Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
159 osób interesuje się tą książką
Przeszłość jest kluczem do przyszłości. A co, jeśli otwiera bramę do piekła?
Adam Berg staje przed największym wyzwaniem w swojej karierze. Podejmuje się odnalezienia pewnego rodzinnego klejnotu, który przepadł w odmętach historii. Żeby go odnaleźć, będzie musiał dotrzeć do granic swoich możliwości. Tym razem wystąpi w podwójnej roli: jako dziennikarz tropiący bezcenny artefakt i jako świadek intrygującej historii polsko–niemieckiej rodziny Ohmów, w której dobro nieustannie styka się z czystym złem. Niezwykła saga, w której fikcja przeplata się z faktami historycznymi, a sensacyjna fabuła uwypukla uniwersalną prawdę o ludziach. Marszruta tej barwnej opowieści wiedzie przez prawdziwe zdarzenia i trudne czasy, w których przyszło żyć bohaterom książki. Od wybuchu meteorytu nad Syberią w 1908 , poprzez wrzesień 1939, zbrodnię w Piaśnicy, Bitwę o Anglię, wielką ucieczkę z Stalagu Luft III w Żaganiu i frankistowską Hiszpanię - po włoskie Grosseto i rajskie jezioro Como, gdzie los wyznaczył granicę pomiędzy życiem a śmiercią.
Dwie tajemnice, jedno piekło. „Kamień tunguski” to najbardziej epicka i sensacyjna cześć całej serii. O wielkiej tajemnicy na miarę stulecia i cenie prawdy, która nie zawsze wyzwala.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 457
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta książka jest fikcją literacką i wytworem wyobraźni autora.
Autor, korzystając ze swojej licentia poetica, starał się oddać realia opisywanych zdarzeń, ale tylko w takim zakresie, na jaki pozwalała fabuła powieści.
Żyjemy nie tylko w naszych własnych czasach
Dźwigamy także naszą historię.
Jostein Gaarder, Świat Zofii, tłumaczenie: Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Czarna Owca 2006.
Mojej rodzinie poświęcam
ROZDZIAŁ I
SYBERIA W OGNIU
1.
Okolice Podkamiennej Tunguzki, Syberia, 30 czerwca 1908
Dzień był pogodny i ciepły. Słońce wstało bardzo wcześnie i jak zwykle o tej porze roku o godzinie siódmej wisiało już wysoko nad horyzontem, oświetlając bezkresne przestrzenie pokrytego lasem płaskowyżu. Drzewa lśniły w słońcu, jakby pokryte były diamentowym pyłem. W powietrzu unosiły się chmury komarów, stanowiących przekleństwo tej ziemi. Ich ciemne roje przesłaniały brzeg rzeki. Podkamienna Tunguzka, przebijając się przez tę armadę owadów, cierpliwie toczyła swe wody do wielkiego Jeniseju. Tak jak zawsze, tak jak kazali jej bogowie.
Iwan Aksenow otarł pot z czoła. Miał prawo czuć się zmęczony. Wyruszył poprzedniego dnia z faktorii Wanawara – najdalej na północ wysuniętego punktu na Syberii, do którego docierała cywilizacja. To tutaj, w małej osadzie złożonej z kilkunastu chałup i sklepów, jego pobratymcy, Ewenkowie, wymieniali skóry upolowanych zwierząt na broń, naftę i proch, które dowozili na te pustkowia nieliczni kupcy rosyjscy. W języku Ewenków „anawari” znaczy handlować.
Przeszedł sześćdziesiąt kilometrów po trudnym terenie, przedzierając się przez rozpadliny, bezkresne moczary i potoki, wcinające się niezmordowanie w błotniste podłoże. Przenocował w prowizorycznym szałasie, który sam zbudował poprzedniej zimy, tuż na granicy strefy zakazanej. Rankiem ruszył w dalszą podróż, nie wiedząc, gdzie ona go doprowadzi.
Teraz stał na brzegu niewielkiej kotliny, za którą rozciągała się już ziemia bogów. Nigdy nie dotarł dalej, nikt z jego współplemieńców tego nie uczynił. Ta ziemia należała do Odnich, straszliwych i bezkształtnych stworów, które zamieszkiwały tundrę i których pod żadnym pozorem nie należało drażnić. A jednak Odni pogniewali się na Ewenków. Świadczyły o tym liczne znaki na ziemi i w powietrzu. Już kilka dni wcześniej ludzie zauważyli dziwne zjawiska na niebie: firmament zmieniał kolory i jaśniał niespotykanym blaskiem, drażniącym oczy.
Niepokój odczuwała także zwierzyna, co nie zdarzyło się nigdy przedtem. Myśliwi wracający z tajgi twierdzili, że z lasu zniknęły nagle wszystkie zwierzęta. I mimo iż odwiedzali wszystkie tradycyjne miejsca łowów i zakładania wnyków na sobole i srebrne lisy – wracali z pustymi rękami. A ostatniej nocy z polany za faktorią uciekło stado reniferów. Sforsowały ogrodzenie i pognały na południe, tak jakby wyczuły nadchodzące niebezpieczeństwo.
Nikt w faktorii, ani w osadach Ewenków rozrzuconych wokół Podkamiennej Tunguzki, nie potrafił wyjaśnić tych zjawisk. Ludzie czuli się nieswojo. Zbierali się przy ogniskach, oczekując od starszyzny plemiennej otuchy i zaradzenia złu, którego nadejście wydawało się nieuchronne. Nie brakowało głosów, że to kara boska. Zemsta z niebios za to, że autochtoni zaprzedali się nowej religii i carskiej władzy, wypierając się starodawnej wspólnoty, łączącej ich ze światem Odnich, Uczirum i Agdów, bogów władających przez wieki życiem i duszami plemienia[I].
To z tego powodu Aksenow wybrał się w tę niebezpieczną i daleką wyprawę. I to dlatego wpatrywał się teraz w ciemną tajgę rozciągającą się po drugiej stronie kotliny, wsłuchując się w trwożne bicie własnego serca. Nie mógł postąpić inaczej. Był szamanem, łącznikiem pomiędzy tym, co widzialne i tym, co niewidzialne. Dźwigał na sobie ciężar odpowiedzialności za ludzi, którzy mu zaufali i dla których był źródłem mądrości.
Po prawdzie tego ranka Aksenow czuł się mały jak ziarnko piasku znad brzegu Kamiennej Tunguzki. Wolałby, aby w tej misji zastąpił go ktoś inny, no ale nie było nikogo takiego. Tylko on mógł dotrzeć do strefy zakazanej i rozmówić się z bogami. Rozpalić święty ogień i wszystkimi zmysłami wyczekiwać znaku od Odnich. A potem wrócić do wioski i przekazać swoim braciom nakazy boskich stwórców. Tak aby Ewenkowie znowu odnaleźli spokój, zwierzęta powróciły do tundry, a renifery trafiły ponownie do faktorii Wanawara.
Usiadł w kucki i rozpoczął przygotowania do rozpalenia świętego ognia. Ze skórzanego plecaka wyciągnął siekierę, totem i krzesiwo. Zaczął rozglądać się za chrustem, dookoła leżało wystarczająco dużo wyschniętych gałęzi z syberyjskich jodeł i limb. Nagle doleciał go jakiś daleki głuchy dźwięk. Podniósł głowę ku górze i zamarł jak skamieniały.
Najpierw zobaczył, że niebo nagle poczerwieniało. Przerażony, spojrzał w górę i ujrzał lecącego „czorta”. To coś miało podłużny kształt i dwa widoczne na przedzie płonące punkty. Ciągnęło za sobą ogon z dymu i ognia.
A potem rozległ się potężny huk i szaman na chwilę stracił przytomność. Kiedy się ocknął i otworzył oczy, wszystko wokół się waliło i paliło. Czołgając się nieporadnie po ziemi, zdołał wdrapać się na szczyt pobliskiego wzgórza. Rozciągał się stąd widok mrożący krew w żyłach. Dopiero teraz dotarł do niego bezmiar katastrofy, której był świadkiem. Z niedowierzaniem wpatrywał się w skoszone podmuchem pnie drzew, które leżały pokotem, jakby je ktoś podciął u nasady gigantyczną kosą. W nozdrza wkręcał mu się dziwny zapach spalenizny: metaliczny, odurzający, taki, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył.
Ten widok sprawił, że Aksenow aż krzyknął z przeszywającego go lęku. Nic teraz nie słyszał, z bębenków usznych spływała mu krew. W swoim długim życiu był świadkiem wielu rzeczy tajemnych i niepojętych, lecz sama przyroda zawsze rozmawiała z nim surowym, lecz zrozumiałym językiem. Tym razem stanął oko w oko z przerażającą tajemnicą, dalece wykraczającą poza granice ludzkiego rozumienia.
Był pewien, że to zemsta niebios. To, co widział, nie mogło być dziełem natury, a tym bardziej zwykłego śmiertelnika. Któż miałby taką moc, aby doprowadzić do gigantycznej eksplozji, wyrywającej z korzeniami stuletnie limby? Był przeświadczony, że to dzieło Odnich. To one powaliły las, zapewne zaraz ujrzy te potwory, jak wychodzą z szarej mgły i kroczą, miażdżąc wszystko dookoła. A w ślad za nimi pojawią się groźne Agdy w postaci potężnych ptaków, zlatujących z purpurowego nieba z płomiennymi oczyma i ziejących ogniem. Szaman zebrał się w sobie i drżąc jak osika, uklęknął.
Musiał uciekać z tego przeklętego miejsca, jak najdalej od tego pogorzeliska i pola śmierci. Ktoś musiał ostrzec Ewenków, że najgorsze się dokonało. Nie miał pewności, czego był świadkiem. A jednak czuł, że to początek i koniec wielu historii, które będą przekazywane przez pokolenia; narodziny legendy, która przetrwa stulecia.
Świadkiem niezwykłego zjawiska były tego dnia setki ludzi. Wszyscy, choć co ciekawe, o różnych porach, zaobserwowali wysoko ponad syberyjską tajgą jaskrawo świecący obiekt. Nie mieścił się w żadnym ludzkim doświadczeniu, przemieszczając się z nieprawdopodobną szybkością z południowego wschodu na północny zachód. Przypominał świetlisty promień, pozostawiający za sobą smugę dymu i ognia. Wydawało się, że za chwilę ów dziwny obiekt niechybnie zderzy się z ziemią.
Zanim to jednak nastąpiło, na niebie nad tajgą doszło do wybuchu. W ułamku sekundy potworny błysk zalał całą krainę oślepiającym blaskiem. W ciągu następnych kilku sekund fala zagęszczonego powietrza uderzyła w zieloną gęstwinę tajgi. Wszędzie gdzie przechodziła, łamała olbrzymie drzewa niczym zapałki, wiele z nich wyrywała z korzeniami. Gorący błysk o temperaturze wielu tysięcy stopni, niczym olbrzymi promiennik zapalał i zwęglał każdy suchy i łatwopalny przedmiot na przestrzeni wielu kilometrów od miejsca eksplozji. A po gorącym błysku, równocześnie z nadejściem fali uderzeniowej, nastąpił ogłuszający huk i trwający długo po nim łoskot, dźwiękowy efekt wielkiego wybuchu.
Dokładny czas eksplozji zarejestrowało obserwatorium meteorologiczne w Irkucku. Jego kierownik Arkady Woznesieński został wręcz zarzucony doniesieniami o „płonącej asteroidzie”, „świetlnym słupie”, „spadającym słońcu” i trzęsieniu ziemi tak silnym, że „gosposia popa spadła z ławki” (wg relacji agronoma ze wsi Niżne-Ilińskoje).
Pisali do niego nie tylko myśliwi, handlarze futer i zwykli mieszkańcy tajgi. Do tej lawiny dołączyły głosy od przyrodników z całej Syberii. Wszystkie doniesienia mówiły o ogromnym, świecącym cygarze, ciągnącym za sobą warkocz z ognia i dymu, które nadleciało z południa lub ze wschodu oraz o następującej po tym serii wybuchów. Skrupulatny Woznesieński na podstawie tych danych wyliczył trajektorię lotu obiektu oraz określił miejsce eksplozji. Zgodnie z tymi wyliczeniami epicentrum znajdowało się na północ od Bajkału, około sześćdziesiąt kilometrów od faktorii Wanawara. A za cud można było uznać fakt, że była to okolica prawie bezludna. W dzikiej tajdze spotkać można było jedynie pojedyncze osady rdzennych mieszkańców Syberii – Ewenków.
Woznesieńskiemu przemknęło przez głowę, że gdyby tajemniczy obiekt uderzył w ziemię godzinę później, na trasie jego przelotu mogłoby się znaleźć jakieś duże rosyjskie miasto, a już nie daj Boże, Moskwa. Mimo ogromnej ilości zebranych danych długo wahał się, czy złożyć raport ze swoich wyliczeń. Ostatecznie, bojąc się reakcji swoich konserwatywnych przełożonych z Moskwy, którzy mogli uznać to zdarzenie za „fanaberię”, nigdy tego nie uczynił.
Nad katastrofą tunguską na wiele lat zapadła cisza.
2.
Syberia, epicentrum wybuchu w okolicach góry Stojkowicz, kwiecień 1927
Akademik Leonid Kulik poprawił okulary na nosie. Następnie potarł w zamyśleniu szczecinę brody – zawsze tak robił, gdy miał kłopot z zebraniem myśli. A te od kilku miesięcy były rozbiegane i niesforne, niedające się złożyć w jakąś klarowną całość, nie mówiąc już o wnioskach, jakich oczekiwali od niego przełożeni. Rozmyślał, siedząc na wielkim głazie na zboczu góry Stojkowicz, która okazała się jego przekleństwem.
A przecież nie tak to miało wyglądać. Był uznanym mineralogiem, przyrodnikiem i członkiem szacownej radzieckiej Akademii Nauk. Wysłano go tutaj, na daleką Syberię w ważnej misji. Podobno sama Moskwa o tym zdecydowała. Obdarzono go, jako naukowca i bolszewika, wielkim zaufaniem i on, Kulik, nie zamierzał tego zaufania zawieść.
Od tajemniczej eksplozji nad Podkamienną Tunguzką minęło dziewiętnaście lat. Tak naprawdę nie zbadano tego, co się wtedy wydarzyło. Na przeszkodzie stanęło kilka prozaicznych przyczyn: bezmiar terytorialny Rosji, potem wielka wojna światowa, a wreszcie rewolucja bolszewicka. Nikt nie miał głowy do badania katastrofy nad Syberią.
Nic dziwnego, że to tajemnicze wydarzenie zaczęło obrastać w legendy. Mówiono, że na trzy dni przed eksplozją psy wyły, ptaki były niespokojne, a zwierzyna leśna opuszczała miejsce przyszłej katastrofy. A prorocze wizje szamanów miały uratować wiele osad, które zostały w porę ostrzeżone przed zbliżającym się nieszczęściem. Te ludowe opowieści nie miały nic wspólnego z marksizmem-leninizmem. A w Związku Radzieckim nie było miejsca na paranormalne zjawiska.
Aby położyć kres tym irracjonalnym i bezpodstawnym domniemaniom, radzieckie środowisko akademickie postanowiło wysłać pierwszą poważną ekspedycję naukową w rejon Podkamiennej Tunguzki. Kierownikiem wyprawy uczyniono właśnie Kulika. Postawiono przed nim klarowne zadanie: wyprawić się do tajgi, zbadać epicentrum wybuchu i nauką zwalczyć zabobony. Na czele swojej ekspedycji dotarł do tego miejsca po wielodniowej podróży 13 kwietnia 1927 roku.
Kulik przewrócił kartki notesu z zapiskami, oprawionego w skórę z renifera. Zapisywał w nim wydarzenia z każdego dnia pracy ekspedycji. Ta swoista kronika, prowadzona suchym akademickim językiem, miała być podstawą raportu, jaki zamierzał złożyć w Sali Kolumnowej Radzieckiej Akademii Nauk. To on, Leonid Kulik, miał ostatecznie wyjaśnić tajemnicę katastrofy tunguskiej. Może awansują go wtedy na profesora? A może gratulacje złoży mu sam towarzysz Stalin, kto wie?
Pierwszego dnia rozbili obóz w kotlinie u podnóża góry Stojkowicz, otoczeni przez tysiące powalonych drzew i kilometry torfowisk. Wypili szampana przywiezionego z Moskwy. Wraz z nim świętowało siedmiu kolegów: geologów, przyrodników, znawców Syberii, nie zabrakło nawet myśliwego, który miał zadbać o ich bezpieczeństwo i prowiant ustrzelony w lesie. Ta ostrożność miała swoje uzasadnienie. Dzika okolica była królestwem niedźwiedzi. Nie dalej jak miesiąc przed ich przyjazdem jakiś wściekły drapieżnik spustoszył obozowisko Ewenków i ranił jednego z nich.
– Towarzysze! – Kulik uniósł do góry słoik po musztardzie wypełniony szampanem. – Rozpoczynamy przygodę naszego życia. Zlecono nam zbadanie i wyjaśnienie jednej z największych zagadek współczesnej nauki. To wielki honor, ale i odpowiedzialność. Przed Partią, przed ludźmi radzieckimi, przed Nauką przez wielkie N! I my sprostamy temu zadaniu!
– Na zdarowie, za rodinu![1]– odpowiedzieli mu współtowarzysze.
I tyle było dobrego. Każdy kolejny dzień, tydzień i miesiąc, przynosił wyłącznie przykre niespodzianki. Kulik wmawiał sobie: „Tierpi kazak, atamanom budiesz”[2], ale nie przynosiło to przełomu, ani ulgi, niestety. Bo jak tu zachować naukową dyscyplinę i wiarę w siebie, gdy twoje teorie i przekonania topnieją jak śnieg na słońcu?
Mimo wszystko nie poddawał się i trzymał fason. Wielkie odkrycia wymagają ofiar. Czy Siemion Czeluskin[3]miał z górki? Albo Władimir Komarow[4]? I czy jemu samemu ktoś obiecywał, że będzie łatwo? Miał przecież świadomość trudów tej wyprawy. Znał Syberię, bywał na niej wielokrotnie.
Poza tym przyjechał nad Podkamienną Tunguzkę, jak mniemał, dobrze przygotowany. Przestudiował wcześniej wszystkie dostępne relacje świadków katastrofy. A było ich niemało, bo w dokumentacji widniały doniesienia od aż dziewięciuset dwudziestu świadków. Dotarł do rękopisu raportu Woznesieńskiego, który nigdy nie trafił do Moskwy. Wiedział, że nad Podkamienną Tunguzką doszło do ogromnego wybuchu, który zdewastował drzewa na obszarze dwóch i pół tysiąca kilometrów i był słyszalny w promieniu tysiąca kilometrów.
Niezwykle silny wstrząs zarejestrowały wówczas sejsmografy na całej Ziemi, a w wielu europejskich miastach zaobserwowano zjawisko „białej nocy”. Uderzenie było tak silne, że ówczesne rosyjskie magnetometry pokazywały w jego rejonie drugi biegun północny. Kulik prześledził też wskazania stacji sejsmograficznych na Syberii, zwłaszcza tej z Irkucka.
Każdy z tych faktów poddawał cierpliwej i racjonalnej analizie. Ostatecznie był naukowcem, znał się na swoim fachu. I na koniec, po całej tej kwerendzie, wyrobił sobie oparte na mocnych podstawach przekonanie. Był pewien, że wyjaśnił zagadkę i dociekł prawdy: na Syberii spadł gigantyczny meteoryt, zbudowany z żelaza i niklu. Taka kosmiczna torpeda wielkości wieżowca, szybująca prosto z nieba. Uznał, że teorie o przelocie komety, wybuchu podziemnego metanu czy eksperymencie Tesli[5]można włożyć między bajki. Trzeba było tylko tę hipotezę udowodnić. Był na to tylko jeden sposób: należało zlokalizować odłamki meteorytu, poddać je analizie geologicznej i mikroskopowej oraz odnaleźć w nich pierwiastki charakterystyczne dla meteorytów. Tylko tyle i aż tyle.
Przez kolejne tygodnie i miesiące przeczesywali okolice epicentrum wybuchu. Teren nie był przyjazny. Ciągnące się kilometrami moczary i roje komarów nie ułatwiały poszukiwań. Mieli przed sobą wielką kotlinę pokrytą powalonymi i osmolonymi drzewami. Ułożone były promieniście, ale w samym epicentrum sterczała grupa pni, odartych z gałęzi. Wszędzie wokół teren usiany był małymi i płytkimi oczkami wodnymi o średnicy od jednego do pięćdziesięciu metrów. Wszystko wskazywało na to, że są to kratery wyżłobione przez deszcz meteorytów, powstałe po rozpadzie jednego większego obiektu, który eksplodował nad ziemią. Naukowcy wędrowali przez bezkresne torfowiska, brodzili po pas w mokradłach, nurkowali w oczkach wodnych, przekopywali spaloną ziemię i przesuwali setki zwalonych drzew. Podzielili geodezyjnie teren wokół góry Stojkowicz na kwadraty, od najlepiej rokujących po położone na obrzeżach.
Niestety, na pomoc Ewenków mogli liczyć w ograniczonym zakresie. Kulik próbował na nich wpłynąć prośbą i groźbą, ale bezskutecznie. Tubylcy dostarczali im skóry, jagody i grzyby, prowadzili ich jako przewodnicy w głąb tajgi sobie tylko znanymi przejściami, ale tylko do granicy strefy zakazanej. Teren poza nią był dla nich sacrum, ziemią bogów, którzy już raz, przed dziewiętnastu laty dali wyraz swojemu niezadowoleniu i zesłali na ziemię ognisty promień. Nikt z tubylców nie chciał ryzykować ich ponownego gniewu. Kulik zżymał się i wściekał na te gusła, ale nic nie wskórał.
Byli więc skazani na siebie. Codziennie ryli jak krety, walcząc z upałami w dzień i chłodami w nocy, opędzając się od insektów nieubłaganie wżerających się w każde nieosłonięte miejsce na ciele oraz przed chmarami ogromnych, krwiożerczych komarów, które były koszmarem tej bezludnej krainy.
Wszystko na nic.
Każdego ranka przy porannym czaju, podgrzewanym na spirytusowej maszynce, Kulik wcierał w siebie mikstury z łoju i tłuszczu reniferów, nabyte od Ewenków, które miały ich chronić przed owadami. Zjadał naprędce śniadanie, pajdę czarnego chleba ze smalcem i ruszał na stanowisko w kotlinie. Po drodze modlił się o przełom w poszukiwaniach.
A potem po ciężkim dniu wracał do obozowiska i kładł się na pryczę z poczuciem zawodu i porażki. Czasami, tak jak tego dnia, wdrapywał się na zbocze góry, z dala od coraz cięższych spojrzeń towarzyszy. Ślęczał tu nad notatkami, próbując znaleźć wytłumaczenie dręczącego ich fatum i odpowiedź na pytanie, dlaczego znaleziska w naturze nie potwierdzają jego, słusznej przecież, naukowej teorii. Aby nie poddać się zniechęceniu, wypełniał notes dziesiątkami faktograficznych zapisków, pomiarów i zdjęć, dokumentujących zniszczenia w kotlinie.
Wszystko to nie mogło przykryć oczywistego faktu: nigdzie nie znaleźli nawet kawałka meteorytu. Nawet najmniejszego, takiego centymetrowego drobiazgu ze śladami kosmicznego iperytu, który mógłby zabrać do Moskwy i pokazać szacownym akademikom.
– Oto dowód, towarzysze – powiedziałby. – Fragment meteorytu, który omal nie zniszczył Syberii, a może całej Rosji. Taka drobina, ale w nauce wielkość nie ma znaczenia, prawda?
Przez jakiś czas miał jeszcze nadzieję, że po prostu nie mają szczęścia, szukają nie tam, gdzie trzeba. Ale i ta nadzieja okazała się płonna. Bowiem przywiezione przez ekspedycję urządzenia pomiarowe także nie wykryły śladów magnetycznych minerałów ani w ziemi, ani w wodzie. Przypuszczenie, że nad Syberią eksplodował obiekt z kosmosu, złożony z niklu i żelaza, zaczęło się chwiać, a potem runęło jak drzewa w kotlinie. Trzeba było zacisnąć zęby i wracać. Ostatni telegram z Akademii nie pozostawiał złudzeń. Kończyły się środki i kredyt zaufania, jakim obdarzono go na początku wyprawy. Wolał sam zrezygnować, niż oczekiwać odwołania.
Zamknął z trzaskiem notes. Nie wiedział, co go czeka po powrocie. Bolszewicy nie lubią przegranych. Akademik Kulik nie mógł wtedy wiedzieć, że był bliżej rozwiązania zagadki, niż mógł przypuszczać. Przyszłość zawsze jest jednak nieodgadnioną kartą.
PRZYPISY KOŃCOWE