Kawaler de Chanlay - Aleksander Dumas (ojciec) - ebook

Kawaler de Chanlay ebook

Aleksander Dumas ojciec

0,0

Opis

“Kawaler de Chanlay” to powieść Aleksandra Dumasa (ojca), francuskiego pisarza i dramaturga, autor “Hrabiego Monte Christo” i “Trzech muszkieterów”.

Powieść jest kontynuacją „Kawalera D'Harmental”. Głównym bohaterem jest Gaston de Chanlais, młody szlachcic, którego zadaniem jest wyeliminowanie Regenta Francji Philippe d'Orléans.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 315

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-371-8
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I

Panna de Chartres.

Dnia 8. lutego 1719 roku kolebka z trzema liliami Francyi i herbem Orleańskim u góry, poprzedzana przez dwóch pikowników i pazia, wchodziła pod romański portyk opactwa Chelles, w chwili, gdy biła godzina dziesiąta.

 Przybywszy pod perystyl, zatrzymała się; paź już zeskoczył na ziemię, drzwiczki więc otwarto natychmiast i zstąpili dwaj siedzący w kolebce podróżni.  Pierwszy wyglądał na człowieka 45-letniego; był nizkiego wzrostu, dosyć otyły, rumiany, ruchów zręcznych, a wszystkie giesta jego znamionowały kogoś wyższego i rozkazodawcę.  Drugi, zstępujący wolno, stopień po stopniu, nizki był także, ale chudy i złamany. Twarz jego, nie będąc właściwie brzydką, mimo dowcipu iskrzącego w oczach i wyrazu przebiegłości, podnoszącego kąty jamy ustnej, miała coś nieprzyjemnego. Zdawał się bardzo czułym na zimno, które istotnie doskwierało, i szedł za swym towarzyszem, drżąc pod obszernym płaszczem.  Żywo pierwszy z nich pomknął ku schodom i szedł po stopniach, jak ktoś obeznany z miejscowością, przesunął się przez obszerny przedpokój, kłaniając się kilkunastu zakonnicom, które pochyliły się aż ku ziemi, i pobiegł raczej niż poszedł ku salonowi gościnnemu, mieszczącemu się w antresolach, a w którym, przyznać to trzeba, nie uderzał żaden ślad tej surowości, będącej zwykle pierwszym warunkiem wnętrza klasztornego.  Drugi, wolno postępując po schodach, przeszedł przez też same komnaty; skłonił się tym samym zakonnicom, które mu odkłoniły się prawie również nizko, jak pierwszemu, i, nie śpiesząc się zgoła, stanął obok towarzysza w tym samym salonie.  — A teraz — odezwał się pierwszy — czekaj tu na mnie i grzej się — ja wejdę do niej i w dziesięć minut raz na zawsze przetnę wzmiankowane przez ciebie nadużycia; jeżeli zaprzeczy i potrzeba będzie dowodów, przywołam cię.  — Dziesięć minut, Ekscellencyo! — odpowiedział człowiek w płaszczu. — Zejdzie ze dwie godziny, nim Wasza Miłość przystąpi do przedmiotu swych odwiedzin. O! wielebna ksieni jest palestrantem niepospolitym; wszak to Wam wiadome?  A mówiąc te słowa, rozparł się bez ceremonii w fotelu, który przyciągnął przed ogień i chude swe nogi wyciągnął na galeryjce.  — E! nie — niecierpliwie odparł ów zatytułowany Ekscelencyą — i gdybym mógł zapomnieć, tybyś wziął na siebie zwrócenie mej uwagi, co, dzięki Bogu, dość często czynisz. Przeklęty człowiecze, dlaczegoś mi kazał tu przybywać dzisiaj po takim wietrze i śniegu?  — Ponieważ wasza miłość nie chciałeś przybyć tu wczoraj.  — Wczoraj było mi niepodobieństwem, gdyż miałem właśnie umowę na godzinę piątą z milordem Staerem.  — W pięknym domku przy ulicy Bons-Enfants. Więc milord nie mieszka już w pałacu ambasady angielskiej?  — Mości księże zabroniłem ci już śledzić mnie.  — Obowiązkiem moim, miłościwy panie, jest być wam nieposłusznym.  — To bądź-że nieposłusznym, ale pozwól mi kłamać dowoli, zamiast, dla dowiedzenia mi, że policya twoja jest wybornie urządzoną, dawać mi impertynencko do zrozumienia, iż widzisz, że kłamię.  — Może miłościwy pan być spokojnym; odtąd wierzyć będę wszystkiemu, co powie.  — Ja zaś do wzajemności się nie obowiązuję, mości księże, gdyż tu właśnie wydaje mi się, żeś popełnił błąd jakiś.  — Ja wiem, co mówię, i nietylko powtarzam, co powiedziałem, ale potwierdzam.  — Ależ zważ tylko sam: żadnego hałasu, żadnego światła, cisza klasztorna; twoje raporty chybiają, mój drogi; widać, żeśmy się spóźnili z naszymi agentami.  — Wczoraj, miłościwy panie, bawiono się tu w politykę i omawiano sprawy państwa w guście dla nas nie najprzyjemniejszym. Tu knują się spiski nie przeciwko tobie, miłościwy panie, ale przeciwko mnie, twemu najwierniejszemu słudze. Jeżeli uda się im mnie obalić, owładną tobą, a przez ciebie Francyą, ale ani dla twojej, ani dla jej dobra i korzyści...  — No dobrze, dobrze; zaczekaj tu na mnie, ja pójdę i wyłaję.  — Proszę mi wierzyć, miłościwy panie, że jeżeli robota ma się na co przydać, to trzeba łajać tu, przy mnie, a wtedy ja pewniejszym będę skutku. Jeżeli waszej książęcej mości zbraknie argumentów lub pamięci, proszę dać mi znak, a przyjdę z pomocą niezawodnie.  — Tak, masz słuszność — rzekł człowiek przyjmujący rolę naprawiacza usterek, a w którym, spodziewamy się, czytelnik poznał Regenta, Filipa Orleańskiego. — Tak, trzeba, ażeby zgorszenie ustało... troszkę przynajmniej...  — Przypomnijcie sobie, miłościwy książę — odezwał się towarzysz — ową sławną parabolę Chrystusa Pana, wypędzającego handlarzy ze świątyni. Znaliście ją, znacie, albo przynajmniej znać powinniście, bo uczyłem was jej z wielu innemi rzeczami wówczas, gdym był waszym ochmistrzem. Wypędźcie mi ztąd tych faryzeuszów i tych komedyantów.  — Nie lękaj się, czuję dziś ja w sobie kaznodziejską werwę.  — Cudownie zatem — odrzekł, wstając, Dubois — bo otóż i ksieni nadchodzi.  Istotnie, otworzyły się w tej chwili drzwi, prowadzące do wnętrza klasztoru, i osoba tak niecierpliwie oczekiwana ukazała się na progu.  Powiedzmy w dwóch słowach, kto była ta osoba, która dzięki szaleństwom swym zdołała wzbudzić gniew w Filipie Orleańskim, czyli w człowieku najdobrotliwszym, w ojcu najpobłażliwszym z całej Francyi i Nawarry.  Panna de Chartres, Ludwika-Adela Orleańska, była drugą i najładniejszą z trzech córek regenta; miała piękną skórę, cerę przepyszną, piękne oczy, piękną kibić i ręce delikatne; zęby jej zwłaszcza były świetne, a księżna babka porównywała je do naszyjnika z pereł, oprawnego w koral.  Dalej, tańczyła ona dobrze, śpiewała lepiej jeszcze, czytała nuty prima vista i akompaniowała wybornie; za nauczyciela muzyki miała mistrza Caucherau, jednego z pierwszych artystów Opery, przy którym uczyniła postępy daleko szybsze, niż zwyczajnie czynią kobiety, a zwłaszcza księżniczki.  Wszystkie wreszcie gusta miała męzkie, a co do tego, zdawała się mieniąc na płeć z bratem Ludwikiem: lubiła psy, konie i kawalkady; przez cały dzień robiła floretami, strzelała z pistoletu lub z karabinu, fabrykowała fajerwerki, nie lubiąc niczego z tego, co lubią kobiety, i mało zajmując się swoją twarzą, która, jak powiedzieliśmy, była tego warta.  Jednakże, pośród tego wszystkiego, największem zajęciem panny de Chartres była muzyka, a upodobanie w tej sztuce posuwała do zapału, rzadko kiedy opuściła przedstawienie w Operze, w którem brał udział nauczyciel jej Caucherau, dając artyście dowody swej sympatyi i przyklaskując mu, jak kobieta zwyczajna; raz nawet, kiedy artysta ten przeszedł sam siebie w wielkiej aryi, posunęła się aż do wykrzyku: „Ah! bravo, brawo, mój drogi Caucherau!“  Księżna Orleańska uznała nietylko, że zachęta była za żywą, ale i okrzyk uważała za niewłaściwy ze strony księżniczki krwi. Postanowiła, że dosyć już tej muzyki dla panny de Chartres, a Caucherau, dobrze zapłacony za lekcye, otrzymał zawiadomienie, że muzyczna edukacya jego uczennicy już jest skończoną, zatem nie potrzebuje więcej się fatygować do Palais-Royal.  Prócz tego księżna zaleciła córce przepędzić jakie dwa tygodnie w klasztorzu Chelles, którego przełożona, siostra marszałka de Villers, była jej przyjaciółką.  Zapewne tu, podczas swego pobytu, panna de Chartres, która wszystko robiła w podskokach i przeskokach — jak mówi Saint Simon — przedsięwzięła wyrzec się świata. Około wielkiego tygodnia 1718 r. poprosiła ojca, a ten jej pozwolił udać się na święta Wielkanocne do opactwa Chelles; ale na ten raz, po świętach, zamiast powrócić do pałacu i zająć miejsce księżniczki krwi, prosiła, ażeby ją pozostawiono w Chelles w charakterze prostej zakonnicy.  Książę, który uważał, że dosyć mu już mieć jednego mnicha w rodzinie — tak on nazywał prawowitego swego syna Ludwika — uczynił wszystko, co mógł, by ją odwieść od tej szczególnej wokacyi; ale panna de Chartres, może właśnie wskutek tej opozycyi, tak się zacięła, że ustąpić musiał: dnia 23. kwietnia 1718 roku wyrzekła śluby.  Wtedy książę Orleański, z uwagi, że córka jego, lubo zakonnica, nie przestała być księżniczką krwi, zaczął traktować z panną de Villars o godność przełożonej: dwanaście tysięcy franków renty, zapewnionych siostrze marszałka, załatwiło sprawę i panna de Chartres mianowaną została przełożoną w Chelles, a od roku tak się sprawiała na tym posterunku, że aż, jak widzieliśmy, poruszyła regenta i jego pierwszego ministra.  Na rozkaz ojca, tak długo oczekiwana, pokazała się nareszcie ksieni, z orszakiem sześciu zakonnic, ubranych czarno i ze świecami w ręku, na widok czego pomyślał książę, że córka z góry poddaje się jego życzeniom. Znikł wygląd świąteczny, lekkomyślność, wybujałość; przeciwnie, same miny surowe i przybór wielce ponury.  Pomyślał jednak w duchu regent, że czas jego oczekiwania mógł być właśnie użytym na przygotowanie tej posępnej ceremonii.  — Ja nie cierpię hypokryzyi — odezwał się tonem ucinkowym — i łatwo przebaczam występki, których nikt przedemną nie osłania pod pokrywką cnót.  — Czyście tu przybyli, miłościwy panie, ażeby mnie na spytki brać? W każdym razie, to, co tu oglądacie, odpowiadać musi zaskarżeniom, jakie pewnikiem zaniesiono na mnie przed oblicze waszej miłości.  — Jam przybył powiedzieć wam mościa ksieni — podjął regent zniecierpliwiony myślą, że go chcą tumanić — przybyłem powiedzieć wam, że nie podoba mi się tryb życia, jakiście tu wiedli, wasze intrygi polityczne nie przystoją zakonnicy, wasze surowości dzisiejsze przesadne są, jak na księżniczkę domu panującego; wybierajcież więc raz na zawsze, macie li być ksienią, czy księżniczką królewską. Zaczynają złe o was gadki chodzić po świecie, a ja sam na siebie mam tylu wrogów, iż nie radbym, aby mi ich przybywało z waszego klasztoru.  — Przebóg! miłościwy panie — odparła ksieni tonem rezygnacyjnym — wydając uczty, bale i koncerty, wspominane jako najpiękniejsze w Paryżu, nie zdołałam podobać się tym wrogom, ani wam, ani sobie samej; tembardziej teraz, kiedy żyję na ustroniu i zamknięta. Wczoraj był ostatni stosunek mój ze światem; dziś rano zerwałam z nim ostatecznie, a nie wiedząc bynajmniej o wizycie waszej, umyśliłam przedsięwzięcie, od którego, Boże broń! nie odstąpię.  — Jakież to? — zapytał regent, domyślając się, że będzie to jedna z tych pustot, o jakie nie trudno było u jego córki.  — Mam powiedzieć szczerze? Oto znudziłam się polityką i zabawami, i istotnie myślę zająć się czemś innem.  — Czem, naprzykład?  — Pójdę zaraz z mojemi zakonnicami zwiedzić pieczarę, która ma schronić moje ciało po śmierci, i miejsce, na którem ono leżeć będzie.  — Niech mnie dyabli porwą! — zawołał Dubois — jej się w głowie przewraca, miłościwy panie.  — To będzie bardzo budujące, nieprawdaż, mości książę? — zapytała poważnie ksieni.  — Niewątpliwie — odparł regent — i obawiam się, jeśli to nastąpi, żeby się z tego nie wyśmiewano więcej, niż z waszych politycznych biesiad, mościa ksieni.  — Czy chcecie pójść, panowie? — mówiła dalej — ja na kilka chwil położę się w trumnę: jest to fantazya, która mi oddawna chodzi po głowie.  — Ej! macie na to jeszcze dosyć czasu, mościa ksieni — rzekł regent — wreszcie nie wy tę wymyśliliście rozrywkę: Karol piąty, który zmniszył się tak samo jak wy, nie wiedzieć dlaczego, pomyślał o tem przed wami.  — Więc panowie nie chcecie mi towarzyszyć? — rzekła ksieni, zwracając się do ojca.  — Ja! — odparł książę, nie mający najmniejszej sympatyi do rzeczy ponurych — jabym miał oglądać śmiertelne pieczary, wysłuchiwać de profundis!... Dajcież mi święty pokój!  Ksieni skłoniła się i zrobiła kilka kroków ku drzwiom. Książę i minister patrzyli na siebie, nie wiedząc: śmiać się, czy płakać.  — Jeszcze słowo — odezwał się książę do córki — powiedz mi, czyś się na ten raz stanowczo zdecydowała, czy to tylko taka cię ogarnęła gorączka? Jeżeli to twoje mocne postanowienie, nic nie mam do powiedzenia, ale jeżeli to choroba, chcę, abyś się poddała kuracyi. Mam ja Chiraca i Mureau, aby leczyli mnie i moich.  — Wasza książęca mość zapomina, iż ja znam tyle sztukę lekarską, że i sama leczyćbym się mogła, gdybym się czuła chorą. Jestem jansenistką i oto wszystko.  — A! — zawołał książę — to znowu robota ojca Ladoux. Przynajmniej mam na niego jeden środek, który go wyleczy.  — Jaki? — spytała ksieni.  — Bastylię!  I wyszedł, rozzłoszczony, wraz z Duboisem, który trząsł się ze śmiechu.  — Widzisz — odezwał się do niego po długiem milczeniu, gdy już się zbliżali do Paryża — że raporty są fałszywe... Próżnom się tylko zapędził w kazanie, sam otrzymałem naukę.  — To znaczy tylko, że wasza wysokość jest szczęśliwym ojcem. Mogę wam powinszować reform córki młodszej, panny de Chartres; nieszczęściem, córka starsza, księżna Berri...  — Oh! Nie mów mi o niej, Dubois; to mój wrzód. To też, póki jestem w złym humorze...  — Co takiego?  — Mam wielką chęć skończyć z nią odrazu.  — Czy bawi w pałacu Luksemburskim?  — Zdaje mi się.  — To ruszajmy do Luksemburga.  — I ty ze mną?  — Nie opuszczę waszej książęcej mości przez całą noc.  — O!  — Mam względem was zamiar.  — Względem mnie? — Zawiodę Was na wieczerzę.  — Kobiecą?  — Tak.  — A ile ich tam będzie?  — Dwie.  — A mężczyzn ilu?  — Dwóch.  — To więc taka partyjka w kółku zamkniętem? — zapytał książę.  — Właśnie.  — I tam się zabawię?  — Sądzę.  — Pamiętaj, Dubois, bierzesz na siebie ciężką odpowiedzialność.  — Wasza książęca mość lubi nowości?  — Lubię.  — Niespodzianki? — Lubię.  — Znajdą się; oto wszystko, co mogę powiedzieć.  — Zgoda — odrzekł regent państwa — nasamprzód do Luksemburga, a potem?...  — Na przedmieście Świętego Antoniego.  Na te słowa, stangret otrzymał rozkaz, by jechał do Luksemburga, zamiast do Palais-Royal.

II

Księżna Berri.

Księżna Berri, do której jechał regent, cokolwiekbądź mówił o niej, była ukochaną córką jego serca. Zapadłszy siódmego roku życia w chorobę, którą lekarze uznali za śmiertelną, i przez nich opuszczona, dostała się do rąk ojca, nieco obeznanego z medycyną, a ten ją lecząc po swojemu, ocalił od śmierci. Odtąd jego miłość ojcowska przeszła w słabość. Od tej chwili dziewczynie samowolnej i wyniosłej pozwalał robić, co się jej żywnie spodobało; edukacya jej, bardzo zaniedbana, odczuła tę samowolę, co jednak nie przeszkodziło Ludwikowi XIV, iż wybrał ją za małżonkę dla wnuka swego, księcia de Berri.

 Wiadomo, jako śmierć nagle zaciężyła na potrójnem potomstwie królewskiem, tak, iż w kilka lat poumierali: następca tronu, książę i księżna Burgundyi, oraz książę Berri.  Zostawszy wdową w dwudziestym roku życia, kochając ojca równą prawie miłością, mając do wyboru między towarzystwem Wersalskiem i Palais-Royal, księżna Berri, młoda, piękna, żądna przyjemności, nie wahała się wcale.  Dzięki swej nieustannie wzrastającej słabości, książę Orleański córce, mającej już sześćkroć sto tysięcy liwrów (franków) dochodu, dodał z własnej szkatuły jeszcze czterykroć sto tysięcy, co dochód jej powiększyło do miliona. Prócz tego ofiarował jej na mieszkanie pałac Luksemburski, wyznaczył do boku oddział straży honorowej; nareszcie, co oburzyło zwolenników starej etykiety, zżymnął tylko ramionami, kiedy księżna Berri przejeżdżała przez Paryż, poprzedzana bębenkami i trąbami, co gorszyło wszystkich porządnych ludzi — a roześmiał się tylko, kiedy przyjmowała posła weneckiego na tronie trzystopniowym, co omal nie powaśniło Francyi z rzeczpospolitą Wenecką.  Co większa, omal nie uczynił zadość innej jej prośbie, niemniej nadmiernej, któraby niewątpliwie wywołała wzburzenie wśród wyższej szlachty, to jest przyznania baldachimu w Operze — kiedy, szczęściem dla spokoju publicznego, a nieszczęściem dla Regenta, księżna Berri zakochała się w kawalerze de Riom.  Kawaler de Riom był młodszym bratem księcia Owernii, bratankiem czy pobratańcem księcia Lauzun. Przybył on do Paryża szukać fortuny i znalazł ją w Luksemburgu. Wprowadzony do księżny Berri przez panią de Mouchy, której był kochankiem, niebawem począł na nią wywierać ten wpływ familijny, jaki stryj jego, czy dziad stryjeczny, przed pięćdziesięciu laty wywierał na najstarszą siostrę królewską, i wkrótce też stanął jako jawny kochanek tytułowy, pomimo opozycyi jego poprzednika Lahaye’a, którego wysłano wtedy jako attaché ambasady do Danii.  Na dobrą więc rachubę księżna Berri miała wtedy dwóch tylko kochanków, co, każdy przyzna, było niemal cnotliwością, jak na księżniczkę krwi owego czasu: pana Lahaye, którego nigdy nie przyznała, oraz Rioma, którego wyjawiała głośno. Nie stanowiło to zatem przyczyny dostatecznej do zażartości, z jaką prześladowano biedną księżnę. Ale nietrzeba zapominać, że zażartość ta miała inną jeszcze przyczynę, zaznaczoną nietylko u Saint-Simona, lecz i we wszystkich historyach, a tą była owa fatalna przejażdżka po Paryżu przy odgłosie surm i bębnów, ów nieszczęsny tron o trzech stopniach, na którym przyjmowała ambasadora weneckiego; nareszcie owa niesłychana pretensya, żeby, mając już oddział straży przybocznej, żądać jeszcze baldachimu w Operze.  Lecz nie owo to powszechne oburzenie przeciwko księżnie wznieciło taki gniew księcia Orleańskiego przeciw córce, ale ten wpływ, jaki pozwoliła wziąć nad sobą kochankowi.  Wynikło ztąd, że regent, bardzo kochający tę córkę, do Rioma, który ją odeń odsadzał, powziął tak wielką nienawiść, na jaką tylko zdobyć się mógł jego wątły charakter. Pod pozorem dogadzania księżnie Berri, nadał Riomowi pułk, potem zarząd miasta Cognac, nareszcie posłał rozkaz udania się na miejsce zarządu, co dla wszystkich, nieco jaśniej patrzących na rzeczy, zaczynało zmieniać fawor regenta na niełaskę.  I nie omyliła się też co do tego księżna. Pobiegła do Palais-Royal, a tam prosiła i błagała ojca, ale daremno; potem dąsała się, łajała, groziła, i to nadaremno. Wyszła nareszcie grożąc księciu całym swym gniewem i zapewniając, że pomimo jego rozkazów, Riom nie wyjedzie. Nazajutrz zrana książę, za całą odpowiedź, ponowił Riomowi rozkaz wyjazdu, a ten z całem poddaniem się kazał mu oznajmić, iż niezwłocznie wyjeżdża.  Jakoż tego samego dnia, czyli w przeddzień tego, od któregośmy rozpoczęli, Riom ostentacyjnie wyniósł się z pałacu Luksemburskiego, a sam Dubois dał znać księciu, że nowy gubernator z całym taborem o godzinie dziewiątej zrana wyjechał do Cognac’u.  Wszystko to zaszło bez widzenia się księcia Orleańskiego z córką; to też, kiedy prawił, że chce korzystać ze stanu rozgniewania, by raz skończyć z córką, raczej szedł on tam prosić o przebaczenie, niż kłócić się z nią.  Znający go dobrze Dubois nie dał się wziąć na tę rzekomą zapalczywość, ale skoro Riom wyjechał do Cognac’u, to i wszystko, czego żądał minister. Spodziewał się podczas jego nieobecności wsunąć jakiego sekretarza gabinetu lub porucznika gwardyi, któryby stłumił pamięć Rioma w sercu księżny Berri. Wtedy Riom otrzymałby rozkaz udania się do armii marszałka Berwicka w Hiszpanii, i ucichłoby odtąd o nim tak, jak o Lahaye’u w Danii.  Nie był to może projekt bardzo moralny, ale stanowił on przynajmniej plan nader logiczny; nie wiemy tylko, czy minister wtajemniczył weń regenta.  Kolasa zatrzymała się przed Luksemburgiem, który był oświetlony jak zwykle. Książę wystąpił z powozu i przebiegł przez ganek ze zwykłą żywością; Dubois zaś, którego niecierpiała księżna, pozostał owinięty futrem w zakącie powozu. Po chwili książę ukazał się przy drzwiczkach, z wyrazem zawodu na twarzy.  — Ah! ah! cóż to się stało waszej książęcej mości? — rzekł Dubois.  — Nic; ale księżny niema w Luksemburgu.  — A gdzie ona? czy nie u karmelitanek?  — W Meudon.  — W Meudon! w miesiącu lutym i na taką psią pogodę!? Mości książę, to zamiłowanie do wsi wydaje mi się podejrzanem.  — Mnie również, upewniam cię; co u dyabła może ona poczynać w Meudon?  — Łatwo dowiedzieć się o tem.  — Jakim sposobem!  — Jedźmy do Meudon.  — Ruszaj do Meudon! — rzekł regent do stangreta, wsiadając. — Masz na to dwadzieścia pięć minut.  — Ośmielę się uczynić miłościwemu księciu panu uwagę, że konie zrobiły już dziesięć lieues.  — Niech padną, byle zabiegły do Meudon za dwadzieścia pięć minut.  Nie było co do odpowiedzenia na tak wyraźny rozkaz.  Stangret energicznie zaciął konie biczem, a szlachetne rumaki, zdziwione, że uważano za potrzebne uciekać się względem nich do takiej ostateczności, pomknęły kłusem tak chyżym, jakby dopiero co wyruszyły ze stajni.  Przez całą drogę Dubois nie otwierał ust, a regent siedział zamyślony. Od czasu do czasu obaj badawczem okiem rzucali na gościniec; ale droga nie przedstawiała nic takiego, coby mogło zwrócić uwagę regenta lub ministra, tak, iż przybyli do Meudon, a książę nie zyskał jeszcze niczego, coby mogło kierować go w labiryncie sprzecznych myśli, snujących się po głowie.  Na ten raz wyszli z powozu obaj; eksplikacya między ojcem i córką mogła trwać długo, a Dubois życzył sobie doczekać końca w miejscu wygodniejszem, niż powóz.  Pod gankiem zastali szwajcara w wielkiej liberyi. Ponieważ książę był owinięty w surdut podbity futrem, a Dubois w płaszcz, szwajcar ich zatrzymał. Wtedy książę dał się poznać.  — Przepraszam — rzekł pokornie szwajcar — nie wiedziałem, że wasza wysokość jest oczekiwaną.  — Nic nie szkodzi — odparł książę — czy mnie oczekują, czy nie, przybywam. Powiedz lokajowi, aby uprzedził księżnę.  — Więc wasza wysokość należy do obrzędu? — zapytał szwajcar, widocznie zakłopotany, jako związany snadź surowym rozkazem.  — Jużciż jego wysokość należy do obrzędu — odezwał się Dubois, przecinając słowo księciu Orleańskiemu, który byłby z pewnością zapytał: o jakim to obrzędzie mowa — ja również należę.  — To ja waszą wysokość zaprowadzę w takim razie wprost do kaplicy.  Dubois i książę spojrzeli na siebie, jako ludzie nic nie rozumiejący.  — Do kaplicy? — zapytał książę.  — Tak jest, miłościwy panie, gdyż obrzęd począł się przed dwudziestu pięciu minutami.  — A co! — powiedział regent, nachylając się do ucha ministra — czy i ta przechodzi na zakonnicę?  — Załóżmy się, mości książę, iż ona raczej wychodzi zamąż.  — Do stu piorunów! — zawołał regent — tegoby tylko brakowało.  I popędził na schody, a za nim Dubois.  Ze zwinnością, zadziwiającą w człowieku takiej kurpulencyi, regent przesuwał się po pokojach i korytarzach, wciąż w towarzystwie Dubois, który na ten raz rozpłonął do tej awantury ciekawością, czyniącą zeń istnego Mefistofelesa względem owego poszukiwacza nowości, pod imieniem już nie Fausta, lecz Filipa Orleańskiego.  Przybyli tym sposobem do drzwi kaplicy; zdawały się zamkniętemi, ale za pierwszym naciskiem otworzyły się.  Dubois nie pomylił się w domysłach.  Po ostentacyjnym wyjeździe ukradkiem powróciwszy, Riom wraz z księżną klęczał przed domowym kapelanem; pan de Pons, krewny Rioma, i margrabia Rochefoucault, kapitan gwardyi księżny, trzymali welon nad ich głowami; panowie de Mouchy i de Lauzun stali jeden przy boku księżny, drugi przy boku Rioma.  — Fortuna stanowczo jest nam przeciwną, miłościwy panie — rzekł Dubois — przybywamy dwie minuty zapóźno.  — Oho! zobaczymy to! — zawołał książę w uniesieniu, krokiem posuwając się naprzód.  — Cyt! miłościwy panie — rzekł Dubois — jako duchowny, winienem powstrzymać waszą książęcą mość od świętokradztwa. Oh! gdyby się to na co zdało — nie mówię; ale w tym razie byłoby ono daremne.  — Więc oni są naprawdę zaślubieni? — zapytał książę, pod naciskiem ministra cofając się w cień filaru.  — Jaknajzaślubieńsi, miłościwy panie, i teraz nikt by ich nie odślubił, bez wdania się Ojca Świętego.  — To ja napiszę do Rzymu — rzekł książę.  — A niech Pan Bóg broni, mości książę! zawołał Dubois — nietrzeba zużywać kredytu na taką rzecz; pozostawić go należy na czas, gdy będzie chodziło o zrobienie mnie kardynałem.  — Ależ podobny mezalians me powinien istnieć.  — Mezaliansy są bardzo w modzie rzekł Dubois — o niczem dziś nie mówią, tylko o tem. Najjaśniejszy pan, Ludwik XIV, popełnił mezalians, żeniąc się z panią de Maintenon, której wasza książęca mość wypłacasz dotąd pensyę, jako wdowie po nim; najpierwsza księżniczka krwi popełniła mezalians, zaślubiając pana de Lauzun; wy, mości książę, popełniliście mezalians, zaślubiając pannę de de Blois, i to do tego stopnia, że gdyście o tych zaślubinach zawiadomili księżnę matkę, to ona wam odpowiedziała policzkiem, ja sam miłościwy panie, czyżem nie popełnił mezaliansu, zaślubiając córkę bakalarza z mojej wsi? Widzicie zatem mości książę, iż po tylu dostojnych przykładach księżna córka może z kolei popełnić mezalians.  — Cicho bądź, szatanie!  — Zkądinąd — mówił dalej Dubois — miłostki księżny de Berri, dzięki wykrzykiwaniu księdza rektora od świętego Sulpicyusza, zaczynały robić więcej hałasu, niż przystoi; był to skandal publiczny, a to małżeństwo sekretne, jutro całemu Paryżowi ogłoszone, stłumi go z kretesem. Nikt nie będzie miał nic do powiedzenia przeciw temu, nawet wasza książęca mość; stanowczo, miłościwy panie, rodzina wasza przychodzi do porządku.  Książę zaklął straszliwie i głośno, na co Dubois odpowiedział tym śmiechem, którego by mu pozazdrościł Mefistofeles.  — Cicho tam! — zawołał szwajcar, który nie wiedział, od kogo wychodzi hałas, a chciał, iżby nowożeńcy nie uronili ani jednego słowa z pobożnej egzorty, którą do nich zwracał kapelan.  — Uciszmy się! miłościwy panie — powtórzył Dubois — widzicie, że sprawiamy zamieszanie w obrzędzie.  — Zobaczysz — odparł książę — że jak się nie uciszymy, to ona każe wyrzucić nas za drzwi.  — A cichożeż! — powtórzył szwajcar, uderzając o płyty podłogi końcem halabardy, podczas gdy pani Berri wysłała pana de Mouchy, aby się dowiedział, zkąd pochodzi ten hałas.  Pan de Mouchy spełnił rozkaz księżnej, a spostrzegłszy w cieniu dwóch ludzi, zdających się kryć, podstąpił do hałaśników z głową podniesioną, krokiem śmiałym.  — Kto tak hałasuje? — rzekł — i kto panom pozwolił wejść do kaplicy?  — Ten, ktoby chętnie z niej wszystkich was wyrzucił oknem — odparł regent — ale poprzestaje na ten raz na zobowiązaniu pana, abyś rozkazał kawalerowi de Riom wyjechać natychmiast do Cognac, a księżnie Berri oznajmić, iżby się nigdy nie pokazywała w Palais-Royal.  Na te słowa regent wyszedł, dając znak ministrowi, aby udał się za nim, a pozostawiwszy pana de Mouchy i jego gruby brzuch w przerażeniu tem zjawiskiem.  — Do Palais-Royal! — zawołał książę, wsiadając do kolasy.  — Do Palais-Royal? — żywo poderwał Dubois — bynajmniej, mości książę, zapominacie o naszej umowie. Ja pojechałem z wami, pod warunkiem, że wasza książęca mość pojedzie ze mną. Hej, stangret! na przedmieście Świętego Antoniego.  — Idź do dyabła! nie głodnym.  — Dobrze, to wasza książęca mość jeść nie będzie.  — Nie jestem w humorze do zabawy.  — Dobrze, to wasza książęca mość bawić się nie będzie.  — A cóż będę więc robił, ani bawiąc się, ani jedząc?  — Wasza książęca mość patrzeć będzie, jak jedzą i bawią się inni.  — Co to znaczy?.  — To znaczy, że gwoli waszej książęcej mości dziać się zaczynają cuda, a ponieważ to nie codziennie się zdarza, nietrzeba ustawać na tak dobrej drodze: tego wieczora widzieliśmy już dwa, teraz zobaczym trzeci.  — Trzeci?  — Tak: numero Deus impari gaudet, liczba nieparzysta podoba się Bogu. Spodziewam się, że wasza książęca mość jeszcze nie zapomniał łaciny?  — Mów wyraźnie — rzekł regent, którego humor w tej chwili zgoła nie nadawał się do żartów — jesteś, co prawda, tak brzydki, że wolno ci pozować na sfinksa, alem ja nie dość młody na rolę Edypa.  — Owoż chciałem powiedzieć, miłościwy panie, że po zobaczeniu swych dwóch córek, które były zbyt płoche, by uczynić pierwszy krok ku statkowi, zobaczycie syna, który jest zanadto stateczny, by uczynić pierwszy krok ku płochości.  — Mój syn, Ludwik?  — Wasz syn Ludwik we własnej osobie; tej nocy on się rozkrępowywa, miłościwy panie, i na to ja widowisko, tak pochlebne dla dumy ojcowskiej, waszą książęcą mość zapraszam.  Książę potrząsnął głową z powątpiewaniem.  — O! potrząsajcie głową, wiele chcecie, miłościwy panie ale tak jest — rzekł Dubois.  — A jakim to sposobem on się rozkrępowywa? — zapytał regent.  — Wszelkimi sposobami, miłościwy panie. Ja zobowiązałem kawalera M..., ażeby mu przypiął pierwsze ostrogi w tej wyprawie, i o tej godzinie wieczerza on w całem znaczeniu słowa z nim i dwiema kobietami.  — A jakież to kobiety? — zapytał regent.  — Aktorki.  — I on zgodził się na to?  — Z pocałowaniem ręki.  — Na mą duszę! Słuchaj, Dubois, mnie się zdaje, że gdybyś ty żył za czasów Ludwika świętego, to zdołałbyś i jego zaprowadzić do Fillony owej epoki.  Uśmiech tryumfu przeszedł po małpiej twarzy Dubois.  — Oto tak, miłościwy panie — mówił dalej minister — chcieliście, aby książę Ludwik robił szpadą, jak wy swojego czasu i jak to z zamiłowaniem czynicie dziś jeszcze, więc przedsięwziąłem i co do tego środki.  — Doprawdy?  — Tak, kawaler de M... podczas wieczerzy przemówi się z nim na sposób niemiecki, pod tym względem możecie na nim polegać. Chcieliście, aby książę Ludwik wplątał się w jaką intrygę miłosną; jeżeli się oprze tej syrenie, którą na niego wypuściłem, to będzie świętym Antonim.  — To ty ją wybrałeś?  — Rozumie się! Kiedy chodzi o honor waszej rodziny, miłościwy panie, wiadomo waszej książęcej mości, że ja tę rzecz zdaję tylko na siebie samego. Tej nocy więc orgia, a jutro rano pojedynek. Pojutrze zaś nasz nawróceniec będzie się przynajmniej mógł podpisać Ludwikiem Orleańskim, nie narażając dobrej sławy swej dostojnej matki, bo wtedy ludzie się przekonają, że młodzieniec ten pochodzi ze krwi waszej książęcej mości, o czem, niech mnie dyabli wezmą! możnaby powątpiewać, wnosząc z jego trybu życia.  — Dubois, jesteś nędznikiem! — rzekł książę, śmiejąc się po raz pierwszy od wyjazdu z Chelles — ty zgubisz syna, tak jak zgubiłeś ojca.  — Niema co o tem mówić, miłościwy panie — odparł Dubois — wszak on w każdym razie musi być księciem, albo mnichem; czas, aby się przechylił na jedną albo na drugą stronę. Macie tylko jednego syna, miłościwy panie, który wkrótce mieć będzie lat szesnaście, i nie posyłacie go na wojnę, pod pozorem, że jest jedynakiem, a w gruncie, ponieważ nie wiecie, jakby się tam sprawiał.  — Dubois — zawołał regent.  — Owoż jutro, mości książę, będziemy wiedzieli, z kim mamy do czynienia.  — O! wielki mi interes! — odmruknął książę.  — Więc wasza książęca mość sądzi, że on wyjdzie z honorem?  — Słuchaj-no kapcanie, czy ty wiesz, że zaczynasz mnie ubliżać? Myślałby kto, iż jest jakąś rzeczą niepodobną wzbudzić miłość w człowieku mojej krwi, a cudem nadzwyczajnym włożyć szpadę do rąk księciu mego nazwiska. O! mój kochany Dubois, tyś się klechą urodził i klechą umrzesz.  — O, bynajmniej, miłościwy panie! — zawołał Dubois — daj go katu! pretenduję do czegoś lepszego.  Książę zaczął się śmiać.  — No, ty masz przynajmniej ambicyę, nie tak, jak ten niedołęga Ludwik, który nie pożąda niczego; a ta twoja ambicya bawi mnie tak, iż nie możesz sobie wyobrazić.  — Doprawdy? — rzekł Dubois — nie myślałem, żebym był takim trefnisiem.  — O! to tylko była skromność z twojej strony, bo w gruncie jesteś najtrefniejszem stworzeniem na ziemi, jeśli nie najprzewrotniejszem; to też przysięgam ci, że w dniu, w którym ty zostaniesz arcybiskupem..  — Kardynałem, mości książę.  — A, to ty chcesz być kardynałem?... Owoż, kiedy zostaniesz kardynałem, będzie dużo śmiechu w Palais-Royal, przysięgam ci.  — Inaczej jeszcze pośmieją się w Paryżu, proszę być pewnym, mości książę; ale, jak powiedzieliście, ja jestem niekiedy trefnisiem i chcę, aby się śmiano, dlatego to pragnę zostać kardynałem, jak moi poprzednicy Mazarin i Richelieu.

III

Szczur i mysz.

Kolebka stanęła na przedmieściu Świętego Antoniego, przed domem zasłoniętym wielkim murem, za którym wyzierało kilka topoli, jakby dla zasłonięcia tego domu przed murem samym.  — A, — rzekł regent — to z tej strony, zdaje mi się, leży domek Noce.  — W istocie; wasza książęca mość ma dobrą pamięć; pożyczyłem go na noc dzisiejszą.  — A czyś przynajmniej rzecz dobrze ułożył, Dubois? Czy wieczerza godną jest księcia krwi?  — Zamawiałem ją sam. O! nie będzie zbywało na niczem panu Ludwikowi: obsługiwać go będą lokaje ojca, karmić kucharz ojca, miłością obdzieli go...  — Kto?  — Zobaczycie sami, mości książę, muszę-ż wam przecie zostawić jaką niespodziankę.  — A wino?  — Z waszej własnej piwnicy, mości książę; spodziewam się, że ten likwor familijny ustrzeże krew przed kłamstwem, ponieważ ona kłamie sobie zbyt już dawno.  — Ty nie miałeś takiego zachodu, starając się, by przemówiła moja, nieprawdaż, ty gorszycielu?  — No, ja jestem wymowny, miłościwy panie, ale przyznać trzeba, że wasza książęca mość byłeś bardzo powolnym. Wejdźmy.  — To masz klucz?  — Naturalnie...  I Dubois wyjął z kieszeni klucz, który dyskretnie wsunął w zamek. Drzwi cicho obróciły się na zawiasach i zamknęły za nimi bez żadnego szelestu. Były to istne drzwi domku, znającego swoją powinność wobec wielkich panów, którzy raczyli próg jego przestępować.  Z poza zamkniętych żaluzyi błyskało kilka odbić światła, a lokaje stojący w przedsionku oznajmili dostojnym gościom, że biesiada się rozpoczęła.  — Tryumfujesz Dubois — rzekł regent.  — Zesiądźmy prędzej, miłościwy panie — odparł minister — wyznaję, że pilno mi zobaczyć, jak się pan Ludwik wywiązuje z zadania.  — Mnie również.  — To chodżmyż, a cicho.  Regent poszedł za Dubois’em do gabinetu, który przez wielki otwór kolisty łączył się z jadalnią; otwór ten napełniony był kwiatami, poprzez których łodygi doskonale widzieć słyszeć można było biesiadników.  — Aha! — rzekł regent, poznając gabinet — jestem w krainie znajomej.  — Więcej znajomej, niż wasza królewska mość myśli; proszę tylko nie zapominać, że cokolwiek zobaczycie lub usłyszycie, trzeba milczeć lub mówić cicho.  Obaj podeszli do otworu, wychodzącego na salę biesiadniczą, uklękli na kanapie i odsunęli kwiaty, aby nie utracić nic z tego, co się dziać będzie.  Syn regenta, mający półszesnasta roku, siedział w fotelu właśnie naprzeciw ojca; z przeciwnej strony stołu, plecami do dwóch ciekawych, kawaler M... i dwie kobiety w strojach olśniewających raczej niż umiarkowanych, uzupełniały kwartet obiecany przez Dubois regentowi; jedna siedziała przy młodym księciu, druga przy kawalerze. Amfitryon, nie pijąc wcale, gawędził, kobieta siedząca przy nim robiła miny niechętne, gdy nie robiła min — ziewała.  — Co to jest! — usiłując poznać siedzącą naprzeciw niego kobietę, odezwał się książę, który miał krótki wzrok. — Zdaje mi się, że znam tę osobę.  I lornetował kobietę z większą jeszcze uwagą. Dubois śmiał się, ukradkiem.  — Ależ to — mówił dalej regent — brunetka z błękitnemi oczyma...  — Nie myli się wasza wysokość — zaśmiał się Dubois.  — Ten biust uroczy, te ręce wykwintne...  — Dalej, dalej.  — Ta buzia różana...  — Jeszcze dalej!  — Ależ nie, nie mylę się! To Mysz!  — Aha!  — Jakto, złoczyńco, ty właśnie dla niego wybrałeś Mysz!  — Jednę z najrozkoszniejszych dziewcząt, mości książę, nimfę Opery; zdawało mi się, że nic właściwszego dla rozkrępowania młodzieńca.  — Toś ty mi taką gotował niespodziankę, mówiąc, że obsługiwać go będą lokaje ojca, że pić będzie wino ojca i romansować z...  — Z kochanką ojca? Tak, mości książę.  — Ależ złoczyńco! — zawołał książę — tyś się dopuścił niemal zbrodni!  — Ba! skoro chodziło o rozkrępowanie go...  — I ona przyjmuje takie partye?  — To jej zajęcie, mości książę.  — A z kim ona sądzi, że jest w tej chwili?  — Ze szlachcicem z prowincyi, który przybył do Paryża dla połknięcia otrzymanego spadku.  — Kto jej towarzyszy z boku?  — O! co tego, to nie wiem. Sam kawaler de M... zobowiązał się skompletować kwartet.  W tej chwili kobieta, siedząca obok kawalera, zdając się słyszeć jakieś szepty, podniosła głowę w stronę rozmawiających.  — A to co! — zawołał Dubois, osłupiały z kolei — ależ ja się nie mylę!  — Co takiego?  — Ta druga kobieta...  Ładna biesiadniczka obejrzała się znowu.  — To Julka! — ozwał się Dubois. — Ah! niegodziwa!  — A! — rzekł książę — oto rzecz ciekawa: twoja kochanka i moja! Słowo honoru, oddał bym wiele, ażebym mógł śmiać się dowoli.  — Zaraz, zaraz, mości książę.  — Cóżeś ty oszalał! co chcesz zrobić, Dubois? Rozkazuję ci pozostać...! Ja ciekawy jestem, jak się to wszystko skończy.  — Słucham, mości książę, ale oświadczam...  — Co?  — Że nie wierzę odtąd w cnotę kobiecą.  — Dubois — rzekł regent, siadając na kanapie, podczas gdy Dubois uczynił to samo — jesteś nieocenionym, słowo honoru! Pozwól mi śmiać się, albo się uduszę.  — Ano, to śmiejmy się, mości książę, ale pocichu; jest wtem słuszność, trzeba zobaczyć, jak się to skończy.  I śmieli się obaj najciszej, jak tylko mogli, poczem zajęli znowu w swej dostrzegalni miejsce na chwilę opuszczone.  Biedna Mysz ziewała do opadnięcia szczęk.  — Wiecie co, miłościwy panie — rzekł Dubois — jakoś pan Ludwik nie wygląda na rozochoconego.  — Widać, że jeszcze nie pił nic.  — A też próżne butelki, jakie tam stoją? Przecież wino samo z nich nie uciekło.  — Prawda, ale nie mniej zanadto poważnym jest ten szlachecki młodzik.  — Cierpliwości! Ożywia się, słuchajmy: zaczyna mówić.  Jakoż, wstając z fotelu, młody książę odepchnął ręką butelkę, którą mu podawała Mysz.  — Chciałem zobaczyć — rzekł sentymentalnie — jak wygląda orgia; zobaczyłem i dosyć jestem zadowolony. Jeden z myślicieli powiedział: „Ebrietas omne vitium deliquit“ (z pijaństwa wszelki występek).  — Co on tam wyśpiewuje, u dyabła? — zapytał regent.  — Źle idzie — odrzekł Dubois.  — Jakto! — zawołała sąsiadka młodego księcia z uśmiechem, który odsłonił rząd zębów ładniejszych od pereł — pan nie lubisz wieczerzy?  — Nie lubię jeść ani pić — odparł Ludwik — jeśli nie jestem ani głodny, ani spragniony.  — Osieł — szepnął regent.  I zwrócił się do Dubois, który sobie przygryzał wargi.  Towarzysz księcia Ludwika zaczął się śmiać i powiedział doń:  — Z pod tej reguły wyjmujecie zapewne nasze urocze współbiesiadniczki?  — Co pan przez to rozumiesz?  — Aha! gniewa się — rzekł regent — to dobrze!  — Dobrze! — powtórzył Dubois.  — Rozumiem, panie — odparł kawaler — że nie ubliżycie tym damom, okazując małą dbałość o korzystanie z ich towarzystwa przez usunięcie się.  — Późno się robi — odrzucił książę Ludwik.  — O! jeszcze nie północ.  — A przytem — dodał młody książę, szukając wymówki — a przytem... ja jestem z kimś zaręczony.  Damy buchnęły śmiechem.  — A to dureń! — szepnął Dubois.  — Co ty mówisz? — rzekł regent.  — Ah! prawda, zapomniałem się! Przepraszam waszą książęcą mość.  — Mój panie — odezwał się kawaler okropnie trącicie prowincyą.  — Ależ! — zapytał regent — co ten młodzieniec w taki sposób przemawia do księcia krwi?  — To układ: on niby nie wie, kim jest książę Ludwik, i uważa go za prostego szlachcica; przytem ja mu kazałem popychać go do kłótni.  — Przepraszam — odrzekł Ludwik — pan coś mówiłeś; ale, że i pani mówiła do mnie jednocześnie, nie słyszałem słów pańskich.  — Czy chcecie, abym powtórzył, co powiedziałem? — podśmiewając się, zapytał młodzieniec.  — Zrobicie mi przyjemność.  — Owóż powiedziałem, że okropnie trącicie prowincyą.  — Cieszę się z tego, panie: to mnie musi odróżniać od pewnych znanych mi frantów paryskich — odparł Ludwik.  — Odciął się nie najgorzej — rzekł regent.  — Phi!... — mruknął Dubois.  — Jeżeli do mnie to mówicie — rzekł kawaler de M... — odpowiem, że to niegrzecznie; mniejsza względem mnie, któremu możecie zdać sprawę z niegrzeczności, ale nie jest ona wytłómaczoną względem tych pań.  — Twój prowokator idzie za daleko, Dubois — rzekł regent niespokojny — niebawem gotowi wziąć się za gardło.  — To ich zaaresztujemy — rzekł minister.  Młody książę ani drgnął, ale wstawszy i obszedłszy stół dokoła, podstąpił do towarzysza uczty i mówił doń półgłosem.  — Czy widzisz? — rzekł do Dubois regent wzruszony — baczność! tożbym nie chciał, żeby mi go zabili.  Ale Ludwik powiedział tylko do kawalera:  — Z ręką na sumieniu powiedzcie mi, panie, czy wy tu się bawicie? Co do mnie, oświadczam, że nudzę się okrutnie. Gdybyśmy byli sami, mówiłbym wam o rzeczy mocno mnie zajmującej w tej chwili: to szósty rozdział „Wyznań“ świętego Augustyna.  — Jakto, panie! — zawołał kawaler z miną osłupienia, która na ten raz wcale nie była udana — wy zajmujecie się sprawami religijnemi? To zdaje mi się zawcześnie...  — Panie — odparł Ludwik tonem doktoralnym — nigdy nie jest zawcześnie myśleć o zbawieniu swej duszy.  Regent głęboko westchnął; Dubois poskrobał się po nosie.  — Słowo szlacheckie daję — odezwał się regent — że to rzecz hańbiąca dla rasy! Te kobiety posną.  — Zaczekajmy — odrzekł Dubois — jak posną, to może on prędzej się ośmieli.  — „Ventrebleu!“ — rzekł regent — gdyby się miał ośmielić, jużby to nastąpiło dotąd; ona rzucała nań oczyma pociski, zdolne wskrzesić umarłego. I patrz, rozłożona tak w fotelu, nie jestże ona zachwycającą?  — Owóż — mówił Ludwik do kawalera — muszę was poradzić się w tem: święty Hieronim utrzymuje, że łaska nie inaczej jest skuteczną, tylko kiedy przychodzi przez skruchę.  — A idźcież do dyabła! — zawołał szlachcic — gdybyście pili, myślałbym, że wino licha warte.  — Na ten raz, panie — odparł młody książę — ja zwrócę z kolei uwagę, że jesteście niegrzecznym, i odpowiedziałbym wam tym samym tonem, gdyby nie było grzechem podawać ucho obelgom; ale dzięki Bogu, jestem lepszym chrześcijaninem, niż wy.  — Kto przychodzi wieczerzać w małym domku — odezwał się kawaler — powinien być nie dobrym chrześcijaninem, ale dobrym biesiadnikiem.  Młody książę zadzwonił — ukazał się lokaj.  — Odprowadzić pana kawalera ze światłem — rzekł z miną iście książęcą — ja zaś wyjadę za kwandrans. Czy macie swój powóz, panie kawalerze?  — Nie mam.  — To rozporządzajcie moim — rzeki młody książę. — Przykro mi, że nie mogę uprawiać znajomości z wami; ale, jak powiedziałem, wasze gusta nie są mojemi; powracam wreszcie na mą prowincyę.  — No! byłoby to ciekawem — szepnął Dubois — gdyby on wyprawił współbiesiadnika, aby pozostać sam z kobietami.  — Tak — odrzekł regent — byłoby to ciekawem, tylko się na to nie zanosi.  Rzeczywiście, podczas gdy regent i Dubois zamieniali kilka słów, kawaler de M... odjechał, a Ludwik Orleański, zostawszy sam z kobietami, istotnie śpiącemi, dobywszy z ubrania ogromny zwit papieru, a z kieszeni mały ołówek czerwony, jął kreślić adnotacye na marginesie z zapałem zgoła teologicznym, wpośród parujących jeszcze półmisków i do połowy wypróżnionych butelek.  — Jeżeliby na tego młodzieńca krzywo, patrzała kiedyś starsza linia, to już trzebaby chyba nieszczęścia — mówił regent. — Niechże teraz gadają, że ja dzieci moje wychowuję w nadziejach tronu.  — Przysięgam wam, miłościwy panie, że mnie to truje.  — A! Dubois, tylko ty wyobraź sobie: młodsza córka jansenistka, starsza filozofka a syn teolog; dyabeł w nich wlazł, mój Dubois. Gdybym się nie wstrzymywał, słowo honoru, kazałbym spalić te niegodziwe istoty.  — Ostrożnie, mości książę! Gdybyście kazali spalić, powiedzianoby, że w dalszym ciągu uprawiacie rząd wielkiego króla i pani Maintenon.  — Niech więc żyją! Ale, czy ty to rozumiesz, Dubois? Ten błazen, który już pisze foliały — tu głowę można stracić. Zobaczysz, że jak ja umrę, to on każe przez kata popalić moje ryciny, przedstawiające Dafnisa i Chloe.  Ludwik Orleański z dziesięć minut pisał swe adnotacye; po skończeniu schował starannie rękopis w połę fraka, nalał sobie dużą szklankę wody, umaczał w niej kromkę chleba, pobożnie zmówił modlitwę i z pewną rozkoszą spożywał tę wieczerzę anachorety.  — Umartwienia! — mruknął regent w rozpaczy — ale pytam cię, Dubois, kto go u dyabła tego wszystkiego nauczył?  — Już to nie ja, mości książę; co do tego mogę upewnić.  Książę Ludwik wstał i znowu zadzwonił.  — Czy powóz już wrócił? — zapytał lokaja.  — Wrócił, jaśnie panie.