Katalizatorzy - Katarzyna Żak - ebook

Katalizatorzy ebook

Katarzyna Żak

3,5

Opis

Przyszłość zaczyna się dziś

Druga połowa XXI wieku. Na Księżycu czwórka naukowców próbuje odkryć tajemnicę Odeonów. Muszą nawiązać kontakt z tymi istotami i odkryć ich największą tajemnicę – technologię umożliwiającą przekroczenie prędkości światła. A gra toczy się o najwyższą stawkę: przetrwanie ludzkości.

Sto lat później Evelyn Hope zostaje wysłana do bazy naukowej na Ganimedesie. Podczas podróży ściąga na siebie uwagę kogoś, kto za wszelką cenę dąży do zachowania status quo. Nie wiadomo, skąd pochodzi zagrożenie, trudno odróżnić przyjaciół od wrogów i umknąć z rąk mordercy.

Co łączy badania na Ganimedesie z tymi prowadzonymi na Księżycu? Jak to możliwe, by przecięły się drogi bohaterów, których dzieli cały wiek? Jaki jest cel istnienia uniwersum zaopatrzonego w Wierzeje Czasu, czym jest Plan i – przede wszystkim – kim są Katalizatorzy?

Szurnięcie, które usłyszała z tyłu, kazało jej szybko się obrócić. W rogu, wciśnięty za ostatni rząd ławek, stał Matlak. Przyciskał mocno do piersi wielką, oprawioną w czerwoną skórę księgę.
Nie zdążyła zareagować. Wszystko potoczyło się tak szybko, jakby program w obrębie tego akurat konstruktu przyspieszył czas. Widziała, jak mężczyzna biegnie w kierunku krawędzi chóru, odbija się i skacze. Zanim Evelyn ruszyła się z miejsca, by uchwycić i powstrzymać Matlaka, jego ciało z głuchym hukiem zderzyło się z podłogą.
Przerażona podeszła do krawędzi uskoku, której nie broniła już żadna krata. Kiedy i dlaczego zniknęła? Nie umiała na to odpowiedzieć.
Teraz, stojąc nad urwiskiem, widziała poniżej powykręcane członki i wolno rozpełzającą się plamę krwi. Stało się coś, co w ogóle nie było możliwe. Bez wychodzenia z systemu miała pewność, że jej wnioski są słuszne. Jakimś niepojętym i niedopuszczalnym sposobem program pozwolił człowiekowi umrzeć.


Katarzyna Żak
Pisarka hobbystka. Uparcie trzyma się science-fiction i kryminału, choć jako czytelniczka posiada wybitnie eklektyczny gust. W swoich tekstach lubi wędrować przez obce światy, które zawsze potrafią czymś zaskoczyć. W rzeczywistości z równym entuzjazmem przemierza zarówno górskie szlaki, jak i wszelakie muzea. Lubi spoglądać na otoczenie przez pryzmat obiektywu fotograficznego, każdy dzień zaczyna od kawy i próbuje nie uśmiercić swoich dwóch storczyków. Jak na razie się udaje…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 505

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (6 ocen)
1
2
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ I2158 rok | Święty Antoni

W bazie naukowej umiejscowionej na Ganimedesie, jednym z księżyców Jowisza, każdy wschód Słońca był rozczarowaniem. Odległa mała gwiazda, która unosiła się wolno nad linią horyzontu, w niczym nie przypominała pałającej żarem kuli ognia obserwowanej na Ziemi. Tam czerwień krwi rozlewała się po firmamencie, purpura walczyła z amarantem, a na nocnym niebie, ciemniejącym w miarę upływu kolejnych stopni długości geograficznej, rozbłyskiwały odległe gwiazdy układające się w znane ludziom od wieków konstelacje. To one wskazywały niegdyś greckim żeglarzom drogę do domu, zwiastowały wiekopomne nowiny i były gwarantem prawa moralnego ukrytego w ludzkiej duszy.

Tu było inaczej. Jednostajnie, topornie. Ogrom kosmosu zachwycał i przerażał równocześnie. Na niebie na próżno można było szukać kolorów ożywionych drgającym powietrzem atmosferycznym. Przez szklaną kopułę tarasu obserwacyjnego przedzierał się zimny, odległy blask centralnej gwiazdy układu, która z tej perspektywy traciła swe magiczne właściwości i nie posiadała już mocy tchnienia życia w martwą materię. Czerń przestrzeni międzygwiezdnej wlewała się w serca i zasiewała w nich ziarno zwątpienia, które przynosiło złowieszcze podszepty i jątrzyło wciąż otwartą ranę niepewności…

Profesor Sven Solerger stał oparty o barierkę w najwyższej kopule kompleksu. Wpatrywał się w odległą plamę Kalisto i jednocześnie czyścił machinalnie szkła drucianych okularów. Wysoki, postawny i wysportowany walczył uparcie ze swym wiekiem. Włosy, niegdyś jasnej barwy, teraz zupełnie siwe, nosił związane w kucyk i nieodmiennie ubierał się w szary uniform. Lata temu, gdy jeszcze wykładał na Ziemi, był to trzyczęściowy garnitur; teraz, w IX Bazie Kosmicznej na Ganimedesie, dwuczęściowy strój roboczy.

Na dźwięk zbliżających się kroków wyprostował się i zirytowany rzucił złowieszcze spojrzenie w kierunku schodów. Chwilę trwało, nim technik, wolno wspinający się po stopniach na górną platformę i zagłębiony w swym czytniku, podniósł wzrok. Ujrzawszy przełożonego, zatrzymał się lekko wystraszony, skłonił głowę w geście powitania i powoli wycofał.

No cóż… Choć Solerger w duchu śmiał się z płochliwości młodego naukowca, to jednak zachował kamienne oblicze. Nie na darmo ćwiczył je od kilku dekad. Surowe wejrzenie było jedną z jego cech rozpoznawczych. Tak jak i okulary, które w tym momencie założył. Nosił je dla maniery, od momentu, gdy w tekście, do którego przeczytania nikomu by się nie przyznał, znalazł sugestię, iż binokle stanowią jeden z atrybutów dziewiętnastowiecznego naukowca. I choć artykuł Lena Gorgona potraktował krytycznie, to jednak fragment o okularach przypadł mu do gustu i postanowił w ten sposób podkreślić swój status.

W tej chwili jednak nie myślał o prestiżu przypisanym zajmowanemu przez niego stanowisku. Do niego zdążył już przywyknąć. A moment, w którym zdał sobie sprawę, że nie jest w stanie osiągnąć już nic więcej, chwila, w której uświadomił sobie, że nieodwracalnie strwonił swój potencjał naukowy na rozwiązywanie błahostek, z których żadna nie miała szans równać się z osiągnięciami Cala Calavriego czy choćby tego pozera Gorgona, to był moment jego intelektualnego samobójstwa.

Przed laty miał marzenia. O tak. Chciał być tym, który rozwikła zagadkę Odeonów. Chciał się zapisać w annałach i podręcznikach, chciał, aby studenci z zapartym tchem słuchali o jego dokonaniach, a akademicy zazdrościli mu i pokątnie nienawidzili. Tak… Tego wszystkiego chciał jeszcze trzydzieści lat temu.

Dziś, opierając się o barierki i zatapiając wzrok w pustce kosmosu, musiał przyznać, że przegrał. Prawie na całej linii. I właśnie to „prawie” trzymało go jeszcze przy życiu.

Ferne, ten podstępny manipulant, zrobił swoje. I teraz, zwęszywszy chwilową słabość i wahanie Solergera, uderzył. Inna sprawa, że mu na to pozwolił. Jego błąd. Trzeba było skurczybyka nie spuszczać z oczu, tak jak nie tracił z oczu działań swojego wspólnika na Ziemi; tam nie było najmniejszych kłopotów. Tymczasem Ferne’a miał tu, na Ganimedesie, w objęciach Antoniego. Nie na darmo twierdzą, że najciemniej jest pod latarnią! I tak… Musi się teraz dodatkowo uporać z żądaniami tego naukowca z bożej łaski.

Z całej tej niefortunnej sytuacji było wszak jedno wyjście. Nieprzyjemne, ryzykowne i graniczące z głupotą. A czego jak czego, głupoty Solerger nie tolerował w żadnym wydaniu.

Otrząsnął się. Była też druga strona medalu. Jeśli mu się uda, raz na zawsze zamknie usta Ferne’owi, nikt już nie ośmieli się szkalować jego, Solergera, nazwiska. I ta wisienka na torcie: zdobędzie sławę, z jaką nie będzie w stanie konkurować nawet cała rodzina Calavrich. Jednak cena… Cena była, musiał to niestety przyznać, adekwatna do rangi sukcesu.

Zniesmaczony rzucił groźne spojrzenie kolejnemu technikowi, który ważył się zakłócić mu tę chwilę kontemplacji. Podejmował właśnie najważniejszą decyzję w życiu. W sercu czuł piekący ból, rozważał wszystkie za i przeciw, kalkulował korzyści i straty, a w końcu stwierdził w duchu, że nie ma innego wyjścia. Musiał udać się do świętego Antoniego i poddać się wyrokom, licząc na wyższość swego własnego intelektu.

*

Roger Ferne zwalniał z każdym krokiem, aż zatrzymał się przed gabinetem zajmowanym przez cyberpsychologa. Zawahał się i jego ręka zawisła w pół gestu. Zapukać? Nie zapukać? Chwilę tak stał, przyciskając mocno do siebie obły dysk komputera i przeklinając w duchu swą łatwowierność. Teraz wszakże nie miał wyboru. Solerger, ten fanfaron i pozer, zatrzasnął się w kokonie.

Ferne, choć nigdy nie potrafił przyznawać się do porażek, musiał stwierdzić, że tym razem stary dureń go przechytrzył. Ale rozgrywka jeszcze nie dobiegła końca. Co to, to nie! Niech tylko Defoe otworzy kapsułę, a już on będzie wiedział, co robić.

W końcu, z lekkim westchnieniem rezygnacji, uniósł dłoń i zapukał. Drzwi rozsunęły się bezszelestnie i przekroczył próg. Wnętrze gabinetu było zaciemnione, okna zasłonięto ekranami. Tylko lekka poświata z korytarza wydobywała z mroku niewyraźne kontury mebli. Ferne rozejrzał się w poszukiwaniu gospodarza, a nie zauważywszy go, sięgnął do panelu kontrolnego.

– Proszę tego nie robić – wydobywającemu się z mrocznego kąta stwierdzeniu towarzyszyło lekkie poruszenie. – I niechże pan w końcu zamknie za sobą te drzwi.

Ferne, zirytowany, że potraktowano go jak natrętnego stażystę, wykonał polecenie. Stał przy drzwiach i czekał. Nie zamierzał wchodzić do środka niepewny, co też Defoe ukrywa w ciemnościach. Na odpowiedź nie musiał czekać długo.

Wzdrygnął się z obrzydzeniem, gdy pomieszczenie rozbłysło najpierw różową, potem purpurową poświatą. Odeon unosił się swobodnie nad biurkiem i wyrzucał z siebie kolejne porcje wyładowań.

– Skąd się tu wziął? – Ferne starał się, aby jego głos nie zdradzał zdenerwowania. – Przecież wszystkie śluzy są zamknięte.

Był tego pewien. W końcu kilka razy dziennie wywoływał na swoim dysku dane lokalizacyjne Odeonów i jak tylko mógł, unikał stref, gdzie one akurat przebywały.

– Widocznie ten przeniknął przez śluzę. Czasami tak robią – Defoe tylko wzruszył ramionami.

– Robiły tak na Księżycu. Tu nie.

– Robiły też tak na Ziemi. Potrafią to. Więc czemu nie miałyby i tu przenikać przez materię? Fascynujące, nieprawdaż?

– Tak – mruknął Ferne. – Fascynujące… Tu są zapisy wszystkich procedur podjętych przez świętego Antoniego od czasu zamknięcia kokonu – zmienił temat, aby szybko zamknąć dyskusję i móc wyjść z gabinetu.

Podał ekran siedzącemu w fotelu mężczyźnie i wycofał się z powrotem pod drzwi. Defoe zapalił boczny panel i szybko przebiegł wzrokiem po wykresie.

– Na pierwszy rzut oka nie widać żadnych uchybień i nieścisłości. Wszystko zdaje się przebiegać według standardowej procedury – orzekł.

– Jednak gdzieś jest błąd systemu. Jak dotąd nigdy się nie zdarzyło, żeby kokon tak długo pozostawał zamknięty. To nie jest normalne.

– A skąd pan wie, doktorze Ferne, co w działaniach sztucznej inteligencji naszego komputera jest normą, a co nie?

– To nie moja działka, ja w tym projekcie pilnuję wyłącznie papierów. Mówię tylko panu to, co kazano mi przekazać. Natomiast pańskim zadaniem, jako cyberpsychologa, jest rozwiązanie tego problemu, zmuszenie Antoniego do otwarcia kokonu i uwolnienie stamtąd Solergera – nerwowym ruchem przeczesał włosy. – Ma pan na to trzy godziny. Nie możemy sobie pozwolić na większy margines błędu.

– Przecież się tam nie udusi.

– Nie. Ale umysł Solergera nie jest przygotowany do tak długotrwałych zanurzeń. Istnieje obawa, że zbytnio wplącze się w iluzję i nie będzie już w stanie jej opuścić. Będzie musiał w niej pozostać lub wyciągnięty na siłę… umrze.

*

Gdy tylko za Fernem zamknęły się drzwi, Odeon podpłynął do Michaela. Unosił się lekko na niewidzialnej fali i powoli zmieniał swą barwę. Fioletowe rozbłyski przeszły w turkus, potem w seledyn. Mężczyzna obserwował ten spektakl, próbując zdobyć się na minimum obiektywizmu zarówno w stosunku do Ferne’a, jak i Solergera. Niezbyt mu to wychodziło.

Zerknął na odłożony dysk. Jak nic, trzeba będzie zabrać się do pracy. Jego własny gabinet, zajęty w tej chwili przez Odeona, który nie zdradzał chęci zmiany lokalizacji, nie nadawał się do dyskusji z Antonim. Rozbłyski, chociaż sprzyjały relaksacji, uniemożliwiały koncentrację na konkretnym problemie. A ten, jaki przed nim postawiono, wymagał nie lada skupienia.

Podniósł się więc z miejsca, zagarnął dysk i skierował na górną platformę obserwacyjną. Tam można było liczyć na spokój i odosobnienie.

Kopuła znajdowała się w najwyższym punkcie kompleksu, tuż na granicy krateru uderzeniowego i, co było jej niewątpliwą zaletą, była znacznie oddalona od pozostałych zabudowań zaplecza naukowego. Michale przeszedł przez półkilometrowy tunel naziemny, szczelnie zamykając za sobą każdą z mijanych śluz. Co kilka kroków migał mu za bulajem kamienisty krajobraz gallileuszowego księżyca układający się we wklęsłą soczewkę doliny.

IX Baza Kosmiczna na Ganimedesie była najbardziej oddaloną od Słońca stacją badawczą. Niestety, jak na razie nie udało się ludziom oderwać od macierzystej gwiazdy i ruszyć ku nieznanym przestworzom. Początkowa euforia związana z kolonizacją Księżyca szybko opadła, gdy okazało się, że nakłady finansowe są niewspółmierne do osiąganych korzyści. Księżyc i jego bazy miały być stacjami tranzytowymi, krótkim przystankiem w drodze do kolejnych układów. Nie powiodło się.

Coraz trudniej było zdobywać środki na badania. Plan migracyjny Cala Calavriego coraz częściej stawiany był pod znakiem zapytania. To, że udało się zbudować ośrodki na Marsie, w pasie planetoid i na Ganimedesie graniczyło wręcz z cudem.

Michael czasem zastanawiał się, jak to możliwe, że dokładnie w chwili, gdy zdawało się, iż wszystko legnie w gruzach, projekty odrodziły się jak feniksy z popiołów. I to dzięki niewyobrażalnym subwencjom z prywatnych źródeł. Jeszcze na studiach, gdy sam otrzymał stypendium naukowe, korciło go, by znaleźć darczyńcę. Posunął się nawet do małego oszustwa, żeby ustalić źródło funduszy. Nic z tego. Jego machinacje szybko zostały odkryte, a on sam stanowczo napomniany, że jeśli na poważnie myśli o karierze, to ma darować sobie takie szczeniackie wybryki.

Czasami, gdy śledził tok badań, zdawało mu się, iż dostrzega w nim jakąś wyraźnie wytyczoną ścieżkę. I nie chodziło tu o Plan Calavri-Calavri-Gorgon-Pad. Nie… Czasem miał wrażenie, że ten wiekopomny dokument to tylko przykrywka dla czegoś o wiele bardziej istotnego. Jednak dla czego? Na to pytanie nie umiał już odpowiedzieć. Zresztą, te przebłyski były chwilowe i szybko ginęły w potoku zwątpienia podyktowanego absurdalnością samego pomysłu.

Teraz, gdy przemierzał tunel, szukając ustronnego miejsca do przemyśleń, po raz kolejny uległ wrażeniu, że wyznaczono mu rolę w grze, której nie pojmuje. I w najmniejszym stopniu mu się to nie podobało.

Na platformie nikogo nie zastał. To dobrze, Michael Defoe nie życzył sobie teraz towarzystwa. Podszedł do barierki, o którą kilka godzin wcześniej opierał się Solerger, zawiesił ekran na wysokości wzroku i sięgnął po swój sygnet. Obrócił go na palcu, kilkakrotnie wypowiadając cicho powtarzane w rodzinie od wieków afirmacje szczęścia i pomyślności. Gdyby tylko pozostali naukowcy domyślali się chociaż, co oznacza symbol wyryty na rodowym pierścieniu… Uśmiechnął się do siebie na wspomnienie ignorancji własnych współpracowników.

Ponaglenie wysłane przez Ferne’a zmusiło go do otworzenia plików. Zasiadł w przepastnym fotelu, rozwinął przed sobą panoramiczny hologram i zagłębił się w fabułę rozpisywaną na czytniku. Był to szczegółowy stenogram rozmowy między Solergerem a sztuczną inteligencją obsługującą kokon, zwaną potocznie świętym Antonim.

System powstał ponad dziesięć lat temu jako koordynator medytacji na głębokich poziomach świadomości, podczas których, w celu zwiększenia efektywności, maksy­­­­­malnie spowalniano fale mózgowe człowieka i pobudzano go do wizualizacji, które miały pomóc w rozwiązaniu zadanego problemu. Stąd też wzięła się potoczna nazwa, ponieważ komputer spełniał te same funkcje, co niegdysiejsze modlitwy do świętego Antoniego, patrona rzeczy zagubionych. Tylko że tu nie szukano przedmiotów, lecz odpowiedzi.

Kapsuły medytacyjne, stworzone na potrzeby programu, z czasem zaczęły być wykorzystywane jako gniazda innych systemów i teraz, zaledwie po jednej dekadzie, kokony znalazły się na wyposażeniu praktycznie każdej placówki naukowej. Z założenia były bezpieczne. Nigdy jeszcze nie spotkano się z sytuacją, by człowiek zatrzasnął się w wykreowanym przez Antoniego świecie. Ale teraz…

Teraz sprawa zaczęła przybierać niespotykany wcześniej i nadzwyczaj niebezpieczny obrót. Michael westchnął z rezygnacją. Jako cyberpsycholog powinien wiedzieć, co robić, a tymczasem był w kropce. Albo szybko dozna olśnienia, albo przyjdzie mu się tłumaczyć przed szefostwem Instytutu. Jak na razie umiał ich przekonać do swoich racji, ale jak długo jeszcze? Jednak teoria była zbyt odległa od praktyki. Sztuczna inteligencja, samodzielnie ewoluująca w obrębie jaskini kokonów i mająca wgląd w podświadomość pracujących tu naukowców, była tworem nieprzewidywalnym. Bo jak poznać motywy działania maszyny, która, choć tworzona na wzór i podobieństwo człowieka, pozostawała obcą istotą tworzącą nowe, zaskakujące konfiguracje i wartości.

Mężczyzna poprawił się w fotelu i ujął dysk w obie dłonie. Pod nieznacznym naciskiem powierzchnia rozjarzyła się zielonkawą poświatą. Komputer zeskanował układ naczyń krwionośnych w prawym kciuku, rozpoznał użytkownika i otworzył połączenie z centralnym systemem IX Bazy. Teraz wystarczyło zachować minimalny kontakt z powierzchnią dysku; urządzenie reagowało na wszelkie wydawane w myślach komendy, zbędny był jakikolwiek ruch czy wokalizacja poleceń. Defoe aktywował ścieżkę prowadzącą do świętego Antoniego. Jakoś nie miał ochoty osobiście fatygować się do jaskini kokonów. Nie chciał, by jego myśli podczas rozmowy były rozpraszane widokiem człowieka uwięzionego pod półprzeźroczystą błoną. Solerger, jakkolwiek irytujący potrafił być, nie zasługiwał na taki los.

*

– Są jakieś postępy? – spytał czterdzieści minut później doktor Ferne, zasiadając w sąsiednim fotelu.

Michael Defoe zawiesił połączenie i odłożył dysk. Przecząco pokręcił głową.

– Przecież ten komputer musi mieć jakiś powód, by przetrzymywać tam Solergera! – ze zdenerwowania głos Rogera Ferne’a przybrał piskliwy ton. – Albo inaczej. On nie powinien mieć po temu żadnych powodów! Przecież to sztuczna inteligencja. Nie może z premedytacją szkodzić człowiekowi! Więc co tu się, do cholery, stało?

Michael spojrzał na rozmówcę, starając się odczytać jego intencje. Psychologia sztucznej inteligencji nie różniła się znów tak znacznie od psychologii człowieka. A nawet, co stwierdzał po każdym kolejnym zadaniu, ludzie w większości przypadków okazywali się w swej konstrukcji o wiele bardziej przejrzyści niż maszyny. Ferne znalazł się właśnie w bardzo stresującej sytuacji, która wszakże nie tłumaczyła jego paniki. Jako asystent z wieloletnim stażem powinien już przywyknąć do wszelkich wyskoków, które swojej ekipie fundował Solerger. Więc skąd to podenerwowanie? Michael potarł skroń, chcąc zyskać na czasie.

– W tym właśnie leży problem – odparł. – Według Antoniego jego działania nie przynoszą szkody Solergerowi. On mu pomaga.

– Pomaga? Zabijając go?

– Antoni nie chce go zabić. Zresztą, nie uważa, żeby pozostanie w iluzji było równoznaczne ze śmiercią. Według jego kryteriów, ponieważ wszystkie funkcje życiowe będą w normie, łącznie z działalnością mózgu, człowiek pozostający w kokonie wciąż będzie żył.

– To jakiś absurd! – Ferne aż podniósł się z fotela i zaczął krążyć po platformie.

Michael śledził go wzrokiem, wciąż niepewny źródła jego motywacji. Po co asystent Solergera wciąga go w jało­­­wą dyskusję, skoro liczy się czas? Niemniej zdecydował się podjąć grę.

– Dla nas, którzy przyzwyczailiśmy się do sensualizmu, może to zakrawać na absurd. Natomiast dla świętego Antoniego, ponieważ postrzegana przez niego rzeczywistość składa się wyłącznie z cyfrowego przetworzenia danych wejściowych, rozróżnienie między, nazwijmy to, czterowymiarową fizyczną rzeczywistością świata zewnętrznego, a iluzją, która jest wytworem programu i umysłu… jest niemożliwe. Dla niego to po prostu inna przestrzeń postrzegania. I w takim układzie nie jestem w stanie mu wytłumaczyć ludzkiego punktu widzenia.

Doktor Ferne uchwycił mocno barierkę. Widać było bielejące kostki zaciśniętych dłoni.

– Czy zdaje sobie pan sprawę, profesorze, co będzie, jeśli nie uda się wyciągnąć Solergera z kokonu? – rzucił cicho.

– Aż za dobrze. Upadnie projekt, nad którym Solerger pracował od sześciu lat. Dane przejmie Instytut i będzie szukał odpowiedniego kandydata, który podjąłby się kontynuacji badań. Znając wymogi formalne, znalezienie takiego człowieka może zająć kolejnych kilka lat. Pan, doktorze Ferne, prawdopodobnie będzie promowany na kierownika projektu, bo był pan najbliższym współpracownikiem Solergena, jednak może to potrwać… Ja natomiast zapłacę głową albo znajdę takie wyjaśnienie zaistniałej sytuacji, które zadowoli szanowne konsylium. A nie jestem pewien, czy takie wyjaśnienie w ogóle istnieje…

Ferne nieznacznie się wzdrygnął.

– Poza tym – kontynuował Defoe – opóźni się wysłanie sond do Obłoku Oorta. Zarówno badania nad długookresowymi kometami, jak i nad Odeonami będą miały kolejny przestój. Plan badawczy Calavriego przewidywał, co prawda, takie zahamowania projektu, w końcu Cal był doskonałym antropologiem, ale władze Instytutu znów podniosą larum. Zacznie się polowanie na czarownice.

*

– Doktor Ferne jest dziś podenerwowany – sztucznie generowany głos świętego Antoniego odbił się od kopuły tarasu widokowego, wyrywając Michaela z rozmyślań.

Profesor zerknął na zegarek. Pozostało jeszcze niecałe dwadzieścia minut. Rozmowa ze sztuczną inteligencją, która kierowała się wyłącznie logiką, dla człowieka była nadzwyczaj wyczerpująca. Nie mógł się odwołać do uczuć i emocji, ponieważ komputer, choć był świadom ich istnienia, nie uwzględniał ich we własnym procesie decyzyjnym.

– Na jakiej podstawie wysuwasz to stwierdzenie? – profesor zwrócił się do komputera.

– Podwyższone puls i ciśnienie. Podniesiony ton gło­­­su. Dążenie do sytuacji konfliktowych w relacjach z podwładnymi.

– Masz rację… Ferne jest dziś zdenerwowany.

– Według mojej oceny jest to reakcja na działania profesora Solergera.

Michale ograniczył się do skinienia. Antoni, nawykły do interpretacji ludzkiej gestykulacji, nie potrzebował wokalizacji każdej z informacji. Choć był systemem przeznaczonym głównie do funkcjonowania w wirtualnych obszarach kokonów, równie dobrze radził sobie z interpretacją otaczającej go rzeczywistości. Jednak w dalszym ciągu Defoe nie miał pojęcia, jak wyjaśnić mu różnicę między fikcją wykreowanego świata a realnością fizycznej przestrzeni.

– Czy wie pan, profesorze Defoe, jakimi przesłankami kieruje się doktor Ferne w swoich działaniach?

A więc dobrze. Jeśli Antoni chce rozmawiać o Fernie, to może tą drogą uda się dojść do meritum.

– Częściowo się domyślam. Ale chętnie posłucham twoich sugestii.

– Choć doktor Ferne jest tylko asystentem profesora Solergera i zajmuje się głównie dokumentacją, po zrzeczeniu się przez tego ostatniego kierownictwa nad projektem ma szanse na awans. Sam pan to stwierdził. Jest oczywiste, że prace zostaną wstrzymane do momentu, aż Instytut wyłoni kandydata na stanowisko głównego koordynatora. Jednak do tego czasu, jak zdążyłem wywnioskować na podstawie zapisów rozmów doktora, uda mu się sprzedać dotychczasowe wyniki badań. Jeśli transakcja dojdzie do skutku, doktor Ferne będzie skłonny rozpatrzyć propozycję przejścia do sektora prywatnego.

Michael wyprostował się w fotelu.

– Czy już ma taką propozycję?

– Nie.

Przynajmniej tyle. Jeszcze nie wszystko stracone.

– Kto jest nabywcą?

– Tego nie wiem.

– A jesteś w stanie się dowiedzieć?

– Tylko jeśli doktor Ferne popełni błąd. Jak na razie zrobił ich niewiele.

Antoni zamilkł, czekając na kolejne pytanie. Michael nie był zaskoczony, ani tym bardziej zszokowany nowiną. Ale zastanawiające było zupełnie coś innego.

– Dlaczego obserwowałeś działania Ferne’a?

Jemu samemu jakoś nie przyszło do głowy, by obserwację zlecić akurat programowi do tworzenia iluzji wizualizacyjnych, choć przyglądał się Ferne’owi od dłuższego czasu. Przecież za to głównie mu płacono.

– Profesor Solerger wyznaczył mi to zadanie.

Defoe zmarszczył brwi. Solerger? Czyżby nie ufał swojemu asystentowi? Ciekawe czemu. Czyżby i on podejrzewał, że Ferne ma coś wspólnego z opóźnieniami projektu? Defoe nie lubił wyciągać pochopnych wniosków, ale skojarzenia narzucały się same. Machinacje Ferne’a, uwięzienie w kokonie Solergera – te sprawy wypłynęły prawie równocześnie. Ergo musiały być ze sobą połączone.

Jak na razie, poza antypatią i mglistym przeczuciem, nie posiadał uzasadnionych podejrzeń co do osoby odpowiedzialnej za wyciek informacji z IX Bazy Kosmicznej na Ganimedesie. Teraz wszakże mógł zyskać dowód. Wystarczy tylko wydać komputerowi polecenie, a kopie całego procesu zdobywania, selekcji i analizy danych, uzasadnienie wniosków i ich możliwe warianty w jednej chwili znajdą się na jego dysku. Musi jednak zrobić to natychmiast. Jeśli tylko Ferne zorientuje się w jakiś sposób, co do treści prowadzonej właśnie rozmowy, to podejmie wszelkie działania, aby zatuszować sprawę i ukryć wszystko, co mogłoby go skompromitować. Danych nie będzie w stanie wykasować, gdyż protokół głównego komputera nie pozwalał na takie działania, ale Michael musiał przyznać, że Ferne jest świetnym moderatorem i ma wystarczające umiejętności, żeby w gąszczu statystyk i zestawień z Bazy skutecznie ukryć te, które bezpośrednio mogłyby go obciążyć. Zastanawiające tylko, dlaczego jeszcze tego nie zrobił. I w jaki sposób komputer wpadł na ich ślad.

– Ile czasu zajmie ci przekazanie na mój osobisty dysk wszystkich sekwencji?

– Kompletnych czy skróconych?

– Kompletnych.

– Dwie minuty.

Nie mam tyle… – pomyślał z rozpaczą mężczyzna, ujmując mocniej w dłonie półprzeźroczysty owalny ekran. Komputer rozjarzył się na brzegach, co oznaczało, że przygotował się do przyjęcia polecenia.

Michael Defoe zastanawiał się, czy to złośliwe fatum postawiło go przed takim wyborem. Sytuacja zaiste godna starogreckiej tragedii. Życie wybitnego naukowca, którego badania mogą się przyczynić do progresu w odkryciu natury Odeonów i w konsekwencji oddalić wizję zagłady życia na Ziemi, kontra wyciek tajnych danych z Bazy, który na wiele lat może te badania zahamować.

Nieznany nabywca, który jest w stanie zapłacić Ferne’owi za kradzież, z pewnością nie jest filantropem. To interes życia. Pewne też jest, że po dokonaniu transakcji wszelkie nici prowadzące do doktora zostaną przerwane, a on sam wyprze się wszystkiego. Wówczas nie będzie szans, by cokolwiek mu udowodnić. Pójdzie w zaparte, przybierając pozę skrzywdzonego całą tą sytuacją. A badania prowadzone na Ganimedesie utkną w martwym punkcie z powodu zawirowań proceduralnych na kolejną dekadę.

Ferne nie jest głupi, ale zbyt chciwy. W tym momencie próbuje złapać wszystkie sroki za ogon. I to może być szansa. Marna, bo marna, ale innej nie ma. Wytyczne były jednoznaczne. Ratować bazę i za wszelką cenę pilnować czasu realizacji poszczególnych projektów Instytutu. Nawet za cenę życia jednostek.

Defoe jeszcze przez chwilę zastanawiał się, czy nie ma innego wyjścia z tej patowej sytuacji. Ale nie… To co konieczne, musiało się stać. Skinął głową, jakby potakując własnym myślom.

– Niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie1 – mruknął z ironią.

Podjął decyzję, choć w ostatecznym rozrachunku wciąż miał wątpliwości.

– Prześlij mi kompletne dane.

*

Ponad linią szarego horyzontu powoli wyłaniała się jasna kula jednego z sąsiednich księżyców Jowisza. Michael Defoe podszedł do barierki tarasu widokowego, by podziwiać wschód Io. Stał tak przez chwilę ze wzrokiem zawieszonym w przestrzeń. To, co się wydarzyło w przeciągu kilku minionych tygodni, zostało już przeanalizowane na wszelkie możliwe sposoby, wstępne raporty były spisane i odesłane do Instytutu do spraw Badania Wierzei Czasu. W tej nadrzędnej jednostce naukowo-administracyjnej próbowano tworzyć pozory panowania nad sytuacją. Przygotowywano nowe procedury i wytyczne, a teraz szukano sposobu, by uwolnić Solergera.

Szef Instytutu zlecił badania nad kreacjami wizualizacyjnymi i potraktował sprawę nader poważnie. Mówiło się nawet pokątnie, że zostanie stworzony nowy wydział, choć sama dziedzina dopiero raczkowała i nie wiadomo, kto miałby objąć katedrę. Nie istnieli jeszcze żadni specjaliści. Ci, którzy stworzyli świętego Antoniego, dali mu też maksymalną autonomię. Zabezpieczono jedynie możliwość całkowitego, awaryjnego wyłączenia systemu, w przypadku gdyby jego rozwój zmierzał w kierunku katastrofy. Z uwagą i niejakim zdziwieniem śledzono kolejne, samoistne modyfikacje systemu. Nie było więc na razie nikogo, kto mógłby podjąć się zadania. Michael obawiał się, iż na razie plany te pozostaną tylko pobożnymi życzeniami.

Zapatrzony w sąsiedni księżyc zbierał się do rozmowy, która mogła dać potwierdzenie podejrzeń lub podkopać jego wiarę we własny intelekt. W końcu nie dało się już dłużej odwlekać konfrontacji.

– Pamiętasz naszą rozmowę sprzed dwóch miesięcy?

– Pamiętam dokładnie wszystkie przeprowadzone rozmowy. Czy mógłby pan, profesorze, sprecyzować, która pana interesuje? – modulacja głosu Antoniego starała się podkreślić intonację pytania.

– Chodzi o rozmowę z dnia, w którym Sven Solerger został zamknięty w kokonie.

– Czy mam ją panu odtworzyć?

– Nie, nie jest to konieczne… Chodzi mi o twoje stwierdzenie, że Solerger zrzekł się kierownictwa nad projektem. Nie ma takich danych w oficjalnych raportach. Skąd więc pomysł, że Solerger zrezygnował ze swojego własnego projektu, któremu poświęcił tyle lat życia?

– Ponieważ powiedział to, gdy kokon się zamknął.

– Nie przekazałeś tego w zapisie.

– Nie, ponieważ profesor Solerger poprosił mnie o to.

Michael wyprostował się gwałtownie.

– Jak to cię „poprosił”?

„Sztuczne konstrukcje neuronowe nie rozumieją intencjonalności prośby” – przypomniał sobie słowa z własnego artykułu. – „Są w stanie wykonywać konkretnie sformułowane polecenia, ale nie sugestie, które zostawiają odbiorcy pole manewru i na niego przesuwają ciężar wyboru drogi postępowania”.

Mężczyzna szybko rozważał słowa świętego Antoniego. Jeśli Solerger rzeczywiście wyraził prośbę, a Antoni się do niej ustosunkował – oznaczałoby to przełom w badaniach. Rewolucję! Jak dotąd zakładano, że komputer nie jest w stanie, bez względu na jakość połączeń, ustosunkować się do sugestii zawartej w prośbie człowieka. I jak dotąd wszelkie badania potwierdzały tę obserwację. Tymczasem…

– Profesor powiedział: „Proszę, abyś przez najbliższe czterdzieści osiem godzin nie mówił nikomu, że zrezygnowałem z kierownictwa projektem. Po tym terminie… Cóż, jeśli ktoś będzie zainteresowany tą informacją lub jeśli uznasz, że komuś może się przydać…”

Michael sięgnął po swój dysk i jeszcze raz odtworzył nagranie.

– Czy wiesz, co to oznacza? – rzucił w przestrzeń, zbiegając po schodach i chcąc jak najszybciej dostać się do jaskini kokonów.

– Przykro mi – głos świętego Antoniego nie wyrażał żadnych emocji. – Nie wiem, na co zwrócił pan uwagę, profesorze Defoe.

– Spełniłeś prośbę Solergera!

– Tak.

Automatyczne drzwi w kopule 3-2-7, zwanej też jaskinią kokonów, otworzyły się z cichym sykiem. Michael szybko przekroczył śluzę i znalazł się pośród pięćdziesięciu półprzeźroczystych kapsuł umiejscowionych na trzech poziomach. Wyminął kilka pustych i podszedł do kokonu, w którym od dwóch miesięcy, zanurzony w swojej wizji, znajdował się profesor Sven Solerger. Nachylił się nad leżącym nieruchomo ciałem.

– Ty zadufany w sobie draniu – szepnął, dotykając ręką sprężystej powierzchni kapsuły. – Wiedziałeś. Musiałeś być pewny, że święty Antoni wypełni twoją prośbę. Upiekłeś dwie pieczenie na jednym ogniu. Udowodniłeś, że sztuczna inteligencja może się nauczyć dostrzegać intencjonalność prośby. Posunąłeś badania naprzód, a twoje nazwisko znajdzie się w podręcznikach. Powinienem pamiętać, że zawsze, bez względu na wszystko, kierowałeś się ambicją. Gratuluję. Ale na jeszcze większy podziw zasługuje drugie twoje osiągnięcie. Chociaż nikt w to nie uwierzy… Tak, Ferne miał świetnego nauczyciela, ale nigdy nie dorówna mistrzowi. Jakim człowiekiem trzeba być, by szafować przyszłością. I to w imię czego? Własnej próżności?

Miał ochotę zaciśniętą pięścią uderzyć w powłokę kapsuły, rozbić ją i zetrzeć z twarzy uśpionego ten nieznaczny, pełen samozadowolenia uśmiech. Ale sprężysta błona skutecznie odparłaby atak, uginając się tylko nieznacznie i pochłaniając energię. Michael bezradnie wpatrywał się w twarz człowieka, którym coraz bardziej pogardzał. Niestety, tylko tyle mógł zrobić, licząc, że negatywne emocje jakoś dotrą do jaźni zanurzonej w iluzji i może choć trochę zburzą jej spokój.

– Nawet jeśli kiedyś pojawią się jakieś podejrzenia, jeśli ktoś trafi na ślad danych wypływających z Bazy i połączy je z twoim nazwiskiem, to nigdy nie podzieli się swymi przypuszczeniami. Bo jakże szykanować taką sławę? Obyś kiedyś przejechał się na tym swoim cholernym zadufaniu! I, jakąkolwiek cenę miałbym za to zapłacić, chciałbym tego doczekać!

Zaczerpnął oddech, próbując uspokoić gonitwę myśli.

– Rzeczywiście, tylko ty mogłeś to wymyślić. Niech cię piekło pochłonie!

Defoe skierował się ku wyjściu, szepcząc pod nosem jedyne określenie, jakie zdawało się adekwatne do sytuacji. Samobójstwo doskonałe.

1 I. Kant, Krytyka praktycznego rozumu, tłum. B. Bornstein, Kęty 2002, s. 158.

ROZDZIAŁ II2174 rok | Powołanie

Doganiała go. Tego była pewna. Odległy szelest, daleko, gdzieś na granicy słyszalności… Poruszona gałązka jeszcze przez chwilę drgała, nim na powrót zastygła. Lasi przymrużyła oczy. Nie, to nie Lasi. To ona. Ona zamykała oczy i pozwalała źrenicom, by rozszerzyły się i dostosowały do zalegającego zbocze półmroku. Stąpała miękko, bezszelestnie. Szybko przemykała pod rozległymi konarami. Musiała zdążyć, zanim mrok pochłonie ziemię. Jeszcze tylko jeden punkt kontrolny i zadanie będzie wykonane. Jeszcze tylko ostatnia mobilizacja systemów i powróci do domu… Nie. Nie wróci…

W chwilach skrajnego wysiłku, gdy zmysły rozpływały się w obcym ciele, gdy zakres sensorów rozszerzał się poza znane jej dotąd granice, wówczas pozwalała sobie na chwilę zapomnienia. Zmęczony umysł szukał wytchnienia we wspomnieniach rodzinnego domu. A potem przychodziło gwałtowne otrzeźwienie. Nie wróci, dopóki nie wykona zadania. Nikt z nich nie wróci. A czas się kurczył.

Była oczywiście opcja ucieczki. Starała się zawsze zostawić za sobą wolne kanały na wypadek ewakuacji. Nie była przecież samobójczynią. Tu same starania nie wystarczały, płacono jej za skuteczność i rozwiązywanie problemów. A gdyby była na tyle nieostrożna, by zginąć lub ugrzęznąć w tym świecie… No cóż. Pracodawcy może wykazaliby minimum uczuć, pozwalając sobie na chwilową irytację, jednak szybko zaczęliby rozglądać się za jej następcą. W tym fachu nie było miejsca na sentymenty.

Kolejny szelest pozwolił jej skalibrować zmysły. Zastygła na chwilę, nadstawiając uszy, próbowała dokładnie określić kierunek i odległość. Nie było z tym problemu. Lasi użyczała jej swych instynktów, a w zetknięciu z naturą łowcy wielkiego kota nikt nie miał szans.

Napięła mięśnie i ruszyła ostrożnie w kierunku cichego świstu. Opuszki łap skutecznie tłumiły jej kroki, nozdrza rozszerzyły się, wyłapując drażniący zapach potu, koniuszki wąsów drgały w parnym powietrzu. Ten, kto przed nią uciekał, był u kresu wytrzymałości. I coraz bardziej się bał. Czuła to… Jeszcze tylko pięć metrów… Cztery… Zwalniała coraz bardziej, aby nie ujawnić swej obecności.

Wolała zaatakować znienacka i jednym cięciem zakończyć zadanie, niż tracić kolejne cenne sekundy na walkę, opadać z sił i samej wystawiać się na cios. Osaczony zbieg w akcie desperacji stawał się nieprzewidywalny i przez to groźny. On nie miał już nic do stracenia, więc będzie walczył na śmierć i życie. A tego wolała uniknąć.

Półtora metra od celu; zamarła w bezruchu. Przez gęste zarośla widziała, jak mężczyzna wyciera umazane błotem ręce o spodnie i nerwowo zaciska je na solidnym drągu. Kawał drewna był tu równie skuteczną bronią, co reder. Podręczny emiter wysokich fal, choć nie zabójczy, okazywał się nadzwyczaj bolesny w zetknięciu z żywą tkanką. A ona nie chciała oberwać ani jednym, ani drugim.

Jednak czas kurczył się coraz bardziej. Pozorny bieg słońca na niebie odmierzał minuty do zamknięcia. Szarość zmierzchu wysyłała naglące sygnały. Albo podejmie ryzyko i zakończy zadanie, albo będzie się musiała wycofać i wysłuchiwać później całej litanii narzekań.

Gdy mężczyzna odwrócił się nieznacznie i odsłonił lewy bok, dostrzegła swą szansę. Nie zaatakowała bezpośrednio. Wówczas mógłby ją ciąć w odwecie. Stara sztuczka zadziałała i tym razem. Podniosła grudę ziemi i rzuciła nią miękko w kierunku przeciwnika, a gdy ta plasnęła tuż za nim, nieprzyjaciel gwałtownie się obrócił. Ten ruch wybił go z równowagi, a ona skoczyła i wbiła się pazurami w odsłonięte plecy. Nie zdążył sięgnąć za siebie i jej zrzucić. Wbiła kły głęboko w odsłoniętą tętnicę.

Zanim ciało osunęło się na wilgotną ziemię, wiedziała, że uciekinier opuścił nosiciela i powrócił do swego własnego ciała. Konstrukt był już tylko pustą skorupą. Teraz liczyła się każda sekunda. Należało uchwycić ślad zbiega, wąską nić łączącą jego kreację z zewnętrznym desygnatem. To była jedyna szansa…

Posmak krwi w ustach napawał ją obrzydzeniem, lecz na dnie jaźni czuć było instynktowną satysfakcję zwierzęcia, które dopadło swej zdobyczy. Słyszała w umyśle mruczenie Lasi, która oblizywała zakrwawiony pysk.

*

Mleczna poświata coraz gwałtowniej wdzierała się pod powieki. Hope próbowała mocniej zmrużyć oczy, jednak na niewiele się to zdało. Blask osadzał się na siatkówce, a ona wiedziała, że to koniec. Próbowała uchwycić jeszcze ostatnie, nikłe wrażenie, że oto trafiła na właściwą ścieżkę. Starała się zapamiętać koordynaty, złapać punkt zaczepienia… Zauważyła nieznany symbol wyryty na kamieniu. Zawsze to coś.

Kolejna sesja zamykała się automatycznie, a ona powracała z wyprawy z połowicznym sukcesem. Rozłączyła zbiega, ale nie miała pewnego trafienia. Człowiek, który ukrył się pod postacią konstruktu, wciąż pozostawał na wolności.

Wybudzała się powoli i niechętnie. Powrót w granice fizycznego ciała zawsze bywał przykry. Pierwsze minuty po rozszczepieniu wydawały się nie do zniesienia. Zmysły ulegały ograniczeniu, świat zdawał się chować za grubą taflą szkła i pozostawać poza granicami percepcji.

Leżała w pozycji embrionalnej w jednym z kokonów. Matowa, półprzeźroczysta błona oddzielała ją jeszcze od szumu wentylatorów w jaskini. Tętno przyspieszało, tak jak częstotliwość fal mózgowych. Wyjście ze stanu sztucznej śpiączki trwało około trzydziestu minut. Jednak czas w kokonie był pojęciem względnym. Tu nigdy nic nie było takie, jak się zdawało. Dawno już przestała próbować oddzielać prawdę od fikcji. W tej rzeczywistości pojęcia te ulegały zatarciu. Liczyły się tylko wrażenia i rozszerzone zmysły. Czasem nie było nawet miejsca na racjonalny osąd. Czysty, zwierzęcy instynkt kierował kolejnymi krokami wszczepieńca.

Gdy temperatura ciała wróciła do przepisowych trzydziestu sześciu i sześciu dziesiątych stopnia, górna pokrywa kapsuły rozsunęła się. Hope ociężale wyciągnęła rękę ponad brzeg kokonu. Dłoń zawisła bezwładnie. Poruszyła palcami. Czuła się, jak w skafandrze. Receptory na skórze reagowały z opóźnieniem. Dopiero dotyk miękkiego futra pozwolił się jej skupić na skalibrowaniu doznań zmysłów. Tak… Zwierzę zawsze wybudzało się szybciej niż ona.

Pod przymkniętymi powiekami wyświetlała się cała procedura, krok po kroku. Zamknięcie połączeń, zestrojenie z własnym ciałem. Odhaczała kolejne etapy na liście kontrolnej. Z premedytacją ominęła kilka…

Teoretycznie powinna dalej spoczywać w zamkniętym kokonie, aż cała procedura dobiegnie końca. Jednak sama stworzyła część systemu i mogła dowolnie nim manipulować. Pozwoliła sobie na małe ustępstwo. Procedury bezpieczeństwa miały rację bytu dla tych, którzy nie rozumieli natury procesu. Ona zbyt wiele czasu spędzała w wykreowanych przestrzeniach, by zaprzątać sobie jeszcze głowę spisaną przez siebie listą.

Lasi ponownie trąciła łbem jej dłoń. Hope czuła pod palcami miękkie, aksamitne futro. Podrapała ją za uszami.

Wyjścia następowały coraz szybciej. W miarę kolejnych zanurzeń, nabierała wprawy, graniczącej z rutyną. Kiedyś potrzebowała prawie godziny na powrót i otwarcie kokonu. Teraz wystarczał jej jeden kwadrans na przeniesienie jaźni i drugi, po otwarciu kokonu, na kalibrowanie. Była w stanie zamknąć procedurę w pół godziny i wzbudzała tym zazdrość, a czasem niepokój u pozostałych. Tym – i prawie nieustannym towarzystwem Lasi.

Podniosła się do pozycji siedzącej i przerzuciła stopy poza krawędź kapsuły. Bose dotknęły zimnej posadzki. Szybko uniosła je i odruchowo podkuliła palce. Oczy pozostawały wciąż zamknięte, a mimo to czuła wręcz fizyczny ból, gdy najmniejszy promień przedzierał się pod powieki. Z tym jednym nie umiała sobie poradzić. Sugerowała kilkakrotnie zmianę oświetlenia, ale nikomu poza nią to nie przeszkadzało. Reakcja alergiczna, podsumował jej raport główny lekarz i sprawa na tym stanęła. Teraz też przecierała oczy skrajem rękawa i czekała, aż ustąpi łzawienie.

Lasi przysiadła naprzeciwko. Słyszała pomruki zwierzęcia i uśmiechnęła się na myśl, że jeszcze chwila, a technik nie będzie mógł dłużej zwlekać. Procedura nakazywała mu podejść do otwartego kokonu, a także przeprowadzić diagnostykę. Sprawdzić, czy powrót wszepieńca przebiegł pomyślnie i zamknięte zostały wszystkie kanały. Jednak przeprowadzanie badań w obecności Lasi nie należało do łatwych zadań. Zwłaszcza, że część z nich odczuwana była też przez potężnego kota.

Głośniejsze chrząknięcie potwierdziło przybycie technika. Hope ostrożnie otworzyła oczy i podniosła wzrok na mężczyznę. Przysiadł na taborecie obok kapsuły i zaczął od powtórnego sprawdzenia zapisu. Widziała, jak starał się nie zerkać na siedzącą obok Lasi. Zwierzę tymczasem uważnie wpatrzone w każdy ruch pracownika, nerwowo poruszało końcówką ogona.

– Zamknięcie kompletne – stwierdził. – Separacja potwierdzona.

Przyłożył skan do lewego nadgarstka Hope i odczytał dane biometryczne.

– W normie.

Gdy przesunął urządzenie do skroni Hope, Lasi syknęła ostrzegawczo. Ona też tego nie lubiła. Miało się wrażenie, że lodowata szpila wbija się do mózgu i promieniuje pod czaszką. Trwało to niecałe dwie sekundy, a i tak potrzeba było przynajmniej godziny, by potem dojść do siebie i pozbyć się pulsującego bólu głowy.

– Anar chce cię widzieć.

Przy kokonie przystanął starszy technik Miran. Wyciągnął dłoń w kierunku czarnego kociego łba. Widać było, jak Lasi cofnęła się nieznacznie. To powinno go ostrzec, ale ruch był minimalny i niewprawne oko łatwo mogło go przeoczyć. Technik go nie dostrzegł i dalej zbliżał rękę. Zwierzę wyszczerzyło kły przygotowane do ataku. Hope, zbyt zmęczona, by strofować Lasi, wolała podbić dłoń technika. Przecząco pokręciła głową. Miran zamarł wpół ruchu z zakłopotanym uśmiechem.

– Anar chce cię widzieć – powtórzył.

Podał jej butelkę z wodą wzbogaconą o niezbędne elektrolity. Kobieta przełknęła kilka łyków, walcząc z suchością w gardle.

– Jeszcze nie skończyłam diagnostyki.

– Jak skończysz. Bezzwłocznie – dodał.

Stał jeszcze obok przez chwilę, zastanawiając się zapewne, jak odejść, nie odwracając się plecami do wciąż wyszczerzonej Lasi. W końcu zrobił wolno cztery kroki w tył i dopiero, gdy częściowo zasłoniła go konsola, skierował się ku wyjściu.

Westchnienie ulgi było doskonale słyszalne.

*

Doktor Evelyn Hope szła niespiesznie w kierunku gabinetu szefa III Bazy Kosmicznej na Księżycu. Potrzebowała trochę czasu, by przemyśleć ewentualne odpowiedzi. Problem jednak w tym, że nie dostrzegała zbyt wielu uchybień w ostatnim zadaniu. Oczywiście, zawsze były drobne potknięcia, taka była specyfika pracy. Gdy opierano działania w równej mierze na bezosobowej logice systemów komputerowych i sztucznej inteligencji programu nadrzędnego kokonów, efekty mogły być zaskakujące. A jeśli dodać do tego konstrukty… Cóż, mieszanka niejednokrotnie okazywała się wybuchowa. Aż dziw, że Evelyn, zaliczając tyle nietypowych sesji, dalej siedziała w tym projekcie.

Przeszła przez centralną sieć kopuł i skierowała się na wyższy poziom zajmowany przez administrację. III Baza umiejscowiona w kraterze Keeler stanowiła główne centrum badań nad Odeonami, skąd wzięła się jej potoczna nazwa, i jak dotąd udawało się utrzymać jej istnienie w tajemnicy. Uwagę ściągały dwa inne ośrodki umiejscowione po widocznej stronie naturalnego satelity Ziemi, które stanowiły połączenie baz naukowych i ośrodków turystycznych. Tymczasem trzeci, a także czwarty kompleks, przejęły ciężar głównych projektów.

– Wchodzisz, czy będziesz medytować przed progiem?

Profesor Anar stała w otwartych drzwiach gabinetu i wyczekująco spoglądała na Evelyn.

– Już wchodzę.

Gabinet szefowej Bazy urządzony był w skrajnie minimalistycznym stylu. Wszystko utrzymane w zimnej bieli, żadnych ozdób, żadnych roślin. Wszelkie sprzęty pochowane za panelami ściennymi. Evelyn, ilekroć tu wchodziła, miała nieodparte wrażenie, że zakłóca sterylność sali operacyjnej. Profesor Anar znana była ze swego zamiłowania do porządku nie tylko w organizacji przestrzeni, ale też w dokumentacji projektów, w ubiorze i oszczędnej gestykulacji. Precyzja sformułowań i pewna oschłość irytowały wielu z jej współpracowników, lecz Evelyn, mimo wszystko, ją lubiła.

Teraz, niepewna celu wizyty, usiadła w fotelu przy biurku i ze zdziwieniem stwierdziła, że na blacie stoi szklana kula ze złotą rybką.

– Prezent od siostry – wyjaśniła Anar, widząc zaciekawiony wzrok gościa. – Chyba sądziła, że brak mi słuchacza. Jednak muszę przyznać, że jako rozmówca ryba niezbyt się sprawdza. Masz, wypij.

Postawiła przed Evelyn wysoką szklankę z fioletową cieczą.

– Wyciąg owoców gangoga – wyjaśniła. – Pomoże na ból głowy.

Dziewczyna sięgnęła po naczynie i skrzywiła się przy pierwszym łyku. W przeciwieństwie do samego owocu, który przypominał zwinięty pąk szafirowej róży i wydzielał słodkawy zapach, sok z gangoga był cierpki i smakował znacznie gorzej niż koktajl elektrolitowy serwowany przez techników po opuszczeniu kokonu. Jednak z każdym kolejnym łykiem gorycz napoju zamierała tak, jakby kubki smakowe uodparniały się i obojętniały. Pod koniec czuła nawet lekko korzenny aromat.

– Zastanawiasz się zapewne, dlaczego cię wezwałam?

Evelyn potaknęła.

– No cóż… Całkiem dobrze poradziłaś sobie z ostatnim zadaniem. Zleceniodawcy mają namiary na szpiega, my mamy przelew na koncie i środki na dalsze badania. Wszyscy są szczęśliwi.

– I jestem tu tylko dlatego, że chciała mi pani pogratulować?

Obie kobiety mierzyły się przez chwilę wzrokiem. W koń­­­cu Anar uśmiechnęła się nieznacznie.

– Uprzejmie było zacząć od komplementów. Ale widzę, że może lepiej darować sobie konwenanse i przejść do sedna, skoro ból głowy wciąż ci dokucza. Gangog powinien zacząć działać za jakieś dwadzieścia minut…

Nachyliła się i przesunęła po biurku obły dysk komputera.

– Zerknij na to.

Evelyn, niepewna czego się spodziewać, wzięła czytnik. Ekran zajarzył się pod jej dotykiem, czyli zidentyfikował użytkownika. Informacje były spersonalizowane, a to oznaczało albo wpis do akt, albo przydział. Żadna z tych dwóch opcji w tym momencie jej nie uszczęśliwiała. Wolałaby już zostać przy komplementach, ale odwrotu nie było.

Dysk, zawieszony w powietrzu nieznacznie poniżej linii wzroku, wyświetlił holograficzną projekcje Drogi Mlecznej, potem zbliżenie Układu Słonecznego, następnie wybrał pięć obiektów: Ziemię, Księżyc, Marsa, Jowisza i Ganimedesa. Evelyn obserwowała, jak zaznaczone ciała niebieskie rozjaśniają się i wyostrzają kontury, podczas gdy reszta blednie. Wraz z zanikaniem części obrazu jej podejrzenia przybierały na sile. Nieprzyjemne wrażenie, że oto będzie wmanewrowana w coś, czego od lat próbowała uniknąć, nasiliło się, gdy rozjarzył się punkt oznaczający bazę naukową na Ganimedesie.

– Za cztery dni z Selene startuje transportowiec. Leci do kompleksu na Marsie. Oficjalnie przewozi zaopatrzenie i sprzęt do badań atmosferycznych. Plus, oczywiście, kilku turystów – zaczęła Anar. – Jednak jest to tranzyt. Zatrzyma się na tydzień, zmieni ładunek i poleci na Ganimedesa. W pierwotnej wersji miał zabrać profesora Josepha Nolana, który dostał powołanie na stanowisko szefa projektu 664. Problem w tym, że Nolan przeszedł właśnie poważną operację i musiał zrezygnować z przydziału.

– Co się stało? – zaniepokoiła się Evelyn.

Znała Nolana, może nie bardzo dobrze, ale wystarczająco, by czuć do niego sympatię. Gdy studiowała, on pełnił funkcję dziekana jej wydziału. Wśród studentów cieszył się sporą popularnością, a prowadzone przez niego wykłady zawsze szczelnie wypełniały sale. Prawdziwą sztuką było samo dostanie się na jego seminarium.

– Nie znam szczegółów operacji – szefowa zerknęła na boczny wyświetlacz. – Ani nie mam wglądu w jego akta. Przekazano tylko, że chodziło o tętniak.

– To raczej mało prawdopodobne. Przecież badania mamy non stop. Nie powinni przeoczyć tętniaka – Evelyn nie kryła swego sceptycyzmu.

– Ale tego przeoczyli – kategoryczny ton Anar zamykał dyskusję. – Problem w tym, że Instytut do spraw Badania Wierzei Czasu nie może czekać. Szef projektu musi za cztery dni odlecieć z Księżyca. Wytypowano ciebie.

Evelyn wolałaby tego nie usłyszeć.

– To raczej niemożliwe. Ja się zajmuję projektami komercyjnymi. Jeden wciąż pozostaje niezrealizowany. Nie mogę go teraz porzucić – próbowała oponować, choć zdawała sobie sprawę, że jest na przegranej pozycji. Odrzucić powołanie Instytutu…? To było naukowe samobójstwo. Już nigdy nie dostanie podobnej szansy. Jednak, mimo iż współczuła Nolanowi, nie miała pojęcia, dlaczego akurat wskazał jej kandydaturę. Nie prowadziła z nim badań, nie pisała u niego żadnej pracy czy choćby artykułu. Po zakończeniu studiów nie miała z nim do czynienia. Dziedziny ich zainteresowań badawczych znacząco się od siebie różniły…

– Nie mogę zastąpić profesora Nolana – uchwyciła się tej nikłej szansy. – Mamy zupełnie inne specjalizacje. Poza tym nie mam pojęcia, co to za projekt, więc jak mogłabym mu szefować?

– W Instytucie mają inne zdanie. Uważają, że świetnie się nadajesz na to stanowisko. Poza tym sam lot na Ganimedesa potrwa ponad cztery miesiące. Będziesz mieć wystarczająco dużo czasu, by wgłębić się w papiery. Wiesz, że odmowa będzie źle widziana… – dodała już ciszej szefowa Bazy.

Evelyn zdawała sobie sprawę, że w tej sytuacji jedyne, co jej pozostaje, to wyrazić wdzięczność i przyjąć powołanie. Nie było innej opcji. Dźwięk komunikatora ją jednak wyprzedził. Profesor Anar sięgnęła po dysk i ze zmarszczonym czołem odczytała informację. W tej samej chwili odezwał się dźwięk przywołania w dysku Hope.

– Jaskinia kokonów – potwierdziła szefowa.

– Coś się stało… – Evelyn podnosiła się już z fotela i wbijała w dysk kolejne komendy. – Matlak wszedł do budowanego świata i przepadł. Nadzorca stracił jego sygnał.

– Chyba nie jest tak głupi, żeby się pchać bez kotwicy – Anar nie ukrywała własnej irytacji. Zbiegała szybko po schodach i rzucała kolejne polecenia do podążającej za nią asystentki.

Evelyn uruchomiła implant i wysłuchiwała sprawozdania własnego systemu. Nie wyglądało to najlepiej. Gdy zbliżały się do zewnętrznych śluz jaskini, dołączył do nich zespół medyczny. Doktor Hausenberg był już przy kokonie i podłączał własny sprzęt diagnostyczny, gdy Evelyn wspólnie z Anar dopadły konsoli.

– Kto nadzoruje zanurzenie?

– Ja – Keeran, sprawująca funkcję starszego technika, nie odrywała rąk od pulpitu.

– Sytuacja?

– Matlak rozpoczął zanurzenie według przyspieszonej procedury osiemdziesiąt siedem minut temu – relacjonowała. – Procedury bezpieczeństwa zostały zachowane. Kotwica była aktywna.

– Niecałe półtorej godziny – Anar przeglądała zapisy przy bocznej konsoli. – Margines czasu jest. W czym więc problem?

Keeran nerwowo przestępowała z nogi na nogę.

– Kotwica wypłynęła. Sama. I nieaktywna.

Evelyn przejrzała procedury. Wszystko wydawało się być w normie.

– Dlaczego wybrał przyspieszone zanurzenie?

– Powiedział, że coś znalazł. I chciał mieć szybko potwierdzenie.

Evelyn przypomniała sobie rozmowę sprzed trzech dni, gdy Matlak pytał ją o tworzony właśnie system zabezpieczeń w układach pączkujących struktur przestrzennych. I o możliwość ukrycia się w szczelinach. Nie precyzował tego wyraźnie, ale odniosła wówczas wrażenie, że chodzi mu o konkretną sprawę, o precedens sprzed lat… Pełna złych przeczuć wywołała plan lokalizacji.

– Wpuściłaś go do Barcino?!

Keeran prychnęła z oburzeniem.

– Nie dałabym zezwolenia na zanurzenie w otwartej struk­­­­­turze przestrzeni Barcelony na etapie konstrukcji. Nie stąd.

– Jest w Barcino? – profesor Anar zaglądała jej przez ramię, obserwując kolejne wykresy na pulpicie.

– Tak wskazuje ciąg lokalizacji. Jaki był podany punkt? – Hope zwróciła się do nadzorcy.

– Laboratorium w Selene.

– Tamtejsze laboratoria to tylko atrakcja turystyczna…

– Tak jak Barcino – przytaknęła Anar. – Przeniósł się?

Evelyn odczytała kody.

– Chyba nie… Nie wygląda na to. To tak, jakby dwie wirtualne przestrzenie nałożyły się na siebie i zazębiły w punktach przejścia. Błąd oprogramowania, który nie powinien mieć miejsca. Albo ktoś celowo utworzył spoiny…

Profesor Anar wyprostowała się raptownie.

– Chcesz powiedzieć, że ktoś wszedł do wirtualnej sali twórców systemu?!

Ludzie skupieni wokół zamkniętego kokonu Matlaka umilkli. Słychać było tylko cichy syk aparatury.

– Tego nie powiedziałam – zaczęła świadoma, że jej słowa mogą być odebrane jako krytyka głównego operatora odpowiedzialnego za bezpieczeństwo całego systemu kokonów i sprzężonych z nim programów. – Jest wiele sposobów manipulacji. Próbuję tylko zrozumieć, jak Matlak znalazł się w miejscu, do którego się nie wybierał. Jednak w tej chwili mamy większy problem… Nie wiemy, czy tam jeszcze jest. Ani jak go znaleźć i wyciągnąć. A czas mu się kurczy.

Anar przy bocznym pulpicie ustawiała już koordynaty zanurzeń. To była niestety ta bardziej niewdzięczna część jej pracy. Wysyłać ludzi w nieznane.

– Zejdą dwie ekipy – zadecydowała. – Doktor Ris i technik Rog-Term wejdą bezpośrednio do Barcino. Tak, tak…, wiem… – gestem dłoni uciszyła wzbierający protest nadzorców. – System jest niestabilny i w dodatku otwarty dla zwiedzających. Ciekawa jestem, co za idiota upublicznił przestrzeń w fazie testowej. Trudno, stało się. Drugi zespół to doktor Hope z doktorem Davisem. Zanurzenie do laboratorium Selene. Zobaczymy, czy zazębienie dalej jest aktywne. Jeśli tak, powinno was przerzucić. Wówczas dowiemy się, gdzie w Barcino wylądował Matlak. Sama Barcelona jest przecież zbyt rozległa na standardowe przeszukanie. Jeśli się nie uda… No cóż. Wówczas się wynurzacie do połowy i schodzicie jeszcze raz. Będziecie mieć godzinne opóźnienie, ale nie ma innej opcji. Nadzorcy odpowiednio sześćdziesiąty drugi i dziewiąty. Bierzecie ze sobą kotwice ratunkowe. Nie zapominacie ich wpiąć w systemie dokowania Barcino, bo nie chcemy, by zestaw ratowniczy dryfował po wirtualnym niebie nad miastem. Szukacie Matlaka. Gdy go znajdziecie, zapinacie mu na przegubie bransoletę z kotwicą, wypuszczacie boję, a nadzorcy go wyciągną.

– Bez względu na czas i jego stan? – chciała się upewnić Eliris.

Szefowa Bazy zerknęła na naczelnego lekarza. Ten tylko skinął głową.

– Bez względu – potwierdziła.

*

Drugie zanurzenie w przeciągu doby, to było jak proszenie się o kłopoty. Evelyn widziała zgromadzonych wokół ludzi i była w pełni świadoma ich obaw. Skupione twarze pełne były oczekiwania. Oni nie mogli nic zrobić; ograniczeni do biernego śledzenia rozwoju wypadków, dusili się własną bezradnością.

Dlatego ta nadzieja, która przebijała w ich spojrzeniach, była dodatkowym obciążeniem. Zazwyczaj pozostawała obojętna na cudze oczekiwania i sugestie. Dzięki temu mogła skupić się na zadaniu, a nie rozmyślać o ewentualnych konsekwencjach własnych działań. Nie oznaczało to oczywiście, że pozwalała sobie na beztroskę. Nie… wręcz przeciwnie. Ograniczenie wpływu innych do minimum pozwalało jej ignorować ten jakże ludzki i irytujący odruch – chęć przypodobania się. A to eliminowało brawurę i nieuzasadnione podejmowanie ryzyka.

Lasi, niezadowolona, że pozostaje poza systemem, przez chwilę chodziła nerwowo wokół kapsuły. Pracownicy lekko się wzdrygali, gdy przemykała między nimi, lecz nie odważyli się strofować zwierzęcia. Dopiero profesor Anar, rzuciwszy groźne spojrzenie, usadziła ją na miejscu. Lasi poddała się niechętnie, ułożyła wzdłuż kokonu i oparła łeb na złożonych przednich łapach. Zastygła w bezruchu ze zmrużonymi ślepiami i mogłoby się zdawać, że zapada w drzemkę, gdyby nie wciąż postawione i lekko drgające uszy.

Evelyn wolała nie dotykać już zwierzęcia, by nie podejmować połączenia. Spojrzała na czarnego kota ostatni raz i naciągnęła błonę kokonu.

Stawy, które nie zdążyły się zregenerować, zaprotestowały, gdy próbowała przyjąć embrionalną pozycję. Leżała tak przez chwilę, czekając, aż ból ustanie. Nie doczekała się. Zrezygnowana przewróciła się na plecy, wyprostowała nogi i mocno obciągnęła palce. Utrzymywała przez chwilę napięcie mięśni, sprawdzając, czy nie dopadnie jej skurcz. Dopiero upewniwszy się, że wytrzyma tak przez całe zanurzenie, rozluźniła mięśnie i rozpoczęła odliczanie.

Procedura przyspieszonego zejścia obejmowała obniżenie temperatury ciała, spowolnienie pulsu i częstotliwości fal mózgowych. Wymuszony stan śpiączki następował dość gwałtownie, istniało niebezpieczeństwo odbicia i niekontrolowanego wynurzenia, starano się więc zewnętrznie buforować cały proces.

Cieszyła się, że to dziewiąty nadzorca kontroluje ich zejście. Nie narzucał zbyt wielu ograniczeń, pozwalał na samodzielne dobieranie tempa. Najczęściej ograniczał się do kontroli i ewentualnych korekt. I właśnie ta swoboda pozwalała na efektywniejsze działanie.

Odliczanie przez pierwsze trzy sekwencje było cicho wokalizowane przez komputer. Pod koniec serii przestała je już słyszeć.

Stała na brzegu. Biała plaża, jasne, nie za ostre słońce, puszyste zielone palmy pochylające się w takt łagodnego wiatru. Obrazek ten był schematyczny i wyidealizowany do granic możliwości, ale właśnie tak wyglądała stworzona przez nią wizualizacja przejść.

Zrobiła krok do przodu. Jej bose stopy zanurzyły się w wodzie. Fale przypływały i odpływały, a jej oddech dostosował się do tego taktu. Kolejne kroki i woda uderzyła o jej kolana, rozbryzgując się z szumem. Coraz bardziej oddalała się od brzegu. Czuła, jak pogrąża się w ciepłych wodach turkusowego oceanu. Widziała promienie słońca przebijające się przez rozkołysaną taflę wody. Dno, gdzieniegdzie pokryte większymi kamieniami i muszlami, podrywało się drobnymi tumanami piasku, ona jednak wytrwale parła do przodu. Wchodziła coraz głębiej i głębiej…

Katalizatorzy

ISBN: 978-83-8219-351-0

 

© Katarzyna Żak i Wydawnictwo Novae Res 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

 

REDAKCJA: Emil Melerski

KOREKTA: Konrad Witkowski

OKŁADKA: Joanna Michniewska

KONWERSJA DO EPUB/MOBI:Inkpad.pl

 

WYDAWNICTWO NOVAE RES

ul. Świętojańska 9 /4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

 

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.