy­ków, brodź­ców, sie­we­czek, ter­ko­ta­nia der­ka­czy, po­kwa­ki­wa­nia krzy­żó­wek, krakw i pła­sko­no­sów.

Po­po­wski ko­ściół z czer­wo­nej ce­gły zbu­do­wa­no we­dług pro­jek­tów Jó­ze­fa Piu­sa Dzie­koń­skie­go na sa­mym po­cząt­ku wie­ku XX. To jed­no z bar­dziej uda­nych dzieł tego ar­chi­tek­ta, twór­cy dzie­siąt­ków ko­ścio­łów w Pol­sce, z za­ko­piań­ską farą włącz­nie, owe­go „Kra­szew­skie­go ar­chi­tek­tu­ry sa­kral­nej”, jak się go żar­to­bli­wie na­zy­wa. Przed ko­ścio­łem ogrom­ny plac w cen­trum wsi prze­zna­czo­ny dla piel­grzy­mów, któ­rzy od­wie­dza­li licz­nie miej­sce, w któ­rym we­dług tra­dy­cji uka­za­ła się Mat­ka Bo­ska na drze­wie gru­szy. Dwór jest o dwa ki­lo­me­try od ko­ścio­ła. W koń­cu XIX wie­ku prze­by­wał tam u Skar­żyń­skich pi­sarz Adolf Dy­ga­siń­ski, któ­ry miał wiel­ką ocho­tę za­miesz­kać w tej oko­li­cy. „Raz osiadł­szy, nie ru­szył­bym się kro­kiem ze wsi. A po co? War­sza­wa wca­le mi nie pach­nie, uży­łem jej do­syć” – pi­sał w li­ście do żony.

Lu­bię błą­kać się po oko­li­cy, nie­spiesz­nie wyjść na kra­wędź do­li­ny, od­wie­dzić je­den z wą­wo­zów na wschód od ko­ścio­ła, po­błą­dzić po łą­kach, za­siąść na dłu­gie mi­nu­ty nad wodą, po­ży­czyć łódź od miej­sco­wych go­spo­da­rzy, wpły­nąć nią na sta­ro­rze­cza bu­żań­skie. To nie jest miej­sce „urzą­dzo­ne”, „upięk­szo­ne”, po­szu­ki­wa­ne przez tu­ry­stów. To jest pej­zaż dla znaw­ców.

W nie­któ­rych par­kach pa­ła­co­wych, na przy­kład w ma­zo­wiec­kim Nie­bo­ro­wie, wy­bie­ga­ją­ca od ogro­do­wej fa­sa­dy pa­ła­cu oś par­ko­wa, hen ku głę­bi par­ku, jest za­koń­czo­na miej­scem zwa­nym „ach” albo „aha”. Pa­trząc z od­da­li, nic nie za­po­wia­da koń­ca alei, więc go­ście pa­ła­co­wi, przy­byw­szy w to miej­sce, mu­sie­li wy­krzyk­nąć: ach! A tam, za gra­ni­ca­mi par­ku roz­cią­gał się za­zwy­czaj siel­ski aniel­ski pej­zaż łąk, pól i za­ga­jów, barw­ny syl­wet­ka­mi żeń­ców la­tem, ko­lo­ra­mi li­sto­wia drzew je­sien­nych, gi­ną­cy w mgłach wie­czo­ru.

W wie­lu kra­jach, zwłasz­cza na za­cho­dzie Eu­ro­py, szcze­gól­niej jed­nak w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, zwie­dza­ją­cy nie­mal za­wsze ocze­ku­ją ta­kiej aran­ża­cji te­re­nu, w któ­rej aż się pro­si, aby krzyk­nąć z po­dzi­wu: Won­der­ful! Niem­cy wy­spe­cja­li­zo­wa­li się w tego ro­dza­ju za­bie­gach. Wo­do­spad Ka­mień­czyk nad Szklar­ską Po­rę­bą, w cza­sach gdy Kar­ko­no­sze zwa­ły się Rie­sen­ge­bir­ge, był prze­gro­dzo­ny de­ska­mi, a woda pły­nę­ła bo­kiem. Gdy zbli­ży­li się zwie­dza­ją­cy, gdy już uiści­li opła­tę, wte­dy de­ski usu­wa­no, woda rzu­ca­ła się w dół, wszy­scy krzy­cze­li: Wun­der­bar! Góry były zresz­tą wy­jąt­ko­wo atrak­cyj­nym te­re­nem do two­rze­nia ta­kich miejsc przy­sto­so­wa­nych do „zwie­dza­nia”. Go­rzej z ni­zi­na­mi, prze­cież jed­nak i tu­taj mnó­stwo moż­na uczy­nić, o czym może się snad­nie prze­ko­nać każ­dy, kto wy­bie­rze się w po­dróż ba­war­ską Ro­man­ti­sche Stras­se.

Na Ma­zow­szu ta­kich wy­re­ży­se­ro­wa­nych miejsc płat­ne­go, naj­czę­ściej, oglą­da­nia kra­jo­bra­zu nie ma. Jest na­to­miast bar­dzo wie­le miejsc ta­kich, gdzie nie moż­na się po­wstrzy­mać od tego okrzy­ku ra­do­ści. Na przy­kład gdy się pa­trzy od za­cho­du na sto­ją­cy na wy­nie­sie­niu nad Wkrą drew­nia­ny ko­śció­łek w Kró­le­wie, o ro­do­wo­dzie się­ga­ją­cym roku 1630, oto­czo­ny wie­ko­wy­mi, wy­nio­sły­mi li­pa­mi. Nad do­pły­wem Wkry, Ra­ciąż­ni­cą, rzecz­ką ra­czej niż rze­ką, znaj­du­je się Sar­bie­wo. Ra­ciąż­ni­ca pły­nie le­ni­wie w pła­skiej, sze­ro­kiej do­li­nie, lecz w okre­sie wio­sen­nym po­tra­fi wy­stą­pić z brze­gów i za­le­wać oko­licz­ne, wy­żej po­ło­żo­ne pola. Wio­skę po raz pierw­szy wy­mie­nio­no w do­ku­men­tach z roku 1403. Tu było gniaz­do ro­dzin­ne Sar­biew­skich her­bu Praw­dzic. Tu­taj w roku 1585 przy­szedł na świat Ma­ciej Ka­zi­mierz Sar­biew­ski, naj­zna­ko­mit­szy ze wszyst­kich po­etów pol­skich pi­szą­cych po ła­ci­nie. Znał i czuł swo­ją oj­czy­znę ten je­zu­ita i na­dwor­ny ka­zno­dzie­ja kró­la Wła­dy­sła­wa IV. Czuł i ko­chał swo­je Ma­zow­sze ro­dzin­ne. „O piesz­czo­to ma­cie­rzy­stej zie­mi” – pi­sał.

Znam ta­kie miej­sce na wscho­dzie Ma­zow­sza, memu ser­cu szcze­gól­niej bli­skie. To do­li­na Dzię­cioł­ka w po­bli­żu Cza­plo­wi­zny. Tam wła­śnie na­ro­dził się po­mysł utwo­rze­nia Nad­bu­żań­skie­go Par­ku Kra­jo­bra­zo­we­go, co, dzię­ki za­chę­cie i po­mo­cy wie­lu szla­chet­nych lu­dzi, uda­ło się po dwu­dzie­stu la­tach sta­rań do­pro­wa­dzić do szczę­śli­we­go koń­ca.

Mod­ne sta­ło się ostat­nio na­zy­wa­nie róż­nych miejsc ma­gicz­ny­mi. Jest jed­nak praw­dą, iż są miej­sca, któ­re ota­cza nie­zwy­kła aura. Do­li­na Dzię­cioł­ka pod Cza­plo­wi­zną do ta­kich miejsc na pew­no na­le­ży. Ta wą­ziut­ka stru­ga o uro­czej na­zwie w nie­któ­re lata nie­mal wy­sy­cha, a w inne roz­le­wa się sze­ro­ko na łąki od wsi cią­gną­ce się ku po­łu­dnio­wi i oko­lo­ne la­sem. Kra­jo­braz tej oko­li­cy to przy­kład pej­za­żu wy­jąt­ko­wo har­mo­nij­nie ukształ­to­wa­ne­go. Jest to rów­nież zna­ko­mi­ty przy­kład do­brej ar­chi­tek­tu­ry kra­jo­bra­zu. Nad Dzię­cioł­kiem bar­dzo ład­ne jest nie­mal na­tu­ral­ne wkom­po­no­wa­nie ele­men­tów an­tro­po­ge­nicz­nych w dzi­ką przy­ro­dę. Po­wstał w re­zul­ta­cie kra­jo­braz wiej­ski o cha­rak­te­rze par­ko­wym i du­żych wa­lo­rach es­te­tycz­nych. I to po­mi­mo wca­le in­ten­syw­ne­go użyt­ko­wa­nia przez lu­dzi, łąki są bo­wiem ko­szo­ne i wy­pa­sa­ne, a lasy je ota­cza­ją­ce są eks­plo­ato­wa­ne. Jest to pej­zaż, w któ­rym przy­by­wa­ją­cy tu miesz­czuch nie­źle może wy­po­cząć, bo czu­je się swoj­sko. Jed­no­cze­śnie, i to jest naj­bar­dziej za­dzi­wia­ją­ce, do­sko­na­le się mają tu­taj zwie­rzę­ta dzi­ko ży­ją­ce w oko­licz­nych la­sach.

Do­lin­ka Dzię­cioł­ka nie jest ła­two do­stęp­na, a jej kra­jo­braz ma za­pa­mię­ta­łych ad­mi­ra­to­rów. Po­wia­do­mił mnie ostat­nio za­przy­jaź­nio­ny te­atro­log, któ­ry raz na kil­ka lat tam się po­ja­wia, aby sma­ko­wać tę oko­li­cę, że te­raz Dzię­cio­łek jest „ele­ganc­ko i po­glą­do­wo zbo­bro­wa­ny; mi­ja­łem chy­ba sześć tam, jak ka­ta­rak­ty na Nilu, że­re­mia, pod­gryz­ki na pra­wo i lewo. Na któ­rejś z łąk wla­złem na trzy za­ga­pio­ne żu­ra­wie, ze­rwa­ły mi się nie­mal sprzed nosa. Było wspa­nia­le, choć strasz­li­wie ob­fi­cie wy­ro­ił się owad: ko­ma­ry cię­ły, mrów­ki ła­zi­ły, mesz­ki do­ku­cza­ły. Ma­sa­kra, jak ma­wia na­ród”.

Bo­brów na Ma­zow­szu nie było przez wie­le dzie­siąt­ków lat. Od trzy­dzie­stu są po­now­nie i śla­dy ich dzia­łal­no­ści wi­dać nie­mal wszę­dzie. Zo­ba­czyć zwie­rząt­ka jest trud­niej, jako że pro­wa­dzą zde­cy­do­wa­nie noc­ny tryb ży­cia. Jed­nym z naj­więk­szych osią­gnięć współ­cze­snej ochro­ny przy­ro­dy w Pol­sce jest przy­wró­ce­nie bo­brów. W od­le­głej prze­szło­ści ary­sto­kra­cja pol­ska chęt­nie no­si­ła koł­pa­ki, czy­li czap­ki z czar­ne­go bo­bra. Bo­bro­we fu­tro kosz­tu­je nie­ma­ło rów­nież i dzi­siaj: okaz śred­niej wiel­ko­ści osią­ga cenę prze­szło ty­sią­ca do­la­rów! Daw­niej bar­dzo był po­szu­ki­wa­ny strój bo­bro­wy: lep­ka i gorz­ka­wa wy­dzie­li­na gru­czo­łów z oko­lic od­by­tu, o du­żej za­war­to­ści ciał aro­ma­tycz­nych. Od­po­wied­nio spre­pa­ro­wa­na była uni­wer­sal­nym le­kar­stwem, do tego stop­nia, że bo­bra zwa­no cho­dzą­cą ap­te­ką. Mię­so bo­bro­we ma do­sko­na­ły smak. Za szcze­gól­ny ra­ry­tas uwa­ża­no wą­tro­bę i ogon prze­ro­śnię­ty tkan­ką tłusz­czo­wą. Za­baw­ne, że ten ostat­ni był uzna­wa­ny za po­tra­wę po­st­ną jako „ogon rybi”, któ­ry bóbr „rad mie­wa w wo­dzie czę­sto­kroć; ten ma smak oso­bli­wy, więc w wie­rze chrze­ści­jań­skiej w post za­żyć go może, al­bo­wiem część tego ogo­na sta­nie za rybę tłu­stą”. Trze­ba też wspo­mnieć, że bóbr był nie­gdyś zwią­za­ny z ob­rzę­da­mi re­li­gij­ny­mi, na przy­kład ple­mio­na ger­mań­skie skła­da­ły z nie­go ofia­rę bo­gom. Zęby po­wszech­nie no­szo­no jako amu­le­ty prze­ciw cho­ro­bom.

Pierw­szym zna­nym nam za­rzą­dze­niem z dzie­dzi­ny ochro­ny przy­ro­dy w Pol­sce był za­kaz po­lo­wa­nia na bo­bry wy­da­ny przez Bo­le­sła­wa Chro­bre­go w po­cząt­ku XI wie­ku. Wszyst­kie miej­sca, w któ­rych znaj­do­wa­ła się więk­sza licz­ba „go­nów bo­bro­wych”, były strze­żo­ne przez spe­cjal­nie do tego po­wo­ła­nych łow­czych. Z re­je­stru, po­da­ne­go w roku 1229 przez Jaś­ka z Ma­ko­wa ma­zo­wiec­kie­mu księ­ciu Kon­ra­do­wi, wi­dać, jak sta­ran­nie pro­wa­dzo­ne były bo­brow­nie, czy­li ho­dow­la bo­brów na Ma­zow­szu już w XIII wie­ku, i jak do­bie­ra­no maść fu­tra przy roz­pło­dzie. Sta­tut li­tew­ski z 1558 r. za­bra­niał „do­ory­wać pola bli­żej od że­re­mia jak ki­jem do­rzu­cić, a je­śli­by [kto] pod że­re­mia po­do­rał, a tym bo­bry wy­go­nił, ma pła­cić dwa­na­ście ru­bli, a temu że­re­miu dać po­kój”. Nad Na­rwią pod Puł­tu­skiem była osa­da czar­nych bo­brów. Sły­nę­ły z ob­fi­to­ści tych zwie­rząt gony na Ma­zow­szu i Pod­la­siu. A jed­nak, mimo ta­kiej ochro­ny, ich licz­ba sta­le się zmniej­sza­ła. Na Ma­zow­szu ostat­ni bóbr zo­stał ubi­ty w 1835 r. w ma­jąt­ku Góra nad Na­rwią. Na­stęp­ne po­ja­wi­ły się do­pie­ro w roku 1980. Przy­wie­zio­ne z pół­noc­no-wschod­nich kre­sów Pol­ski zwie­rzę­ta osie­dlo­no w Pusz­czy Kam­pi­no­skiej i jesz­cze kil­ku in­nych miej­scach. Bo­bry dzi­siaj są już prak­tycz­nie wszę­dzie, gdzie tyl­ko znaj­dą do­bre wa­run­ki do by­to­wa­nia. Na­wet w gra­ni­cach War­sza­wy.

BO­BRO­WA RO­BO­TA

Bo­bry są wiel­ki­mi do­bro­czyń­ca­mi śro­do­wi­ska. Uroz­ma­ica­ją kra­jo­braz, two­rząc roz­le­wi­ska i je­zior­ka. Ich tamy ha­mu­ją spływ wód roz­to­po­wych i opa­do­wych oraz ero­zję grun­tów przy­brzeż­nych, a w te­re­nach pod­gór­skich i wy­żyn­nych two­rzą na­tu­ral­ne zbior­ni­ki re­ten­cyj­ne, ogra­ni­cza­jąc po­wo­dzie. Dzię­ki bo­brom jest szan­sa na pod­wyż­sze­nie ob­ni­ża­ją­ce­go się sys­te­ma­tycz­nie od wie­lu lat po­zio­mu wód grun­to­wych. Prócz tego, a nie jest to rzecz ba­ga­tel­na, zwie­rzę to samą swo­ją obec­no­ścią znacz­nie pod­no­si war­tość emo­cjo­nal­ną te­re­nu.

W do­li­nie Dzię­cioł­ka o sza­rów­ce świ­tu i zmierz­chu moż­na cza­sa­mi do­strzec ło­sie wę­dru­ją­ce pod la­sem. W po­cząt­kach pach­ną­ce­go wio­sną maja bia­łym i sil­nie pach­ną­cym kwie­ciem po­kry­wa­ją się krze­wy cze­rem­chy zwy­czaj­nej ro­sną­ce nad stru­gą i przy dro­dze. Od wcze­snej wio­sny do peł­ni lata oto­cze­nie do­li­ny Dzię­cioł­ka za­mie­nia się w kró­le­stwo wiel­kich pta­ków. Już przy koń­cu zimy roz­po­czy­na­ją się nad łą­ka­mi go­do­we loty kru­ków. Kru­ki wi­du­je się przez cały rok. O przed­wio­śniu o sa­mi­ce wal­czą sam­ce my­szo­ło­wów. Cza­sem o gniaz­do sta­cza­ją boje z kru­ka­mi, a nie­kie­dy z ja­strzę­bia­mi. My­szo­łów lubi wzla­ty­wać wy­so­ko w nie­bo, bar­dzo czę­sto z pi­skli­wym krzy­kiem obez­wład­nia­ją­cym po­ten­cjal­ne ofia­ry. Ja­strząb jest skry­ty. Na nie­bie po­ja­wia się rzad­ko, chęt­niej prze­my­ka ni­sko, nad ko­ro­na­mi drzew.

Oko­ło po­łu­dnia w dni szcze­gól­nie po­god­ne, wy­ko­rzy­stu­jąc ko­rzyst­ne o tej po­rze dnia prą­dy po­wietrz­ne, czę­sto tyl­ko dla sa­mej przy­jem­no­ści la­ta­nia, na nie­bo­skło­nie po­ja­wia­ją się wiel­kie, pusz­czań­skie pta­ki, ma­ją­ce gniaz­da w bli­skiej oko­li­cy czar­ne bo­cia­ny, kry­ją­ce się za­zwy­czaj po la­sach bar­dzo pło­chli­we krew­nia­ki po­spo­li­te­go bo­cia­na bia­łe­go. Te wszyst­kie zwie­rzę­ta są ży­wy­mi po­mni­ka­mi przy­ro­dy, wo­bec któ­rych czło­wiek sta­je pe­łen zdu­mie­nia i po­dzi­wu. Dla­te­go że ist­nie­ją i że są tak wspa­nia­łe. Że są tu­taj, tak bli­sko ludz­kich sa­dyb i szla­ków, że ich obec­ność bar­dzo wzbo­ga­ca zie­mię, po któ­rej i my stą­pa­my.

Koło wio­ski Młock w Cie­cha­now­skiem ro­śnie po­tęż­ny dąb zwa­ny Upar­tym Ma­zu­rem. Nie zo­ba­czyć tego drze­wa jest grze­chem. Dąb ma sie­dem i pół me­tra ob­wo­du na wy­so­ko­ści pier­si, jego pień jest ogrom­ny, a ko­na­ry roz­po­ście­ra­ją się sze­ro­ko i są im­po­nu­ją­co roz­ło­ży­ste. Z kształ­tu ko­ro­ny Upar­te­go Ma­zu­ra wi­dać, iż od bar­dzo daw­na rósł w otwar­tym te­re­nie, że nie mu­siał wspi­nać się w górę, ku świa­tłu, a jego ga­łę­zie mo­gły swo­bod­nie roz­ra­stać się wszerz.

DĄB UPAR­TY MA­ZUR Z MŁOC­KA KOŁO CIE­CHA­NO­WA

Bar­dzo pięk­ną ma na­zwę to wspa­nia­łe drze­wo. Miesz­kań­cy Ma­zow­sza zwa­ni byli w prze­szło­ści Ma­zu­ra­mi. To wła­śnie Ma­zu­rzy ko­lo­ni­zo­wa­li ol­brzy­mie pusz­cze po­ra­sta­ją­ce peł­ną je­zior zie­mię po­gań­skich ple­mion bał­tyj­skich Pru­sów, Ga­lin­dów, Ja­ćwin­gów wy­rzy­na­nych przez za­miesz­ku­ją­cych mia­sta i zam­ki Krzy­ża­ków. Nie od Krzy­ża­ków jed­nak, lecz od tych twar­dych, krę­pej bu­do­wy i upar­te­go cha­rak­te­ru Ma­zu­rów wzię­ła po­tem nową na­zwę tam­ta zie­mia po­ło­żo­na na pół­noc od Ma­zow­sza.

„No­sił dja­beł po świe­cie wór Ma­zu­rów” – w „Dzien­ni­ku War­szaw­skim z 1855 r. pi­sał nie­oce­nio­ny Ju­lian Bar­to­sie­wicz – „i chcąc ich zbyć, za lada co przeda­wał; lu­dzie tyl­ko dla cie­ka­wo­ści róż­ne­mi szpa­ra­mi do wor­ka z tyłu za­glą­da­li, tak że owe­mi dziur­ka­mi po­wo­li wy­pa­da­li Ma­zu­ro­wie, to na Wo­ły­niu, to na Po­do­lu, to w Li­twie; owo dja­beł nie po­strzegł swo­jej szko­dy, aż pod Cie­cha­no­wem; a tam roz­gnie­waw­szy się, ude­rzył wo­rem o zie­mię, z któ­re­go ono po­wy­ła­ziw­szy, już tam cale osie­dli”. Jed­nym z nich jest za­pew­ne Upar­ty Ma­zur spod Młoc­ka.

Stwier­dzał Oskar Kol­berg, iż wy­ra­że­nie Ma­zur, a w licz­bie mno­giej Ma­zu­ry lub Ma­zu­rzy, cza­sem zaś Ma­zu­ro­wie, uwa­ża­ne było daw­niej za po­spo­li­te i pro­sta­cze, więc też, gdy chcia­no wy­ra­zić się de­li­kat­niej lub bar­dziej urzę­do­wo, za­stę­po­wa­no je okre­śle­niem: Ma­zow­sza­nin, Ma­zow­sza­nie. Byli uwa­ża­ni za krzep­kich do ro­bo­ty, wy­trwa­łych, od­por­nych na bu­rze i desz­cze oraz bit­nych. Jak i Li­twi­ni, byli uwa­ża­ni za bacz­nych i ostroż­nych, acz mniej od in­nych prze­bie­głych. „Na­my­śla­ją się i ocią­ga­ją z są­dem o rze­czy dość dłu­go, wszak­że raz po­wzię­te po­sta­no­wie­nie lu­bią szyb­ko i sta­now­czo za­ła­twiać. Mniej ru­chli­wi i uczyn­ni, a bar­dziej szor­st­cy w obej­ściu niż Kra­ko­wia­cy, są jed­nak w da­nych ra­zach rów­nie jak tam­ci szczo­drzy, a w gnie­wie rów­nie po­pę­dli­wi (na­wet gwał­tow­ni) i do bój­ki sko­rzy. Za­gon swej po oj­cach od­da­nej im lub odzie­dzi­czo­nej zie­mi upra­wia­jąc pil­nie i skrzęt­nie, mają też doń przy­wią­za­nie” – do­da­wał Kol­berg.

Z Ma­zu­rów kpi­li,i to so­lid­nie, miesz­kań­cy in­nych re­gio­nów, zwłasz­cza Ma­ło­pol­ski i Wiel­ko­pol­ski. Po­twier­dzał to przed po­nad wie­kiem zmar­ły w 1871 roku pi­sarz i wy­daw­ca Fran­ci­szek Sa­le­zy Dmo­chow­ski.

Sami bo­wiem Ma­zu­rzy za­wsze mie­li się za coś lep­sze­go, mó­wiąc że to Bóg „utwo­rzył ich ple­mię ze czte­rech wiel­kich ży­wio­łów: po­wie­trza, ognia, wody i zie­mi, a więc że wy­sia­dy­wać ich dja­beł na ja­jach (i to nie swo­ich), nie miał po­trze­by ani mocy”.

Ile ma lat ten dąb spod Młoc­ka? Za­pew­ne był już do­rod­nym mło­dzień­cem, gdy w roku 1337 kniaź Ge­dy­min pu­sto­szył ze swy­mi Li­twi­na­mi nad Ły­dy­nią po­ło­żo­ny gród cie­cha­now­ski. Spo­ro lat od tam­te­go cza­su upły­nę­ło, a Upar­ty Ma­zur wciąż trwa i ma się wca­le do­brze. Wid­no, co bar­dzo jest on upar­tym Ma­zu­rem…

Są ta­kie miej­sca na Ma­zow­szu, ta­kie łąki ogrom­nia­ste, od ho­ry­zon­tu po ho­ry­zont, opra­wio­ne w to­wa­rzy­szą­ce im lasy. I ta­kie wsie są ma­low­ni­cze, wiej­skie jak trze­ba, z drew­nia­ny­mi cha­łu­pa­mi, ze żwi­ro­wą dro­gą po­mię­dzy opłot­ka­mi, z bo­cia­ni­mi gniaz­da­mi co kil­ka­dzie­siąt me­trów. Po­lne pej­za­że z ka­plicz­ka­mi, ukry­wa­ją­cy­mi świę­tych strze­gą­cych tych pól zbo­żem ma­lo­wa­nych, o uro­dzaj na nich dba­ją­cych.

Są miej­sca, w któ­rych na­od­dy­chać się moż­na do woli tym, co w pol­skim, ma­zo­wiec­kim kra­jo­bra­zie naj­lep­sze. Nie­ła­two w dzi­siej­szych cza­sach zna­leźć siel­skie, wiej­skie i aniel­skie pej­za­że. Są ta­kie z kro­wa­mi i wsią w tle, z kwit­ną­cy­mi już grzy­bie­nia­mi na sta­ro­rze­czach, z sza­le­ją­cy­mi nad wodą ry­bi­twa­mi i z tra­gan­kiem, roz­chod­ni­ka­mi i ma­cie­rzan­ką w mu­ra­wach nad­rzecz­nych piasz­czysk… Są ta­kie miej­sca, i to wca­le licz­ne. Trze­ba tyl­ko umieć do nich tra­fić. To ani tro­chę nie jest trud­ne, je­śli kie­ro­wać się bę­dzie­my ku nim ser­cem. Jak Teo­fil Le­nar­to­wicz, a to do­bry prze­wod­nik w tych na­szych po­szu­ki­wa­niach. Bar­dzo do­bry. Bo są ta­kie miej­sca…

Pola, gdzie żni­wa w plo­ny ob­fi­te

Sta­ja­mi świe­cą, jak doj­rzy okiem,

I łąki, won­nym kwie­ciem po­kry­te,

Wody, szu­mią­ce ja­snym po­to­kiem,

Słoń­ce, co zło­tem gaje po­wle­ka,

Peł­ne uro­ku jak przy­jaźń człe­ka:

Tam ze­szedł bło­go ży­cia po­czą­tek,

Tam jest mój luby ro­dzin­ny ką­tek.

Pod skrzy­dłem dębu, to­po­li pió­rem…

Ziemia niebanalna

Ma­zow­sze, ja­kie­go się nie zna, prze­cież jest, i to nie­kie­dy bar­dzo bli­sko sto­łecz­nej War­sza­wy, od­da­lo­ne o go­dzi­nę jaz­dy od cen­trum ha­ła­śli­we­go mia­sta, w któ­rym cza­sem tak trud­no jest żyć w środ­ku upal­ne­go lata. W oko­li­cy, o któ­rej te­raz chcę opo­wie­dzieć, ro­śnie las nie­spe­cjal­nie wiel­ki, lecz bar­dzo ład­ny, nie­ba­nal­ny, bo wśród la­sów ma­zo­wiec­kich do­mi­nu­ją bory so­sno­we, a ten las tu­taj jest li­ścia­sty. Po­środ­ku nie­go wije się płyt­ka rze­czuł­ka o kry­sta­licz­nie czy­stej wo­dzie, z piasz­czy­stym, miej­sca­mi ka­mie­ni­stym dnem, oko­lo­na buj­ną zie­le­nią ro­ślin­no­ści. Wo­kół pa­nu­je ni­czym nie­mą­co­na ci­sza. Tyl­ko ci­chut­ko szem­rze woda, śpie­wa­ją tę­sk­nie kosy, gdzieś wy­so­ko, nad la­sem, sły­chać po­krzy­ki­wa­nie dra­pież­ne­go my­szo­ło­wa za­ta­cza­ją­ce­go krę­gi w po­szu­ki­wa­niu zdo­by­czy. W ko­ro­nach sta­rych olch ukry­te przed ludz­kim wzro­kiem płacz­li­wie wo­ła­ją swo­ją mat­kę mło­de ja­strzę­bie.

Rzecz­kę od­kry­łem już bar­dzo daw­no. Na­zy­wa się Kor­czu­nek i jest do­pły­wem Pisi Tucz­nej, do któ­rej wpa­da w po­bli­żu nie­wiel­kiej wio­ski Sku­ły, nie­mal tuż obok drew­nia­ne­go ko­ściół­ka zbu­do­wa­ne­go przed trzy­stu laty, nad któ­rym wzno­szą się wie­ko­we, nie­mal rów­ne mo­drze­wie. Cała oko­li­ca wo­kół Skuł win­na być ob­ję­ta szcze­gól­ną pie­czą, a plan prze­strzen­ny tej wsi i wio­sek oko­licz­nych wi­nien w naj­wyż­szym stop­niu uwzględ­niać ko­niecz­ność za­cho­wa­nia tego pej­za­żu, ro­dza­ju i gę­sto­ści za­bu­do­wy, zaś ar­chi­tek­tu­ra musi być zhar­mo­ni­zo­wa­na z oto­cze­niem; po­żą­da­ne jest wy­pra­co­wa­nie in­dy­wi­du­al­nej bry­ły wiej­skie­go bu­dyn­ku, skom­po­no­wa­nej z kra­jo­bra­zem tej oko­li­cy.

Drew­nia­ny skul­ski ko­śció­łek po­sta­wio­no w roku 1678. Jest bu­dow­lą orien­to­wa­ną o zrę­bo­wej kon­struk­cji wzmoc­nio­nej li­si­ca­mi, zbu­do­wa­ną na pla­nie pro­sto­ką­ta sta­ra­niem ko­la­to­rów: Se­we­ry­na Skul­skie­go i księ­ży mi­sjo­na­rzy od Świę­te­go Krzy­ża w War­sza­wie. W la­tach 1774-1775 do­bu­do­wa­no za­kry­stię, a ścia­ny we­wnątrz obi­to płót­nem. Na nim wy­ma­lo­wa­na zo­sta­ła cen­na ilu­zjo­ni­stycz­na po­li­chro­mia przed­sta­wia­ją­ca sce­ny ze Sta­re­go i No­we­go Te­sta­men­tu. Ro­ko­ko­we oł­ta­rze oraz ba­ro­ko­wa am­bo­na i chrzciel­ni­ca po­cho­dzą z dru­giej po­ło­wy wie­ku XVIII. Dzwon­ni­ca jest rów­nież drew­nia­na, o słu­po­wej kon­struk­cji, lecz póź­niej­sza od świą­tyn­ki, bo z lat 1892-1893.

KO­ŚCIÓ­ŁEK W SKU­LACH

Na cmen­ta­rzu grze­bal­nym o kil­ka­set me­trów od ko­ścio­ła znaj­du­ją się gro­by ośmiu miesz­kań­ców Bar­to­szów­ki, Skuł i Pe­try­koz za­mor­do­wa­nych przez hi­tle­row­ców w la­tach 1943-1944. Po za­chod­niej stro­nie cmen­ta­rza są po­zo­sta­ło­ści cmen­ta­rzy­ka pra­wo­sław­ne­go; po po­wsta­niu stycz­nio­wym w roku 1863 wła­dze car­skie w ra­mach ru­sy­fi­ka­cji ziem pol­skich roz­po­czę­ły ak­cję osie­dla­nia w Pry­wi­slan­skim Kra­ju ko­lo­ni­stów z Ro­sji, mię­dzy in­ny­mi na te­re­nie Bar­to­szów­ki koło Skuł. Ich po­tom­ko­wie nadal miesz­ka­ją w oko­li­cy i od daw­na są spo­lo­ni­zo­wa­ni.

Pły­ną w oko­li­cy dwie Pi­sie, jed­na jest Gą­go­li­na, a dru­ga Tucz­na. Rzecz­ki nie­wiel­kie. Obie łą­czą się po­ni­żej Ży­rar­do­wa i tam już pły­nie ku Bzu­rze tyl­ko Pi­sia. Jest już tro­chę więk­sza, lecz rów­nież nie­wiel­ka. Na­zwa rzecz­ki ma dla nas we­so­łe brzmie­nie, nie jest jed­nak mia­nem żar­to­bli­wym. Po­dob­ną na­zwę ma rze­ka Pisa pły­ną­ca od ma­zur­skie­go Pi­sza do Na­rwi, do któ­rej ucho­dzi przy kur­piow­skim skan­se­nie w No­wo­gro­dzie. Na­zwa tam­tej rze­ki po­cho­dzi z ję­zy­ków bał­tyj­skich: od ło­tew­skie­go wy­ra­zu pisa ozna­cza­ją­ce­go ba­gno po­ro­śnię­te ma­ły­mi brzo­za­mi i so­sna­mi lub li­tew­skie­go bądź pru­skie­go pisa, ozna­cza­ją­ce­go tak­że rze­kę o trud­no do­stęp­nych, ba­gien­nych brze­gach. Koło Bia­łej Pod­la­skiej leży w pod­mo­kłym, ni­zin­nym te­re­nie daw­ne mia­sto, dzi­siaj wieś o na­zwie Pisz­czac. I ta na­zwa ma po­dob­ną ety­mo­lo­gię. We­dług Sta­ni­sła­wa Ro­spon­da pod­sta­wa „pisk-”, „piszcz-” ozna­cza wła­śnie te­ren pod­mo­kły i ba­gien­ny. Po­dob­ne na­zwy wy­stę­po­wa­ły nie tyl­ko nad Bał­ty­kiem. War­to wie­dzieć, że np. w ję­zy­ku ser­bo­chor­wac­kim „pi­sta­li­na” ozna­cza mo­kra­dła.

Pi­sia Tucz­na swo­je wody „to­czy”, stąd naj­pew­niej jej na­zwa, a skąd – Gą­go­li­na? Jest nie­wąt­pli­wie zwią­za­na z nur­ku­ją­cą dzi­ką kacz­ką, gą­go­łem. Obec­nie jest to ptak rzad­ki, a na Ma­zow­szu prak­tycz­nie nie­no­to­wa­ny. Prócz głę­bo­kich je­zior za­miesz­ku­je tak­że rze­ki z czy­stą wodą, w oto­cze­niu wy­so­kich la­sów, gniaz­da bo­wiem za­kła­da w dziu­plach drzew­nych nad wodą. Po­dob­ne­go po­cho­dze­nia jest na­zwa miej­sco­wo­ści Go­go­lin na Ślą­sku, do któ­rej „po­szła Ka­ro­lin­ka” w po­pu­lar­nej ślą­skiej pio­sen­ce.

W co naj­mniej dwóch miej­scach Pi­sia Gą­go­li­na przed­sta­wia się nad­zwy­czaj­nie. Jed­no znaj­du­je się po­ni­żej Ra­dzie­jo­wic, za­czy­na się nie­opo­dal ośrod­ka wy­po­czyn­ko­we­go w Ha­mer­ni. Wą­ska i wca­le by­stra rze­czuł­ka fan­ta­stycz­nie tu­taj me­an­dru­je, roz­ci­na­jąc kra­wędź wy­so­czy­zny lo­dow­co­wej po­ro­śnię­tą przez na­der do­rod­ny drze­wo­stan so­sno­wy, mie­sza­ny i li­ścia­sty. Prze­chadz­ka wzdłuż tej mi­nia­tu­ro­wej do­lin­ki może za­do­wo­lić na­wet naj­bar­dziej wy­bred­nych znaw­ców kra­jo­bra­zu. Dru­gie miej­sce znaj­du­je się po­wy­żej Ra­dzie­jo­wic, w oko­li­cach Ka­mion­ki i Grze­go­rze­wic, gdzie rzecz­ka pły­nie w oto­cze­niu ła­god­nie po­fał­do­wa­nych wzgór­ków mo­re­no­wych, na­wad­nia­jąc aż trzy kom­plek­sy sta­wów ryb­nych, bar­dzo uro­dzi­wych i ob­fi­tu­ją­cych w ptac­two wod­ne.

Naj­ład­niej­szy jest kom­pleks środ­ko­wy, oto­czo­ny la­sem. Przy dro­dze wio­dą­cej obrze­żem naj­więk­sze­go ze sta­wów stoi ka­plicz­ka z drew­nia­ną fi­gu­rą Mat­ki Bo­skiej, myl­nie uwa­ża­ną za fi­gu­rę św. Anny, jak gło­si na­pis na ka­plicz­ce. Jest to ko­pia znisz­czo­nej rzeź­by osiem­na­sto­wiecz­nej, o cha­rak­te­rze lu­do­wo-ba­ro­ko­wym.

Na łą­kach nad Pi­sia­mi za­kwi­ta­ją kwia­ty i w peł­ni lata brzę­czą owa­dy. Je­sie­nią wę­dru­ję do po­bli­skich la­sów, do nie­da­le­kie­go re­zer­wa­tu, któ­ry jesz­cze nie był re­zer­wa­tem, gdym był tam po raz pierw­szy, urze­czo­ny jego uro­dą tak bar­dzo, żem szyb­ko po­czął za­bie­gać o to, by re­zer­wa­tem zo­stał. Wio­sną wspa­nia­le pre­zen­tu­je się tam le­śne runo, peł­ne kwie­cia, wśród któ­re­go moż­na spo­tkać kwit­ną­ce jak małe, zło­te sło­necz­ka oka­zy peł­ni­ka eu­ro­pej­skie­go, flo­ry­stycz­ne­go ra­ry­ta­su zie­mi ma­zo­wiec­kiej, a przed­wie­czor­ne kon­cer­ty pta­ków są nie­zrów­na­ne. Je­sie­nią jest tam naj­ład­niej. Wte­dy za­czy­na­ją żół­cić się li­ście gra­bów, zło­cić li­ście dę­bów, czer­wie­nić li­ście bu­ków. Wte­dy też naj­le­piej oce­nić uro­dę tego lasu. Wte­dy moż­na zo­ba­czyć ogrom skal­skich dę­bów, gdy li­sto­wie ota­cza­ją­cej je le­śnej mło­dzie­ży już ich nie prze­sła­nia.

Po­tęż­ne dę­bo­we pnie wspi­na­ją się wy­so­ko ku nie­bu, na po­nad trzy­dzie­ści me­trów, strze­li­ste, „gon­ne” – jak okre­śla­ją to przy­rod­ni­cy, do­pie­ro gdzieś tam, pod chmu­ra­mi, nio­sąc swo­je ko­ro­ny. To przez ten las pły­nie Kor­czu­nek, nad­zwy­czaj uro­dzi­wy do­pływ Pisi Tucz­nej o wi­ze­run­ku prze­czą­cym wszyst­kim ste­reo­ty­po­wym ob­ra­zom Ma­zow­sza, stru­mień o czy­stej wo­dzie ze żwi­ro­wym lub ka­mie­ni­stym dnem, me­an­dru­je po­śród bar­dzo na­tu­ral­nych frag­men­tów lasu łę­go­we­go z za­le­ga­ją­cy­mi w nim gła­za­mi na­rzu­to­wy­mi. W Skul­skim Le­sie rów­nież ma swo­je źró­dli­ska rze­ka Utra­ta; gdy rok bar­dziej mo­kry – w sa­mym le­sie, a such­szy­mi la­ta­mi – po­śród łąk i wio­ski Pień­ki Za­ręb­skie na wschód od re­zer­wa­tu.

To na wscho­dzie. Na za­cho­dzie jest inny las, a pod tym la­sem roz­ło­ży­ły się wod­ne ta­fle sta­wów, w po­god­ne, let­nie dni od­bi­ja­ją­ce błę­kit nie­ba. Na sta­wach po­krzy­ku­ją per­ko­zy, zaś na pły­ci­znach, jak eg­zo­tycz­ne ma­ra­bu­ty, sto­ją na war­cie czar­ne bo­cia­ny, ma­ją­ce swo­je gniaz­da w la­sach oko­licz­nych. Prze­pły­wa przez te sta­wy inna rze­czuł­ka, Pi­sia Gą­go­li­na. Nim do­pły­nie do Ra­dzie­jo­wic, bę­dzie me­an­dro­wać wśród krze­wów i li­ścia­stych drzew, wśród mo­krych łąk i ba­gien­nych za­gaj­ni­ków. Nie­daw­no po raz pierw­szy w tej oko­li­cy usły­sza­łem nio­są­cy się znad rzecz­ki hej­nał żu­ra­wi, któ­rych przez ostat­nie kil­ka­dzie­siąt lat tu­taj nie było. W do­lin­ce Pisi Gą­go­li­ny znaj­du­je się trze­ci re­zer­wat oko­li­cy, utwo­rzo­ny na sta­wach Gnoj­na, waż­na w ska­li re­gio­nu osto­ja pta­ków. Stwier­dzo­no tu wy­stę­po­wa­nie aż stu róż­nych ga­tun­ków pta­ków, z cze­go pięć­dzie­siąt pięć ma swo­je miej­sca lę­go­we, trzy spo­śród nich fi­gu­ru­ją w Pol­skiej Czer­wo­nej Księ­dze Zwie­rząt.

Pi­sia Gą­go­li­na na­wad­nia po­ło­żo­ne mię­dzy sta­wa­mi Gnoj­na a Sku­la­mi sta­wy grze­go­rze­wic­kie, naj­więk­sze w oko­li­cy i nie­zwy­kle ją uroz­ma­ica­ją­ce. To sta­wy ho­dow­la­ne, w któ­rych pro­wa­dzo­na jest tra­dy­cyj­na go­spo­dar­ka ry­bac­ka, i nie­wąt­pli­wie jest to do­dat­ko­wy ele­ment wzmac­nia­ją­cy atrak­cyj­ność kul­tu­ro­wą oko­li­cy. W po­ło­żo­nym nad sta­wa­mi go­spo­dar­stwie ryb­nym dają pysz­ne, sma­żo­ne ryby. Kto chce, może so­bie je sam zło­wić. Za sto­sow­ną opła­tą.

Oto Ma­zow­sze, ja­kie­go się nie zna. Ła­god­nie po­fał­do­wa­ny te­ren po­lo­dow­co­wej wy­so­czy­zny, na sto­kach opa­da­ją­cych ku do­lin­kom rze­czek brzę­czą kosy żni­wia­rzy, ter­ko­ce trak­tor na po­lnej dro­dze, w Grze­go­rze­wi­cach bia­łe bo­cia­ny z te­go­rocz­ne­go przy­chów­ku pró­bu­ją już swo­ich skrzy­deł na gnieź­dzie. Wśród wy­nio­słych drzew za­byt­ko­we­go par­ku bie­le­je grze­go­rze­wic­ki pa­ła­cyk, do­kąd na wy­po­czy­nek zjeż­dża­li war­szaw­scy ad­wo­ka­ci i gdzie tak miło było usiąść na ta­ra­sie, by za­spo­ko­ić pra­gnie­nie czar­ną kawą i owo­co­wym so­kiem, nim pój­dzie się na dal­szą prze­chadz­kę, może ku le­śnym sta­wom, na któ­rych moż­na spo­tkać zna­jo­me ła­bę­dzie.

DWÓR W PE­TRY­KO­ZACH KOŁO MSZ­CZO­NO­WA

Zaś nie­co da­lej na po­łu­dnie, za pa­smem za­gaj­ni­ków prze­ty­ka­nych łą­ka­mi i po­la­mi znaj­du­ją się Pe­try­ko­zy ze stu­pięć­dzie­się­cio­let­nim dwor­kiem, w któ­rym fra­su­ją się drew­nia­ne świąt­ki, pie­czo­ło­wi­cie od lat zbie­ra­ne przez go­spo­da­ru­ją­ce­go tam, nie­ste­ty już nie­ży­ją­ce­go, Woj­cie­cha Sie­mio­na, i gdzie obok dwor­ku sto­ją drew­nia­ne wia­tra­ki z roz­po­star­ty­mi sze­ro­ko skrzy­dła­mi. Gdy za­cho­dzi­łem do Pe­try­koz, on tak­że sze­ro­ko roz­kła­dał ra­mio­na na po­wi­ta­nie, nie­mal za­wsze we wzo­rzy­stej ka­mi­zel­ce i z fon­ta­ziem za­wią­za­nym fan­ta­zyj­nie u szyi. Wy­glą­dał jak dzie­dzic z dzia­da pra­dzia­da, on, syn wiej­skie­go na­uczy­cie­la z Krzczo­no­wa na Lu­belsz­czyź­nie, czło­wiek o chłop­skiej uro­dzie. Kto wie, czy nie była to naj­lep­sza rola zna­ko­mi­te­go ak­to­ra, w któ­rą wkła­dał moc ser­ca. A ser­ce miał ogrom­ne.

WOJ­CIECH SIE­MION WSRÓD SWO­ICH ZBIO­RÓW

Dla swo­ich go­ści był go­ścin­ny po pol­sku. Z dumą opro­wa­dzał po dwo­rze, ob­ja­śniał swo­je zbio­ry szcze­gó­ło­wo i ze znaw­stwem. Jego ob­ja­śnie­nia były jak mały te­atr, prze­ty­ka­ny ob­szer­ny­mi cy­ta­ta­mi po­ezji naj­wyż­sze­go lotu. Pa­mięć miał fe­no­me­nal­ną. Całą swo­ją ka­rie­rę oparł na tej pa­mię­ci. Całą ka­rie­rę pod­po­rząd­ko­wał swo­jej pa­sji ko­lek­cjo­ner­stwa, na­wet to, że przez dłu­gie lata sprze­da­wał się jako sztan­da­ro­wa po­stać pol­skie­go ko­mu­ni­zmu. Czy mam mu to za złe? Nie do koń­ca. To te­mat na osob­ne roz­wa­ża­nia, ży­cie bo­wiem – jak wia­do­mo – nie skła­da się tyl­ko z ob­ra­zów czar­nych i bia­łych. Są bar­wy po­śred­nie.

W dwor­ku zgro­ma­dził im­po­nu­ją­cą ko­lek­cję do­sko­na­łych gra­fik i ob­ra­zów, któ­rych au­to­ra­mi są pierw­szo­rzęd­ni pol­scy ma­la­rze, z gór­nej pół­ki, Mal­czew­ski, Wit­ka­cy, Czap­ski, Le­ben­ste­in, Giel­niak. To na par­te­rze. Na­to­miast w piw­ni­cy stwo­rzył re­we­la­cyj­ną ga­le­rię sztu­ki lu­do­wej. Nim za­pro­sił tam go­ści, po­mię­dzy lu­do­wy­mi świąt­ka­mi usta­wiał za­pa­lo­ne świe­ce. Spek­takl był urze­ka­ją­cy. Wy­cho­dzi­ło się stam­tąd pod wiel­kim wra­że­niem.

Ostat­nim ra­zem, gdy tam by­łem, za­pa­dła już noc, syl­wet­ka dwo­ru ry­so­wa­ła się na tle gra­na­to­we­go nie­ba, okna ja­rzy­ły się świa­tłem, na­gie, jesz­cze bez­list­ne drze­wa wy­cią­ga­ły ko­na­ry ku pło­ną­cej nad Pe­try­ko­za­mi wie­czor­nej gwieź­dzie, nie chcia­ło się od­jeż­dżać, lecz za­mknąć ten ob­raz w dło­niach i przy­ci­snąć do ser­ca.

Na war­szaw­skich Po­wąz­kach od­wie­dzi­łem jego grób. Spo­czy­wa po­śród za­słu­żo­nych, mar­mu­ry, gra­ni­ty, wy­myśl­ne kom­po­zy­cje. To praw­da, na­le­ża­ło mu się tam miej­sce, spo­czął po­śród do­bre­go to­wa­rzy­stwa, lecz prze­cież jego gro­bek po­wi­nien być ma­leń­ki, jeno tra­wą ob­sia­ny, tyl­ko z pro­stym drew­nia­nym krzy­żem u gło­wy i na pew­no gdzieś na wiej­skim cmen­ta­rzu po­śród ma­zo­wiec­kich pól i za­gaj­ni­ków, naj­le­piej w Że­le­cho­wie koło Nada­rzy­na, na tym sa­mym cmen­ta­rzu, na któ­rym po­cho­wa­ny zo­stał Jó­zef Cheł­moń­ski. Na pew­no obaj mie­li­by so­bie wie­le do po­wie­dze­nia…

Uko­cha­nym ma­la­rzem Sie­mio­na był Cheł­moń­ski. Uko­cha­nym po­etą – Nor­wid. Dzie­siąt­ki jego wier­szy znał na pa­mięć. Re­cy­to­wał je wspa­nia­le. Opo­wia­dał o nich, ko­men­to­wał. Nor­wi­dem żył. Był jego du­cho­wym bra­tem.

Wieś i nie­bo – dwa po­ję­cia,

Któ­re ran­ny brzask umi­la,

Były dla mnie, dla dzie­cię­cia,

Jak dwa skrzy­dła dla mo­ty­la.

Wsią i nie­bem ży­łem cały,

O nich skrzy­dła mi szu­mia­ły,

A kłos zlo­ty bio­rąc z zie­mi,

I kłos słoń­ca, pro­mień zło­ty,

Wierz­choł­ka­mi złą­czo­ne­mi

W ta­jem­ni­cze wi­łem splo­ty,

I bu­ja­łem nie­ugię­ty,

I bu­jał­bym tak na wie­ki.

Pod Pe­try­ko­za­mi naj­ład­niej pach­nie póź­ne lato, nig­dzie na Ma­zow­szu nie pach­nie tak jak tu­taj. Ża­den to park na­ro­do­wy – choć szko­da – i ża­den park kra­jo­bra­zo­wy – choć ża­ło­wać na­le­ży. Ot, po pro­stu, zwy­czaj­ne Ma­zow­sze. Ma­zow­sze, ja­kie­go się nie zna.

Bździel z propinacyą na bełchu

Na pół­noc od War­sza­wy, koło Ka­zu­nia i Sta­rych Gro­chal na wy­dmo­wych pia­skach ro­śnie Bór Ka­zuń­ski i jest to je­dy­ne miej­sce, w któ­rym Kam­pi­no­ski Park Na­ro­do­wy sty­ka się bez­po­śred­nio z Wi­słą. Na rze­ce w tym miej­scu utwo­rzo­no re­zer­wat przy­ro­dy. Nie­mal wszę­dzie wy­cię­to lasy nad na­szą pol­ską kró­lo­wą rzek. Las Boru Ka­zuń­skie­go dla­te­go oca­lał, że ro­śnie na pia­chach. Sko­ro zaś wy­dmy, w naj­po­pu­lar­niej­szym tego sło­wa zna­cze­niu, są nie­użyt­kiem, bo nie są te­re­nem zdat­nym dla rol­nic­twa, prze­to od­da­no je w pacht la­so­wi i ten rósł tu­taj przez wie­ki, to wy­ci­na­ny, to sa­dzo­ny. Dla­te­go też, że te wy­dmy nie były za­le­wa­ne po­wo­dzio­wy­mi wo­da­mi, nimi po­pro­wa­dzo­no bez­piecz­ną dla po­dróż­nych dro­gę.

To wła­śnie tędy je­cha­no kon­no, ko­la­ska­mi i ka­re­ta­mi, z War­sza­wy do Gdań­ska. Wte­dy, gdy nie wy­bie­ra­no po­dró­ży rze­ką, oczy­wi­ście. Ta dro­ga była bar­dzo waż­ną i ist­nia­ła przez całe wie­ki. Cho­ciaż dzi­siaj pra­wie już nie ma zna­cze­nia, jest wciąż czy­tel­na i w więk­szej czę­ści wy­as­fal­to­wa­na. To wła­śnie tu­taj, obok Sta­rych Gro­chal, gdzieś koło przy­siół­ka Sady, do­cho­dził do rze­ki sta­ry szlak han­dlo­wy, z War­sza­wy pro­wa­dzą­cy przez Bu­ra­ków, Kieł­pin, Łom­nę, Cząst­ków i Czo­snów, a po­tem przez Dę­bi­nę i skra­jem wyż­sze­go te­re­nu nad mo­kra­dła­mi Ka­zuń­skich Łąk do ist­nie­ją­cej tu­taj prze­pra­wy. Prze­wóz „przy Za­kro­czy­miu” utrzy­my­wa­ny był przez po­se­so­rów, któ­ry­mi byli psał­te­rzy­ści war­szaw­scy, le­gi­ty­mu­ją­cy się „kon­fir­ma­cyą kró­la Zyg­mun­ta de data Cra­co­viae fe­ria 6 ante do­mi­ni­cam Iu­di­cam a. 1539 przy­wi­le­ju Bo­le­sła­wa Ksią­żę­cia mar­co civi Var­so­vien­si na ten prze­wóz da­ne­go A.D. 1474”; wg lu­stra­cji dóbr kró­lew­skich wo­je­wódz­twa ma­zo­wiec­kie­go z roku 1617.

Tu­taj zresz­tą stał rów­nież most, za­pew­ne nie­dłu­go, za­cho­wał się jed­nak jego wi­ze­ru­nek po­cho­dzą­cy z cza­sów sie­dem­na­sto­wiecz­nych na­jaz­dów szwedz­kich na Pol­skę, z okre­su po­wszech­nie zwa­ne­go „po­to­pem”. Na mie­dzio­ry­cie, wy­ko­na­nym po­dług ry­sun­ku Eri­ca Dahl­ber­ga z roku 1657, po­miesz­czo­ne­go w wy­da­nym czter­dzie­ści lat póź­niej w No­rym­ber­dze dzie­le Sa­mu­ela Pu­fen­dor­fa Hi­sto­ire du re­gne de Char­les Gu­sta­ve, wy­raź­nie wi­dać za­bu­do­wa­nia Za­kro­czy­mia na wy­so­kim, pół­noc­nym brze­gu Wi­sły, oraz ko­ry­to rze­ki, nad któ­rym ten most jest zbu­do­wa­ny. Do­strzec też moż­na bło­nia nad­rzecz­ne, któ­re i dzi­siaj roz­ią­ga­ją się po­mię­dzy rze­ką a so­śni­na­mi Boru Ka­zuń­skie­go na wy­dmach, kry­jąc wie­le in­te­re­su­ją­cych oso­bli­wo­ści flo­ry­stycz­nych. Mie­dzio­ryt uka­zu­je przy­droż­ny, drew­nia­ny krzyż na gro­chol­skim brze­gu i od krzy­ża na pierw­szym pla­nie, aż po ho­ry­zont wszę­dzie peł­no woj­ska, koni, ta­bo­rów. To ar­mia Ka­ro­la Gu­sta­wa z te­re­nów pusz­czy wy­co­fu­ją­ca się ku Za­kro­czy­mio­wi.

Pod gro­dem za­kro­czym­skim koło Mo­dli­na sta­li Szwe­dzi obo­zem przez dwa lata, stam­tąd czy­niąc wy­pa­dy do wsi wo­kół pusz­czy po­ło­żo­nych. Ra­bo­wa­li, pa­li­li, mor­do­wa­li, po­zo­sta­wia­li po so­bie ru­iny i pust­ko­wia. Lu­stra­cja z 1661 r. prze­ka­za­ła ob­raz strasz­li­wy. We wsi Głusk: „Ko­ściół przed woy­ną szwedz­ką w tey wsi drze­wia­ny, któ­ry nie­przy­ia­ciel spa­lił”, po­bli­ska Mała Wieś: „fun­di­tus przez Nie­przy­ia­cie­la spa­lo­na, a grunt tey wsi pu­sto leży”, tak­że i „Młyn na rze­ce Ro­sto­ce z daw­na na­zwa­ney w Pusz­czy (…) przez nie­przy­ia­cie­la spa­lo­ny”, rów­nież nie­da­le­ka wieś Ry­bi­tew ule­gła za­gła­dzie. To był praw­dzi­wy po­top, po któ­rym zo­sta­wa­ła tyl­ko pust­ka. W la­sach Pusz­czy Bi­sku­piej pod Puł­tu­skiem, zwa­nych dzi­siaj Pusz­czą Bia­łą, przez pra­wie wiek te­re­ny po wio­skach po­ra­sta­ły krza­mi i la­sem, a za­ro­sły do tego stop­nia, iż trze­ba było za­cząć po­wtór­ną ko­lo­ni­za­cję, na su­ro­wym ko­rze­niu. Tam ko­lo­ni­zo­wa­no te­ren osad­ni­ka­mi kur­piow­ski­mi z Pusz­czy My­szy­niec­kiej. Tu­taj po kil­ku­dzie­się­ciu la­tach roz­po­czął się okres ko­lo­ni­za­cji „olen­der­skiej” na te­re­nach za­le­wo­wych nad Wi­słą i w głę­bi pusz­czy.

Wróć­my jed­nak do okre­su sprzed szwedz­kich na­jaz­dów i do lu­stra­cji z 1617 roku. Miesz­kań­cy Gro­chal jesz­cze nie prze­czu­wa­li, że ich wieś spa­lą Szwe­dzi za pół wie­ku. Na jej grun­tach sła­bych i piasz­czy­stych – a wten­czas zwa­no wio­skę Gro­cho­le, a nie jak dzi­siaj Gro­cha­le – „na jed­nej włó­ce sie­dzi ry­ba­ków nro 13, nie idzie z nich po­ży­tek in­szy, jeno ro­bo­ta na wo­dzie” – za­pi­sa­no w lu­stra­cji. Ro­bo­ta na wo­dzie nie była byle jaka i trze­ba się było do niej przy­ło­żyć. W za­mian za zwol­nie­nie z czyn­szu ry­ba­cy gro­chal­scy – zresz­tą, nie tyl­ko tu­tej­si – byli zo­bo­wią­za­ni do czy­nie­nia po­sług. Więc mu­sie­li po­dej­mo­wać się prze­wo­zu „w czół­niech do War­sche­wy, do Se­rosz­cza, do Wi­szo­gro­da, do Za­kro­czi­mia i kędy po­trze­ba”. W wol­nych chwi­lach ple­tli maty, któ­ry­mi oty­ka­no zbo­że na prze­wo­żą­cych je szku­tach, tak aby nie za­wil­got­nia­ło w cza­sie spła­wu. Gdy szku­ty sta­wa­ły przy brze­gu, ciż ry­ba­cy mu­sie­li po­wy­le­wać wodę, do­ko­nać fa­cho­we­go prze­glą­du stat­ku, „ja­ko­by szko­da w nich nie była”. Aż trud­no zro­zu­mieć, kie­dy znaj­do­wa­li czas, by trud­nić się ry­bo­łów­stwem.

Ry­ba­cy nie byli je­dy­ny­mi miesz­kań­ca­mi Gro­chal w tym okre­sie. Za­no­to­wa­no bo­wiem w lu­stra­cji, co na­stę­pu­je: „Na dru­giej włó­ce sie­dzą dwa karcz­ma­rze za przy­wi­le­jem od Jana Star­sze­go, ksią­żę­cia ma­zo­wiec­kie­go, de data et actu in Za­kro­czym in vi­gi­lia ss. Si­mo­nis et Iu­dae apo­sto­lo­rum a. 1420”. Sta­ły wte­dy na rze­ce koło Gro­chal dwa mły­ny łod­ne. Na­to­miast „przy Za­kro­czy­miu jest mły­nów łod­nych na ten czas nro 12. Każ­dy z nich ma mły­na­rza dzie­dzicz­ne­go”.

Na­le­ża­ło­by tu­taj wy­ja­śnić, co to były owe mły­ny łod­ne, przez Sa­mu­ela B. Lin­de­go w jego zna­ko­mi­tym Słow­ni­ku ję­zy­ka pol­skie­go na­zy­wa­ne mły­na­mi łodź­ny­mi, bo łodź­ny to ło­dzia­ny, a ło­dzia­ny dla­te­go, że od wy­ra­zu łódź po­cho­dzi. Ich wi­ze­run­ki moż­na oglą­dać na na­ma­lo­wa­nym w 1770 r. ob­ra­zie Ber­nar­da Bel­lot­ta zwa­ne­go Ca­na­let­tem. Wi­dok ogól­ny War­sza­wy od stro­ny Pra­gi znaj­du­je się w ga­le­rii ma­lar­stwa pol­skie­go war­szaw­skie­go Mu­zeum Na­ro­do­we­go. Do­dać trze­ba, iż w tym sa­mym cza­sie, co mły­ny przez Ca­na­let­ta ma­lo­wa­ne, pły­wa­ły po­dob­ne na pa­ry­skiej Se­kwa­nie, a za naj­star­sze ich wi­ze­run­ki uzna­je się te, któ­re na wi­do­kach miast z 1493 r. umie­ścił w swo­jej kro­ni­ce Hart­man Sche­del.

Pol­ski po­eta re­ne­san­so­wy, Se­ba­stian Fa­bian Klo­no­wic, two­rzył w ostat­niej ćwier­ci XVI w. Był czło­wie­kiem uczo­nym, po­dob­no zna­jo­mo­ścią Pi­sma Świę­te­go i grec­kich au­to­rów nie ustę­po­wał Ko­cha­now­skie­mu, a - jak okre­ślił to w la­tach mię­dzy­woj­nia nasz zna­ko­mi­ty li­te­ra­tu­ro­znaw­ca, pro­fe­sor Igna­cy Chrza­now­ski – „ta­len­tu po­etyc­kie­go nie­po­dob­na mu od­mó­wić”. Klo­no­wic umiał pod­chwy­cić drob­ne rysy ży­cia co­dzien­ne­go i naj­bar­dziej nas in­te­re­su­ją­cy jego utwór jest mniej po­ezją, a wię­cej wier­szo­wa­ną książ­ką po­dróż­ni­czą: Flis, to jest spusz­cza­nie stat­ków Wi­słą i in­szy­mi rze­ka­mi do niej przy­pa­da­ją­cy­mi. Utwór uj­rzał świa­tło dzien­ne w 1595 roku i jest to rzecz nie­zwy­kle in­te­re­su­ją­ca. Szcze­gól­nie je­den frag­ment tego po­ema­tu, ty­czą­cy się wła­śnie tej oko­li­cy, koło Gro­chal i Za­kro­czy­mia.

Tu masz Za­kro­czym, nie uchy­bić wzro­ku

Na pra­wym boku.

Tu bździe­lów uj­rzysz dłu­gą pro­ce­sy­ją,

Co się na beł­chu ze wszyst­kich stron wiją,

Usły­szysz młyń­skich (ach­cież mnie już na nie)

Kół na­rze­ka­nie.

Zyg­munt Broc­ki w „Zie­mi” z roku 1957 okre­śla utwór Klo­no­wi­ca – po sto­kroć słusz­nie – jako swe­go ro­dza­ju prze­wod­nik kra­jo­znaw­czy i po­wieść re­por­ta­żo­wą, ale też pod­ręcz­nik fa­cho­wy dla fli­sów za­wie­ra­ją­cy rów­nież słow­nik ter­mi­no­lo­gii fli­sac­kiej. Tak więc znaj­dzie­my u Klo­no­wi­ca wy­ja­śnie­nie tej dziw­nej i dla nie­któ­rych – nie­słusz­nie – lek­ko nie­przy­zwo­itej jak­by na­zwy: bździel. Pi­sze na przy­kład Klo­no­wic, że ścież­kę fli­sac­ką zwać trze­ba „tre­lem, a młyn po­brzeż­ny na Wi­śle… bździe­lem”.

W 1899 roku w swo­ją dru­gą już wę­drów­kę ło­dzią w dół bie­gu Wi­sły udał się z War­sza­wy Zyg­munt Glo­ger, a na­pi­sa­ny prze­zeń kra­jo­znaw­czy re­por­taż z tej wy­pra­wy do­star­czał czy­tel­ni­ko­wi jego cza­sów wia­do­mo­ści sen­sa­cyj­nych i nie­po­mier­nie eg­zo­tycz­nych. Dla nas dzi­siej­szych nie prze­sta­ły być eg­zo­tycz­ne, cho­ciaż od­da­lo­ne w cza­sie na­bra­ły war­to­ści już nie kra­jo­znaw­cze­go, lecz hi­sto­rycz­ne­go re­por­ta­żu. Wspo­mi­na Glo­ger, iż pierw­sze mły­ny na ło­dziach wi­dy­wał w 1875 roku pod Cząst­ko­wem, nie­opo­dal Łom­ny. Bździe­le na­zy­wa­ne są u Glo­ge­ra „pły­wa­ka­mi”i wiel­ce za­baw­ne jest, że oby­czaj­ność koń­ca XIX wie­ku na­ka­za­ła wy­krop­ko­wać tę na­zwę, bo­wiem to, co w cza­sach Klo­no­wi­ca ni­ko­go nie ra­zi­ło, sta­ło się nie do przy­ję­cia w pru­de­ryj­nym, miesz­czań­skim świe­cie. Tak więc w 1903 roku, gdy cykl glo­ge­row­skich re­por­ta­ży pod ty­tu­łem Do­li­na­mi rze­ka zo­stał wy­da­ny w for­mie książ­ko­wej na­kła­dem osła­wio­ne­go „Esi­ka z Osten­dy”, czy­li Fer­dy­nan­da Ho­esic­ka – tak przy­jem­nie zło­śli­wie opi­sa­ne­go przez Ta­de­usza Boya-Że­leń­skie­go – tekst Klo­no­wi­ca, przez Glo­ge­ra cy­to­wa­ny, wy­mie­nia ja­kieś ta­jem­ni­cze „b…le”.

Mły­ny łod­ne były sta­wia­ne po­dob­no już przez sta­ro­żyt­nych Rzy­mian. Po­now­nie za­cy­tuj­my Zyg­mun­ta Broc­kie­go: „Jak wy­ni­ka z wia­do­mo­ści, za­wdzię­cza­nych Pro­ko­po­wi, ży­ją­ce­mu na dwo­rze bi­zan­tyj­skim – mły­ny pły­wa­ją­ce mia­ły być «wy­na­le­zio­ne» ja­ko­by w 543 r. w cza­sie ob­lę­że­nia Rzy­mu przez Go­tów, któ­rzy unie­ru­cho­mi­li mły­ny miej­skie, od­ciąw­szy akwe­duk­ty. Z ko­niecz­no­ści zbu­do­wa­no wów­czas mły­ny na ło­dziach, któ­re za­ko­twi­czo­no na Ty­brze”. Toż zu­peł­nie jak w sta­rym przy­sło­wiu: po­trze­ba mat­ką wy­na­laz­ków. A może, jak w in­nym po­rze­ka­dle: je­śli na­wet nie jest praw­dzi­we, to do­brze wy­my­ślo­ne?

Za­tem zna­my już zna­cze­nie okre­śle­nia „bździel” i nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że jest po­cho­dze­nia, co tu ukry­wać, aby bar­dziej na­uko­wo rzecz na­zwać: ono­ma­to­pe­icz­ne­go. Zaś bełch, cóż bełch zna­czy? To rów­nież okre­śle­nie dźwię­ko­na­śla­dow­cze. Jest w Gar­wo­liń­skiem na Ma­zow­szu stru­ga Bełch w po­bli­żu Osiec­ka. Wą­ska, o dość du­żym spad­ku i ka­mie­ni­stym oraz żwi­ro­wym dnie wy­pły­wa z moc­no wy­ero­do­wa­nej i bar­dzo ma­low­ni­czej do­lin­ki, z kil­ku nie­wiel­kich wy­wie­rzysk. Rzecz­ka ska­cze po gła­zach i „beł­ko­ce”, pły­nąc po ka­mie­ni­stym dnie. Bełch to rów­nież sta­ra na­zwa rzecz­ne­go nur­tu. Zro­zu­mia­łe więc, że bździe­le trze­ba było sta­wiać na beł­chu, gdyż tyl­ko on, by­stry, sil­niej­szy, gwa­ran­to­wał lep­szą pra­cę koła młyń­skie­go.

Sto­jąc kie­dyś nad brze­ga­mi Wi­sły, wła­śnie tam, obok Gro­chal, w po­bli­żu za­gród Sa­dów, gdzie były owe karcz­my przy prze­wo­zie, za przy­wi­le­jem ma­zo­wiec­kie­go księ­cia Jana Star­sze­go anno 1420 po­sta­wio­ne, roz­ma­rzy­łem się, gdy po­my­śla­łem, jak wiel­ki wa­lor hi­sto­rycz­ny mieć by mo­gły i ja­kąż ogrom­ną atrak­cją naj­bliż­szych oko­lic Kam­pi­no­skie­go Par­ku Na­ro­do­we­go mo­gły­by być spły­wy tra­twa­mi fli­sac­ki­mi od Ka­zu­nia i Mo­dli­na po Czer­wińsk. Albo też zre­kon­stru­owa­ne i sta­ro­żyt­nym spo­so­bem po­sta­wio­ne przy hi­sto­rycz­nej prze­pra­wie karcz­my i mły­ny łod­ne, zwa­ne bździe­la­mi, oczy­wi­ście sto­ją­ce na beł­chu i oczy­wi­ście ko­niecz­nie z pro­pi­na­cją, któ­ra – jak na­pi­sał to Zyg­munt Glo­ger w En­cy­klo­pe­dii Sta­ro­pol­skiej – „zna­czy­ła szyn­ko­wa­nie, czy­li sprze­daż wód­ki, piwa, mio­du, a przy­tem soli, po­kar­mów dla lu­dzi i ob­ro­ków dla koni”.

Opisanie wycieczki do Wyśmierzyc i Białobrzegów nad Pilicę w upalną sobotę czerwcową

Upal­nie. Nie­bo bez­chmur­ne. Lato na ca­łe­go. Pi­sał Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz w Po­dró­żach do Pol­ski, że Pi­li­ca jest naj­ład­niej­szym do­pły­wem Wi­sły, peł­na wdzię­ku woda, peł­na wysp i mie­lizn, peł­na łąk i kęp drzew­nych, z mnó­stwem bia­łych gęsi na zie­lo­nych brze­gach.

W go­rą­cym dniu czerw­co­wym Wy­śmie­rzy­ce pre­zen­tu­ją się jak mia­stecz­ko z po­łu­dnia Eu­ro­py. Po­dob­no to naj­mniej­sze mia­sto w Pol­sce. Miej­sco­wość we wcze­snym śre­dnio­wie­czu przy­na­le­ża­ła do re­zy­du­ją­cych w Czer­sku ksią­żąt ma­zo­wiec­kich. W roku 1338 ksią­żę ma­zo­wiec­ki Troj­den I po­da­ro­wał ją be­ne­dyk­ty­nom płoc­kim. W do­ku­men­tach z 1388 roku za­pi­sa­no jej na­zwę: Vy­sze­me­rzi­cze. Pro­fe­sor Sta­ni­sław Ro­spond przy­pusz­cza, że to od imie­nia Wy­sze­mir na­zwa ta się wzię­ła. Jak to się sta­ło, że wciąż jest mia­stem? En­cy­klo­pe­dia PWN po­wia­da, że w 1998 roku mia­sto mia­ło 870 miesz­kań­ców. Że daw­niej była to klasz­tor­na wieś tar­go­wa, a pra­wa miej­skie uzy­ska­ła przed 1521 ro­kiem, nie­któ­re źró­dła wspo­mi­na­ją zaś rok 1511. W roku 1870, jak dzie­siąt­ki in­nych pol­skich mia­ste­czek, uka­zem car­skim Wy­śmie­rzy­ce zo­sta­ły po­zba­wio­ne praw miej­skich. Już wkrót­ce po od­zy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści, w roku 1922, znów były mia­stem. Ja­kim mia­stem? Za­pew­ne mia­stecz­kiem za­miesz­ka­nym w więk­szo­ści przez lud­ność ży­dow­ską i pew­nie żył tam ja­kiś Tew­je Mle­czarz, któ­ry miał same cór­ki i ani jed­ne­go syna. W cza­sie oku­pa­cji w roku 1942 roku hi­tle­row­cy za­mknę­li pię­ciu­set wy­śmie­rzyc­kich Ży­dów w get­cie, a na­stęp­nie wy­wieź­li do od­da­lo­nych o dzie­sięć ki­lo­me­trów Bia­ło­brze­gów, też do get­ta. A po­tem do Tre­blin­ki…

Nie spo­tka­łem żad­ne­go po­mni­ka przy­po­mi­na­ją­ce­go wy­śmie­rzyc­kich Ży­dów. Jaki do nich mają sto­su­nek dzi­siej­si miesz­kań­cy mia­stecz­ka, tego nie wiem. Jak się zda­je, obec­ni miesz­cza­nie wy­śmie­rzyc­cy to rol­ni­cy, ho­dow­cy, w obło­co­nych gu­mia­kach wy­pro­wa­dza­ją­cy wy­go­nem kro­wy na pa­stwi­ska. Pew­nie część męż­czyzn do­jeż­dża do pra­cy. Do Ra­do­mia? Ale w Ra­do­miu bez­ro­bo­cie, prze­mysł daw­no splaj­to­wał. Więc gdzie? Do War­sza­wy? Ulicz­ki pu­ste, ani ży­wej du­szy i ni­ko­go nie wi­dać, aby sie­dział na ga­necz­kach drew­nia­nych do­mów w wy­śmie­rzyc­kim ryn­ku, i bez­czyn­nie stoi za­ku­rzo­ny po­li­cyj­ny po­lo­nez przed miej­sco­wym ko­mi­sa­ria­tem. Go­dzi­na dzie­wią­ta trzy­dzie­ści rano, a ci­sza jak w cza­sie sje­sty w da­le­kim El To­bo­so w ka­sty­lij­skiej La Man­chy.

Ry­nek jest kwa­dra­to­wy, jak trze­ba. Nie­gdyś był to waż­ny ele­ment mia­sta, na któ­rym od­by­wa­ły się tar­gi, a prze­cież pra­wo do tar­gów i jar­mar­ków było przy­wi­le­jem wła­śnie mia­sta. Jak nie­mal wszę­dzie w Pol­sce, te­raz ry­nek jest zmie­nio­ny w zie­le­niec, na nim nie­licz­ne ła­wecz­ki, na środ­ku zie­leń­ca sa­mot­ny po­mnik ku czci ofiar woj­ny. Wo­kół ryn­ku i przy ulicz­kach jesz­cze wca­le wie­le drew­nia­nych do­mów par­te­ro­wych z ga­necz­ka­mi przy­zbo­wy­mi. Lecz nie jest to mia­stecz­ko do po­ka­zy­wa­nia. Bo i cóż tam zo­ba­czy prze­cięt­ny od­bior­ca „pro­duk­tu tu­ry­stycz­ne­go” (to mod­ne te­raz sło­wo o wy­jąt­ko­wo wul­gar­nym dla mnie pod­tek­ście). Na­wet knajp­ki nie ma żad­nej. Jed­na­ko­woż ob­fo­to­gra­fo­wać moż­na je nie­źle i nie­ma­ło może to fo­to­gra­fo­wa­nie spra­wić fraj­dy.

KO­ŚCIÓŁ W WY­ŚMIE­RZY­CACH

Z ro­gów ryn­ku wy­cho­dzą uli­ce we­dle wszel­kich pra­wi­deł śre­dnio­wiecz­nych lo­ka­cji miej­skich. Ku za­cho­do­wi wie­dzie uli­ca Zdro­jo­wa, cie­ka­we dla­cze­go tak na­zwa­na? Ko­ściół pa­ra­fial­ny jest po­bu­do­wa­ny na nie­wiel­kiej skar­pie nad do­li­ną Pi­li­cy. Rzad­ka spra­wa, aby miej­ski ko­ściół tak or­ga­nicz­nie był zwią­za­ny z pej­za­żem jak ten tu­taj. Świą­ty­nia jest z XIX wie­ku. Otyn­ko­wa­na jest na bia­ło, przy­jem­nie. Cho­ciaż w za­sa­dzie bez­sty­lo­wa, bar­dzo ład­nie pre­zen­tu­je się w tej po­go­dzie. I eg­zo­tycz­nie, bu­dząc wspo­mnie­nia wie­lu da­le­kich urlo­po­wych wy­praw. Oczy­wi­ście, jest za­mknię­ta. Obok kil­ka po­zo­sta­ło­ści na­grob­ków, bar­dziej la­pi­da­rium niż cmen­tarz przy­ko­ściel­ny. Frag­men­ty że­liw­ne­go na­grob­ka. Szcząt­ki ta­bli­cy. Na niej jesz­cze da­ją­cy się od­czy­tać na­pis: „Tu leżą zwło­ki ś.p. Ze­no­na Kor­win Kra­sow­skie­go dzie­dzi­ca dóbr Grzmią­ca z przy­le­gło­ścia­mi, peł­ne­go cnót oby­wa­te­la – zmar­łe­go na dniu 4 kwiet­nia R: 18. Nie­po­cie­szo­na w żalu żo. Sym­fo­rian­na z Soł­ty­ków Kra­sow­ska wznio­sła ten po­mni… pro­si czy­ta­ją­ce­go o we… chnie­nie do Boga… o du­szę”.

Ca­łość oto­czo­na jest mur­kiem, znad nie­go wi­dok. O ta­kim pej­za­żu mówi się, że roz­le­gły. Cią­gną się łąki w do­li­nie Pi­li­cy, da­le­ko, da­le­ko, ku la­som na sto­ku skar­py pod Świd­nem. Na łą­kach sta­da krów, ko­nie. Pra­ży słoń­ce. Wie­je wie­trzyk. At­mos­fe­ra urlo­po­wa.

– A to, wi­dzisz, to jest wa­le­ria­na, po pro­stu, i tak na­praw­dę na­zy­wa się ko­złek le­kar­ski – ob­ja­śniał ro­ślin­ki to­wa­rzy­szą­cy mi świet­ny bo­ta­nik, Ma­rek.

Nad rze­ką, da­le­ko od Wy­śmie­rzyc, już koło Osu­cho­wa roz­la­tu­ją­cy się drew­nia­ny most. Strach nań wcho­dzić. Nie­opo­dal kępa to­po­li. Na ho­ry­zon­cie, za rze­ką, wy­so­kie wie­ży­ce neo­go­tyc­kie­go ko­ścio­ła w Przy­by­sze­wie. To sta­reń­ka miej­sco­wość, w śre­dnio­wie­czu przy­na­le­ża­ła do be­ne­dyk­ty­nów, jesz­cze nie­daw­no sły­nę­ła przy­by­szew­ski­mi ogór­ka­mi i ce­bu­lą, kil­ka­set lat ta sła­wa trwa­ła, dla­cze­go aku­rat te­raz ode­szła w prze­szłość? Pra­wa miej­skie osa­da stra­ci­ła ra­zem z Wy­śmie­rzy­ca­mi. Już ich nie od­zy­ska­ła. W pod­zie­miach ko­ścio­ła spo­czął ge­ne­rał Jó­zef An­to­ni Ma­da­liń­ski, bo­ha­ter spod Ra­cła­wic, któ­ry ostat­nie lata ży­cia spę­dził jako dzier­żaw­ca jed­ne­go z są­sied­nich ma­jąt­ków. Nad rze­ką pa­smo szu­wa­rów i tro­chę wierzb, nie­co to­po­li. Na ho­ry­zon­cie bo­cia­nie gniaz­da.

Ku Wy­śmie­rzy­com po­wrót le­d­wo wi­docz­ny­mi wśród traw dro­ga­mi. Łąki jak step,z wy­so­ką tra­wą kła­dą­ca się na wie­trze. Jesz­cze nie za­czę­ły się na do­bre sia­no­ko­sy. Ba­łem się, że bę­dzie spo­ro wody, bo desz­cze były ob­fi­te, sza­la­ły po­wo­dzie, a rze­ki wy­stę­po­wa­ły z brze­gów, Pi­li­ca rów­nież. Miej­sco­wi mó­wią, że do­pie­ro nie­daw­no rze­ka „wró­ci­ła do ko­ry­ta”.

Zna­jo­ma, któ­ra ze mną te­raz nie mo­gła przy­je­chać, bo tak się jej uło­ży­ło, na­pi­sa­ła do mnie, iż ża­łu­je, że jej z nami nie ma. „Tam bo­wiem przez trzy­dzie­ści lat miesz­ka­ła moja cio­cia, któ­rą bar­dzo czę­sto w róż­nym skła­dzie ro­dzin­nym od­wie­dza­łam. Na­sza wy­spa, na któ­rą brat prze­no­sił mnie przez głę­bo­ką (dla mnie) wodę, po­łą­czy­ła się zu­peł­nie z lą­dem, ale ro­ślin­ność po­zo­sta­ła. Od do­brych dzie­siąt­ków lat nie ma już ta­bo­ru cy­gań­skie­go, któ­ry po­ja­wiał się re­gu­lar­nie każ­dej wio­sny. Nie ma śla­du po sa­mot­nej sto­do­le, w któ­rej kie­dyś z dwo­ma za­przy­jaź­nio­ny­mi księż­mi umie­ra­łam ze stra­chu w cza­sie po­twor­nej bu­rzy. Kil­ka­set me­trów od nas, w ko­ście­le, moja mama mo­dli­ła się o na­sze oca­le­nie, nie przy­pusz­cza­jąc, że je­ste­śmy tak bli­sko. Mia­łam wte­dy dzie­więć lat i po­twor­nie ba­łam się każ­dej bu­rzy, a cóż do­pie­ro ta­kiej. Na­wet pa­łac w Su­chej, daw­niej znisz­czo­ny przez miesz­ka­ją­ce tam licz­ne bar­dzo dzie­cia­te ro­dzi­ny, prze­szedł w pry­wat­ne ręce, zo­stał roz­bu­do­wa­ny, ogro­dzo­ny, te­raz jest pil­nie strze­żo­ny. Stra­cił wie­le z daw­ne­go uro­ku, jak całe Bia­ło­brze­gi”.

PI­LI­CA OKO­ŁO BIA­ŁO­BRZE­GÓW

„W mia­rę jak tędy jeź­dzi­łem” – wspo­mi­nał Iwasz­kie­wicz – „ob­ser­wo­wa­łem od­ra­dza­nie się mia­sta, od­bu­do­wę bar­dzo znisz­czo­ne­go ko­ścio­ła, od­bu­do­wę skrom­nej ple­ba­nii. Wresz­cie od­wie­dzi­łem tę ple­ba­nię, kie­dy prze­nie­sio­no do niej z Iłży księ­dza Wła­dy­sła­wa Mło­do­żeń­ca. Ksiądz Mło­do­że­niec na­le­ży do wspa­nia­lej dy­na­stii chłop­skiej, tak za­słu­żo­nej dla pol­skiej kul­tu­ry. Jego bra­tem był Sta­ni­sław Mło­do­że­niec, chłop­ski po­eta, je­dy­ny, któ­re­go praw­dzi­wie moż­na na­zwać szcze­rym fu­tu­ry­stą. Skąd ten fu­tu­ry­sta wśród chło­pów? Spi­ri­tus flat, ubi vult. Bra­tan­kiem księ­dza ka­no­ni­ka jest Jaś Mło­do­że­niec, któ­re­go pla­ka­ty przy­spo­rzy­ły nam tyle sła­wy na świe­cie. Szwa­grem księ­dza jest Wła­dy­sław Bu­rek, chłop­ski fi­lo­zof, au­tor słyn­nej Dro­gi przez wieś, a sio­strzeń­cem To­masz Bu­rek, mło­dy, ale za­żar­ty kry­tyk li­te­rac­ki, i Krzysz­tof Bu­rek, któ­ry dla od­mia­ny pi­su­je w«Ty­go­dni­ku Po­wszech­nym», i jest ar­che­olo­giem. Jest i Mar­ta Bur­ków­na, re­dak­tor­ka pod­ręcz­ni­ków szkol­nych i tłu­macz­ka. Czyż nie ład­na ro­dzin­ka? Je­śli do­dam do tego, że nie­boszcz­ka sio­stra księ­dza ka­no­ni­ka, Win­cen­to­wa Bur­ko­wa, była oso­bą nio­są­cą wy­so­ko sztan­dar kuch­ni pol­skiej (ta­kich obia­dów, ja­kie się u niej ja­da­ło, już się nie znaj­dzie), to uj­rzy­my, że ta chłop­ska, bar­dzo pol­ska ro­dzi­na ma w kul­tu­rze pol­skiej za­słu­gi więk­sze niż na przy­kład kró­lew­ska dy­na­stia Sa­ska”.

Do­ku­czał upał w ten dzień czerw­co­wy. Z przy­ja­ciół­mi przy­sie­dli­śmy przy sto­li­kach w lo­dziar­ni bia­ło­ło­brze­skiej z wi­do­kiem na ten ko­ściół, przed któ­ry za­jeż­dża­ły wła­śnie auta i wy­sia­da­li go­ście ślub­ni, a na ko­niec i para mło­da, ona w dłu­giej suk­ni, on w czymś znacz­nie ele­gant­szym niż gar­ni­tur, wszy­scy do­stoj­ni, uro­czy­ści, roz­ra­do­wa­ni, stroj­ni (a że było go­rą­co, pa­no­wie bez ma­ry­na­rek, ale przy kra­wa­tach i w ka­mi­zel­kach od gar­ni­tu­rów, bo taka moda te­raz na ele­gan­cję na­sta­ła). Ko­cha­na pol­ska pro­win­cja. Wy­śmie­rzyc­kie łąki, drew­nia­ny most w Osu­cho­wie, mo­gi­ła Ma­da­liń­skie­go i ogór­ki w Przy­by­sze­wie, Mło­do­żeń­cy i Bur­ko­wie, ślub w Bia­ło­brze­gach, i sta­ry most nad Pi­li­cą, za któ­rym sław­ne za­krę­ty, z roz­czu­le­niem wspo­mi­na­ne i przez Iwa­skie­wi­cza, i przez to­wa­rzy­szą­ce­go mi Jur­ka.

Po­wrót au­tem wiódł dro­ga­mi bocz­ny­mi, przez mo­re­no­we wzgó­rza, po­śród zbóż i sa­dów, przez Gosz­czyn i Le­wi­czyn. Od cza­su gdy tam­tę­dy je­cha­łem przed laty, dro­ga po­psu­ła się okrop­nie i as­falt skła­da się te­raz głów­nie z dziur, więc jaz­da wy­ma­ga znacz­nej uwa­gi, a miast na oko­li­cę pa­trzeć trze­ba na te dziu­ry. Pod Ra­szy­nem mój sa­mo­chód ugrzązł w kor­ku. Jaz­da dłu­ży­ła się nie­przy­tom­nie. Mia­sto wi­ta­ło mnie nie­sym­pa­tycz­nie. Je­cha­ło się przez nie z wy­raź­ną nie­chę­cią.

Niezwyczajni ludzie w pałacu nad Bugiem

Pa­łac w Ry­bien­ku Sta­rym na­le­ży do naj­świet­niej­szych bu­dow­li epo­ki kla­sy­cy­zmu na Ma­zow­szu. Wi­dok od pa­ła­cu na kra­jo­braz nad Bu­giem był po­rów­ny­wa­ny do wi­do­ków nad Lo­arą, tyle że ten uwa­ża­no za pięk­niej­szy, bar­dziej zróż­ni­co­wa­ny, a ma­zo­wiec­kie drze­wa nad rze­ką za buj­niej­sze i wyż­sze. Nad Lo­arą go­ści­li kró­lo­wie Fran­cji. Tu­taj, w Ry­bien­ku nad Bu­giem pol­scy wład­cy nie by­wa­li. Lecz, cho­ciaż nie no­si­li ko­ron, jak­że wspa­nia­li lu­dzie od­wie­dza­li ten pa­łac! Ja­kież na­zwi­ska no­si­li! Nie­mal wszy­scy za­wę­dro­wa­li na stro­ni­ce en­cy­klo­pe­dii i na­wet krót­kie ich bio­gra­my wy­peł­ni­ły­by znacz­ną część tej książ­ki.

PA­ŁAC W RY­BIEN­KU

Naj­star­sza wzmian­ka o wsi Ry­bien­ko, na­le­żą­cej do Ry­bień­skich, po­cho­dzi z 1674 roku. Gra­ni­czą­ca z Wy­szko­wem wieś ma po­wo­dy, aby szczy­cić się znaj­du­ją­cym się tu­taj pa­ła­cem wznie­sio­nym na skar­pie nad­bu­żań­skiej. Bu­dzi on za­chwyt spe­cja­li­stów, gdyż jest jed­nym z naj­lep­szych dzieł zbu­do­wa­nych w sty­lu kla­sy­cy­stycz­nym na Ma­zow­szu, lecz o cał­ko­wi­cie in­dy­wi­du­al­nym, nie­spo­ty­ka­nym gdzie in­dziej ry­sie. Jed­nak stan obiek­tu i ota­cza­ją­ce­go go par­ku kra­jo­bra­zo­we­go od lat na­pa­wał smut­kiem mi­ło­śni­ków tego, co pięk­ne i war­to­ścio­we. Mu­ro­wa­ny pa­łac zo­stał wznie­sio­ny oko­ło 1785 roku. Przy­pi­su­je się go Szy­mo­no­wi Bo­gu­mi­ło­wi Zu­go­wi, Mar­ci­no­wi Knack­fu­so­wi lub Ja­no­wi Chry­stia­no­wi Kam­set­ze­ro­wi, lecz hi­po­te­zy te jak do­tąd nie zna­la­zły po­twier­dze­nia i bez­piecz­niej jest po­wie­dzieć: au­tor jest nie­zna­ny, a był to ar­chi­tekt do­brej kla­sy, to pew­ne.

Atrak­cyj­nie pre­zen­tu­je się fa­sa­da fron­to­wa, od stro­ny pod­jaz­du z uli­cy. Pię­tro­wa bu­dow­la ma dwa ry­za­li­ty po bo­kach i czte­ro­ko­lum­no­wy por­tyk joń­ski zwień­czo­ny trój­kąt­nym szczy­tem. Po bo­kach sto­ją dwie ofi­cy­ny kla­sy­cy­stycz­ne, w tym sa­mym cza­sie wznie­sio­ne. Wszyst­ko jest nie­mal do­sko­na­le sy­me­trycz­ne, wy­ła­mu­ją się tyl­ko nie­re­gu­lar­nie roz­miesz­czo­ne ko­mi­ny. W trzech po­miesz­cze­niach prze­trwa­ły woj­nę uro­dzi­we de­ko­ra­cje ma­lar­skie z oko­ło 1790 roku. Ma­lo­wi­dła te są przy­pi­sy­wa­ne Ja­no­wi Bo­gu­mi­ło­wi Pler­scho­wi lub Fran­cisz­ko­wi Smu­gle­wi­czo­wi. Nie byle ja­kie to na­zwi­ska.

Pa­ła­co­wych po­koi z ta­ki­mi de­ko­ra­cja­mi było pier­wot­nie wię­cej. „Po­kój z Wi­do­ka­mi” usy­tu­owa­ny jest na pię­trze, zaś na par­te­rze „Sa­lo­nik Pom­pe­jań­ski” sły­ną­cy z pięk­ne­go, po­cho­dzą­ce­go z 1880 roku pie­ca z ka­fli z ma­nu­fak­tu­ry nie­bo­row­skiej, oraz „Sala Błę­kit­na” uży­wa­na albo jako sa­lon ja­dal­ny, albo sala ba­lo­wa. W ka­ta­lo­gach i opra­co­wa­niach hi­sto­ry­ków sztu­ki moż­na zo­ba­czyć fo­to­gra­fie tych ślicz­nych wnętrz wy­ko­na­ne przed ro­kiem 1939.

Pa­łac zbu­do­wa­ny zo­stał dla Jana Ste­fa­na Gie­droy­cia, bi­sku­pa inf­lanc­kie­go, po­tem żmudz­kie­go. Czę­ste wi­zy­ty w War­sza­wie zmu­si­ły go do po­sia­da­nia sie­dzi­by nie­da­le­ko mia­sta, a wy­bór padł na Ry­bien­ko. Nie tyl­ko bli­sko, ale rów­nież i ład­nie.

Jan Ste­fan Gie­droyć na pew­no nie był po­sta­cią tu­zin­ko­wą. Po­cho­dził ze sta­rej, ale zu­bo­ża­łej ro­dzi­ny wy­wo­dzą­cej się rze­ko­mo od Wiel­kie­go Księ­cia Li­tew­skie­go Row­mun­da, któ­re­go syn Ge­drus vel Ge­dros dał na­zwę ca­łe­mu ro­do­wi pie­czę­tu­ją­ce­mu się póź­niej her­bem Hip­po­cen­tau­rus. Ta­de­usz W. Ja­ro­szew­ski i Wal­de­mar Ba­ra­niew­ski w swo­ich opra­co­wa­niach o za­byt­ko­wych pa­ła­cach i dwo­rach w oko­li­cach War­sza­wy no­to­wa­li, iż sły­nął z gro­ma­dze­nia tłu­stych pre­bend i dbał o sta­łe po­więk­sza­nie ma­jąt­ku oso­bi­ste­go. Gie­droy­cio­wie od koń­ca XVIII wie­ku za­czę­li uży­wać ty­tu­łu ksią­żę­ce­go po­twier­dzo­ne­go w na­stęp­nym stu­le­ciu w Ro­sji.

Bi­skup Jan Ste­fan Gie­droyć mimo nie­wąt­pli­wych za­sług dla wła­snej ro­dzi­ny nie wzbu­dza na­sze­go en­tu­zja­zmu. Brał wpraw­dzie czyn­ny udział w ży­ciu po­li­tycz­nym kra­ju, bę­dąc kon­sy­lia­rzem Rady Nie­usta­ją­cej, ale re­pre­zen­to­wał orien­ta­cję zde­cy­do­wa­nie pro­ro­syj­ską. W Pe­ters­bur­gu uwa­ża­no go za czło­wie­ka cał­ko­wi­cie od­da­ne­go. Miał po­dob­no pięk­ną po­wierz­chow­ność i po­do­bał się da­mom. W opi­nii współ­cze­snych bar­dziej dbał o fry­zu­rę niż o Ko­ściół. Póź­niej pa­łac prze­szedł w ręce jego spad­ko­bier­ców i je­dy­nym fak­tem do za­pa­mię­ta­nia jest to, iż je­den z nich, szam­be­lan kró­lew­ski ksią­żę Alek­san­der, za­padł na cho­ro­bę umy­sło­wą i otrzy­mał ku­ra­to­ra.

W roku 1835 wła­ści­cie­lem zo­stał Au­gust Morz­kow­ski. On i jego dru­ga żona, Lau­ra z Du­nin-Wą­so­wi­czów, za­sły­nę­li z nad­zwy­czaj­nej go­ścin­no­ści. „W przeded­niu No­we­go Roku po­przez ku­rza­wę śnież­ną i za­spy, po­kry­wa­ją­ce go­ściń­ce i le­śne dro­gi” – barw­nie opi­sy­wał to Hen­ryk Sy­ska – „prze­ko­py­wa­ły się tu ze wszyst­kich stron sa­nie, a prze­ry­wa­ne sy­gna­ły jan­cza­rów da­wa­ły znać o so­bie da­le­ko. Było wspa­nia­le, ale nie do koń­ca. Wy­staw­ny tryb ży­cia zruj­no­wał Morz­kow­skich, więc ma­ją­tek mu­sie­li sprze­dać. Co jed­nak uży­li, to uży­li, a przy oka­zji uży­ło też spo­ro z ich go­ści, a byli to go­ście, co się zo­wie: Ry­bien­ko sta­ło się ulu­bio­nym miej­scem spo­tkań war­szaw­skiej cy­ga­ne­rii. Szcze­gól­nie mile byli tu przyj­mo­wa­ni war­szaw­scy li­te­ra­ci: Se­we­ryn Grze­gorz Fil­le­born, Ro­man Zmor­ski, Wło­dzi­mierz Wol­ski, Alek­san­der Nie­wia­row­ski, to­wa­rzy­szył im cza­sem Cy­prian Nor­wid i by­wał z nimi Teo­fil Le­nar­to­wicz”.

W roku 1879 Ry­bien­ko ku­pił Ed­mund Skar­żyń­ski z Po­po­wa dla swe­go syna Kon­stan­te­go, oże­nio­ne­go ze zna­ną diwą ope­ro­wą, He­le­ną Her­man. Mie­li wzię­cie mło­dzi Skar­żyń­cy! Po­po­wo otrzy­mał od ojca jego dru­gi syn, Sta­ni­sław, któ­ry za żonę po­jął był słyn­ną owo­cze­sną pięk­ność, Ma­rię Or­set­ti. Szyb­ko jed­nak za­czął się kon­tre­dans ro­dzin­ny, do­bra w Ry­bien­ku prze­cho­dzi­ły z rąk do rąk, wszyst­ko jed­nak po­zo­sta­wa­ło w ro­dzi­nie. Gdy w roku 1922 wła­ści­cie­lem zo­stał Ed­mund Skar­żyń­ski (to już dru­gi w Ry­bien­ku Skar­żyń­ski tego imie­nia) ze swo­ją żoną Ja­ni­ną z Mor­sti­nów, mu­siał się pod­jąć re­no­wa­cji pa­ła­cu po go­ści­nie bol­sze­wic­kiej Ar­mii Czer­wo­nej w 1920 roku; pa­łac był ob­ra­bo­wa­ny, wnę­trza znisz­czo­ne. Pod­ję­to przed­się­wzię­cia o cha­rak­te­rze do­cho­do­wym. W pa­ła­cu po­wstał mod­ny pen­sjo­nat, a na dru­gim brze­gu rze­ki w Ry­bien­ku Le­śnym let­ni­sko­we mia­sto ogród.

Któż w pen­sjo­na­cie nie by­wał! Wspa­nia­li ak­to­rzy, tuzy pol­skie­go te­atru i fil­mu – Elż­bie­ta Barsz­czew­ska, Alek­san­der Ze­lwe­ro­wicz, Alek­san­der Żab­czyń­ski. Zna­ko­mi­ci fi­lo­zo­fo­wie – Ta­de­usz Ko­tar­biń­ski i Wła­dy­sław Ta­tar­kie­wicz. Je­den z naj­po­pu­lar­niej­szych ar­ty­stów ma­la­rzy w dzie­jach Pol­ski – Woj­ciech Kos­sak. Wy­ko­rzy­sty­wa­no pa­łac jako na­tu­ral­ną de­ko­ra­cję fil­mo­wą: Pło­mien­ne ser­ca i Jan­ko Mu­zy­kant w la­tach mię­dzy­wo­jen­nych za­sły­nę­ły u pol­skich ki­no­ma­nów jako wy­jąt­ko­wej kla­sy wy­ci­ska­cze łez.

Ry­bien­ko jest zwią­za­ne rów­nież z Kon­stan­tym Alek­san­drem „Ko­tem” Je­leń­skim. Był on jed­nym z naj­bar­dziej ory­gi­nal­nych pol­skich in­te­lek­tu­ali­stów ubie­głe­go wie­ku, wy­bit­nym pu­bli­cy­stą i kry­ty­kiem li­te­ra­tu­ry i sztu­ki, wie­lo­let­nim współ­pra­cow­ni­kiem pa­ry­skiej „Kul­tu­ry”, au­to­rem dzie­się­ciu ksią­żek i licz­nych ar­ty­ku­łów pu­bli­ko­wa­nych po pol­sku, fran­cu­sku, an­giel­sku, nie­miec­ku i wło­sku oraz tłu­ma­czem Gom­bro­wi­cza i Mi­ło­sza. Jego mat­ka Rena Je­leń­ska – pi­sał Piotr Sza­ro­ta – w przed­wo­jen­nej War­sza­wie zna­ła wszyst­kich, któ­rych znać było war­to, od po­etów Ska­man­dra po sa­na­cyj­nych no­ta­bli: Bec­ka i Wie­nia­wę-Dłu­go­szow­skie­go. Ce­nio­no jej bły­sko­tli­wą in­te­li­gen­cję i po­czu­cie hu­mo­ru.

Rena była bar­dzo pięk­na i po ko­bie­ce­mu uro­cza – wspo­mi­nał ją Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz. Po­dob­no gdy przy­jeż­dża­ła do ro­dzin­ne­go ma­jąt­ku w Ry­bien­ku (uro­dzi­ła się w „tym” Je­dwab­nem, a oj­cem jej był Hen­ryk Skar­żyń­ski), uwiel­bia­ła ką­pać się nago w Bugu. Kie­dyś uda­ło jej się prze­pły­nąć na dru­gi brzeg, jed­nak na po­wrót za­bra­kło już sił. We­szła więc w szu­wa­ry i stam­tąd na­ka­za­ła prze­cho­dzą­cym opo­dal chło­pom, aby na­tych­miast po­bie­gli do pa­ła­cu i przy­nie­śli jej ubra­nie. Była to „jed­na z naj­bar­dziej świet­nych ko­biet pol­skich, fine fleur nie tyl­ko to­wa­rzy­skiej kul­tu­ry” – no­to­wał w roku 1950 Jan Le­choń w swo­im no­wo­jor­skim dzien­ni­ku. Je­dy­ną chy­ba wiel­ką mi­ło­ścią Reny Je­leń­skiej był wy­bit­ny dy­plo­ma­ta i po­li­tyk, hra­bia Car­lo Sfo­rza, wło­ski mi­ni­ster spraw za­gra­nicz­nych. „Mą­dry, ele­ganc­ki, nie­złom­ny” – pi­sał o nim Klaus Mann. Ro­mans Je­leń­skiej był dość gło­śny, Sfo­rza chciał się że­nić – przy­słał na­wet do War­sza­wy swe­go ad­wo­ka­ta, któ­ry miał po­móc ko­chan­ce w roz­wo­dzie. Wła­śnie tej mi­ło­ści owo­cem był Kon­stan­ty Alek­san­der Je­leń­ski – zwa­ny w ro­dzi­nie Ko­ci­kiem. „Wszy­scy wie­dzie­li, że jest sy­nem wiel­kie­go wło­skie­go dy­plo­ma­ty, Sfo­rzy, któ­ry miał ro­mans z Reną” – wspo­mi­nał Gu­staw Her­ling-Gru­dziń­ski.

Park prze­trzy­mał ko­lej­ne fazy hi­sto­rii – pi­sał Woj­ciech Kar­piń­ski w „Ze­szy­tach Li­te­rac­kich”, wspo­mi­na­jąc swo­je już po woj­nie od­wie­dzi­ny Ry­bien­ka. – Za do­mem park opa­da skar­pą ku Bu­go­wi. Wi­dok rze­czy­wi­ście po­dob­ny do tego nad Lo­arą, gdzie Kot spę­dzał część lata, lecz pięk­niej­szy, bar­dziej zróż­ni­co­wa­ny, drze­wa buj­niej­sze i wyż­sze. Ślad nie zo­stał z ta­ra­su od stro­ny rze­ki. Sta­ły tam nie­gdyś ka­mien­ne wazy. Po desz­czu zo­sta­wa­ła w nich woda. Kot opo­wia­dał, jak kie­dyś, miał wte­dy lat kil­ka­na­ście, wło­żył rękę do jed­nej z tych waz, za­nu­rzył ją w chłod­nej wo­dzie i po­my­ślał so­bie: „Za­pa­mię­taj ten mo­ment, wspo­mnij tę chwi­lę, sie­bie te­raz za lat dzie­sięć, pięt­na­ście, dwa­dzie­ścia”. Mó­wił mi, że wów­czas uprzy­tom­nił so­bie na­ra­sta­nie cza­su, zmien­ny cha­rak­ter ży­cia. Za lat dzie­sięć czy pięt­na­ście może i nie po­my­ślał o tam­tej chwi­li, waz już może nie było, dom nie na­le­żał do ro­dzi­ny, ale uwraż­li­wie­nie na zmien­ność eg­zy­sten­cji zo­sta­ło. Woj­ciech Kar­piń­ski z Ry­bien­ka to wła­śnie za­pa­mię­tał: w cie­niu par­ku cień chłop­ca, któ­ry ran­kiem, po desz­czu, wkła­da rękę do chłod­nej wody w ka­mien­nej wa­zie, szu­ka wier­no­ści i sen­su prze­ży­cia.

Wszyst­ko, co naj­gor­sze, za­czę­ło się dla Ry­bien­ka w 1940 roku, gdy w pa­ła­cu za­miesz­ka­li Niem­cy, na­ka­zu­jąc jego opusz­cze­nie wła­ści­cie­lom. Wró­ci­li na krót­ko, po raz wtó­ry bo­wiem mu­sie­li opu­ścić swój ma­ją­tek, gdy w roku 1945 zo­sta­li wy­własz­cze­ni i Ry­bien­ko prze­szło na wła­sność pań­stwa. Od tej pory pa­łac pod­upa­dał. Już w roku 1944 w cza­sie dzia­łań wo­jen­nych zo­stał uszko­dzo­ny: spło­nął dach. Po­tem pa­łac prze­ję­ło Mi­ni­ster­stwo Zdro­wia. Mimo dwu­krot­nie pod­ję­tej kon­ser­wa­cji spo­ro złe­go tam się dzia­ło, aż wresz­cie obiekt zde­wa­sto­wa­no kom­plet­nie.

By­łem tam ostat­nio la­tem 2011 roku, zda­je się, że za­byt­ko­we­mu pa­ła­co­wi dziać się za­czę­ło le­piej.

Letniskowy Liwiec

Tak jak Świ­der, tak i Li­wiec jest rze­ką bę­dą­cą sy­no­ni­mem pod­war­szaw­skie­go wy­po­czyn­ku. Któż nad jego brze­gi nie przy­jeż­dżał na let­ni­sko! Li­wiec jest le­wo­brzeż­nym do­pły­wem Bugu. Wy­pły­wa w oko­li­cach Ło­sic, pły­nie w po­bli­żu Sie­dlec i obok Liwu oraz Wę­gro­wa, a po nie­mal stu dwu­dzie­stu ki­lo­me­trach ucho­dzi do Bugu nie­opo­dal Wy­szko­wa. Na­zwa po­cho­dzi od wierz­by iwy, gwa­ro­wo zwa­nej liwą. Daw­na na­zwa rze­ki tak wła­śnie brzmia­ła – Iwiec. Je­śli tak, może więc war­to o przed­wio­śniu nad brze­ga­mi rze­ki po­szu­kać wzro­kiem krze­wów iwy, na któ­rych bez­list­nych jesz­cze ga­łąz­kach ma­so­wo po­ja­wia­ją się sre­brzy­ste kot­ki. Ga­łąz­ki iwy czę­sto są sprze­da­wa­ne w mia­stach jako pierw­sze zwia­stu­ny wio­sny.

MA­ZO­WIEC­KIE PRZED­WIO­ŚNIE