Kamień tunguski - Krzysztof Bochus - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Kamień tunguski ebook i audiobook

Krzysztof Bochus

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Przeszłość jest kluczem do przyszłości. A co, jeśli otwiera bramę do piekła?

Adam Berg staje przed największym wyzwaniem w swojej karierze. Podejmuje się odnalezienia pewnego rodzinnego klejnotu, który przepadł w odmętach historii. Żeby go odnaleźć, będzie musiał dotrzeć do granic swoich możliwości. Tym razem wystąpi w podwójnej roli: jako dziennikarz tropiący bezcenny artefakt i jako świadek intrygującej historii polsko–niemieckiej rodziny Ohmów, w której dobro nieustannie styka się z czystym złem. Niezwykła saga, w której fikcja przeplata się z faktami historycznymi, a sensacyjna fabuła uwypukla uniwersalną prawdę o ludziach. Marszruta tej barwnej opowieści wiedzie przez prawdziwe zdarzenia i trudne czasy, w których przyszło żyć bohaterom książki. Od wybuchu meteorytu nad Syberią w 1908 , poprzez wrzesień 1939, zbrodnię w Piaśnicy, Bitwę o Anglię, wielką ucieczkę z Stalagu Luft III w Żaganiu i frankistowską Hiszpanię - po włoskie Grosseto i rajskie jezioro Como, gdzie los wyznaczył granicę pomiędzy życiem a śmiercią.

 

Dwie tajemnice, jedno piekło. „Kamień tunguski” to najbardziej epicka i sensacyjna cześć całej serii. O wielkiej tajemnicy na miarę stulecia i cenie prawdy, która nie zawsze wyzwala.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 457

Rok wydania: 2024

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 59 min

Rok wydania: 2024

Lektor: Janusz Zadura

Oceny
4,6 (335 ocen)
240
69
19
4
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aliczek

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna powieść ! Pełna zwrotów akcji i cały czas trzymająca w napięciu.. Nie będę piała o treści, bo to już jest napisane chociażby na Fb przez samego autora.. Jedno powiem , zaczęłam czytać o godzinie 8:00 rano a skończyłam o 16:00 tego samego dni . Nie mogłam się oderwać . Cały czas się bałam o Berga…😊 Jeżeli ktoś lubi bardo brutalne i ociekające krwią powieści , to polecam bardzo👍😊
40
Thrillerly
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Absolutny majstersztyk! Jeśli miałbyś przeczytać w tym roku jedną książkę - nie pożałujesz, jeżeli wybierzesz “Kamień tunguski” Krzysztofa Bochusa. To porywająca opowieść nie z tego świata, pełna przygód, akcji i niebezpieczeństwa. Okolona tajemnicami historii, naznaczona pierwiastkiem magii, przenosząca w miejscach i czasie; nieszablonowa literacka podróż, jaką warto przeżyć chociaż raz... choć po nim zawsze zapragnie się więcej - powieściowych wariacji, inteligentnych łamigłówek oraz zwichrowanych rzeczywistości, zastępujących tę obecną. Jak bardzo miałcy bylibyśmy jednak, gdybyśmy nie pragnęli czegoś ponadprzeciętnego? Kapitalna historia, od której nie można się oderwać. 🫢♥️
40
MarcinWroc

Nie oderwiesz się od lektury

Nie oderwiesz się od lektury.
41
Kajtek5

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca. Polecam
30
KEmiliaM

Nie oderwiesz się od lektury

świetna polecam
30

Popularność




Re­dak­cjaAnna Tom­czak
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund Ja­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Tom­czak
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Krzysz­tof Bo­chus War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w In­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83296-61-6
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

Ta książka jest fik­cją li­te­racką i wy­two­rem wy­obraźni au­tora.

Au­tor, ko­rzy­sta­jąc ze swo­jej li­cen­tia po­etica, sta­rał się od­dać re­alia opi­sy­wa­nych zda­rzeń, ale tylko w ta­kim za­kre­sie, na jaki po­zwa­lała fa­buła po­wie­ści.

Ży­jemy nie tylko w na­szych wła­snych cza­sach

Dźwi­gamy także na­szą hi­sto­rię.

Jo­stein Ga­ar­der, Świat Zo­fii, tłu­ma­cze­nie: Iwona Zim­nicka, Wy­daw­nic­two Czarna Owca 2006.

Mo­jej ro­dzi­nie po­świę­cam

ROZ­DZIAŁ I

SY­BE­RIA W OGNIU

1.

Oko­lice Pod­ka­mien­nej Tun­guzki, Sy­be­ria, 30 czerwca 1908

Dzień był po­godny i cie­pły. Słońce wstało bar­dzo wcze­śnie i jak zwy­kle o tej po­rze roku o go­dzi­nie siód­mej wi­siało już wy­soko nad ho­ry­zon­tem, oświe­tla­jąc bez­kre­sne prze­strze­nie po­kry­tego la­sem pła­sko­wyżu. Drzewa lśniły w słońcu, jakby po­kryte były dia­men­to­wym py­łem. W po­wie­trzu uno­siły się chmury ko­ma­rów, sta­no­wią­cych prze­kleń­stwo tej ziemi. Ich ciemne roje prze­sła­niały brzeg rzeki. Pod­ka­mienna Tun­guzka, prze­bi­ja­jąc się przez tę ar­madę owa­dów, cier­pli­wie to­czyła swe wody do wiel­kiego Je­ni­seju. Tak jak za­wsze, tak jak ka­zali jej bo­go­wie.

Iwan Ak­se­now otarł pot z czoła. Miał prawo czuć się zmę­czony. Wy­ru­szył po­przed­niego dnia z fak­to­rii Wa­na­wara – naj­da­lej na pół­noc wy­su­nię­tego punktu na Sy­be­rii, do któ­rego do­cie­rała cy­wi­li­za­cja. To tu­taj, w ma­łej osa­dzie zło­żo­nej z kil­ku­na­stu cha­łup i skle­pów, jego po­bra­tymcy, Ewen­ko­wie, wy­mie­niali skóry upo­lo­wa­nych zwie­rząt na broń, naftę i proch, które do­wo­zili na te pust­ko­wia nie­liczni kupcy ro­syj­scy. W ję­zyku Ewen­ków „ana­wari” zna­czy han­dlo­wać.

Prze­szedł sześć­dzie­siąt ki­lo­me­trów po trud­nym te­re­nie, prze­dzie­ra­jąc się przez roz­pa­dliny, bez­kre­sne mo­czary i po­toki, wci­na­jące się nie­zmor­do­wa­nie w błot­ni­ste pod­łoże. Prze­no­co­wał w pro­wi­zo­rycz­nym sza­ła­sie, który sam zbu­do­wał po­przed­niej zimy, tuż na gra­nicy strefy za­ka­za­nej. Ran­kiem ru­szył w dal­szą po­dróż, nie wie­dząc, gdzie ona go do­pro­wa­dzi.

Te­raz stał na brzegu nie­wiel­kiej ko­tliny, za którą roz­cią­gała się już zie­mia bo­gów. Ni­gdy nie do­tarł da­lej, nikt z jego współ­ple­mień­ców tego nie uczy­nił. Ta zie­mia na­le­żała do Od­nich, strasz­li­wych i bez­kształt­nych stwo­rów, które za­miesz­ki­wały tun­drę i któ­rych pod żad­nym po­zo­rem nie na­le­żało draż­nić. A jed­nak Odni po­gnie­wali się na Ewen­ków. Świad­czyły o tym liczne znaki na ziemi i w po­wie­trzu. Już kilka dni wcze­śniej lu­dzie za­uwa­żyli dziwne zja­wi­ska na nie­bie: fir­ma­ment zmie­niał ko­lory i ja­śniał nie­spo­ty­ka­nym bla­skiem, draż­nią­cym oczy.

Nie­po­kój od­czu­wała także zwie­rzyna, co nie zda­rzyło się ni­gdy przed­tem. My­śliwi wra­ca­jący z tajgi twier­dzili, że z lasu znik­nęły na­gle wszyst­kie zwie­rzęta. I mimo iż od­wie­dzali wszyst­kie tra­dy­cyjne miej­sca ło­wów i za­kła­da­nia wny­ków na so­bole i srebrne lisy – wra­cali z pu­stymi rę­kami. A ostat­niej nocy z po­lany za fak­to­rią ucie­kło stado re­ni­fe­rów. Sfor­so­wały ogro­dze­nie i po­gnały na po­łu­dnie, tak jakby wy­czuły nad­cho­dzące nie­bez­pie­czeń­stwo.

Nikt w fak­to­rii, ani w osa­dach Ewen­ków roz­rzu­co­nych wo­kół Pod­ka­mien­nej Tun­guzki, nie po­tra­fił wy­ja­śnić tych zja­wisk. Lu­dzie czuli się nie­swojo. Zbie­rali się przy ogni­skach, ocze­ku­jąc od star­szy­zny ple­mien­nej otu­chy i za­ra­dze­nia złu, któ­rego na­dej­ście wy­da­wało się nie­uchronne. Nie bra­ko­wało gło­sów, że to kara bo­ska. Ze­msta z nie­bios za to, że au­to­chtoni za­prze­dali się no­wej re­li­gii i car­skiej wła­dzy, wy­pie­ra­jąc się sta­ro­daw­nej wspól­noty, łą­czą­cej ich ze świa­tem Od­nich, Uczi­rum i Ag­dów, bo­gów wła­da­ją­cych przez wieki ży­ciem i du­szami ple­mie­nia[I].

To z tego po­wodu Ak­se­now wy­brał się w tę nie­bez­pieczną i da­leką wy­prawę. I to dla­tego wpa­try­wał się te­raz w ciemną tajgę roz­cią­ga­jącą się po dru­giej stro­nie ko­tliny, wsłu­chu­jąc się w trwożne bi­cie wła­snego serca. Nie mógł po­stą­pić ina­czej. Był sza­ma­nem, łącz­ni­kiem po­mię­dzy tym, co wi­dzialne i tym, co nie­wi­dzialne. Dźwi­gał na so­bie cię­żar od­po­wie­dzial­no­ści za lu­dzi, któ­rzy mu za­ufali i dla któ­rych był źró­dłem mą­dro­ści.

Po praw­dzie tego ranka Ak­se­now czuł się mały jak ziarnko pia­sku znad brzegu Ka­mien­nej Tun­guzki. Wo­lałby, aby w tej mi­sji za­stą­pił go ktoś inny, no ale nie było ni­kogo ta­kiego. Tylko on mógł do­trzeć do strefy za­ka­za­nej i roz­mó­wić się z bo­gami. Roz­pa­lić święty ogień i wszyst­kimi zmy­słami wy­cze­ki­wać znaku od Od­nich. A po­tem wró­cić do wio­ski i prze­ka­zać swoim bra­ciom na­kazy bo­skich stwór­ców. Tak aby Ewen­ko­wie znowu od­na­leźli spo­kój, zwie­rzęta po­wró­ciły do tun­dry, a re­ni­fery tra­fiły po­now­nie do fak­to­rii Wa­na­wara.

Usiadł w kucki i roz­po­czął przy­go­to­wa­nia do roz­pa­le­nia świę­tego ognia. Ze skó­rza­nego ple­caka wy­cią­gnął sie­kierę, to­tem i krze­siwo. Za­czął roz­glą­dać się za chru­stem, do­okoła le­żało wy­star­cza­jąco dużo wy­schnię­tych ga­łęzi z sy­be­ryj­skich jo­deł i limb. Na­gle do­le­ciał go ja­kiś da­leki głu­chy dźwięk. Pod­niósł głowę ku gó­rze i za­marł jak ska­mie­niały.

Naj­pierw zo­ba­czył, że niebo na­gle po­czer­wie­niało. Prze­ra­żony, spoj­rzał w górę i uj­rzał le­cą­cego „czorta”. To coś miało po­dłużny kształt i dwa wi­doczne na prze­dzie pło­nące punkty. Cią­gnęło za sobą ogon z dymu i ognia.

A po­tem roz­legł się po­tężny huk i sza­man na chwilę stra­cił przy­tom­ność. Kiedy się ock­nął i otwo­rzył oczy, wszystko wo­kół się wa­liło i pa­liło. Czoł­ga­jąc się nie­po­rad­nie po ziemi, zdo­łał wdra­pać się na szczyt po­bli­skiego wzgó­rza. Roz­cią­gał się stąd wi­dok mro­żący krew w ży­łach. Do­piero te­raz do­tarł do niego bez­miar ka­ta­strofy, któ­rej był świad­kiem. Z nie­do­wie­rza­niem wpa­try­wał się w sko­szone po­dmu­chem pnie drzew, które le­żały po­ko­tem, jakby je ktoś pod­ciął u na­sady gi­gan­tyczną kosą. W noz­drza wkrę­cał mu się dziwny za­pach spa­le­ni­zny: me­ta­liczny, odu­rza­jący, taki, ja­kiego ni­gdy wcze­śniej nie do­świad­czył.

Ten wi­dok spra­wił, że Ak­se­now aż krzyk­nął z prze­szy­wa­ją­cego go lęku. Nic te­raz nie sły­szał, z bę­ben­ków usznych spły­wała mu krew. W swoim dłu­gim ży­ciu był świad­kiem wielu rze­czy ta­jem­nych i nie­po­ję­tych, lecz sama przy­roda za­wsze roz­ma­wiała z nim su­ro­wym, lecz zro­zu­mia­łym ję­zy­kiem. Tym ra­zem sta­nął oko w oko z prze­ra­ża­jącą ta­jem­nicą, da­lece wy­kra­cza­jącą poza gra­nice ludz­kiego ro­zu­mie­nia.

Był pe­wien, że to ze­msta nie­bios. To, co wi­dział, nie mo­gło być dzie­łem na­tury, a tym bar­dziej zwy­kłego śmier­tel­nika. Któż miałby taką moc, aby do­pro­wa­dzić do gi­gan­tycz­nej eks­plo­zji, wy­ry­wa­ją­cej z ko­rze­niami stu­let­nie limby? Był prze­świad­czony, że to dzieło Od­nich. To one po­wa­liły las, za­pewne za­raz uj­rzy te po­twory, jak wy­cho­dzą z sza­rej mgły i kro­czą, miaż­dżąc wszystko do­okoła. A w ślad za nimi po­ja­wią się groźne Agdy w po­staci po­tęż­nych pta­ków, zla­tu­ją­cych z pur­pu­ro­wego nieba z pło­mien­nymi oczyma i zie­ją­cych ogniem. Sza­man ze­brał się w so­bie i drżąc jak osika, uklęk­nął.

Mu­siał ucie­kać z tego prze­klę­tego miej­sca, jak naj­da­lej od tego po­go­rze­li­ska i pola śmierci. Ktoś mu­siał ostrzec Ewen­ków, że naj­gor­sze się do­ko­nało. Nie miał pew­no­ści, czego był świad­kiem. A jed­nak czuł, że to po­czą­tek i ko­niec wielu hi­sto­rii, które będą prze­ka­zy­wane przez po­ko­le­nia; na­ro­dziny le­gendy, która prze­trwa stu­le­cia.

Świad­kiem nie­zwy­kłego zja­wi­ska były tego dnia setki lu­dzi. Wszy­scy, choć co cie­kawe, o róż­nych po­rach, za­ob­ser­wo­wali wy­soko po­nad sy­be­ryj­ską tajgą ja­skrawo świe­cący obiekt. Nie mie­ścił się w żad­nym ludz­kim do­świad­cze­niu, prze­miesz­cza­jąc się z nie­praw­do­po­dobną szyb­ko­ścią z po­łu­dnio­wego wschodu na pół­nocny za­chód. Przy­po­mi­nał świe­tli­sty pro­mień, po­zo­sta­wia­jący za sobą smugę dymu i ognia. Wy­da­wało się, że za chwilę ów dziwny obiekt nie­chyb­nie zde­rzy się z zie­mią.

Za­nim to jed­nak na­stą­piło, na nie­bie nad tajgą do­szło do wy­bu­chu. W ułamku se­kundy po­tworny błysk za­lał całą kra­inę ośle­pia­ją­cym bla­skiem. W ciągu na­stęp­nych kilku se­kund fala za­gęsz­czo­nego po­wie­trza ude­rzyła w zie­loną gę­stwinę tajgi. Wszę­dzie gdzie prze­cho­dziła, ła­mała ol­brzy­mie drzewa ni­czym za­pałki, wiele z nich wy­ry­wała z ko­rze­niami. Go­rący błysk o tem­pe­ra­tu­rze wielu ty­sięcy stopni, ni­czym ol­brzymi pro­mien­nik za­pa­lał i zwę­glał każdy su­chy i ła­two­palny przed­miot na prze­strzeni wielu ki­lo­me­trów od miej­sca eks­plo­zji. A po go­rą­cym bły­sku, rów­no­cze­śnie z na­dej­ściem fali ude­rze­nio­wej, na­stą­pił ogłu­sza­jący huk i trwa­jący długo po nim ło­skot, dźwię­kowy efekt wiel­kiego wy­bu­chu.

Do­kładny czas eks­plo­zji za­re­je­stro­wało ob­ser­wa­to­rium me­te­oro­lo­giczne w Ir­kucku. Jego kie­row­nik Ar­kady Wo­zne­sień­ski zo­stał wręcz za­rzu­cony do­nie­sie­niami o „pło­ną­cej aste­ro­idzie”, „świetl­nym słu­pie”, „spa­da­ją­cym słońcu” i trzę­sie­niu ziemi tak sil­nym, że „go­spo­sia popa spa­dła z ławki” (wg re­la­cji agro­noma ze wsi Niżne-Iliń­skoje).

Pi­sali do niego nie tylko my­śliwi, han­dla­rze fu­ter i zwy­kli miesz­kańcy tajgi. Do tej la­winy do­łą­czyły głosy od przy­rod­ni­ków z ca­łej Sy­be­rii. Wszyst­kie do­nie­sie­nia mó­wiły o ogrom­nym, świe­cą­cym cy­ga­rze, cią­gną­cym za sobą war­kocz z ognia i dymu, które nad­le­ciało z po­łu­dnia lub ze wschodu oraz o na­stę­pu­ją­cej po tym se­rii wy­bu­chów. Skru­pu­latny Wo­zne­sień­ski na pod­sta­wie tych da­nych wy­li­czył tra­jek­to­rię lotu obiektu oraz okre­ślił miej­sce eks­plo­zji. Zgod­nie z tymi wy­li­cze­niami epi­cen­trum znaj­do­wało się na pół­noc od Baj­kału, około sześć­dzie­siąt ki­lo­me­trów od fak­to­rii Wa­na­wara. A za cud można było uznać fakt, że była to oko­lica pra­wie bez­ludna. W dzi­kiej taj­dze spo­tkać można było je­dy­nie po­je­dyn­cze osady rdzen­nych miesz­kań­ców Sy­be­rii – Ewen­ków.

Wo­zne­sień­skiemu prze­mknęło przez głowę, że gdyby ta­jem­ni­czy obiekt ude­rzył w zie­mię go­dzinę póź­niej, na tra­sie jego prze­lotu mo­głoby się zna­leźć ja­kieś duże ro­syj­skie mia­sto, a już nie daj Boże, Mo­skwa. Mimo ogrom­nej ilo­ści ze­bra­nych da­nych długo wa­hał się, czy zło­żyć ra­port ze swo­ich wy­li­czeń. Osta­tecz­nie, bo­jąc się re­ak­cji swo­ich kon­ser­wa­tyw­nych prze­ło­żo­nych z Mo­skwy, któ­rzy mo­gli uznać to zda­rze­nie za „fa­na­be­rię”, ni­gdy tego nie uczy­nił.

Nad ka­ta­strofą tun­gu­ską na wiele lat za­pa­dła ci­sza.

2.

Sy­be­ria, epi­cen­trum wy­bu­chu w oko­li­cach góry Stoj­ko­wicz, kwie­cień 1927

Aka­de­mik Le­onid Ku­lik po­pra­wił oku­lary na no­sie. Na­stęp­nie po­tarł w za­my­śle­niu szcze­cinę brody – za­wsze tak ro­bił, gdy miał kło­pot z ze­bra­niem my­śli. A te od kilku mie­sięcy były roz­bie­gane i nie­sforne, nie­da­jące się zło­żyć w ja­kąś kla­rowną ca­łość, nie mó­wiąc już o wnio­skach, ja­kich ocze­ki­wali od niego prze­ło­żeni. Roz­my­ślał, sie­dząc na wiel­kim gła­zie na zbo­czu góry Stoj­ko­wicz, która oka­zała się jego prze­kleń­stwem.

A prze­cież nie tak to miało wy­glą­dać. Był uzna­nym mi­ne­ra­lo­giem, przy­rod­ni­kiem i człon­kiem sza­cow­nej ra­dziec­kiej Aka­de­mii Nauk. Wy­słano go tu­taj, na da­leką Sy­be­rię w waż­nej mi­sji. Po­dobno sama Mo­skwa o tym zde­cy­do­wała. Ob­da­rzono go, jako na­ukowca i bol­sze­wika, wiel­kim za­ufa­niem i on, Ku­lik, nie za­mie­rzał tego za­ufa­nia za­wieść.

Od ta­jem­ni­czej eks­plo­zji nad Pod­ka­mienną Tun­guzką mi­nęło dzie­więt­na­ście lat. Tak na­prawdę nie zba­dano tego, co się wtedy wy­da­rzyło. Na prze­szko­dzie sta­nęło kilka pro­za­icz­nych przy­czyn: bez­miar te­ry­to­rialny Ro­sji, po­tem wielka wojna świa­towa, a wresz­cie re­wo­lu­cja bol­sze­wicka. Nikt nie miał głowy do ba­da­nia ka­ta­strofy nad Sy­be­rią.

Nic dziw­nego, że to ta­jem­ni­cze wy­da­rze­nie za­częło ob­ra­stać w le­gendy. Mó­wiono, że na trzy dni przed eks­plo­zją psy wyły, ptaki były nie­spo­kojne, a zwie­rzyna le­śna opusz­czała miej­sce przy­szłej ka­ta­strofy. A pro­ro­cze wi­zje sza­ma­nów miały ura­to­wać wiele osad, które zo­stały w porę ostrze­żone przed zbli­ża­ją­cym się nie­szczę­ściem. Te lu­dowe opo­wie­ści nie miały nic wspól­nego z mark­si­zmem-le­ni­ni­zmem. A w Związku Ra­dziec­kim nie było miej­sca na pa­ra­nor­malne zja­wi­ska.

Aby po­ło­żyć kres tym ir­ra­cjo­nal­nym i bez­pod­staw­nym do­mnie­ma­niom, ra­dziec­kie śro­do­wi­sko aka­de­mic­kie po­sta­no­wiło wy­słać pierw­szą po­ważną eks­pe­dy­cję na­ukową w re­jon Pod­ka­mien­nej Tun­guzki. Kie­row­ni­kiem wy­prawy uczy­niono wła­śnie Ku­lika. Po­sta­wiono przed nim kla­rowne za­da­nie: wy­pra­wić się do tajgi, zba­dać epi­cen­trum wy­bu­chu i na­uką zwal­czyć za­bo­bony. Na czele swo­jej eks­pe­dy­cji do­tarł do tego miej­sca po wie­lo­dnio­wej po­dróży 13 kwiet­nia 1927 roku.

Ku­lik prze­wró­cił kartki no­tesu z za­pi­skami, opra­wio­nego w skórę z re­ni­fera. Za­pi­sy­wał w nim wy­da­rze­nia z każ­dego dnia pracy eks­pe­dy­cji. Ta swo­ista kro­nika, pro­wa­dzona su­chym aka­de­mic­kim ję­zy­kiem, miała być pod­stawą ra­portu, jaki za­mie­rzał zło­żyć w Sali Ko­lum­no­wej Ra­dziec­kiej Aka­de­mii Nauk. To on, Le­onid Ku­lik, miał osta­tecz­nie wy­ja­śnić ta­jem­nicę ka­ta­strofy tun­gu­skiej. Może awan­sują go wtedy na pro­fe­sora? A może gra­tu­la­cje złoży mu sam to­wa­rzysz Sta­lin, kto wie?

Pierw­szego dnia roz­bili obóz w ko­tli­nie u pod­nóża góry Stoj­ko­wicz, oto­czeni przez ty­siące po­wa­lo­nych drzew i ki­lo­me­try tor­fo­wisk. Wy­pili szam­pana przy­wie­zio­nego z Mo­skwy. Wraz z nim świę­to­wało sied­miu ko­le­gów: geo­lo­gów, przy­rod­ni­ków, znaw­ców Sy­be­rii, nie za­bra­kło na­wet my­śli­wego, który miał za­dbać o ich bez­pie­czeń­stwo i pro­wiant ustrze­lony w le­sie. Ta ostroż­ność miała swoje uza­sad­nie­nie. Dzika oko­lica była kró­le­stwem niedź­wie­dzi. Nie da­lej jak mie­siąc przed ich przy­jaz­dem ja­kiś wście­kły dra­pież­nik spu­sto­szył obo­zo­wi­sko Ewen­ków i ra­nił jed­nego z nich.

– To­wa­rzy­sze! – Ku­lik uniósł do góry słoik po musz­tar­dzie wy­peł­niony szam­pa­nem. – Roz­po­czy­namy przy­godę na­szego ży­cia. Zle­cono nam zba­da­nie i wy­ja­śnie­nie jed­nej z naj­więk­szych za­ga­dek współ­cze­snej na­uki. To wielki ho­nor, ale i od­po­wie­dzial­ność. Przed Par­tią, przed ludźmi ra­dziec­kimi, przed Na­uką przez wiel­kie N! I my spro­stamy temu za­da­niu!

– Na zda­ro­wie, za ro­dinu![1]– od­po­wie­dzieli mu współ­to­wa­rzy­sze.

I tyle było do­brego. Każdy ko­lejny dzień, ty­dzień i mie­siąc, przy­no­sił wy­łącz­nie przy­kre nie­spo­dzianki. Ku­lik wma­wiał so­bie: „Tierpi ka­zak, ata­ma­nom bu­diesz”[2], ale nie przy­no­siło to prze­łomu, ani ulgi, nie­stety. Bo jak tu za­cho­wać na­ukową dys­cy­plinę i wiarę w sie­bie, gdy twoje teo­rie i prze­ko­na­nia top­nieją jak śnieg na słońcu?

Mimo wszystko nie pod­da­wał się i trzy­mał fa­son. Wiel­kie od­kry­cia wy­ma­gają ofiar. Czy Sie­mion Cze­lu­skin[3]miał z górki? Albo Wła­di­mir Ko­ma­row[4]? I czy jemu sa­memu ktoś obie­cy­wał, że bę­dzie ła­two? Miał prze­cież świa­do­mość tru­dów tej wy­prawy. Znał Sy­be­rię, by­wał na niej wie­lo­krot­nie.

Poza tym przy­je­chał nad Pod­ka­mienną Tun­guzkę, jak mnie­mał, do­brze przy­go­to­wany. Prze­stu­dio­wał wcze­śniej wszyst­kie do­stępne re­la­cje świad­ków ka­ta­strofy. A było ich nie­mało, bo w do­ku­men­ta­cji wid­niały do­nie­sie­nia od aż dzie­wię­ciu­set dwu­dzie­stu świad­ków. Do­tarł do rę­ko­pisu ra­portu Wo­zne­sień­skiego, który ni­gdy nie tra­fił do Mo­skwy. Wie­dział, że nad Pod­ka­mienną Tun­guzką do­szło do ogrom­nego wy­bu­chu, który zde­wa­sto­wał drzewa na ob­sza­rze dwóch i pół ty­siąca ki­lo­me­trów i był sły­szalny w pro­mie­niu ty­siąca ki­lo­me­trów.

Nie­zwy­kle silny wstrząs za­re­je­stro­wały wów­czas sej­smo­grafy na ca­łej Ziemi, a w wielu eu­ro­pej­skich mia­stach za­ob­ser­wo­wano zja­wi­sko „bia­łej nocy”. Ude­rze­nie było tak silne, że ów­cze­sne ro­syj­skie ma­gne­to­me­try po­ka­zy­wały w jego re­jo­nie drugi bie­gun pół­nocny. Ku­lik prze­śle­dził też wska­za­nia sta­cji sej­smo­gra­ficz­nych na Sy­be­rii, zwłasz­cza tej z Ir­kucka.

Każdy z tych fak­tów pod­da­wał cier­pli­wej i ra­cjo­nal­nej ana­li­zie. Osta­tecz­nie był na­ukow­cem, znał się na swoim fa­chu. I na ko­niec, po ca­łej tej kwe­ren­dzie, wy­ro­bił so­bie oparte na moc­nych pod­sta­wach prze­ko­na­nie. Był pe­wien, że wy­ja­śnił za­gadkę i do­ciekł prawdy: na Sy­be­rii spadł gi­gan­tyczny me­te­oryt, zbu­do­wany z że­laza i ni­klu. Taka ko­smiczna tor­peda wiel­ko­ści wie­żowca, szy­bu­jąca pro­sto z nieba. Uznał, że teo­rie o prze­lo­cie ko­mety, wy­bu­chu pod­ziem­nego me­tanu czy eks­pe­ry­men­cie Te­sli[5]można wło­żyć mię­dzy bajki. Trzeba było tylko tę hi­po­tezę udo­wod­nić. Był na to tylko je­den spo­sób: na­le­żało zlo­ka­li­zo­wać odłamki me­te­orytu, pod­dać je ana­li­zie geo­lo­gicz­nej i mi­kro­sko­po­wej oraz od­na­leźć w nich pier­wiastki cha­rak­te­ry­styczne dla me­te­ory­tów. Tylko tyle i aż tyle.

Przez ko­lejne ty­go­dnie i mie­siące prze­cze­sy­wali oko­lice epi­cen­trum wy­bu­chu. Te­ren nie był przy­ja­zny. Cią­gnące się ki­lo­me­trami mo­czary i roje ko­ma­rów nie uła­twiały po­szu­ki­wań. Mieli przed sobą wielką ko­tlinę po­krytą po­wa­lo­nymi i osmo­lo­nymi drze­wami. Uło­żone były pro­mie­ni­ście, ale w sa­mym epi­cen­trum ster­czała grupa pni, odar­tych z ga­łęzi. Wszę­dzie wo­kół te­ren usiany był ma­łymi i płyt­kimi oczkami wod­nymi o śred­nicy od jed­nego do pięć­dzie­się­ciu me­trów. Wszystko wska­zy­wało na to, że są to kra­tery wy­żło­bione przez deszcz me­te­ory­tów, po­wstałe po roz­pa­dzie jed­nego więk­szego obiektu, który eks­plo­do­wał nad zie­mią. Na­ukowcy wę­dro­wali przez bez­kre­sne tor­fo­wi­ska, bro­dzili po pas w mo­kra­dłach, nur­ko­wali w oczkach wod­nych, prze­ko­py­wali spa­loną zie­mię i prze­su­wali setki zwa­lo­nych drzew. Po­dzie­lili geo­de­zyj­nie te­ren wo­kół góry Stoj­ko­wicz na kwa­draty, od naj­le­piej ro­ku­ją­cych po po­ło­żone na obrze­żach.

Nie­stety, na po­moc Ewen­ków mo­gli li­czyć w ogra­ni­czo­nym za­kre­sie. Ku­lik pró­bo­wał na nich wpły­nąć prośbą i groźbą, ale bez­sku­tecz­nie. Tu­bylcy do­star­czali im skóry, ja­gody i grzyby, pro­wa­dzili ich jako prze­wod­nicy w głąb tajgi so­bie tylko zna­nymi przej­ściami, ale tylko do gra­nicy strefy za­ka­za­nej. Te­ren poza nią był dla nich sa­crum, zie­mią bo­gów, któ­rzy już raz, przed dzie­więt­na­stu laty dali wy­raz swo­jemu nie­za­do­wo­le­niu i ze­słali na zie­mię ogni­sty pro­mień. Nikt z tu­byl­ców nie chciał ry­zy­ko­wać ich po­now­nego gniewu. Ku­lik zży­mał się i wście­kał na te gu­sła, ale nic nie wskó­rał.

Byli więc ska­zani na sie­bie. Co­dzien­nie ryli jak krety, wal­cząc z upa­łami w dzień i chło­dami w nocy, opę­dza­jąc się od in­sek­tów nie­ubła­ga­nie wże­ra­ją­cych się w każde nie­osło­nięte miej­sce na ciele oraz przed chma­rami ogrom­nych, krwio­żer­czych ko­ma­rów, które były kosz­ma­rem tej bez­lud­nej kra­iny.

Wszystko na nic.

Każ­dego ranka przy po­ran­nym czaju, pod­grze­wa­nym na spi­ry­tu­so­wej ma­szynce, Ku­lik wcie­rał w sie­bie mik­stury z łoju i tłusz­czu re­ni­fe­rów, na­byte od Ewen­ków, które miały ich chro­nić przed owa­dami. Zja­dał na­prędce śnia­da­nie, pajdę czar­nego chleba ze smal­cem i ru­szał na sta­no­wi­sko w ko­tli­nie. Po dro­dze mo­dlił się o prze­łom w po­szu­ki­wa­niach.

A po­tem po cięż­kim dniu wra­cał do obo­zo­wi­ska i kładł się na pry­czę z po­czu­ciem za­wodu i po­rażki. Cza­sami, tak jak tego dnia, wdra­py­wał się na zbo­cze góry, z dala od co­raz cięż­szych spoj­rzeń to­wa­rzy­szy. Ślę­czał tu nad no­tat­kami, pró­bu­jąc zna­leźć wy­tłu­ma­cze­nie drę­czą­cego ich fa­tum i od­po­wiedź na py­ta­nie, dla­czego zna­le­zi­ska w na­tu­rze nie po­twier­dzają jego, słusz­nej prze­cież, na­uko­wej teo­rii. Aby nie pod­dać się znie­chę­ce­niu, wy­peł­niał no­tes dzie­siąt­kami fak­to­gra­ficz­nych za­pi­sków, po­mia­rów i zdjęć, do­ku­men­tu­ją­cych znisz­cze­nia w ko­tli­nie.

Wszystko to nie mo­gło przy­kryć oczy­wi­stego faktu: ni­g­dzie nie zna­leźli na­wet ka­wałka me­te­orytu. Na­wet naj­mniej­szego, ta­kiego cen­ty­me­tro­wego dro­bia­zgu ze śla­dami ko­smicz­nego ipe­rytu, który mógłby za­brać do Mo­skwy i po­ka­zać sza­cow­nym aka­de­mi­kom.

– Oto do­wód, to­wa­rzy­sze – po­wie­działby. – Frag­ment me­te­orytu, który omal nie znisz­czył Sy­be­rii, a może ca­łej Ro­sji. Taka dro­bina, ale w na­uce wiel­kość nie ma zna­cze­nia, prawda?

Przez ja­kiś czas miał jesz­cze na­dzieję, że po pro­stu nie mają szczę­ścia, szu­kają nie tam, gdzie trzeba. Ale i ta na­dzieja oka­zała się płonna. Bo­wiem przy­wie­zione przez eks­pe­dy­cję urzą­dze­nia po­mia­rowe także nie wy­kryły śla­dów ma­gne­tycz­nych mi­ne­ra­łów ani w ziemi, ani w wo­dzie. Przy­pusz­cze­nie, że nad Sy­be­rią eks­plo­do­wał obiekt z ko­smosu, zło­żony z ni­klu i że­laza, za­częło się chwiać, a po­tem ru­nęło jak drzewa w ko­tli­nie. Trzeba było za­ci­snąć zęby i wra­cać. Ostatni te­le­gram z Aka­de­mii nie po­zo­sta­wiał złu­dzeń. Koń­czyły się środki i kre­dyt za­ufa­nia, ja­kim ob­da­rzono go na po­czątku wy­prawy. Wo­lał sam zre­zy­gno­wać, niż ocze­ki­wać od­wo­ła­nia.

Za­mknął z trza­skiem no­tes. Nie wie­dział, co go czeka po po­wro­cie. Bol­sze­wicy nie lu­bią prze­gra­nych. Aka­de­mik Ku­lik nie mógł wtedy wie­dzieć, że był bli­żej roz­wią­za­nia za­gadki, niż mógł przy­pusz­czać. Przy­szłość za­wsze jest jed­nak nie­od­gad­nioną kartą.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY KOŃ­COWE

[I] Ofi­cjal­nie, jako pod­dani cara ro­syj­skiego, Ewen­ko­wie byli chrze­ści­ja­nami wy­zna­nia pra­wo­sław­nego. Du­cho­wień­stwo za­bie­gało więc, by wy­peł­niali wszyst­kie na­kazy ob­rządku, chrzcili swoje dzieci i po­zna­wali pod­stawy re­li­gii. Jed­nakże o wiele bar­dziej niż Boga i świę­tych Ewen­ko­wie bali się swo­ich bóstw i du­chów za­miesz­ku­ją­cych, we­dług ich daw­nych wie­rzeń, niebo i zie­mię. Żyli wśród nich jesz­cze sza­mani, swo­jego ro­dzaju po­śred­nicy po­mię­dzy ludźmi a świa­tem du­chów. We­dług ich kon­cep­cji miej­sce, w któ­rym groźny bóg Agdy wśród gro­mów, dymu i pło­mieni zstą­pił do tajgi, było ob­ja­wione sza­ma­nom. Ci z ko­lei na­ło­żyli na to strasz­liwe miej­sce swo­jego ro­dzaju klą­twę. Ewen­ko­wie pod groźbą naj­cięż­szych kar nie mo­gli prze­kra­czać gra­nic za­ka­za­nej strefy.
[1]Na zdro­wie, za oj­czy­znę – tłum. z jęz. ro­syj­skiego.
[2]Cier­pli­wo­ści Ko­zaku, ata­ma­nem zo­sta­niesz – ro­syj­skie przy­sło­wie lu­dowe.
[3] Sie­mion Iwa­no­wicz Cze­lu­skin (1700–1764) – słynny ro­syj­ski po­lar­nik, ofi­cer ma­ry­narki. Brał udział w do­wo­dzo­nej przez Vi­tusa Be­ringa dru­giej wy­pra­wie na Kam­czatkę, zna­nej jako Wielka Eks­pe­dy­cja Pół­nocna. W 1742 roku do­tarł do naj­da­lej na pół­noc wy­su­nię­tego cy­pla Azji. Na­zwał go Przy­ląd­kiem Pół­nocno-Wschod­nim.
[4] Wła­di­mir Le­on­tje­wicz Ko­ma­row (1869–1945) – ro­syj­ski bo­ta­nik, geo­graf i po­dróż­nik, Bo­ha­ter Pracy So­cja­li­stycz­nej. Brał udział w wielu eks­pe­dy­cjach na­uko­wych – m.in. na Da­leki Wschód, gdzie zbie­rał ko­lek­cje miej­sco­wej flory i od­krył dzie­siątki nie­zna­nych na­uce ga­tun­ków ro­ślin.
[5] Jedna z teo­rii tłu­ma­czą­cych wy­buch nad Sy­be­rią. Zgod­nie z nią miał to być efekt eks­pe­ry­mentu prze­pro­wa­dzo­nego przez ge­nial­nego wy­na­lazcę – twórcę bez­prze­wo­do­wego sys­temu prze­syłu ener­gii elek­trycz­nej.