Karmin - Agnieszka Meyer - ebook + książka

Karmin ebook

Agnieszka Meyer

4,8

Opis

Czworo bohaterów, dwa kontynenty, jedna księga.

Dziewczyna o oczach jak rtęć zawróci Maxowi w głowie tak mocno, że nie będzie potrafił wyobrazić sobie życia bez niej. Dla Seliny, młodej konserwatorki książek, Max stanie się nieustającym zaskoczeniem i powodem do przekraczania własnych ograniczeń. Jednak gdy nie zdoła wypowiedzieć, być może najważniejszych w swym życiu, słów, wszystko się skończy.

Kim okaże się tajemniczy David, który wkracza w jej życie na dublińskiej wystawie starodruków? Wyjątkowo wyrafinowanym złodziejem? Eleganckim oszustem cierpiącym na narkolepsję? Ekscentrycznym bibliofilem, który wciąż zaskakuje niezwykłymi talentami? Trzy zadania, które wykona dla niego Selina, będą zarazem sprawdzeniem jej umiejętności, dyskrecji i niezwykłą przygodą. Jako zapłaty zażąda prawdy o nim. Prawdy trudnej do zaakceptowania.

Zmysłowa, bogata, intrygująca powieść wprowadza w świat dzieł sztuki – tych wykonanych ręką ludzką i tych naturalnych, chociaż ginących. Bohaterowie nieustannie borykają się z przeszłością – świata i własną. Jedne wspomnienia chcą ocalić, inne wymazać.

Karmin to również opowieść o tym, jak często nie dostrzegamy w porę lub odkładamy na później szanse, słowa i czyny. A przede wszystkim miłość.

 

Jest coś w powieści Meyer, co nie pozwala się od niej oderwać. Może to kosmopolityzm, wielojęzykowość? Z jednej strony bohaterowie przemierzają świat i wszędzie czują się u siebie, z drugiej są mocno związani z ojczyznami. Są dla nich ostoją bądź przekleństwem. Uwiązani w nie-swojej pamięci próbują na nowo wynaleźć narodowość.

Z drugiej strony powieść ta wydaje się być archaiczna: intryga opleciona jest przecież wokół książki. I to rozumianej nie jako przedmiot, ozdoba czy umilacz czasu, ale jak sens życia. Kontynuacja tego, co zdarzyło się wiele lat temu. Dotykanie książki, ratowanie jej to czynności niemal erotyczne. Artefakty związane z historią poligrafii są na równi ważne w Karminie, co wątek miłości głównych bohaterów. Tu każda postać jest ważna, bo pojawia się po coś.

Historia opowiedziana przez Agnieszkę Meyer to jak uwspółcześnione Imię róży, gdzie trucizną stają się relacje między ludźmi. 

                                                               Sylwia Chutnik

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 366

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



„Idę jak jest zapisane, niebawem odpocznę, ale ty będziesz wędrował aż do mego powrotu”.

Matthew z Paryża Fragment legendy spisanej w opactwie St. Albans po wizycie biskupa z Armenii w 1228 r.

ROZDZIAŁ I

Sejf

Znów szedł tym samym brukiem. Październikowe słońce wypełniało kamienny wąwóz oślepiającą poświatą złota zmieszanego z sepią, pomyślał, że gdyby nie szyldy oraz wszechobecne samochody, ulica wyglądałaby jak pocztówka z przeszłości. Zatrzymał się przed drzwiami banku. Drewno było ciemniejsze niż pamiętał i przez chwilę usiłował się na tym skupić. Ponad pięćsetletnie istnienie Banca dei Monti Paschi di Siena było prawdziwym cudem – ten sam znak, ta sama nazwa. Nieprawdopodobna ciągłość, a dla niego jedna zmienna mniej. Tak było do wczoraj. Przypadkowa lektura gazet w czasie lotu uświadomiła mu, że baobab finansów przeznaczony jest na ścięcie. Oczywiście nazywało się to inaczej, ale dla niego przejęcie oznaczało nowe procedury bezpieczeństwa utrzymywania kont, a przede wszystkim sejfów. W tym jego sejfu z pamiątkami, do których prawie nie zaglądał. Teraz, zmuszony do tej wizyty, oprócz irytacji na niepojęte dla niego gry rynków finansowych, czuł też rosnący niepokój.

Pamiątki… Większości nie zamierzał się pozbyć, kilku nie mógł. I jeszcze ta jedna, której nie potrafiłby, choć wielokrotnie chciał. Souvenirs – tokeny wspomnień. Tak właśnie je widział. Żetony w postaci zdjęć, listów i przeróżnych rzeczy, wrzucane przez ludzi w grającą szafę pamięci. W nadziei, że otworzą właściwą przegródkę i znów usłyszą, jak ojciec nucił przy goleniu tango, przy którym tańczyli kiedyś tak zakochani. Zobaczą obraz jej twarzy, tamto spojrzenie, poczują zapach perfum na styku włosów i szyi, słodko-słoną woń dzieciństwa… W zasadzie nie potrzebował ich, więc po co trzymał? Teraz nie chciał zastanawiać się nad odpowiedzią, miał wystarczająco dużo problemów związanych z przeszłością.

Jego obecność zarejestrowało milczące oko kamery, a potem cichutkie syknięcie odblokowało boczne wejście. Zobaczył własne odbicie w kolejnych soczewkach i drgnął ze wstrętem. Nienawidził elektronicznych asystentów, wpadał w panikę, zastanawiając się, kto znajduje się po drugiej stronie obojętnie śledzących go maszyn.

– Segniore David Sachs.

Dokumenty sprawdził nierzucający się w oczy urzędnik w równie obojętnym dla oczu garniturze. Wyrecytował standardowe formułki dotyczące procedury wejścia, których David starał się nie słuchać, skupiając się na misternym wzorze kolczyka sekretarki. Procedury znał na pamięć.

Wreszcie został sam. Ściana niedużego sejfu składała się z mnogości stalowych skrytek, faliście odbijających jego postać. Z niechęcią stanął przed swoim pięcioszufladowym rzędem. Dolne kasety otwierał przy każdej z nielicznych wizyt, długo oglądając stare listy i zgromadzone w nich przedmioty. Trzech od góry tylko dotykał, głaszcząc w zamyśleniu ich powierzchnię. Usiadł na chwilę i uspokajał oddech, patrząc na najwyższą. Zdał sobie sprawę, jak rzadko do niej sięgał, kiedy kilkakrotnie pomylił kod. Wreszcie trafił.

Ledwo się trzymały. Poprzecierany pergamin był pożółkły jakby wylała się na niego herbata ze zbyt blisko postawionej szklanki. Zdobienia były miejscami niewidoczne, pigment wyblakł. Dogorywały słowa i ich znaczenia. Przypomniał sobie poruszony dłonią liść po dawnej, wielkiej suszy. Rozsypał się w pył jak zwęglony papier. Założył przyniesione ze sobą specjalne rękawiczki, myśląc z wdzięcznością, że dzisiejsze są cienkie jak naskórek; mógł przez nie poczuć fakturę stronic, wypukłość liter, ziarenka kruszących się inicjałów. Niepewnie sięgnął na dno szuflady, ale tylko dotknął wierzchniej strony, nie wyjmując jej. Teraz był zły także na siebie, a nie tylko na chore systemy bankowe. Popełnił błąd, unikając tej wizyty tak długo.

Ostrożnie pogładził kartki, wydały mu się bezbronne i opuszczone w metalowym prostokącie pojemnika. Z największą ostrożnością musnął czerwonawy kształt na brzegu pergaminu.

– Masz mało czasu – jego własny głos pobrzmiewał sarkazmem. Zamykając szufladę odniósł wrażenie, że w metalowym kliknięciu słyszy westchnienie rezygnacji.

Potrzebował cudu, ludzkiego lub boskiego. Nie był wybredny.

Test

Stał tuż obok niej w sali odpraw. Jeszcze była tu, ale wiedział, że jej dwutygodniowa nieobecność będzie boleć. Ostatni pocałunek, ostatnie „zadzwonisz?”.

Odwróciła się na krótko przed zniknięciem w pasażerskiej części lotniska, krzyżując ręce na piersiach: ich kod. Miał absurdalne poczucie, że coś ją gnębi, ale złożył to na karb wyjazdu, z mimowolną satysfakcją notując jej smutek. Stał jeszcze przez chwilę wpatrzony w puste miejsce po niej i ruszył do zostawionego na parkingu samochodu. Idąc, wsłuchiwał się w miarowy odgłos własnych kroków i usiłował nie myśleć. Dostawczy „ogórek” cierpliwie zniósł kolejne, zbyt mocne trzaśnięcie drzwiami. Z rezygnacją wrzucił wsteczny. Zamiast przestrzeni za sobą, Max nadal widział jej postać, proste, jasne włosy, pełne usta i oczy, których kolor nie dawał się zamknąć w żadnym znanym mu opisie. Szary brzmiał nijako i smutno, a jej spojrzenie pulsowało ciepłem i magnetyzmem szlachetnego metalu. Przebiegł go skurcz na wspomnienie jej ciała, miejsc, które uwielbiał dotykać. Kark, zagłębienie na styku obojczyka i szyi, piersi. Obraz twarzy w chwili, gdy jej miękkie, trochę nieśmiałe spojrzenie przetapiało się w płynną rtęć, żywą i migoczącą. Wyczarowywał w nim zapamiętanie bez śladu wyuzdania, a to podniecało go silniej niż ostry seks. I jeszcze coś, co przytrafiło mu się tylko z nią. Przy Selinie stapiały się uczucia, które kiedyś trzymał starannie oddzielone. Chciał kochać się z nią aż do zatracenia, a jednocześnie budziła w nim tkliwość, jaką w ludziach wywołują dzieci.

Wrócił do pustego mieszkania i pozbierał to, co zostawiła. Książki, ubrania, album zdjęć. Wszystkie jej rzeczy były tu tylko na chwilę i podobnie jak ona – tylko gośćmi. Nie można było udomowić ich, przyzwyczaić się do ich obecności. Książki po pewnym czasie znikały, w zamian pojawiały się inne. Łapał się na komplementach dla nowej bluzki czy sukienki, które okazywały się wcale nie nowe. Po prostu teraz akurat przyniesione z równorzędnej rzeczywistości, mieszkania, które wynajmowała z koleżanką ze studiów. Żywiołowa Greczynka Zoe pogodziła ich kilka razy, za każdym tłumacząc Selinie zawiłości męskiej psychiki. W tym drugim świecie przepadła na czas egzaminów, wiedząc, że obok niego nie będzie w stanie skupić się na nauce. Raz zniknęła na kilka dni po kłótni wywołanej jego zazdrością. Prześladował go obraz Seliny siedzącej na płocie, w połowie po jego stronie, a w połowie gotowej do zeskoczenia na drugą. Zawieszonej między dwoma mieszkaniami, krajami i językami. Tłumaczyła mu, że nie chce być od niego zależna, że musi stanąć na własne nogi, bo mimo świetnych studiów i rzadkiej specjalizacji jest w jego kraju tylko gościem.

Akceptował tę tymczasowość, choć z coraz większym trudem. Chciał budzić się i zasypiać obok niej, pragnął wyłączności. On sam wchodził we wszystko w stu procentach i lubił poczucie zadowolenia płynące z pełnego zaangażowania. Zresztą tylko tak potrafił.

Sei brav1 – Max mimowolnie uśmiechnął się do pozostawionej na stole kuchennym kartki. Znad łóżka obserwował go ich wspólny portret narysowany przez Jensa, najlepszego kumpla, z którym Max przeszedł wszystko: szkołę, pierwsze miłości, imprezy, szalone jazdy na Zachód, do Francji i Holandii. Pobili się kiedyś nawet, w czasach kiedy poglądy polityczne miały dla nich znaczenie, bo Max był tak samo wojującym lewicowcem, jak Jens radykalnym liberałem. Niecały tydzień później upili się do nieprzytomności, zgodnie zapominając o całej sprawie.

W zasadzie nazywała się Sabina, ale wymazał z pamięci jej prawdziwe imię. Nie lubiła go z jakichś niejasnych dla niego powodów. Mówiła, że jest staromodne, poza tym wspominała coś o matce, która wyborem imienia chciała wpłynąć na jej charakter. On również uważał, że Selina brzmiało lepiej niż niegdyś popularna w jego ojczyźnie Sabine. Imię to kojarzyło mu się raczej z pokoleniem matki niż rocznikami kobiet, którymi się interesował.

– Selina – ktoś, kto jak księżyc świeci odbitym światłem – przeczytał wyjaśnienie w księdze imion.

– Ty jesteś tym słońcem? – zapytała trochę zaczepnie.

– Ależ skądże, tylko czytam ci źródła językowe, ostatecznie sama wybrałaś sobie to imię – odpowiedział nieco urażony i rozbawiony zarazem. – A wiesz, jakie zdrobnienie ma u nas Sabine? Biene2, taka, co ma żądło.

Zapamiętał mocne trzepnięcie gazetą przez głowę, a potem pogoń po kuchni za uciekającą Sabiną-Seliną. A potem… Z wysiłkiem wyłączył dalsze wspomnienia, dając nura w zajęcia, które przynajmniej przez większość kolejnych dni odciągały go od pustego mieszkania. Objechał kilka targów z częściami motocyklowymi, nadrobił zaległości towarzyskie, w tym dawno planowaną rozmowę z Jensem, który rzadko pojawiał się w mieście od czasu pełnego zaangażowania się w rodzinny biznes. Winnica w dolinie Saary, blisko granicy z Luksemburgiem, pochłaniała bez reszty jego czas i energię.

– Jak z Seliną? – spytał Maxa na odchodnym.

– Trafiony, zatopiony.

– Zazdroszczę, u mnie zastój. No, pustynia.

– Spokojnie, nawet na pustynię spada w końcu deszcz – Max uraczył Jensa mocnym uderzeniem w plecy. – Dzwoń, jak będziesz w okolicy. Może znów zrobimy męski wypad do Paryża lub Amsterdamu? Jak za starych, dobrych czasów.

– Ty też wpadaj, po wino czy bez powodu. Sam lub z nią.

Pożegnali się wylewnie i z żalem. Max zaprzyjaźniał się rzadko, ale mocno, brakowało mu bratniej duszy, jaką zawsze był Jens. Gdyby mógł mieć takiego brata… No cóż, od losu dostał siostrę, która teraz mieszkała jeszcze dalej. Mieli całkiem niezły kontakt, o ile można o takim mówić, jeśli ludzi dzieli odległość jak z Niemiec do Australii. Kontakt mógł być lepszy, miał tego świadomość, ale nie o tym myśli się, uciekając z domu w wieku szesnastu lat, a potem prowadząc dość intensywne i – nazwijmy rzecz po imieniu – dzikie życie. Aż do trzydziestu kilku wiosen. Jak zawsze, za późno człowiek łapie się na banalnej prawdzie, że pewnych rzeczy nie da się nadrobić.

Z szumiącą głową i podzwaniając sześcioma butelkami najlepszego rocznika z winnicy przyjaciela, wyszedł z wewnętrznego patio przy Theatinerstraße. Wstąpił do ukrytej tam cukierni, mając nadzieję, że mocna kawa postawi go na chwilę do pionu. Max czuł się lekko i radośnie, jedynie oślepiający zimowy blask słońca, zwielokrotniony przez kryształki śniegu, psuł nieco jego nastrój. Po alkoholu stawał się bardziej niż normalnie wrażliwy na światło i teraz przemykał podcieniami, czując łzawiące oczy. Szedł na pamięć i dopiero na Odeonsplatz zorientował się, że bezwiednie wybrał dłuższą drogę. Wszystko po to, by przejść obok Residenz3.

Spojrzał na drzwi wejściowe, wystarczyło. Zgodnie z życzeniem jego podświadomości powrócił obraz pierwszego spotkania, tamto zaintrygowanie. W zasadzie nie chciał wtedy przyjść, ale nalegania kolegów przełamały jego opór. Końcowe przyjęcie dla wszystkich pracujących przy odtwarzaniu oryginalnego wystroju pałacu. Znalazł się na nim jakieś trzy miesiące po rozstaniu z Annabel, pamiętał ulgę i zadowolenie, że idzie sam.

Jej początkowo nawet nie zauważył. Nie była typem „zrobionych”, rzucających się w oczy kobiet. Nie prowokowała strojem, zachowaniem, nie patrzyła z erotycznym wyzwaniem w oczach. Chyba w ogóle nie była w jego typie, o ile taki miał. Najpierw usłyszał miękki i zbyt poprawny hochdeutsch4 o wschodniej melodii zdań. Szczupła, wysoka, choć i tak niższa od niego o głowę. Dymno-niebieski żakiet, ciasno dopasowany w talii i biodrach. Długa, prosta spódnica o piaskowym odcieniu jej włosów. Podszedł bliżej, zauważył mocne rozcięcie, szczupłe kostki. Podniósł wzrok i trafił na oczy. Pomyślał, że wyglądają jak srebrne patery zebrane w muzealnej części pałacu. Nie potrafił określić, co go zaintrygowało. Ani wtedy, ani później nie zdołał tego nazwać.

Ktoś przedstawił ich sobie, chyba myślała o czymś innym, bo z roztargnieniem zapytała, czy Shell jak stacja paliw. Zapamiętał swoje rozbawienie, gdy wyjaśniał, że nie ma nic wspólnego z koncernem ani z angielskim znaczeniem identycznie brzmiącego słowa. Odwdzięczył się jej komplementem na temat wyjątkowości jej nazwiska.

– Wiem, wiem, nie brzmi jak Kowalski i nie mam pojęcia skąd Hanaj.

Ze zdumieniem pomyślał, że on sam również nie wie niczego o swoim. Nazwisko było z nim zawsze, od urodzenia. Jedna z tych oczywistości, których nigdy nie kwestionował i nie dociekał. Przyniósł jej czerwone wino, potem jeszcze jedno. Rozmawiali przez następną godzinę; stopniowo tłum wypełniający wielkie sale wygłuszył się i zlał w jedną szemrzącą masę bez twarzy. Max przestał zauważać otoczenie.

Do tej pory szybko decydował, kto mu się podoba, a kto nie. I dość szybko potrafił wyczuć, czy mu się uda. Wiedział, że wbrew oficjalnym trendom kobiety pociągało jego nieco obcesowe obejście i potrafił na tym zagrać. Ona zdawała się nie dostrzegać tego rysu jego charakteru. Poruszała się w innej częstotliwości, nie wchodziła w typowe konwencje rozmowy na oficjalnych przyjęciach. Żadnego słownego flirtu, chociażby jego możliwości.

Bawił go sposób, w jaki używała niemieckiego, jej zachwyt niektórymi słowami. Mówiła, że w jej ojczystym języku nie istnieje Haßliebe5, jajn6, Schadenfreude7.

– Jako pojęcie tak, ale nie jako nazwa. To musi być bardzo wygodne móc określać tak skomplikowane rzeczy jednym słowem. W sumie to dziwne, wszystkie trzy są u nas mocno w użyciu.

– Naprawdę?

– Niestety – podobało mu się, że miała dystans.

– A taka Libelle8, pięknie brzmi! – mówiła radośnie. – Albo Spiegelei! Jajko na lustrze jest po prostu śliczne!

– Nie rozumiem… – był zaintrygowany jej entuzjazmem.

– U nas jest posadzone.

– Naprawdę? – Po chwili oboje chichotali, porównując wyświetlające im się w wyobraźni obrazy. Jajko Seliny siedziało na skraju krzesła, wymachując cienkimi nogami, jego hologram z ponurą miną zajmował pół więziennej pryczy.

– No, jak siedzieć, to siedzieć – wyjaśnił.

– Aha, jeszcze Nervensage9! – Opis ludzkich nerwów krojonych ręczną piłą ubawił go jak świetny żart. Powiedział, że wróży jej karierę kabarecistki, na podobieństwo wielu innych żyjących z parodiowania niemieckich dialektów. Potem cała sala usłyszała jego śmiech, gdy przez swoje przypadki odmieniała niemieckie imiona własne.

– Naprawdę to robicie? Z naszym Helmutem Kohlem czy Fassbenderem?

– Ten Fassbender10 nie do końca jest wasz – zauważyła przytomnie.

Ze zdumieniem odkrywał, że ktoś może lubić niemiecki, rzadko napotykał takie reakcje cudzoziemców. Bawiło ją nadużywanie słowa „katastrofa”, jako uniwersalnego określenia na rzeczy trudne czy straszne.

Rozmawiała z nim bez śladu kokieterii, nie potrafił znaleźć żadnego punktu zaczepienia, przewidzieć jej zachowania. Nie dlatego, że już wtedy chciał tego związku, raczej intrygowała go odmienność reakcji, jaką w niej wzbudzał. Uzmysłowił sobie, że jest starszy i po raz pierwszy zaczął się zastanawiać, czy to nie problem.

Po przyjęciu wyszli razem. Lekceważąc protesty, odprowadził ją do pobliskiej stacji metra. Zapytała, czy kiedykolwiek był w Polsce, w sumie to tak blisko. Nie, nigdy. Uczciwie powiedział, że nigdy nie interesował go tamten kierunek. Kojarzył mu się z szarością i smutkiem. Generalnie z brakiem powodów do wizyt. Jeździli z kumplami do Francji, Holandii, Włoch. Wiadomo. A potem, sam nie wiedząc dlaczego, wyrzucił to z siebie:

– Wiesz, nie mówię o tym nikomu, nie ma się czym chwalić. Jestem spokrewniony z Goebbelsem. Nie wiem dokładnie, pochodzimy z jednej miejscowości i jak saga rodzinna niesie, jesteśmy oddaleni od siebie o jakieś dwadzieścia zaułków.

– To znaczy? – otworzyła szeroko oczy.

– Pokrewieństwo nie jest dalekie – wyjaśnił.

– To też ładne, te zaułki. – Zatrzymała się w pół kroku i niepewnie pociągnęła temat. – Pytałeś kogoś o szczegóły?

– Nabrali wody w usta – przyglądał się jej reakcji.

– Niesamowite, nikt nie chciał ci nic więcej powiedzieć?

– Nie, rodzice poważnie potraktowali denazyfikację. Podobnie jak cała rodzina. Nikt nie drążył tych tematów, raczej starali się zapomnieć. Ja też nie drążyłem.

– Pochodzenia się nie wybiera. Ale pamiętać trzeba, mimo wszystko.

Zabrzmiało to bardziej jak sentencja filozoficzna niż komentarz do jego sytuacji. Mimo że nie był pewien, czy zrobiła to dla niego, poczuł wdzięczność. Milczeli przez kilka sekund. Miał wrażenie, że przyspieszyła i bezwiednie zaczął zwalniać, stając przy witrynach zamkniętych sklepów i prowokując kolejne dyskusje językowe. Zaczął żałować, że nie zna się na tym lepiej. Tak naprawdę, dobrze znał się jedynie na drewnie, z którym pracował i które kochał. Ten temat jednak pominął, przecież nawet nie był konserwatorem drewna, w zasadzie tylko bardzo dobrym rzemieślnikiem. Kimś stojącym bardzo nisko w hierarchii gości obecnych na przyjęciu, z którego właśnie wyszli. Nigdy nie przejmował się ustalanym przez innych porządkiem społecznym i podziałami klasowymi, ale wtedy poczuł się nieoczekiwanie dla siebie niepewnie. Stacja była blisko i już chciał zaproponować spacer do następnej, kiedy tuż koło wejścia do podziemia odwróciła się, jakby nagle przypominając sobie o czymś.

– Wiesz jak wyglądają twoje oczy? Zamrożony ciekły tlen. Albo woda z rozpuszczonym w niej lapis lazuli. Ścięta na galaretkę i podświetlona od środka punktowym reflektorem.

– Słucham? – Zatkało go zupełnie. Jeszcze czegoś takiego nie słyszał od kobiety. Parsknął śmiechem, usiłując wyobrazić sobie tak urządzone wnętrze swojej czaszki.

– To w końcu lód czy galaretka?

– Nie wiem.

Ze wzruszeniem zauważył, że na serio zastanawia się nad pytaniem.

– W każdym razie piękny kolor.

– Lapis lazuli – patrząc w górę obracał te słowa w myślach, jakby usiłował zagęścić przed oczami rozmyty błękit nieba.

– Taki jest wpływ zawodu na dobór komplementów, bo to był komplement, prawda? – Zagrodził jej drogę do schodów prowadzących na perony.

Nie odpowiedziała, ale dostrzegł w jej oczach zdziwienie, że tak to przyjął. Wtedy jakby sobie przypomniała, że potrafi i pół kokieteryjnie, pół z rozbawieniem zapytała:

– To częste w twoich okolicach?

– Nie, jednorazowa mutacja – odparł, zastanawiając się nad zaskakująco poważnym tonem swojego głosu.

– Rozumiem – kąciki jej ust drgały od powstrzymywanego śmiechu. Okręciła się na pięcie i zanim zdążył poprosić o numer telefonu, zwinnie wyminęła go i zbiegła po schodach na dół.

– Bye, Max! – dobiegło go echem z metra.

Wysiadł na stacji noszącej nazwę ulicy, przy której mieszkał. Tym razem napis Giselastraße nie cieszył go i po kilku minutach z niechęcią pchnął ciężkie, drewniane drzwi wejściowe. Coraz wolniej wchodził na drugie piętro, bez przekonania przekręcił klucz w zamku. Przed nim był weekend. Długi weekend.

Złapał ją kilka razy, ale napięty plan pobytu oraz różnica czasu ograniczyły jego telefony. Czuł się rozdrażniony. Była w tych rozmowach nieobecna, czasem smutna. Milczał, słysząc jej głos, boleśnie uświadamiając sobie, jak daleko jest jej ciało, jasne włosy, które lubił przesypywać między palcami, gdy leżeli obok siebie.

– Scheiße, ich vermiße dich11 – wyrywało mu się przez zaciśnięte zęby. Cisza aż dźwięczała w słuchawce. Pragnął, by powiedziała coś, co by go uspokoiło. Teraz jeszcze bardziej irytowało go, jak ciężko przychodziło jej mówienie o uczuciach. Bała się wielkich słów, jakby powiedzenie ich na głos mogło odebrać im moc albo ściągnąć nieszczęście. Tłumaczył jej, że tego potrzebuje. Że nawet mężczyźni tak mają, nawet on.

Dwa wolne dni postanowił zabić tak samo skutecznie jak poprzedni weekend. Szybko uporał się z tym, czego nienawidził – wyniesieniem starych, niepotrzebnych rzeczy, przejrzeniem ubrań. Nie było tego wiele, Max był minimalistą i nie znosił gromadzenia przedmiotów. Miał wrażenie, że odbierają mu przestrzeń, oddech i umysł. Dotarł do kuchni. W szafce pod zlewem ze specjalnego pojemnika pączkowały plastikowe torebki przeznaczone na recykling. Wyjął całość i zaczął metodycznie składać wszystkie małe fragmenty plastiku w jedną dużą torbę. Znalazł przy okazji kilka starych wizytówek oraz automatycznie wrzucanych do środka i zapomnianych rachunków. Machinalnie zbierał skrawki papieru, z rozpędu czytając pomięte wydruki. Na jednym z nich dojrzał długą nazwę pobliskiej apteki przy Münchener Freiheit. Ratiopharm – środek przeciwbólowy, którego używała na zatoki i… Poczuł, jak zastyga z wyciągniętą ręką – test ciążowy. Rozprostował nieduży i nieco wyblakły kawałek papieru. Obejrzał pod światło i poczuł przyspieszające tętno. Kupiony dzień przed jej wyjazdem!

Usiadł na kuchennym krześle, tym samym, na którym kochali się ostatnim razem. On ogarnięty wizją jej nieobecności, gorączkowo rozpinający jej bluzkę, podciągający do góry spódnicę. Trzymał ją na kolanach, tu, na starym thonecie12, który był twardy, niewygodny i trzeszczał przy każdym poruszeniu. Kiedy skrzypienie ustało, ogarnął ich szaleńczy śmiech.

– Pamiętasz Delikatessen13 – zapytał, łapiąc oddech i opierając skroń na jej ramieniu. – Krzesło to za mało, musimy mieć takie łóżko jak w filmie.

– Przestań – spazmy śmiechu, w które wpadli oboje, sprawiły, że wycierała łzy z kącików oczu – sąsiedzi nas znienawidzą.

Schwangerschaftstest14 – przeczytał po raz kolejny. Kosz w łazience był pusty, przeszukał wszystkie inne. Próbował się dodzwonić, ale nie odbierała. Telefon milczał przez cały następny tydzień. Był wściekły, coraz bardziej zdając sobie sprawę, że milczy nieprzypadkowo. Zazwyczaj uciekała od rozmów, od odpowiedzi, gdy nie wiedziała, co zrobić. Potrzebowała czasu na decyzję. Myśli kiełkowały w niej, rosły, a on z zewnątrz na ogół bezradnie obserwował utajony metabolizm jej rozterek. Potrafiła być asertywna, ale na swój wymijająco-przeczekujący sposób. „Tak jak teraz” – myślał gorączkowo. Przypomniał sobie, jak często powtarzał jej, że wolność jest podstawowym filarem jego życia. Wolność od nadających ważność sakramentów. Nigdy nie wspominał o ślubie, po prostu całym sobą chciał z nią być. Nie było planów dotyczących dzieci. Nie zdążył jej powiedzieć, że dla niego byłaby to oczywistość. Jeśli miałoby się pojawić dziecko, zaakceptowałby je bez namysłu. Zwłaszcza, gdyby była to córka, bo z obawą myślał o posiadaniu syna. Co zrobić z synem?

Dalsze rozmyślania przerwało mu pojawienie się ikonki nowej wiadomości w poczcie. Mail od Seliny. Miała szansę zostać na dodatkowym warsztacie, wróci później.

1Sei brav (niem.) – bądź grzeczny.
2Biene (niem.) – pszczoła.
3 Residenz – pałac rodziny Wittelsbachów i rezydencja królów Bawarii.
4 Hochdeutsch – w węższym znaczeniu termin ten odnosi się do standardowego języka literackiego.
5Haßliebe (niem.) – zbitka miłości i nienawiści.
6Jajn (niem.) – i tak, i nie.
7Schadenfreude (niem.) – radość z czyjegoś nieszczęścia.
8Libelle (niem.) – ważka.
9Nervensege (niem.) – ktoś irytujący, działający na nerwy.
10 Michael Fassbender – słynny aktor o korzeniach niemiecko-irlandzkich.
11Scheiße, ich vermiße dich (niem.) – cholera, tęsknię za tobą.
12 Michael Thonet (ur. 2 lipca 1796 r. w Boppard, Niemcy, zm. 3 marca 1871 w Wiedniu) – niemiecko-austriacki stolarz i pionier przemysłowej produkcji mebli wykonanych z klejonych ze sobą i giętych prętów, początkowo palisandru, potem buczyny (określanych jako meble thonetowskie). Nagrody – m.in. wyróżnienia na Wielkiej Wystawie Światowej w Paryżu w 1855 i 1867 r. W roku 1859 powstało słynne krzesło numer 14, „krzesło wszystkich krzeseł”. Do dziś wyprodukowano ok. 60 mln sztuk tego modelu.
13Delikatesy – czarna komedia francuska z 1991 r. ze słynną sceną testowania sprężyn łóżka.
14Schwangerschaftstest (niem.) – test ciążowy.

Lotniska

Kilkanaście metrów poniżej miejsca, w którym oparł stopy, droga wiła się stromo w dół, tworząc gwałtownie zatrzymujące się nad przepaścią ucha igielne. Zawsze wyobrażał sobie, że asfalt bierze rozbieg, a potem skręca w ostatniej chwili, przed samym urwiskiem. Jeszcze głębiej ciągnęła się niska zabudowa odpornych na trzęsienia ziemi domów, przechodząca w małe – jak na amerykańskie warunki – centrum finansowe. Im dalej sięgał jego wzrok, tym bardziej miasto nabierało nierealnego, niebieskiego odcienia wyretuszowanego zdjęcia. Ledwo widział jego kres, zlewający się z nieskończonym błękitem oceanu. Miał szczęście, mgła jak na życzenie wycofała się z pierwszymi promieniami słońca, a szósta rano nie była godziną wybieraną przez turystów. W bezruchu kontemplował widok ulubionej metropolii nowego świata, potem zamknął oczy, chłonąc ciszę. Najrzadziej doświadczane i najcenniejsze dobro.

Twin Peaks… Indianie używali tych wzgórz do lustrowania okolicy w poszukiwaniu zwierzyny. Hiszpanie ochrzcili je „piersiami Indianki”, ostatni zdobywcy zmienili nazwę na Bliźniacze Wzgórza. Podobały mu się obie nazwy. Wciągnął głęboko w płuca oceaniczne powietrze i już miał wyciągnąć się na trawie, gdy rzucony zza jego pleców cień sprawił, że odwrócił się zaskoczony. Dziewczyna stała za nim bez ruchu, wpatrując się w jakiś punkt blisko jego prawego łokcia.

– Piękny, prawda? – zmieszana wskazała palcem, starając się usprawiedliwić swoją obecność. Srebrzystoniebieski motyl wielkości ćwierćdolarówki wygrzewał szeroko rozpostarte skrzydła tuż nad suwakiem jego plecaka. David zastygł, starając się go nie spłoszyć.

– Masz szczęście – powiedział powoli – można go zobaczyć tylko na tych wzgórzach, czasem w parku w mieście, pojedyncze sztuki jeszcze w górach San Bruno.

Otworzyła szeroko oczy i powolnym ruchem sięgnęła po aparat.

– Szybko, jeszcze parę lat i zniknie – zabrzmiało jak ponaglenie i w myślach skarcił się za ton, który coraz częściej słyszał we własnym głosie. Odczekał, dopóki Icaricia icariodes missionensis nie stał się cyfrową kopią swego istnienia i wstał zrezygnowany. Za dziewczyną pojawili się następni ludzie, oczywiście z aparatami, teleobiektywami, przewodnikami.

– Zniknie, jak wiele innych – rzucił sam do siebie, ruszając w kierunku samochodu zaparkowanego po drugiej stronie szczytu.

Poczuł znajomą mieszankę irytacji i zmęczenia. Kolejna, nieudana próba odpoczynku w miejscu niezajętym ludzką aktywnością, nieskażonym reklamami, niepokrytym betonem. Wolnym od hord usiłujących zatrzymać w swoich elektronicznych gadżetach wszystko to, czego jeszcze nie posiadali w domach. Ostatniego motyla, mgłę spływającą ze wzgórz, widok na zatokę, uśmiech obcego dziecka czy jeszcze zakochanej pary wychodzącej z kościoła.

Następnym razem trzeba przyjść wcześniej – zganił się w myślach, zjeżdżając za szybko w kierunku centrum San Francisco. Włączył radio i do wnętrza Chryslera miękko wpłynęły dźwięki No surprises Radiohead, zamieniając złość i pośpiech w rezygnację.

Tak właśnie będzie: żadnych alarmów, żadnych ostrzeżeń. Najpierw delikatny, a potem żelazny uścisk dłoni z tlenkiem węgla.

– Zagalopowałeś się, nie o tym jest piosenka. Choć kto wie – droczył się sam z sobą, zmieniając głos – Yorke to inteligentny facet, może wie, o czym śpiewa.

Turyści irytowali go, nie tylko tu. Wszędzie. Szybko rozpoznawał zwiedzających, znał na pamięć każdą większą wypożyczalnię samochodów i specjalne oznaczenia tablic rejestracyjnych.

– Skąd ten niesmak, wyglądasz identycznie. – Głos, jakim do siebie przemawiał, pobrzmiewał coraz częściej sarkazmem i zniecierpliwieniem typowym dla starych ludzi. Irytowało go słuchanie siebie samego, a jeszcze bardziej to, że nie potrafił przestać. Nie wytrzymał, dorzucił cierpko: – Prowadzisz wynajęty samochód, jeździsz i tylko oglądasz, więc skąd ta wyższość? Wieczny turysto!

Potem zapomniał o sarkazmie i niczym „oni”, poddał się pięknu okolicy, po raz kolejny dziwiąc się, jak dobrze się tutaj czuje. Mimo braku ochronnej warstwy historii zamkniętej w kruszejącej patynie europejskich miast, w kanałach sprzed stuleci, na cmentarzach pamiętających…

– Dosyć – odpędził natarczywe obrazy epidemii, głodu i wojen, usiłując skupić się na tu i teraz. Na tym, że lubi to miasto, choć urosło na kamiennych wzgórzach bez korzeni, z niczego. Może nie do końca z niczego, złoto daje energię bomb atomowych i powód do osiedlenia się w każdych warunkach. Znów trzeba ruszyć w drogę. Między innymi przez nie.

– Bogactwa! Raczej przekleństwa naturalne. – Uderzył w kierownicę, a potem zamilkł na dobre.

Ponad godzinę jeździł bez celu, leniwie i z przyjemnością. Jeszcze jeden dzień na miejscu – powtarzał w myślach, usiłując wyłączyć wyobraźnię spieszącą się do jutra, pędzącą na lotnisko. Zatrzymał się na Huntington Square i usiadł przed Katedrą Łaski. W prześwitach ulic między domami widać było, jak wysoko znajdował się plac, w oddali lśnił ocean, tworząc niesamowite złudzenie optyczne. Wyglądał jak ściana wody zatrzymana niewidzialną szklaną taflą, a on miał wrażenie, że znajduje się we wnętrzu gigantycznej niecki wodnej, która ze skupieniem przygląda się miastu i zabieganym w jego wnętrzu ludziom. Oparł głowę na ciepłej, mimo pory roku, krawędzi drewnianej ławki, wciśniętej między nieduży plac zabaw a fontannę ozdobioną wielkimi żółwiami. Rozluźnił ciało, nawet stąd widział powierzchnię Wrót do Raju, lśniącą niczym skórka świeżo rozłupanego kasztana. Jego uwagę rozproszyła delikatna jak porcelanowa figurka Chinka, która zawiesiła na gałęzi platana klatkę z ptakiem. Nie zwracając na nikogo uwagi, w absolutnej koncentracji rozpoczęła ćwiczenia tai-chi. Przez chwilę wyobraził ją sobie na tle tarasowych wzgórz w Chinach, nieskończenie powoli poruszającą dłońmi, ramionami. Może miała te wzgórza w sobie, może jak on, gdy zamykała oczy, potrafiła przenieść się w odpowiedni kontekst. Przez kilka minut z prawdziwą przyjemnością przyglądał się subtelnym, ale pewnym ruchom, jakby tańczyła poruszana niesłyszalną muzyką. Wbrew rozumowi nadsłuchiwał przez chwilę, potem jego wzrok powędrował znów na kościelne wrota. Miedzianobrązowe światło przypominało mu bliźniacze lśnienie po drugiej stronie globu. Dźwięki miasta oddalały się, aż zanikły zupełnie. Zapadał się w siebie, dryfując poza rzeczywistością.

– Kopia – pomyślał bez wzgardy. – Lepsze takie niż szklane.

Zamknął oczy, a jego mózg posłusznie przywołał każdy detal ponad sześćsetletniego oryginału, podziękowanie dla Stwórcy za obronę Florencji przed zarazą w 1348 roku. Pomyśleć, że Lorenzo Ghiberti, zanim przeszedł od planów do końcowego efektu, postarzał się o dwadzieścia siedem lat. Dwanaście spędzonych na robieniu projektu i odlewów, kolejne piętnaście na właściwej pracy nad kawałkiem brązu. David odepchnął tęsknotę, której nie mógł się pozbyć. Brakowało mu roślinnego, żmudnego dojrzewania ludzkich dzieł w czasie. Dzisiejsze dzieła sztuki pączkowały przez podział, kopiowały się w błyskawicznym tempie jak wirusy, tworząc zastępy lustrzano podobnych egzemplarzy. Tak, ta kopia też powstała błyskawicznie, z odlewu wykonanego na oryginale. Ale przynajmniej była jedna. Z rozbawieniem pomyślał, że autentyk wprawiony w budynek powstał z marmuru pozyskanego z rozbiórki bezbronnych pogańskich budowli. Podróbka zamieszkała w cementowych, doskonale udających kamień ścianach gotyckiej katedry, na kontynencie, który nigdy nie przeżył gotyku.

– Co za ironia – rzucił na głos i po raz kolejny skarcił się w myślach za idiotyczny zwyczaj rozmów ze sobą.

Chwilę później poczuł znajomy ból głowy.

– Zaraz, przecież niczego nie biorę. – Na prawie pustym placu swobodnie zadawał na głos pytania. Wyciągnął z kieszeni marynarki małe pudełko z lekarstwem i rozwinął ulotkę. Studiował ją przez chwilę, a potem rzucił bez gniewu, raczej ze znużonym rozczarowaniem:

– Firmy farmaceutyczne.

Spojrzał na drzwi. Wrota do Raju. Gates of Paradise. Porta del Paradiso, nazwane tak przez samego Michała Anioła. A to o czymś świadczyło. Niemal identyczne, ale wiodły do zupełnie innych światów. Nie da się przenieść obecnej w budynkach historii.

Gdy mijał je w Italii, wpadał do ciemnej, niedużej przestrzeni, stąpał po kamiennej, ponad osiemsetletniej posadzce, by trafić na grobowiec antypapieża Jana XXIII. Nad głową, bizantyjskim światłem tajemniczo pobłyskiwały trójkątne freski, pod którymi jako dziecko siadywał Dante Alighieri. Ciekawe, czy podobnie jak turyści zadzierał głowę, podziwiając sceny śmierci i zmartwychwstania. David wielokrotnie zastanawiał się, czy tamten sufit zawędrował do Boskiej komedii. Pewnie tak, przecież mózg magazynuje wszystkie ujrzane obrazy. TAM panowała historia wypłukiwana przez nieustające fale zwiedzających. Uzbrojeni w aparaty, przewodniki we wszystkich językach świata, w namaszczeniu wchłaniający przeszłość i – jak mu się wydawało – niezauważalnie wynoszący ją z wnętrza katedry. Na swoich źrenicach, w cyfrowych klatkach wspomnień, bez końca. Kradnący tchniętą w ściany energię i nie pozostawiając niczego oprócz pieniędzy. Westchnął zniecierpliwiony, jeszcze raz spoglądając na katedrę. Tu, gdy po raz pierwszy przekroczył próg „błyskawicznych wrót”, wpadł w olbrzymią przestrzeń wypełnioną filtrowanym przez witraże światłem. Jego stopy przemierzyły olbrzymi labirynt, odwzorowany na posadzce katedry Notre-Dame w Chartres. Po lewej minął kaplicę AIDS, znak miasta i czasów.

Z pewnością dożyje kiedyś teleportacji. Coś jak w „Star Treku”, ale z pewnym ulepszeniem. Czy nie cudownie byłoby mieć takie obrotowe drzwi? Pchnięcie w lewo – San Francisco, pchnięcie w prawo – Florencja. Zamiast potwornie męczących go samolotów i lotnisk. Westchnął i z żalem otworzył oczy. Dziewczyna z motylem przypomniała mu, że musi się pospieszyć. Wstał z ławki, posłał dyskretny uśmiech staruszce, której miękkie ruchy zdawały się zapełniać cały plac niewidzialnymi liniami. Prawie widział je w powietrzu. Potem zamieniły się w białe, rozmywające się smugi, jak te, które zostawiają za sobą lecące w bezchmurny dzień samoloty. Oddał wypożyczony samochód i jeszcze raz przelotnie spojrzał na paszport, jak zawsze upewniając się, czy wszystko zapamiętał. Tego nawyku nauczył się z żołnierską surowością i konsekwencją. Nigdy nie zdarzyło mu się zapomnieć nazwiska czy daty urodzin. Imię zgodnie z prawdą pozostawało zawsze to samo. David był wystarczająco uniwersalny, pasował do wielu krajów i języków. Poza tym zżył się z oficjalną historią na swój temat. Pierwsze dwie godziny minęły mu na czytaniu, z zadumą przeglądał pięknie ilustrowany Gap in nature, przedstawiający nieistniejące już zwierzęta. Porównał ułożenie i kolor piór ptaka dodo na mistrzowsko wykonanym rysunku ze swoimi wspomnieniami. Z uznaniem pochylił głowę, boleśnie dokładne podobieństwo. Przerzucił jeszcze kilka stron. Potem obejrzał jakiś historyczny, idiotycznie naiwny i fałszujący przeszłość film. Krótka, ale jednak przerwa przed drugim lotem.

Przesiadał się w Nowym Jorku niejako na własne życzenie – przegapił bezpośredni lot do Niemiec. Nawet nie był to zwyczajowy powód, czyli atak, po prostu źle odczytał godzinę.

– Idiotycznie – wymamrotał. W zasadzie nie spieszył się, ale irytował go sam fakt skutku, jaki jedno błędne przesunięcie oczami po bilecie miało dla płynności jego podróży. Zdekoncentrowany przestał uważać na to, co dzieje się wokół niego. Stanął wraz z walizką i bagażem podręcznym przed stalowymi drzwiami windy mającej zabrać go na następny poziom lotniska, automatycznie omiatając wzrokiem stojących obok niego ludzi. Jak zawsze – w zasadzie nie widząc ich i nie rejestrując ich istnienia. Wtem wzrok Davida przykuły szare oczy i kolor włosów, na który był tak nieodporny, jak niektórzy na pyłek traw czy roztocza. Nie potrafił go opisać. Coś pomiędzy nordyckimi ludami Skandynawii a bardziej złotym odcieniem Słowian. Przynajmniej kiedyś takie definicje i rozróżnienia coś oznaczały. Kiedyś, przed chemiczną paletą niezliczonych odcieni na życzenie i przed masowymi wędrówkami ludzi. Zapatrzył się w płowo-cytrynowe pasma spływające poniżej ramion, pszeniczno-lniany kolor z pasemkami złota. I pewnie przez te włosy przegapił wszystkie sygnały ostrzegawcze. Zajęty obserwowaniem światła przesuwającego się po kosmyku opartym o pasek torby wpłynął z tłumem do wnętrza gigantycznej windy. Dopiero teraz orientując się, że metalowe drzwi miękko zamknęły wraz z nim kilka języków. Zaatakowały go jednocześnie, zanim udało mu się odpowiednio ustawić zmysł słuchu i mózg. W innym miejscu wystarczyłoby uciec, przesunąć się, wyłączyć chociaż kilka z nich, ale na tak małej przestrzeni nie miał żadnych szans.

– Ich habe’s nie gesagt…

– I told you yesterday…

– …nessuno Si merita le tue lacrime…

Jego jaźń przełączała się w sekundowych odstępach pomiędzy różnymi dźwiękami, światami różnie brzmiących uczuć. Słowa odbijały się od otaczających luster, wracały zwielokrotnionym rykoszetem, bombardując jego słuch. David miał wrażenie, że co chwila wpada w rezonans z inną częstotliwością, że wkrótce jego mózg rozstroi się. Zamknął oczy, usiłując skupić się na jednym.

– Spokojnie… – powtarzał w myślach. – Ok, są Włosi.

Na szczęście para stojąca tuż obok niego nie przestawała dyskutować. Jednostajny strumień jednego języka, wystarczająco bliski i nieprzerwany, by chwycić się go w myślach. W ciągu kilku sekund wyciszył wszystkie inne i z całych sił skupił się na melodyjnej kłótni po prawej. Starał się nie myśleć o tym, że ktoś z pasażerów właśnie teraz mógłby go o coś zapytać. Przytrafiło mu się to niezliczoną ilość razy, ostatnio na lotnisku w Los Angeles. Na szczęście Amerykanie nie drążą za bardzo, szybko sklasyfikowali go jako – delikatnie powiedziawszy – mentally challenged i zostawili w spokoju. Prawie niezauważalne wyhamowanie, wysiadł.

Wielojęzyczność – ludzie zazdrościli mu tego daru, ale nikt nie pytał o cenę. Naprawdę, czasem nienawidził globalizacji. I wind w dużych hotelach, biurowcach Manhattanu czy portach lotniczych, takich jak ten.

– Oprzytomniej – rzucił niemal bezgłośnie. Bez problemów przeszedł kontrolę bagażu podręcznego. Na sam spód kieszeni podręcznej walizki schował granatowy amerykański paszport, przesuwając na wierzch niemiecki. Nie było to konieczne, ale lubił wjeżdżać do Europy jako obywatel Unii.

– Nasze dzisiejsze menu oferuje państwu…

Jak zwykle, lekko zirytował go profesjonalnie wzbudzający zaufanie głos stewardesy, bliski prawdziwej serdeczność i usypiający spokój. Dziewczyna, podobnie jak zawartość karty, była o kilka gwiazdek lepsza od tego, co oferowała klasa ekonomiczna. Dyskretnie obsługiwała podróżujących. David nie miał skłonności do luksusu ani do snobizmu. Jednak przy jego częstotliwości podróżowania, możliwość wyciągnięcia się praktycznie horyzontalnie oraz jedzenie przypominające prawdziwą żywność traktował jako minimum rekompensaty za to, co znosił. Z przyjemnością powrócił do menu. W przeciwieństwie do innych zmysłów smak Davida z biegiem czasu nie zobojętniał, a jedzenie było w zasadzie jedyną przyjemnością, którą odczuwał z niezmienioną intensywnością. Podniósł talerzyk na wysokość twarzy i całym sobą chłonął aromat sałatki. Z zachwytem przyjrzał się konstrukcji pieczołowicie spiętrzonej z młodziutkich fasolek. Potem ostrożnie pozwolił kubeczkom smakowym na zetknięcie się z aksamitną powierzchnią nasączonych cabernetem gruszek, słuch wyłapał króciutki moment delikatnego pęknięcia powierzchni listków sałaty rzymskiej i znów język przekazał mocniejszy akcent prażonych orzechów włoskich. David sam siebie nazywał kulinarnym synestetykiem15, tylko zamiast zwyczajowego połączenia dźwięku i obrazu dysponował dwuzmysłowym odczuwaniem jedzenia. I bynajmniej nie chodziło o smak i węch. Obraz tego co na talerzu, w umyśle Davida ożywał. Sałata unosiła się dzięki sprężystości młodych listków i pędów, jakby chcąc nadążyć za uciekającymi do atmosfery kabiny cząsteczkami dresingu winegret zmieszanego z sherry. Danie główne w jego oczach przeistaczało się w prawdziwą scenę walki. Perfekcyjnie przyrządzona palia wędrowna zastygała w przerażeniu obok przyczajonego zawijasa sosu chrzanowego, który niczym nieruchomy wąż ostrego smaku czekał na stosowny moment, by zatopić zęby w delikatnym ciele ryby. Niemi świadkowie sceny grozy – krążki polanej octem balsamicznym, a następnie grillowanej cebuli, młodziutkie ziemniaki oraz bób z dodatkiem natki pietruszki. Pacyfistyczne warzywa, jakże często będące tylko tłem dla występujących w roli głównej zwierząt. David odegnał nadchodzące wspomnienia wielkich, przemysłowych ubojni i najdelikatniej jak potrafił skończył rybę, z nabożeństwem odkładając na brzeg talerza mieniącą się skórkę. Z ulgą skupił się na deserze. Magdalenka ze świeżuteńką truskawką, która przypomniała mu słońce i zapach wyidealizowanego ogródka. Ziemia, zanurzone w niej korzenie wydały mu się w samolocie tak absurdalne, że niemal parsknął śmiechem. Wrócił mu humor – uwielbiał dobre jedzenie. Tym razem nie zdążył pomyśleć o plastikowym kurczaku z białym, pozbawionym wszystkiego poza kaloriami ryżem, podawanym w przypominającym styropian pudełku. Jego głowy nie zaprzątnęły bielutkie, zachowujące nieskończoną świeżość bułeczki, serwowane z plastelinowatym serem żółtym. Ponoć z Holandii. Przy tym wszystkim jego wyjątkowa synestezja gasła i zamierała, a on sam wielokrotnie w takich sytuacjach lądował o pustym żołądku, rozdrażniony szarpiącym go głodem i jednocześnie widokiem jedzenia zaciskającego jego przełyk na supeł.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

15 Synestezja – łączenie wrażeń odbieranych przez jeden ze zmysłów z doznaniami związanymi z innym zmysłem, np. przekształcanie wrażeń słuchowych we wzrokowe („barwa dźwięku”).

ROZDZIAŁ II

Dostępny w wersji pełnej

ROZDZIAŁ III

Dostępny w wersji pełnej

ROZDZIAŁ IV

Dostępny w wersji pełnej

Copyright © 2017, Agnieszka Meyer

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN: 978-83-7779-393-0

Projekt okładki: Zuzanna Malinowska

Redakcja: Monika Czechowska

www.wydawnictwomg.pl

[email protected]

[email protected]

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com