Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy gdzieś na przedmieściach rozpoczynają się próby do spektaklu bożonarodzeniowego, okazuje się, że każdy z członków tej maleńkiej społeczności nosi maskę, która może skrywać twarz mordercy. Kto zabił? A co, jeśli to nie było morderstwo?
Bastian, zawstydzony i wyczerpany chorobą, hakuje, by mieć kontrolę nad tym, czego nie może zmienić. Zlecenie, które miało być kolejnym zarobkiem, staje się niebezpieczną grą. Na szali będzie musiał postawić swoją pierwszą miłość.
Wilk to charyzmatyczny kandydat na najwyższy urząd w państwie. Władza i polityka są dla niego jak polowanie. Na słabość nie może sobie pozwolić. Pewne tajemnice muszą pozostać ukryte. Zwłaszcza gdy w grę wchodzi prawda o nim samym.
Stare zasady przestały działać, a nikt nie napisał jeszcze nowych.
Bohaterowie Kalejdoskopów to przeniesione do czasów współczesnych najbardziej rozpoznawalne w zbiorowej świadomości archetypy: Bestia i Wilk, Głupi Jasio, Królowa Śniegu, Czarownica i Czarodziej. A Ty, z jakiej jesteś bajki?
Osiem perspektyw na te same wydarzenia, jak w kalejdoskopie, zmieniają motywacje każdego bohatera. Bo istnieje więcej niż jedna prawda.
Książkę polecają:
Trzymacie w rękach powieść wehikuł, dzięki której przeżyjecie alchemiczną przemianę. Jest to baśń, za którą od dawna tęsknicie, a do której wreszcie dorośliście. Baśń, z której, jako gatunek ludzki, nigdy nie wyrośniecie. Jest ona o wiele starsza i o wiele bardziej realna od otaczającej was rzeczywistości. Spójrzcie w lustro. Jest popękane i nikt nie pamięta momentu sprzed jego rozbicia. Brodzik i Krajniewska w „Kalejdoskopach” podejmują próbę scalenia rozbitego zwierciadła i uleczenia z zadających ból odprysków. Agnieszka Szpila
***
Joanna Brodzik i Marika Krajniewska przepisują archetypy baśni na język i doświadczenie współczesnych dzieciaków i dorosłych – współczesnego świata.To wyjątkowa rzecz, ponieważ pozostając wciąż literaturą, z dobrymi dialogami, wartką narracją i ciekawymi bohaterami, staje się równocześnie współczesną przypowieścią i psychologicznym ostrzeżeniem, a bazując na skrajnościach (już same tytuły znaczą wiele: “Ból”, “Żądza”) – łączy owe skrajności, uniwersalizuje je.Jestem pewien, że dla wielu czytelników to będzie ważna i ożywcza podróż. Dla mnie taka była –Łukasz Maciejewski
***
Tę książkę czyta się jednym tchem, choć nie jest ona lekka, miła i przyjemna. To nie jest beletrystyka ani spowiedź znanej aktorki. To dosyć specyficzna bajka, która boleśnie przemawia i wwierca się do wyobraźni, dając odczuć nawet zapachy i smaki. Świetnie jest to napisane, przenikliwie i dojmująco. Bardzo polecam. Jacek Bończyk
***
To nie tylko opowieść o dorastaniu — to literacki rezonans cierpienia, samotności i pragnienia bycia zauważonym. „Kalejdoskopy. Tom I. Ból” to głos w dyskusji o stanie edukacji, o przestrzeni szkolnej jako miejscu stygmatyzacji i braku skutecznych interwencji. Ta książka nie tylko boli – lecz także otwiera oczy i wytrąca z wygodnego milczenia. To ból potrzebny, bo prawdziwy. Przypomina, że czasem największym aktem odwagi jest wystawić twarz do wiatru i powiedzieć: „Jestem”. Aneta Korycińska, BABA OD POLSKIEGO
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 331
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zaczynamy.
Kiedy ta opowieść się skończy, będziemy wszyscy wiedzieli więcej. Więcej niż wiemy teraz, zaślepieni przez Zło. Zło, które wymyśliło lustro, w którym wszystko, co dobre i wartościowe, kiedy się w nim odbijało, stawało się nic niewarte, głupie i naiwne. A co nie miało żadnej wartości, było złe, podstępne i podłe, stawało się wielkie, okazałe i wyraźne. Twarze w tym lustrze były tak zniekształcone, że nie można było ich rozpoznać…
Jeśli tylko w sercu i głowie człowieka pojawiła się szlachetna myśl, jego własna twarz w lustrze wyszydzała ją i pomniejszała, aż myśl nikła.
Wszyscy, którzy dali się omamić zwierciadłu, mówili, że stał się cud! Że dopiero teraz można będzie zobaczyć, jak naprawdę wygląda rzeczywistość. Biegali wszędzie z lustrem, aż odbił się w nim, zniekształcając swój obraz, cały świat. Jakby tego było mało, zapragnęli odbić w nim słońce, księżyc, gwiazdy i inne planety. Im wyżej lecieli z lustrem, tym potworniej się wszystko zniekształcało.
Aż w końcu zwierciadło rozprysło się na tysiące milionów okruchów. Niektóre kawałki były tak maleńkie jak najmniejsze ziarna piasku. Kiedy nawet jeden wpadł komuś do oka, wbijał się w nie, wrastał, i człowiek dostrzegał już tylko to, co złe, bo każdy nawet mikroskopijny kawałek miał tę samą właściwość, co całe lustro.
Jeśli okruch tafli wpadł komuś do serca, stawało się ono zimne i bezlitosne jak kawałek lodu. Niektóre kawałki zwierciadła były tak duże, że zrobiono z nich okna. Kto raz przez nie spojrzał na ukochaną osobę czy przyjaciela, porzucał ich w pogardzie. Inne kawałki zmieniono w okulary i okropnie się działo, kiedy ludzie zakładali je, żeby dobrze widzieć i dokonywać właściwych wyborów.
A w powietrzu unosiły się wciąż nowe okruchy lustra.
„Królowa śniegu”Hans Christian Andersen
Jego ciało było właśnie zjadane. Leżał bez ruchu, pogrążony w całkowitej ciemności słonej wody. Mimo to miał wrażenie, jakby powracał do życia. Życie w jego przypadku było czymś nieodgadnionym, a jednocześnie jasno określonym. Działo się wtedy, gdy wszyscy inni odwracali wzrok. Także wtedy, gdy on sam odwracał wzrok od innych i siebie samego.
Ciało stabilnie trzymało się na powierzchni. Oczy szybko przyzwyczaiły się do ciemności. Cisza nie przeszkadzała. Przeciwnie, napawała nadzieją, że słowa, które zwykł słyszeć dookoła, kiedyś przestaną go obchodzić. Być może wybrzmią niesione dalekim echem, bez drogi powrotnej. Zakończą swój proces pojawiania się, zagłuszone czymś więcej niż tylko życiem. Przyjdą z odpowiedzią: „dlaczego?”. Odpowiedzią: „dlaczego, kurwa, ja?”.
Gdyby ludzie mieli zamilknąć, stanąć do życia w niemym działaniu, po chwili w ogromnej większości ponieśliby fiasko. Nie potrafiliby niczego zrobić, osiągnąć bez gadania. Bez paplania, pierdolenia trzy po trzy…
Próbował uspokoić gonitwę myśli. Powoli wziął głęboki wdech i wyobraził sobie, jak powietrze rozchodzi się między ściśniętymi żebrami. Przy wydechu skoncentrował się na uchodzącym z niego cieple, które ulatywało, zgarniając z jego środka wszystko to, co nazywał szumem. Skupił się na fizyczności. Co teraz czuł? Życiodajne podgryzanie. Zdejmowanie jego skorupy. Płat za płatem, milimetr po milimetrze. Żył. Teraz. W kapsule wypełnionej ciszą i ciemnością. Jak w brzuchu matki. Lubił myśleć, że jako jeden z niewielu wiedział, jak to jest być zjadanym przez innych za życia.
Dookoła panował mrok, głębszy niż zwyczajna ciemność. Nie było tu ostatecznej czerni, która mogłaby uspokoić swoim konceptem końca świata. Istnienie czegoś więcej w sferze wyobrażenia mąciło w głowie. Czerń zmieniała się w granat, granat w kolor bordowy, a ten z kolei niepostrzeżenie przechodził w czerwień. Tę czerwień, która kojarzyła się jednoznacznie i nieodwołalnie. Z krwią. Tą, która jest dowodem na nieistnienie kogoś, kto jeszcze przed chwilą tu był. Tą, która mieszając się z jego krwią, burzyła porządek, prowokowała do krzyków. Tą, która zaczęła pojawiać się delikatnie, subtelnie, sącząc się z ran, a dopiero po chwili wylała jak rzeka z brzegów. Wybucha potężnym bólem i początkowo prawie niezauważalnym, wkradającym się w mózg, a po chwili niemożliwym do wytrzymania swędzeniem.
Bastian otworzył oczy, oddychał szybko. Próbował się uspokoić, ale już nie potrafił. Drżącymi dłońmi, mokrymi i śliskimi, odsunął pokrywę kapsuły. Kotłowały się w niej tysiące najedzonych nim istot. Srebrzyste rybie ciałka nakarmione jego skórą wirowały w tańcu improwizowanej instynktem sytej radości.
Razem z tym niezdarnym gestem gdzieś w bezwzględnie ciemnej, cichej przestrzeni obracały się jak w bezkresnym kalejdoskopie ciała planet.
Ani on, ani inni nie zdawali sobie sprawy z tego, jak ważni są, jak ważny był każdy ich oddech. Każda łza odbijająca się w lustrach niezliczonych księżyców.
W nieustannie zmieniającej się i rozszerzającej przestrzeni, we wprawiającym w zachwyt i przerażenie, niemającym końca, nieprzeniknionym, nieuniknionym ruchu.
W moim pokoju dźwięczała cisza, przerywana stukaniem na klawiaturze i odgłosem szurania myszką. To był znajomy szum.
Ten akceptowalny. Ten, który nawet brzmi jak dobra muzyka. Taka, co przynosi ukojenie i relaks, albo nawet napędza do działania. Jak Freedom. Wolność. Noc dobiegała końca. Ostatnie minuty dzieliły ją od dnia, a ten dla mnie był synonimem snu. To w dzień zapadałem w śpiączkę. Byłem nieobecny, odwracałem wzrok.
Noc, przeciwnie, karmiła mnie swoim niebyciem i nienatarczywością. Otulała poczuciem bezpieczeństwa, dając przestrzeń do bycia sobą. Słowa „jestem sobą” mogły brzmieć prawdopodobnie właśnie nocą, gdy niepotrzebna jest zasłona dymna. Ludzie najczęściej przesypiają szansę zobaczenia prawdy o sobie. Jeśli ktoś kiedyś próbował rozmawiać ze sobą właśnie w nocy, pijany zmęczeniem, ten wie, że nie da się uniknąć pytania o to, kim tak naprawdę się jest.
Zdjąłem słuchawki i przez chwilę wsłuchiwałem się w ciszę, wciąż siedząc nieruchomo przy biurku. Moje oczy powoli przyzwyczajały się do rozpoznawania kształtów wokoło.
Pokój nie odznaczał się niczym szczególnym. Wszystko, co w nim było, miało swoje uzasadnienie, żadnych zbędnych przedmiotów, szpargałów. Choć był średnich rozmiarów, to gdyby się przyjrzeć, można by stwierdzić, że świeci pustkami. Minimalizm jest praktyczny.
Lubiłem ciemność, w którą wdzierało się światło z monitorów – dwóch wielkich i zakrzywionych tak, by maksymalnie odgradzały mnie od rzeczywistości. Na ekranie każdego z nich cztery prostokąty pokazywały to, co niezbędne do pracy. Zazwyczaj było to życie innych. Nie moje. Uliczny monitoring, kamery w hotelach przy głównych ulicach metropolii, konta, skrzynki mailowe, twarde dyski moich celów, a właściwie punktów zero, bo tak ich nazywałem. Dlaczego? Być może rezonowało z nimi owo zero. Brzmiało całkiem zgrabnie. Być może od tego zera wszystko się zaczynało. Jesteś nikim, jesteś zerem – mawiali do mnie niektórzy. Być może te obelgi wyszły z mojej podświadomości, by przerzucić swój ciężar na innych. Myślenie zero-jedynkowe, przyczyna – skutek, znalezienie zależności, struktury, algorytmu działań klientów pozwalały mi na poczucie sprawczości, którego tak brakowało mi w realu.
Z ulgą wyciągnąłem ręce nad głowę, dając odpocząć zmęczonym ramionom. Przeciągnąłem się i zapragnąłem kawy. Uśmiechnąłem się na samą myśl. Jednak nie wstałem i nie poszedłem do kuchni. Miałem coś jeszcze do zrobienia. Na wszystko jest czas i miejsce. Tak lubił mówić ojciec. Podobno. Ale ja wierzyłem tylko w jedną część tego powiedzonka. W czas. Nie w miejsce, którego wciąż, pomimo ukończonych osiemnastu lat, nie potrafiłem dla siebie znaleźć. Wiedziałem tylko, że moim miejscem mogłaby być ciemność.
Poprawiłem duże, okrągłe słuchawki, pod których ciężarem formowała się jedyna w swoim rodzaju fryzura komputerowego nerda. Pogłośniłem muzykę jazgoczącą i tak już dość głośno, a potem odpaliłem ustawienia i jeszcze bardziej zwiększyłem prędkość odtwarzania. Tak, teraz jest dobrze. Potok dźwięków zalewał mnie w odpowiednim rytmie. Rytmie, skądinąd, bardzo dobrze znanym. Rytmie mojego serca, którego spowolnić nie potrafiłem. Byłem od niego uzależniony. Szybkość, ruch, działanie, cel, punkt zero. Szybkość, ruch, działanie, szybkość, ruch, szybkość. Dojść do punktu zero, by dalej nie musieć nic. Zadawałem sobie czasem pytanie, czy o to właśnie mi chodzi? Czy dojście do tego punktu zero po to, by faktycznie nic nie musieć, było moim celem? Wiedziałem, że nie. Sam proces miał wartość samą w sobie, ale przyznanie się do tego wiązałoby się z pewnymi komplikacjami natury etycznej. Rozumiałem wszystko lepiej, gdy moje serce biło szybciej. Postronnym wydawać by się mogło, że to ucieczka przed sensem, jego zrozumieniem, stawianiem się mu. Ale po pierwsze postronnych tu nie było i nie będzie, a po drugie cała ta sprawa miała drugie dno. Nieoczywiste. Jak sama nazwa wskazuje, nie do zauważenia na pierwszy rzut oka.
Z pierwszym rzutem oka miałem do czynienia na co dzień. To był jedyny rzut oka, który wystarczał innym, by mnie osądzić. Byłem pewien, że każdy choć raz w życiu wykonał taki rzut oka – z własną niepodważalną jedyną słuszną oceną. No i co z tego? Czy to źle? A czy to musi być w ogóle jakieś? Po co się w ogóle nad tym rozwodzić? Strzepnąłem z siebie myśli, tak jak się strzepuje krople wody z dłoni, gdy w łazience zabraknie ręczników papierowych, i skupiłem się na pracy.
Obserwowałem uważnie to, co pojawiało się na monitorach. Obraz z kamery przed sejmem ukazał nadjeżdżającą taksówkę. Zatrzymała się na końcu ulicy, tak że kamera uchwyciła tylko jej tylne drzwi. Pozostawały zamknięte. Gdy jednak taksówka zniknęła z obrazu, w stronę wejścia do sejmu szedł Wilk, mój punkt zero. Miał na sobie rozpiętą marynarkę i niedbale zawiązany krawat.
Błyskawicznie przeniosłem wzrok na inne ujęcia ulicznych kamer, które zajmowały jeden monitor. Wszystkie z okolic sejmu. Zegar na dole każdego z ujęć wskazywał czas. Już było widno. Zaczynał się dzień.
Wypisałem kilka komend i włamałem się na konto celu. Uruchomiłem kopiowanie danych i spojrzałem na zegar w telefonie. Poranek zbliżał się z całą swoją intensywnością. Do siódmej zostały cztery minuty. Zdążę. Gdy przenoszenie danych się zakończyło, zalogowałem się do skrzynki mailowej. Utworzyłem nową wiadomość, dodałem zaszyfrowany załącznik i wpisałem adres odbiorcy. W temacie wiadomości wpisałem: „prezent”. Gdy wcisnąłem „wyślij”, zadzwonił budzik.
Automatyczne rolety zewnętrzne zaczęły swoją powolną wędrówkę ku górze, by odsłonić świat. Podniosłem wzrok na okna i poczułem lekkie, prawie niezauważalne uczucie dyskomfortu. Wiedziałem, że to lęk… Wyłączyłem komputer, a dwa szerokie monitory momentalnie zgasły, choć spod biurka słychać było głośno pracujące wentylatory.
– Dzień dobry. – Zza drzwi dobiegły mnie słowa. Głos nie był ani chłodny, ani ciepły. Był zwyczajny. Zwyczajność w moim przypadku była na wagę złota. Doceniałem ją. Tego dnia nie było inaczej. Jednak nie odpowiedziałem. Podszedłem do szafy i chwyciłem dwie koszulki z długim rękawem. Wpakowałem je do plecaka, a potem sięgnąłem po bluzę. Założyłem ją na siebie, choć w jednej już byłem. Słońce za oknem obiecywało obfitość. To niepokoiło.
Niepokój miał to do siebie, że smakował znajomo. A do tego, jak się bardzo szybko okazało, szło się przyzwyczaić. Pierwszą jego porcję zajadałem każdego dnia na śniadanie. Popijałem go, przełykałem i wychodziłem z domu. Zamykałem za sobą drzwi tylko po to, by móc wrócić. W gruncie rzeczy, jakby się nad tym porządnie zastanowić, to taki powód był wystarczający.
Wiszący w kuchni nad stołem zegar z wielką tarczą wpisany był na stałe w nasze życie, moje i matki. Swoim tykaniem robił dobrą robotę. Sprawiał, że na chwilę można było się uczepić wzrokiem sekundowej wskazówki i czekać przez całe długie sześćdziesiąt przesunięć na tarczy na ruch wskazówki minutowej. A ta zawsze lekko drgała, jakby się i ona czegoś bała, wykonując krok do przodu. Nie byliśmy sami. Mieliśmy swoją wskazówkę. Mijałem ją za każdym razem, gdy szedłem do łazienki. Przechodziłem też obok wielkiego lustra, o którego istnieniu zawsze pamiętałem i nigdy w nie nie spoglądałem.
Schyliłem się, by podnieść kubek. Stał na podłodze w ciemnym przedpokoju. I kubek, i ja. Zajmowaliśmy tę samą przestrzeń, pomijaną, byle szybciej przejść dalej. Trzy metry kwadratowe z twardą, zimną, szarą podłogą. Ale też z pięknie przystrojonymi zdjęciami na ścianach, miękkim chodnikiem oraz kaflami z zasuszonymi kwiatami i ziołami, które własnoręcznie zrobiła matka, kiedy jeszcze jej ręce były w stanie utrzymać cokolwiek dłużej. Przedpokój oświetlały łagodnie sztuczne świece, palące się tam na wypadek niespodziewanej wizyty. Ta jednak nigdy nie nastąpiła. Chciało się tu wracać. Tylko po co? To nie były „gościnne progi”. Wręcz przeciwnie. Choć dla mnie codziennie stawały się pierwszym, milczącym świadkiem ulgi, powietrza wydychanego wraz z przekręceniem klucza od środka, odgradzającym od tego, co na zewnątrz.
Nie patrząc na kubek, odstawiłem go na szafkę z butami. Nie potrafiłem przy tym powstrzymać uśmiechu. Napis „dla ciebie synku” pozostawał nienaruszony. Gdy dostałem ten kubek w wieku pięciu lat, oznajmiłem rodzicom, że mają zakaz wstawiania go do zmywarki. Matka śmiała się wtedy tak, jak potem już śmiać się nie potrafiła. A ojciec wtedy… był. To wystarczało.
Wspomnienia mnie nie lubiły. A ja w ten właśnie sposób lubiłem o nich myśleć. To był patent na odpędzenie poczucia winy za to, że nie rozpamiętuję. Za to matka robiła to notorycznie. To słowo kojarzyło mi się z motorniczym. Nie widziałem, co prawda, związku, ale lubiłem brzmienie i jednego, i drugiego… Skryłem się w łazience, by wspomnienie mnie nie dopadło.
Szum wody działał kojąco. Zagłuszał, co tylko mógł. Zimny strumień sprawiał, że niezadowolenie płynące z tego dyskomfortu rosło jak wielka bańka mydlana. Porównanie do tak kruchej i pożądanej zabawy było w mojej głowie niezwykle trafione. Tu liczył się moment jej pęknięcia. To wówczas nastawało poczucie pustki, a to oznaczało, że zanim pojawiła się pustka, coś istniało. Gdy pod lodowaty strumień wody wkładałem ręce z naciągniętymi na dłonie mankietami bluzy i przemywałem nimi twarz, pustka pojawiająca się po zakręceniu kurka dawała pewność, że jeśli tylko zechcę, potrafię nie czuć.
– Wytrzyj to, proszę – powiedziała matka z uśmiechem, gdy zjawiłem się w kuchni, i podała mi śnieżnobiały ręcznik. Nie czekając na moją reakcję, podeszła bliżej, wyżęła rękawy bluzy i je wytarła, niezdarnie manipulując ręcznikiem. Nie mogłem oderwać wzroku od jej dłoni, które układały się w dziwne arabeski, gdy usiłowała wycisnąć w ręcznik resztki wody.
Chwyciłem pilota i wcisnąłem czerwony przycisk. Telewizor, przymocowany do ściany jeszcze za czasów ojca, momentalnie uruchomił program informacyjny. To był jeden z dwóch programów, który „grał” w kuchni. Grany, nie oglądany. Drugim był program śniadaniowy. To pudło nadawało, zagłuszało, żyło, gdy wciskano czerwony guzik. I umierało, gdy ten sam guzik był wciskany ponownie. O to tu chodziło. O ten powtarzalny cykl. I o posiadanie tego guzika. Jak go czasem określała matka: „guzika śmierci”.
Płatki zalane sokiem pomarańczowym szybko straciły swoją chrupkość. Odpaliłem telefon i poprawiłem słuchawki, które wciąż miałem na głowie. Audiobook czytany Gosztyłą zaczął się niewinnie, ale już w drugim zdaniu pojawił się trup. Był zgniły, zakopany w bagnie. To tak zupełnie jak ja, pomyślałem, zastopowałem książkę i zwiększyłem dwukrotnie prędkość odtwarzania. Zniekształcony głos lektora tym razem spieszył z wyjaśnieniami. Topielec, przeciągnięty do bagna, przestał zadziwiać swoim podobieństwem. Przełknąłem kolejną porcję płatków. Były miękkie i puchate. Obleśne.
Nogi matki pojawiły się w drzwiach. Przystanęły tylko na moment, by ruszyć dalej. Nie podnosiłem głowy, udawałem, że jej nie zauważam. Niepewny krok, zbyt miękkie lądowanie stopy na wykładzinie zdradzały jej dzisiejsze samopoczucie. Tylko twarz pozostawała niezmienna. Z lekkim uśmiechem. Zawsze z takim samym, niezależnie od okoliczności. Był czas, że ten uśmiech doprowadzał mnie do szału. Nawet się z nią o to kłóciłem. Pokaż swój ból, wrzasnąłem jej pewnego razu prosto w twarz. To takie proste! Ona wiedziała, że nie o jej ból mi chodzi, ale o mój. Ten, którego pokazać nikomu nie mogłem. Nie umiałem.
Usta matki się poruszyły. Zauważyłem to kątem oka. Wiedziała, jak stanąć, miała za sobą lata praktyki, podczas których choroba dzień po dniu pozbawiała ją możliwości swobodnego ruchu. Ona znajdowała dla tego ograniczenia pogodne, alternatywne rozwiązanie. Podniosłem wzrok, a ona była na tak zwanym swoim miejscu. Widziałem jej profil. Ładny, muśnięty czasem i stwardnieniem rozsianym… Leki niekiedy pomagały. Nauczyłem się widzieć już przy śniadaniu, którego zwykle nie jadała, jaki będzie miała dzień. Zajmowała to swoje niewłaściwe miejsce przy oknie. Każdego ranka tak samo. Powtarzalne czynności nadawały nam obojgu pewien sens, choć czy był on tak bardzo potrzebny? Słońce świeciło wyblakłym światłem. Może nie miało dziś wystarczająco siły lub ochoty. To zrozumiałe. Ja też nie miałem. Ochoty, a matka siły.
– Nakarm Imbryczka – powiedziała w końcu i odsunęła się od okna, swojego porannego przyjaciela. Czytałem z ruchu jej warg. W słuchawkach akcja przyspieszała. Moje ruchy stawały się również coraz szybsze, mechaniczne. Wiedziałem, że matka trzasnęła wejściowymi drzwiami, choć tego przecież nie słyszałem.
Telefon powiadomił o nadejściu przelewu, szybko dodając wiadomość od klienta. „Spisałeś się, ale to nie koniec zadania”. Wstałem od stołu i odstawiłem resztki płatków z sokiem na podłodze. Imbryczek wiedział, czego ma się spodziewać. Niespiesznie podszedł do miski, powąchał wątpliwy poczęstunek i ułożył się tuż obok, by nie robić przykrości właścicielowi. On też odgrywał swoją wyuczoną rolę. Gdy to ja zatrzasnąłem za sobą wejściowe drzwi, pomyślałem, że kot tylko machnął ogonem, ale wciąż pozostał w tym samym miejscu.
Wyszedłem z naszego niewysokiego bloku, takiego na kilka mieszkań. Stare budownictwo, odremontowane nie tak dawno temu. Różowa farba, choć nowa, odchodziła gdzieniegdzie płatami. To było w porządku. Wyglądało znajomo. Zerknąłem na okno swojego pokoju z zewnątrz. Znajdowało się na parterze, tuż przy drzwiach na klatkę schodową. Słońce świeciłoby mi prosto w twarz, gdybym stał teraz w swoim pokoju na samym środku i wyglądał za okno. Odwróciłem się szybko i ruszyłem przed siebie.
Wypchany plecak lekko uciskał skórę na plecach. To było miłe uczucie. Wszedłem do lasu z opuszczoną głową, ale z każdym kolejnym krokiem unosiłem ją delikatnie. To był ruch przepełniony plastycznością i całkowicie niedostrzegalny. Dopiero gdy zdałem sobie sprawę, że idąc, wpatruję się w chmury, które już prawie zupełnie przysłoniła migocząca zieleń, wiedziałem, że jest w samym środku lasu. Do wyjścia z niego zostało jakieś siedem minut. Siedem minut to kupa czasu. Wystarczy, by pokazać twarz niebu.
Stawiając kolejny krok, poczułem miękkość. Czarny but ochoczo ślizgał się po podłożu i delikatnie w nim grzązł. To koiło, ponieważ na moment zostawiał rozmazany ślad. Po sobie. Równocześnie też niespecjalnie martwiło, że ten akurat ślad nie będzie tu wiecznie. Chmury, w które mogłem patrzeć jeszcze przez cztery minuty, ratowały obietnicą deszczu. Rozmoknie każdy ślad na bagnie. Jak bagno – taki właśnie chciałem być. Rozmokły, nieutrwalony, zamaskowany.
Las czytał nastroje. Odwzajemniał je. Czasami nawet je wyprzedzał, jakby kreował trend. Trend na buńczuczność lub zażenowanie. Te nastroje zjawiały się nagle, ale przecież wcale nie niespodziewanie. Wkraczało się do lasu z pełną świadomością, że coś się wydarzy. I bach! Mroczna zieleń sosen rysowała własną mapę uczuć. Zazwyczaj to lęk był tym najmocniejszym. Tak, tak, wiadomo dlaczego. Powód był prosty i zwalanie tego wszystkiego na las stanowiło dość głupi wybieg. Powodem był cel, do którego przez ten las szedłem.
Minuta. Została minuta na uniesienie głowy, ramion, na zachwyt tym, co dookoła. Trzydzieści sekund, dwadzieścia dziewięć, trzynaście, pięć, cztery, trzy. Pod stopami zauważyłem złoty liść. Za wcześnie na niego. Wśród sosen wyglądał jak złoty medal, zdobyty przez przypadek, gdy przeciwna drużyna nie zjawiła się na mecz. Tak jak zawsze chciałem zrobić. Zwyczajnie nie przyjść. I tyle. Zwyczajnie nie być. I tyle. Przecież to bardzo proste.
Gdy wyszedłem z lasu, w kieszeni zawibrował telefon, synchron z apple watchem zapewniał mi łatwy monitoring tego, co potrzeba. Ale następne zlecenie musiało zaczekać.
Kolejne kroki, szybsze bicie serca. Uspokój się, powtarzałem w myślach. Naciągnąłem na uszy słuchawki, włączyłem podcast, przyspieszyłem dźwięk tak, że sam niewiele rozumiałem. Ale to nie był problem. Sam też przyspieszyłem, byle wejść, przejść, dojść, wyjść. Plan był właśnie taki. Cztery punkty i nic pomiędzy. Przetrwać. Stanąłem przed drzwiami do szkoły i poczułem na sobie rzut oka. Wiele rzutów okiem. Tych pierwszych i zapewne ostatnich. Nie odwróciłem się. Szarpnąłem drzwi i zniknąłem.
Z korytarza wylewała się wezbrana rzeka ludzi. Przyjąłem to za dobrą monetę. Schyliłem głowę jeszcze bardziej, odruchowo poprawiłem kaptur, nasuwając go na czoło. Palcami dłoni wczepiłem się w ściągacze na rękawach bluzy, trzymałem się ich zapewne jak tonący brzytwy.
Nie rozpoznawałem twarzy ani sylwetek. Moja uwaga była skupiona na celu. Dojść niezauważenie – o ile to było w ogóle możliwe – z punktu A do punktu B. I już. Krótki odcinek biegnący przez szkolny hol. Stopy, dużo stóp, zlewały się w jedną masę. Podcast, w tym momencie o niczym, jazgotał pobłażliwie w uszach, zagłuszając słowa, które mogły paść lub padały z ust tych, z którymi musiałem w tej chwili dzielić przestrzeń. Tę wspólną, bo przecież ja sam przebywałem gdzie indziej. Gdzie? Tego nie umiałem zidentyfikować.
A gdyby tak zatrzymać się i spojrzeć im wszystkim w oczy? Nie, nie zrobię tego. I basta! – krzyknąłem w myślach, uczepiłem się tego ostatniego słowa i zacząłem powtarzać je sobie w głowie z częstotliwością bicia serca. Przez moment byłem jednak pewien, że słyszę bicie nie tylko swojego serca. Taka częstotliwość u jednej osoby nie byłaby przecież możliwa.
– Basta! Basta! Basta! Basta! – wypowiadałem teraz szeptem, coraz szybciej i szybciej, aż nagle stanąłem jak wryty i jednak uniosłem twarz. To było bezpieczne. Patrzyłem na ścianę. A na mnie nie patrzył nikt. Rówieśnicy obchodzili mnie z daleka, spiesząc się na rozpoczęcie roku szkolnego. Za to ze ściany patrzyła na mnie Bestia. Najpierw to usłyszałem, powtarzając z zawrotną prędkością „basta”, które jak bagno w lesie rozmyło się do fonetycznej bestii. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że przywołany potwór spogląda na mnie z korkowej tablicy.
– Dzień dobry. – Głos psycholożki ciął swoją siłą. Ani drgnąłem. – Cieszę się, że jesteś – powiedziała, tak głośno, że usłyszałem ją mimo jazgotu w słuchawkach i dudnienia w piersi. Byłem pewien, że wraz z nią powiedział to potwór wpatrujący się we mnie z plakatu na ścianie.
– Co? – Poczułem się zdezorientowany. Tego uczucia nie było na liście spodziewanych. Nie teraz, nie tu.
– Miło cię widzieć po przerwie wakacyjnej. Szykujemy w tym roku zajęcia terapeutyczne za pomocą sztuki. Weźmiemy na warsztat znane bajki. – Terapeutka wskazała na plakat.
Parsknąłem, rozpaczliwie łapiąc powietrze. Być może powodem takiej reakcji było zaskoczenie, że Bestia na plakacie po pierwsze pochodziła z czegoś, co z samej swojej nazwy miało się kojarzyć z bezpieczeństwem: bajką, a po drugie dlatego, że bardzo przypominała… mnie samego.
Zerknąłem jeszcze raz. Na plakacie była też Piękna, Kopciuszek i inne postaci, które raczej powinienem znać. Dziś nie wszystkie rozpoznawałem. Tylko Bestia gapiła się na mnie. Jak? Dość życzliwie. I właśnie to „życzliwie” zupełnie tu nie pasowało. Miałem wrażenie, że patrzę w lustro. A życzliwe odbicie nie mogło się wówczas przytrafić za żadne skarby.
– Ej, weź się odważ wreszcie! – Poczułem szarpnięcie, odwróciłem się odruchowo i w tym momencie przejeżdżający na wrotkach Aleks ściągnął mi z głowy kaptur. Słuchawki uderzyły o podłogę, a ja zobaczyłem ich: ludzi, którzy w tej chwili nawet nie próbowali ukryć odrazy malującej się na ich obliczach.
Bestia patrzyła prosto w twarze. Było ich sporo. A nawet więcej. Ponownie stwierdziłem w duchu, że nie tego się spodziewałem. Naiwność miewała to do siebie, że zanikała, wyczekując odpowiedniej pory, by się pojawić.
Śmiech Aleksa rozpadał się na kawałki. Brzmiał doskonale. Tak jak powinien brzmieć śmiech. Zadziornie. Elegancko, ale i rubasznie. Tak brzmiał śmiech z dobrego źródła. Tak brzmiał śmiech, którym ja nigdy się nie śmiałem. Aleks szybko wrócił i zakręcił koło na wrotkach, podwijając długą spódnicę. Była czerwona. Jak maki, pomyślałem. Pasowała mu, choć przecież utożsamiał się z płcią męską. Absolutnie genialnie dziś wyglądał. Czarna bluza z czachą, beret z antenką w mocno cytrynowym kolorze i usta pomalowane czerwoną szminką. Skąd czerpał w tym wszystkim taki luz?
Przełknąłem ślinę, przeniosłem wzrok na pozostałych i zastygłem w bezruchu. A może to oni zastygli? Jak w zabawie „Raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy”. Cóż za nieprawdopodobnie trafne porównanie!
Nagle otworzyły się drzwi i bagienny las wszedł do środka. Miałem wrażenie, że gram w filmie, a moja scena jest kręcona w spowolnieniu. Udźwiękowieniem był świst wiatru i oddech. Bezbrzeżny, głęboki, sponiewierany. Do środka wlatywały mokre liście, ciężko opadając na kolegów z klasy, dyrektorkę, psycholożkę. Oblepiały ich gładkie nogi, ręce, opadały na gładkie twarze i zwisały tak, jak płaty mojej skóry, której nienawidziłem z całych sił. Serce waliło mi jak oszalałe, a im szybciej biło, tym bardziej uderzały na wietrze szeroko otwarte wejściowe drzwi.
Z kanciapy woźnego wyłonił się Pan Ekipa Sprzątająca, przeszedł obok, jakby zupełnie nie zauważając tego, co się dookoła dzieje. Uniósł dłoń i klepnął mnie w ramię.
Stałem sam, pod tablicą korkową.
– Chodź! – krzyknęła psycholożka z oddali i zniknęła za rogiem, w długim korytarzu prowadzącym do sali teatralnej.
– Chodź, chodź – odpowiedział echem Pan Ekipa, znikając w szatni.
Rozejrzałem się po pustym holu. Drzwi wejściowe były zamknięte. Podłoga wysprzątana. Mokrych liści brak. A ja, doskonale pamiętawszy, co wisiało na ścianie, tuż nad moją głową, nie odwracając się, zrobiłem krok w tył. A potem przekrzywiłem głowę tak, jak Bestia na plakacie. I uśmiechnąłem się pierwszy raz, od kiedy pamiętam.
– No to teraz nie jestem sam – wyszeptałem, poprawiłem kaptur, słuchawki, naciągnąłem ściągacze na dłonie i ruszyłem dalej.
Sala teatralna dawała przestrzeń. Zajęta przez innych, sprawiała, że w tłumie uporządkowanym jakimś wspólnym celem poczułem się nieco spokojniej. Usiadłem byle gdzie, nieopodal swojej klasy. Opuściłem głowę. Czekałem. To była moja jedyna strategia, innej jak dotąd nie wymyśliłem. Zresztą nie widziałem takiej potrzeby. Lepiej być przegranym w jednej kategorii, z jedną strategią, niż w wielu.
Poczułem swędzenie. Nie zrobiło to na mnie wrażenia. To uczucie było tak znajome, jak bicie serca. Było częścią mnie. Irytacja przyszła po kilku sekundach. Wyczekiwałem kolejnego spazmu chorej skóry. Podrapałem się po ręce przez bluzę. Potem po karku. Znów opuściłem głowę. Wyczekiwałem. Mógłbym policzyć do siedmiu. Tyle by wystarczyło. Podjąłem wyzwanie. Przy trzech po prawej stronie zwolniły się miejsca. Przy pięciu po lewej. Przy sześciu z tyłu poczułem poruszenie. No i siedem. Gdyby ktoś spojrzał na nas na nagraniu z drona, zobaczyłby wypełnioną po brzegi widownię z przerzedzoną plamą po lewej i po prawej, a w niej, w środku tej plamy, ja jeden.
Przywykłem.
– Raz, dwa, trzy, cztery… – padło ze sceny. Po głosie poznałem dyrektorkę. Nie patrzyłem na nią. Zaraz będzie po wszystkim, uspokajałem sam siebie. Pojedyncze śmieszki z widowni zabrzmiały nawet miło.
– Imponujące, chodziła pani na korki z matmy w wakacje! – Karen potrafiła w sarkastyczny żart. Podobała mi się jej swoboda, którą myślałem, że ma. Czy miała faktycznie, nie chciałem wiedzieć, nie chciałem jej poznawać na tyle, by się dowiadywać tego na pewno.
Uśmiechnąłem się delikatnie, czując, jak w kącikach ust zaczyna drapać odsuwający się od skóry płat. Dmuchnąłem przez zaciśnięte usta. Nie pomogło.
– Tak, ale z francuskiego – podjęła dyrektorka. Jej nieświadomość rozbawiła wszystkich, a najgłośniej śmiała się Karen, odrzucając ciężkie, błyszczące włosy na plecy wyzierające z wycięcia w sukience, to zawsze była sukienka. – Każdą wolną chwilę staram się wykorzystywać na naukę nowych rzeczy.
Śmiech przetoczył się po widowni w towarzystwie pojedynczych gwizdów i oklasków. Cóż, nowy rok szkolny czas zacząć.
– Mam taką specjalną aplikację do tego. – Dyrektorka była gotowa wyjąć telefon, by zademonstrować, ale bardzo szybko przerwał jej Aleks.
– Francuski Tinder dla początkujących seniorów – oznajmił na stojąco, wyróżniając się z tłumu. Zerknąłem na niego spod kaptura. Po co się kryłem? Po co teraz się kryłem? Widzieli mnie przecież, choć nie chcieli patrzeć. Koniec, kropka. Uśmiechnąłem się razem z rechotem widowni, ale nie było mi do śmiechu. A raczej było i nie było jednocześnie. Miałem na sobie warstwy, warstwy też skrywałem w samym sobie. Zastanowiłem się nad tym, gdzie dziś mogła zaprowadzić mnie wzbierająca jak spiętrzone fale furia. Ponownie poczułem wibrowanie telefonu. Na nadgarstku apple watch zaczął drgać. Nowe wiadomości od klienta. Ponaglające.
Zerknąłem na scenę. Dyrektorka coś mówiła do Marka, który nagle zmaterializował się tuż obok niej.
– Coś tu capi – rzucił ktoś za mną. To był cios, których miało być wkrótce więcej.
– Tak, jak zwykle. – Dezaprobata w głosie kogoś innego została zagrana perfekcyjnie. I po co komu nauka aktorstwa? Tu były same utalentowane gwiazdy.
Śmiechy, szepty, których dyrekcja ani kadra zdawała się nie zauważać.
Po chwili na scenę weszła matka Marka. Miała ksywę Prezydentka. Kandydowała w wyborach prezydenckich i była niezależna. Nie podlegała żadnej partii. Zdobyła wystarczającą liczbę podpisów i stała się najgroźniejszą rywalką pewniaka prawicy. Prezydentka miała na sobie obrzydliwe buty i ładną bluzkę. Gdyby to kogoś obchodziło. Miała też pewny siebie głos z lekką chrypką i pieprzyła trzy po trzy. Składnie, ładnie i bez większego sensu. Motywacyjne gadki pierwszego września to stały punkt programu. Miały działać jak strzał z pistoletu, obwieszczający start maratonu. Bum!
– Bardzo dziwnie pani pachnie. – Podniosłem głowę. Głos nie należał do Prezydentki. Na scenie przy mikrofonie stała dziewczyna-kwiat. Tak ją na mój pierwszy w życiu rzut oka oceniłem, ja, co oceny mam gdzieś… Drugiej chwili miało nie być. Opuściłem wzrok, komórka ponagliła wiadomością od klienta. – Gdzie siedzi trzecia „b”? – spytała Kwiat. – Widownia klaskała, gwizdała, mruczała.
– Chodź. – Syn Prezydentki wyszedł na scenę, by zaprowadzić nową do naszego sektora.
– Dziękuję – odparła. Tym razem nie ze sceny. Była obok. Tuż obok mnie. To było nowe. Cisza, która nagle pozwoliła sobie na tak uroczyste wybrzmienie, tym razem zaskoczyła. Przytłoczyła.
Moje serce zwolniło. Zacząłem się pocić. Czułem to na własnej skórze i własnym nosem. Zalała mnie fala gorąca. Wiedziałem, jak teraz wyglądam… Jej dłoń na moim ramieniu zwyczajnie leżała. Jej usta przy moim uchu zwyczajnie szeptały.
– Dziwna jest. – Kwiat wskazywała na Prezydentkę, ale ja tego nie widziałem. Miałem zamknięte oczy. Powieki z całą siłą ściśnięte. Góra wciśnięta w dół, dół w górę. Nic. Zero. Chciałem nie czuć nic. Chciałem nie być teraz sobą. Ale byłem. Ból w kącikach oczu i wokół ust nie dawał mi zapomnieć o własnym beznadziejnym istnieniu. Poczułem, jak pęka skorupa strupa przy dolnej wardze, a z rany zaczyna się sączyć krew. W zwyczajnych okolicznościach wyjąłbym chusteczkę lub wytarł to rękawem. Tym razem wciąż siedziałem sparaliżowany i tylko coraz mocniej czułem odór, który sam z siebie wydzielałem.
– Oj – rzuciła Kwiat. Jej ręka już nie spoczywała na moim ramieniu, usta odsunęły się nieco. Kątem oka dostrzegłem jakiś gest, który mógł obiecywać powrót do normalności, ale nie, ona otworzyła szeroko swój plecak i zaglądając do środka, przekładała szpargały. Wreszcie wyciągnęła coś, rozpakowała i przyłożyła do mojej twarzy. To coś wchłonęło całą krew. Trzymała tak chwilę, sprawdzając, czy już się nic nie sączy.
– No, już, jest dobrze, spójrz, ile krwi było – szepnęła ze szczerym zdumieniem. Podniosłem twarz. Kwiat trzymała w dłoni podpaskę przesiąkniętą moją krwią.
– Ja pierdolę, co ty tam masz?! – krzyknęła Śnieżka, dziewczyna nieskazitelna. Teraz wykrzywiała twarz w grymasie odrazy, którego nie potrafiłem zignorować.
Poruszenie na widowni było zauważalne. Choć dyrekcja usilnie prosiła o spokój, wszyscy doskonale wiedzieli, że tym sposobem zakończyliśmy przemówienie motywacyjne Prezydentki, która teraz stała i próbowała powiedzieć coś, co wskrzesi w nas jakąś solidarność z odmieńcami takimi jak ja. Obcymi, innymi, odrażającymi.
Redakcja i korekta: Słowność Julia Diduch-Stachura
Opieka wydawnicza: Marika Krajniewska
Projekt okładki: Łukasz Różyński
Projekt graficzny i skład: Łukasz Różyński
Copyright © Joanna Brodzik
Copyright © Marika Krajniewska
Copyright © MAGNIFIKA
Copyright © Wydawnictwo Papierowy Motyl
ISBN 978-83-67533-59-1