Kaktus - Sarah Haywood - ebook + audiobook + książka

Kaktus ebook i audiobook

Haywood Sarah

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Poznajcie Susan, najbardziej kłującą babkę na świecie!

Błyskotliwy debiut powieściowy o dużym ładunku emocjonalnym.

Opowieść o miłości, która przychodzi zawsze nie w porę, o mierzeniu się z tym, co nieoczekiwane i godzeniu z tym, co nieuniknione.

Susan Green wiedzie uporządkowane życie, w którym nie ma miejsca na zbędne emocje. Jej mieszkanie jest idealne dla singielki, pracuje według praw swojej ukochanej logiki, a stabilny układ w życiu osobistym zapewnia kulturalne oraz inne − bardziej… intymne − profity. 
Jednak w obliczu nagłej utraty matki, i − co jeszcze bardziej nieoczekiwane − możliwości, że wkrótce sama matką zostanie, ziszcza się jej największy koszmar. Susan traci kontrolę.
Tymczasem na scenę wkracza Rob, nieco podejrzany, lecz pełen dobrych chęci przyjaciel jej brata nieudacznika. I gdy uporządkowany świat Susan pogrąża się w chaosie, a termin porodu staje się niepokojąco bliski, kobieta znajduje w Robie niespodziewanego sojusznika. Szansa na to, by znaleźć prawdziwą miłość, a jednocześnie nauczyć się, jak kochać samą siebie, wydaje się całkiem realna, jeśli tylko Susan uda się choć odrobinę odpuścić.
Prawa do adaptacji powieści kupiła firma producencka Reese Witherspoon, Hello Sunshine. Film będzie dostępny na platformie Netflix, a w roli głównej zobaczymy samą Reese Witherspoon.

Wielbiciele powieści „Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze” pokochają „Kaktusa”!
Niezwykle zabawna i przenikliwa powieść.
Sarra Manning, „Red Magazine”


Potyczki prawne, działanie wbrew wszelkiej logice, lęki i radości macierzyństwa − wszystko to znajdziemy w przenikliwej, zabawnej i poruszającej powieści o kobiecie, która uczy się, jak podchodzić do życia z nieco większym dystansem. 
„Daily Mail”


Pełna czułości powieść o niełatwych próbach wyjścia poza bezpieczną strefę komfortu.
„Bride Magazine”


Debiut Haywood to szczera i urocza opowieść o przejściu pewnej kobiety od samotnej, uporządkowanej egzystencji do chaotycznego życia pełnego miłości.
Booklist


Zachwycająca galeria postaci. Autorka zręcznie prowadzi nas przez meandry życia Susan. Ciepły i dowcipny portret kobiety, która w końcu dostaje najlepszą rodzinę, na jaką zasługuje.
Kirkus

Sarah Haywood udowadnia, że zna brytyjską literature jak własną kieszeń. Wykorzystuje ten sam kpiący humor, który znajdziemy w Dumie i uprzedzeniu Jane Austen (…) czy w Dzienniku Bridget Jones Helen Fielding.

"Le magazine Litteraire”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 401

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 13 min

Lektor: Agata Skórska

Oceny
3,9 (550 ocen)
184
190
115
54
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lee_Loo
(edytowany)

Z braku laku…

Zabawna? Dowcipna? Ciepła? Nie, to nie jest komedia romantyczna, to powieść o samotnej zgorzkniałej starej pannie, która chandryczy się ze wszystkimi o wszystko i jej migawkowych retrospekcjach smutnego dzieciństwa. Jednowymiarowe postacie, płytkie rozwiązania sytuacyjne, banał goni banał. Do tego nużący, długi opis porodu, po którym oczywiście (SPOILER) następuje romantyczny happy end. Przygnębiające lub płytkie na zmianę, na pewno nie na chandrę. Dla mało wymagającego czytelnika.
70
aleksandramczech

Z braku laku…

Moglo byc lepiej.
20
Olusiappp

Nie polecam

bardzo slaba
20
Blackrhedog

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo sympatyczna lektura, idealna gdy potrzebujemy pozytywnej energii bez burzy zdarzeń.
10
dorotkay

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




KSIĄŻKA, KTÓRĄ POKOCHAŁY GWIAZDY HOLLYWOOD.

W JEJ EKRANIZACJI GŁÓWNĄ ROLĘ ZAGRA REESE WITHERSPOON!

Susan Green jest jak kaktus – nie pozwala nikomu zbliżyć się do siebie. Ma satysfakcjonującą pracę, mieszkanie idealne dla singielki i wygodny układ w życiu osobistym, który zapewnia jej kulturalne oraz inne – bardziej… intymne – profity. I wszystko robi tak, jak chce.

Jest świetnie, tak by wam powiedziała.

Gdybyście jednak spytali jej znajomych, jaka jest Susan, pewnie stwierdziliby „jędza”, ale ona zupełnie by się tym nie przejęła.

Więc raczej nie polubilibyście Susan Green.

Ale może dajmy jej szansę. Bo w jej życiu wkrótce pojawią się zmiany, które zmuszą ją do innego spojrzenia na świat. I straci coś, co dotąd wydawało jej się najbardziej istotne – kontrolę nad wszystkim. Pogrąży się w chaosie, zwłaszcza kiedy w jej życie wkroczy mężczyzna, z którym jeszcze niedawno nie zamieniłaby ani słowa.

Czy już za późno na to, aby znaleźć prawdziwą miłość? A może czas zrzucić kolce i po prostu zakwitnąć?

SARAH HAYWOOD

Brytyjska pisarka, z wykształcenia prawniczka. Po latach pracy w zawodzie zdecydowała się spełnić marzenia z dzieciństwa i zostać pisarką. Z wyróżnieniem ukończyła studia kreatywnego pisania i zadebiutowała świetnie przyjętą powieścią Kaktus.

Lubi czytać i wędrować po górach. Czas wolny spędza na rozwiązywaniu łamigłówek… Mieszka w Liverpoolu z mężem, dwoma synami i dwoma rudymi kotami. Obecnie pracuje nad drugą powieścią.

sarahhaywoodauthor.com

Książki w serii Mała Czarna

Olivia Beirne

LISTA, KTÓRA ZMIENIŁA MOJE ŻYCIE

Beth O’Leary

WSPÓŁLOKATORZY

ZAMIANA

Rachel Winters

CO POWIESZ NA SPOTKANIE?

Sarah Haywood

KAKTUS

Wkrótce

Beth O’Leary

W DROGĘ!

Tytuł oryginału:

THE CACTUS

Copyright © Sarah Haywood 2018

First published in Great Britain in 2018 by Two Roads,

an imprint of John Murray Press.

Published by the agreement with Lutyens & Rubinstein Literary Agency

and Book/lab Literary Agency, Poland

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2021

Polish translation copyright © Anna Dobrzańska 2021

Redakcja: Joanna Kumaszewska

Ilustracje na okładce: © Moremar/Shutterstock.com,

© Khuan/Shutterstock.com

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

ISBN 978-83-8215-692-8

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu elektronicznego: Robert Fritzkowski, Magraf s.c., Bydgoszcz

Dla Simona, Gabriela i Felixa

Sierpień

1

Nie jestem kobietą, która żywi urazy, rozpamiętuje sprzeczki czy kwestionuje motywy innych ludzi. Nie uważam też, że za wszelką cenę muszę mieć ostatnie słowo. Jeśli zaś chodzi o zasady, to zawsze są wyjątki. Nie będę stała z założonymi rękami, kiedy jeden człowiek wykorzystuje drugiego, i sama również nie dam się wykorzystać; zrobię wszystko, co w mojej mocy, by sprawiedliwości stało się zadość. Nic więc dziwnego, że po tym, co wydarzyło się w tym miesiącu, nie miałam innego wyboru, jak tylko natychmiast podjąć stanowcze działania.

O śmierci matki poinformował mnie brat, Edward. Chociaż była dopiero piąta trzydzieści, nie spałam; wisiałam nad muszlą klozetową, zastanawiając się, czy zwymiotować, czy przetrzymać nudności. Wymioty przynoszą kilkuminutową ulgę, ale niedługo potem wracają, więc przeprowadziwszy analizę zysków i strat, doszłam do wniosku, że lepiej będzie, jeśli po prostu wytrzymam. Podziwiałam swoje niezdrowe odbicie, kiedy w kuchni rozdzwonił się telefon. Ponieważ tylko nieliczni dzwonią na mój numer stacjonarny, wiedziałam, że to coś pilnego i że chodzi o matkę. Jak się okazało, nie było to nic pilnego, a brat zadzwonił o tak wczesnej porze chyba tylko po to, żeby mnie zaskoczyć.

– Suze, to ja, Ed. Mam wiadomości i nie są one dobre. Może lepiej usiądź.

– Co się stało?

– Nie wiem, jak to powiedzieć… Obawiam się, że…

– Edward, weź się w garść. Jest w szpitalu?

– Ona odeszła, Suze. Umarła w nocy. Wróciłem do domu koło drugiej. Byłem u kumpla, wypiliśmy kilka browarów. Światło w jej sypialni nadal się świeciło, więc zapukałem i zajrzałem do środka. Siedziała tak, że od razu wiedziałem, że coś jest nie w porządku. Lekarka pierwszego kontaktu powiedziała, że miała rozległy udar. Nie mogę w to uwierzyć.

Przełknęłam podchodzącego mi do gardła pawia i usiadłam przy kuchennym stole. Przez chwilę zgarniałam na kupkę okruchy tostów.

– Suze… Suze?

– Miała siedemdziesiąt osiem lat – odezwałam się w końcu. – I była po dwóch udarach. Można się było tego spodziewać. – Zawahałam się. Wiedziałam, że powinnam okazać współczucie, ale jeśli chodziło o brata, nie przychodziło mi to łatwo. – Pewnie znalezienie jej nie było najprzyjemniejsze – dodałam. – Przepraszam, nie mogę teraz rozmawiać, muszę szykować się do pracy. Zadzwonię później. I… Edward?

– Tak, Suze?

– Proszę, nie nazywaj mnie Suze.

*

Nie spodziewałam się, że zostanę sierotą w wieku czterdziestu pięciu lat, kiedy to większość ludzi wciąż ma oboje rodziców. Ale moi rodzice byli po trzydziestce, kiedy przyszłam na świat, a do tego ojciec zmagał się z pewną przypadłością, która znacznie skróciła mu życie. W ciągu ostatnich lat nie widziałam się z mamą tak często, jak powinnam. Jestem urzędniczką administracji państwowej pracującą w Project Delivery (analizujemy skomplikowane dane i sporządzamy szczegółowe raporty), więc jeśli godzinami nie ślęczę nad zapisanymi małym drukiem dużymi liczbami, staram się odpoczywać.

Kolejnym powodem moich rzadkich wizyt u matki było to, że Edward znów z nią zamieszkał, a on i ja – oględnie mówiąc – mamy inne poglądy na życie. Prawdę mówiąc, świetnie nam idzie schodzenie sobie z drogi. Jest zaledwie dwa lata młodszy ode mnie, ale jeśli chodzi o jego rozwój emocjonalny, dzieli nas co najmniej trzydzieści lat, a to znaczy, że mentalnie Edward wciąż pozostaje nastolatkiem. Bynajmniej nie dlatego, że jest opóźniony, ale dlatego, że ma słaby charakter i lubi sobie dogadzać. Podczas gdy ja ciężko pracowałam, żeby mieć dobrą pracę i stabilną sytuację, Edward zmieniał kolejne kiepskie prace, nic nieznaczące związki i obskurne mieszkania. Nic dziwnego, że po czterdziestce znowu zamieszkał z mamą.

*

To szok, kiedy dowiadujesz się, że zmarł ktoś z twoich bliskich, nawet jeśli ten ktoś był stary i schorowany. Musiałam posiedzieć kilka minut w ciszy i spokoju, żeby zebrać myśli. Uznałam, że ponieważ ja jestem w Londynie, a ciało matki w Birmingham, na nic się nie przydam. Postanowiłam pójść do pracy i zachowywać się normalnie, a przynajmniej tak normalnie, jak można się zachowywać, kiedy człowieka ciągle mdli. Nie zamierzałam mówić w pracy o tym, że umarła mi mama. Wyobrażałam sobie zamieszanie wokół mnie, te westchnienia, lepkie objęcia i smutek na twarzach kolegów opłakujących kogoś, kogo w życiu nie spotkali i o istnieniu kogo nie mieli bladego pojęcia. Jakoś mnie to nie kręci.

Wychodząc ze stacji metra nieopodal biura, w którym pracuję, poczułam falę gorąca, od którego rozmiękł świeży asfalt położony przed wejściem. Hałas i spaliny z wlokących się sznurów samochodów wydawały się intensywniejsze niż zwykle, a promienie słońca aż kłuły w oczy. Gdy dotarłam bezpiecznie do swojego biurka w najcichszym kącie dużej otwartej przestrzeni biurowej, włączyłam wentylator i skierowałam go na twarz. Nieco ożywiona, jak zwykle rano, poświęciłam kilka minut, przyglądając się kaktusom, które ustawiłam na biurku. Upewniłam się, że nie gniją, że żaden z nich nie więdnie z braku wody, omiotłam je pędzelkiem z delikatnego włosia, sprawdziłam, czy kompost w doniczkach ma odpowiednią wilgotność, i obróciłam je, żeby miały równy dostęp do światła słonecznego. Dopiero wtedy otworzyłam teczkę z aktami. Miałam nadzieję, że borykanie się z wyjątkowo trudnym raportem, który z końcem przyszłego tygodnia miał trafić na biurko kierownika działu, pomoże mi zapomnieć o tym, co wydarzyło się rano.

Dla kogoś, kto skończył studia prawnicze, moja praca nie jest może szczególnie fascynująca, ale ja ją lubię. Większość ludzi z mojego roku została notariuszami albo adwokatami, ja jednak wolałam bezpieczną posadkę w sektorze rządowym: przewidywalne, choć skromne pensje, całkiem znośny plan emerytalny i fakt, że nie będę narażona na kaprysy wspólników czy szefów kancelarii. Chociaż nie pracuję w zawodzie i nie mam umiejętności, których nabyłabym, pracując w kancelarii, znajomość prawa i biurokracji przydaje się, kiedy muszę rozpatrzyć skargę.

Gdyby nie to, że pracuję z ludźmi, przebywanie w biurze byłoby całkiem znośne. Tymczasem dziś ilość kłopotów i utrapień, z którymi musiałam się zmierzyć, wydawała się większa niż zwykle. Na przykład była dopiero dziesiąta trzydzieści, gdy poczułam zapach chińszczyzny, którą jeden z moich przysadzistych kolegów lubi przed południem podgrzewać w mikrofalówce w naszym maleńkim aneksie kuchennym. Żółć podeszła mi do gardła i jeśli chciałam uniknąć sprintu do toalety, musiałam czym prędzej napić się czegoś zimnego. Podeszłam do dystrybutora wody, gdzie na swoje nieszczęście spotkałam Toma, energicznego asystenta administracyjnego, który niedawno dołączył do zespołu i w którego bujnej brodzie zobaczyłam okruchy bagietki ze śniadania. Na jego widok zdałam sobie sprawę, że zaraz zirytuję się jeszcze bardziej.

– Cześć, Susan, właśnie o tobie myślałem. Założyłem grupę na Facebooku, żeby umawiać się na wyjścia do pubów i dzielić informacjami. Jeśli wyślesz mi zaproszenie do grona znajomych, dodam cię do grupy.

– Pracujesz tu od niedawna, prawda? – wydusiłam, kiedy woda z bulgotem spływała mi do kubka. – Wszyscy wiedzą, że nie mam konta na Facebooku.

– O jacie, poważnie? No to jak kontaktujesz się z ludźmi? Jesteś na Instagramie albo na WhatsAppie? Tam też mogę założyć taką grupę.

– Nie ma mnie nigdzie. Zwykle dzwonię albo wysyłam wiadomości.

– Nie! No, to dobre dla twojej mamy albo kogoś takiego. A jak utrzymujesz kontakty z ludźmi ze szkoły albo studiów? Co z twoim życiem towarzyskim?

Nie byłam w nastroju na takie rozmowy. Z jakiegoś powodu piekły mnie oczy – może oświetlenie w biurze było za ostre. Wytłumaczyłam, że nie mam ochoty utrzymywać kontaktu z ludźmi, których znałam przez chwilę kilka lat temu, a moim życiem rządzi prostota. Jeśli więc będzie chciał poinformować mnie o biurowych spotkaniach albo przekazać mi jakąś ważną wiadomość, ma mi wysłać maila. Mogłam zaproponować, żeby przeszedł piętnaście kroków dzielące jego biurko od mojego, ale wolałam go nie zachęcać.

Tuż po trzynastej, kiedy wyrzucałam do kosza kanapkę z białego pieczywa z masłem, którą miałam nadzieję zjeść, i kolejny raz próbowałam zebrać myśli, zobaczyłam Lydię – trzydziestoparolatkę i od niedawna singielkę – przemykającą pod ścianami biura. Co chwilę zerkała na opaskę na ręce. Zamierzałam zabrać się za analizę arkusza kalkulacyjnego, który wydrukowałam tuż przed krótką przerwą, ale biurowe spacery koleżanki sprawiały, że nie byłam w stanie się skupić.

– Lydio, celowo jesteś taka wkurzająca? – warknęłam, gdy czwarty raz mijała moje biurko.

Odparła, że na urodziny dostała opaskę monitorującą aktywność i musi wychodzić dziennie dziesięć tysięcy kroków, żeby wrócić do formy teraz, kiedy „wróciła do gry”. Sama też byłam singielką, ale w przeciwieństwie do niej nie zdecydowałabym się na taki dobór słów. Przy piątym okrążeniu zapytałam ją, dlaczego nie chodzi na zewnątrz, jak normalny człowiek. Najwyraźniej nie mogła. Umówiła się wieczorem na randkę w ciemno i nie chciała – brudna i spocona – ganiać po ulicach. Przy szóstym okrążeniu powiedziała, że sprawiam wrażenie tak zainteresowanej tym, co robi, że może chciałabym się przyłączyć. Odmówiłam. Przy siódmym okrążeniu miałam ochotę ją udusić. Rozpaczliwie potrzebowałam ciszy i spokoju, żeby przetrwać jakoś ten koszmarny dzień. Zaproponowałam, żeby przeniosła się na schody, dzięki czemu dwa razy szybciej spali z tyłka nadprogramowe kilogramy.

– Zrozumiałam aluzję, Susan – burknęła, zmieniła kierunek i wyszła przez drzwi wahadłowe. Jestem pewna, że nie tylko ja odetchnęłam z ulgą.

*

Wczesnym popołudniem Tom – rywalizujący z Lydią o tytuł najbardziej irytującego człowieka dnia – podszedł do mojego biurka. Próbowałam go ignorować, ale najwyraźniej uparł się, że będzie tak stał, dopóki nie zwrócę na niego uwagi.

– W przyszłym miesiącu robię charytatywną rundkę po pubach i zastanawiałem się, czy nie chciałabyś mnie sponsorować – powiedział. – Mogę podesłać ci linka do strony wydarzenia, skoro w najbliższym czasie nie zamierzasz korzystać z żadnych dobrodziejstw dwudziestego pierwszego wieku.

– Na co zbierasz pieniądze? – spytałam, odkładając długopis.

– Jeszcze nie zdecydowałem. Wiem tylko, że muszę zrobić ze swoim życiem coś pożytecznego. Może zrobię to dla pand… uwielbiam pandy… albo żeby powstrzymać globalne ocieplenie, bo to coś, czym w tej chwili naprawdę się przejmuję. Jest tyle szlachetnych celów. Od czego zacząć? – Zrobił przesadnie smutną minę.

– Słyszałam, że Stroke Association1 robi bardzo dobrą robotę – powiedziałam. Nie wiem czemu, ale znowu zaczęły mnie piec oczy.

– Może, ale to mało seksowne. Zresztą wydaje mi się, że mój kumpel w ubiegłym roku zgolił brodę dla osób po udarze. Chcę zrobić coś innego.

– W takim razie wróć, kiedy już coś postanowisz – odparłam, odwracając się od niego.

Ostatnio wszyscy w biurze zbierają pieniądze na szczytne cele. Kiedyś takie rzeczy zdarzały się raz, dwa razy w roku, a teraz bez przerwy słyszę o wspieraniu tego, sponsorowaniu tamtego: chodzą, biegają, jeżdżą na rowerze, pływają, wspinają się, zjeżdżają na linie, wędrują, brodzą w błocie. Nie to, żebym się skarżyła. Wręcz przeciwnie. Całym sercem wspieram osoby, które zużywają nadmiar energii dla dobra innych, zamiast dla siebie – nie licząc płynących z tego korzyści zdrowotnych i szlachetności takich zachowań. Mimo wszystko interakcje personalne, które stanowią ich nieodłączną część, mają wpływ na wydajność biura. Doszłam do wniosku, że powinnam porozmawiać ze swoją przełożoną, Trudy, chociaż wcale się do tego nie paliłam. Zresztą Trudy okazała się kolejnym utrapieniem.

Trafiła do naszego działu tego samego dnia i na to samo stanowisko co ja, tak dawno temu, że wolałabym o tym zapomnieć. Z początku męczyła mnie, żebym w przerwie na lunch wychodziła z nią na kawę albo wyskakiwała na kieliszek wina po pracy, wkrótce jednak uświadomiła sobie, że marnuje czas. Odtąd Trudy zdobywała kolejne szczyty firmowych stanowisk – po drodze czterokrotnie będąc na urlopie macierzyńskim. Zdjęcia produktów końcowych tych przerw stały w widocznym miejscu na jej biurku w całej swej piegowatej i krzywozębnej okazałości.

Kiedy odchyliła się na krześle i uśmiechnęła pobłażliwie, wyjaśniłam, że efektywność zespołu poprawi się, jeśli raz w miesiącu w wyznaczony dzień pracownicy będą mogli zareklamować swoją działalność charytatywną, znaleźć sponsorów i zebrać prawdziwe pieniądze. Trudy, która – jak zakładam – próbowała być zabawna, odparła, że może byłoby lepiej, gdybym raz w miesiącu przedstawiała swoje pomysły na to, jak podnieść wydajność zespołu. Rozbawiło ją to, mnie jednak nie było do śmiechu. Może wyczuła, że nie spodobała mi się jej reakcja, bo uśmieszek spełzł jej z twarzy, a w jego miejsce pojawiła się troska. Spytała, czy dobrze się czuję i czy nie złapałam przeziębienia, które atakowało kolejne osoby w biurze. Kiedy podsunęła mi pod nos pudełko chusteczek, przeprosiłam ją i wyszłam z pokoju.

*

Osiemnasta trzydzieści. Jedynym dźwiękiem było odległe buczenie odkurzacza, które przybierało na sile, w miarę jak urządzenie zbliżało się do pustego teraz biura, a w mojej głowie znowu rozpychały się niesforne myśli. Wyłączałam komputer i chowałam telefon do torby, kiedy Constanta, nasza sprzątaczka z Rumunii, otworzyła pchnięciem drzwi i dysząc, weszła do biura. Przygotowałam się na zwykłą wymianę uprzejmości.

– Dobry wieczór, Susan. Jak się masz?

– Doskonale – skłamałam. – A ty?

– Dobrze, dobrze, zawsze dobrze. Jesteś ostatnia?

– Jak zawsze.

– Ciężko pracujesz, zupełnie jak ja. Nie jak reszta tych obiboków.

Podeszła do mojego biurka, pochyliła się i zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu. Jej oddech parzył mnie w ucho.

– Ten tam… rzuca na podłogę brudne chusteczki. Chusteczki pełne smarków i glutów. Fuj. A tamta… na jej biurku zawsze pełno kubków upaćkanych tłustą szminką. Czemu nie zaniesie ich do kuchni? Ma tu połowę szafki z kubkami. Kiedyś sprzątałam jej biurko, ale teraz się nie przejmuję. Nie jestem jej matką. Duże dzieci. – Prostuje się. – A więc, Susan, dalej nie masz męża?

Gdyby to był ktoś inny, odparłabym, że to nie jego sprawa, ale ona i ja odbywamy tę samą rozmowę codziennie i znam już swoją kwestię na pamięć. Mówię jej, że chyba sobie żartuje.

– Bardzo rozsądnie! Mężczyźni! Harujemy w pracy, żeby zarobić pieniądze, a potem wracamy do domu i znowu harujemy. A co oni robią, jak skończą pracę? Rozsiadają się i myślą, że będziemy im usługiwać, albo znikają Bóg wie gdzie i wracają do domu z pustymi kieszeniami. Mój własny mąż, Gheorghe, zniknął, rozpłynął się w powietrzu jak dym… puf!… i już go nie było. Zostawił mnie z czterema córkami. Teraz wszystkie są mężatkami, ale ich mężowie są niewiele lepsi. Sprzątam w trzech miejscach, żeby wysyłać im pieniądze. Mówię im, żeby chowały je pod podłogą.

– Szczęście, że mają taką matkę – powtórzyłam, sprawdzając, czy mam w kieszeni kartę Oyster2, po czym wyłączyłam wentylator. Nagle zamarłam; dziś te słowa zabrzmiały jakoś inaczej.

Constanta rozpromieniła się.

– Jesteśmy takie same, ty i ja. Wiemy, czego chcemy od życia, i wiemy, jak to dostać. Nie przejmujemy się tym, co myślą inni. Dobry z ciebie człowiek, Susan.

Chciała uszczypnąć mnie w policzek, ale przypomniała sobie, że tego nie lubię, i poszła w drugi koniec pomieszczenia, żeby podłączyć odkurzacz. Kiedy wyszłam z biura i znów uderzyła we mnie fala gorąca emanującego z płyt chodnikowych, byłam zadowolona, że zdołałam przeżyć kolejny dzień, pomimo kłód rzucanych mi pod nogi przez moich współpracowników. Nikt by się nie domyślił, co wydarzyło się dzisiaj rano. Ale z drugiej strony ukrywanie uczuć zawsze przychodziło mi łatwo. Zobaczycie: mam do tego prawdziwy talent.

*

Po powrocie do domu zadzwoniłam do Edwarda. Dziwnie było rozmawiać z nim dwa razy dziennie i choć raz prowadzić z nim uprzejmą rozmowę. Okoliczności sprawiły, że musieliśmy zapomnieć o dzielących nas różnicach i zjednoczyć siły, przynajmniej do czasu pogrzebu i podziału majątku. Poinformował mnie, że kontaktował się z zakładem pogrzebowym i wstępnie zaplanował pogrzeb na przyszły piątek. Powiedział też, że zwłoki zostaną skremowane. Nie miałam nic przeciwko temu; nie pojmuję, dlaczego ludzie chcą, by ciała ich bliskich gniły w wilgotnej ziemi, albo stawiają pomniki, jakby liczyli, że dusza zmarłego przysiądzie na nagrobku i będzie czekała, aż ktoś wpadnie z wizytą, żeby mogła z nim pogawędzić. Do tej pory ja i Edward byliśmy więc zgodni.

– Nie sądzę, żeby zostawiła testament – rzuciłam. – Nigdy o nim nie wspominała. Będziemy musieli podzielić się dochodami ze sprzedaży domu i oszczędnościami. Zajmę się tym.

Zapadła cisza, a potem usłyszałam:

– Właściwie spisała testament. Kilka tygodni temu. Usłyszała w radiu, że każdy powinien to zrobić. Tłumaczyłem jej, że raczej go nie potrzebuje, ale sama wiesz, jaka była.

Miałam wrażenie, że jego ton zrobił się defensywny, ale może tylko mi się zdawało.

– Poważnie? Nic mi o nim nie mówiła.

Edward skontaktował się już z notariuszami, żeby poinformować ich o śmierci naszej matki, co uznałam za przejaw wyjątkowej praktyczności ze strony brata, bo jego umiejętności kierownicze ograniczały się do obstawiania zakładów, z których wygrane przeznaczał na kolejne zakłady albo na pizzę z dostawą do domu.

– Powiedzieli mi, że znajdą testament i skontaktują się z nami. Tę kwestię zostawiam im. Ja kompletnie się na tym nie znam.

W tym tygodniu miałam w pracy prawdziwe urwanie głowy, więc wbrew rozsądkowi byłam zmuszona polegać na Edwardzie. Udzieliłam mu szczegółowych instrukcji w kwestii zgłoszenia śmierci; podałam listę miejsc nadających się na stypę i kazałam zajrzeć do notesika, gdzie mama zapisywała adresy i numery telefonów, i skontaktować się z ludźmi, których należało powiadomić o jej śmierci. Żachnął się, kiedy spytałam, czy poradzi sobie ze wszystkim.

*

Kiedy skończyłam rozmawiać z Edwardem, była już dziewiąta. Przez cały dzień nie miałam nic w ustach – nie licząc dwóch ciasteczek Rich Tea na śniadanie – i kręciło mi się w głowie. Ugotowałam niewielką porcję ryżu i siedziałam przy kuchennym stole, walcząc z narastającymi nudnościami. Drzwi balkonowe do ogrodu były uchylone; do środka wpadał płacz noworodka z góry i smród z kubłów na śmieci z domu obok. Powinnam wytłumaczyć, że mieszkam w mieszkaniu – na parterze przerobionego wiktoriańskiego segmentu – w południowym Londynie. Wynajmowałam je przez ponad dziesięć lat, aż w końcu właściciel budynku postanowił go sprzedać. Do tego czasu zdążyłam zaoszczędzić ze swojej nędznej pensji dość pieniędzy, żeby wpłacić zaliczkę. Jestem więc teraz właścicielką nieruchomości albo raczej wielkiego kredytu hipotecznego.

Kiedy siłą woli podniosłam widelec do ust, zobaczyłam Winstona, kota sąsiadki, wielkiego, rudego kocura, liżącego futro na moich terakotowych płytkach. Nie przepadam za kotami, nie podoba mi się, jak przemykają pod zaparkowanymi samochodami czy przeciskają się między sztachetami, gdy człowiek wykona byle przyjazny gest. Winston jest jednak wyjątkiem. Kiedy podchodzę, ani myśli się ruszyć, toleruje też głaskanie, a gdy ma dość pieszczot, ziewa, przeciąga się i odchodzi. Nikogo się nie boi i nie czuje potrzeby przypochlebiać się nikomu. Kojarzy mi się z opowiadaniem Kiplinga Kot, który zawsze chadzał własnymi drogami, jednym z moich ulubionych w dzieciństwie. Przypominam sobie ojca, który w przebłyskach świadomości sadzał mnie sobie na kolanach i czytał mi je ze zniszczonego tomu Bajek, które trzeba opowiadać właśnie tak. Patrząc na Winstona, zastanawiałam się, gdzie teraz jest ta książka. Pewnie leży zapomniana w którymś z pudeł na strychu w moim rodzinnym domu. To z kolei przypomniało mi, że zanim wystawimy dom na sprzedaż, trzeba go będzie wysprzątać. W moim obecnym stanie myśl ta wydała mi się szczególnie przygnębiająca.

*

Kiedy kilka dni później zadzwoniłam do Edwarda, żeby zobaczyć, jak radzi sobie z powierzonymi mu obowiązkami, niepokojąco długo czekałam, aż odbierze. Już miałam się rozłączyć, gdy usłyszałam w słuchawce głos, który z pewnością nie należał do Edwarda.

– Hlo? – wymamrotał.

Zawahałam się, przeprosiłam, tłumacząc się, że wybrałam zły numer, i zakończyłam rozmowę, zanim przypomniałam sobie, że przecież wybrałam numer z listy szybkiego wybierania. Po chwili zadzwoniłam ponownie. I tym razem usłyszałam ten sam nieuprzejmy głos.

– Dzwoniłam przed chwilą. Czy to dom państwa Greenów? Patricii Green, nieżyjącej Patricii Green, i jej syna Edwarda?

– Taaa.

– Tu siostra Edwarda, Susan. Chciałabym z nim rozmawiać.

– No tak, Susan. Jasne. Zaraz sprawdzę, czy gdzieś tu jest.

Usłyszałam stłumione głosy, a zaraz potem nadzwyczaj radosne:

– Cześć, Suze, jak się masz?

– Edward, kim jest ten mężczyzna i dlaczego odbiera telefon naszej mamy?

– Ach, to Rob. Powiedziałem, że może kimać tu przez kilka tygodni, dopóki nie poukłada swoich spraw. Właśnie wrócił z podróży. To świetny gość.

– Mam gdzieś, jaki jest świetny. Nie chcę, żeby po domu mamy kręcili się obcy ludzie. Powiedz mu, że ma się wynieść. Ledwie umarła i w domu jest pełno jej kosztowności.

– Posłuchaj, Suze…

– Susan.

– Posłuchaj, znamy się z Robem od college’u. Sama spotkałaś go kilka razy parę lat temu. Potrzebuje pomocy. Pomógł mi w trudnym okresie, więc teraz ja pomogę jemu. Nie wyrzucę go, bo nie ma dokąd pójść. – Lojalność mojego brata wobec kumpli do picia jest iście wzruszająca.

Postanowiłam zająć się tym osobiście, kiedy pojadę do Birmingham; raz-dwa wyrzucę tego Roba z powrotem na ulicę. Tymczasem skierowałam rozmowę na najpilniejsze sprawy, czyli przygotowania do pogrzebu. Edward powiedział, że pewnie ucieszę się na wieść, że rozwiązał problem stypy. Wynajął salę na tyłach pubu Głowa Byka.

– Jeśli chcemy, możemy zorganizować własne jedzenie i wyskoczyć na dymka za barem – powiedział z dumą w głosie.

Wyjaśniłam mu, że to kompletnie niestosowne i że ma natychmiast wszystko odwołać.

– Mama była abstynentką. Byłaby przerażona na myśl, że jej stypa odbędzie się w pubie.

– Bzdura. Wcale nie była abstynentką. Od czasu do czasu lubiła napić się sherry albo piwa z lemoniadą. I chciałaby, żeby ludzie dobrze się bawili, a stypa w Głowie Byka gwarantuje dobrą zabawę. Nie życzyłaby sobie porcelanowych filiżanek i miłych pogaduszek.

– Dokładnie tego by chciała. Taka właśnie była. Nie lubiła piwska i tańców.

– Ale tak właśnie będzie, Suze, i wszyscy będą się świetnie bawić. Ludzie będą opowiadać sobie zabawne historie na jej temat i wkurzać się, jeśli będą chcieli. A jak ci się nie podoba, wal się.

2

Dobranie stroju do okazji jest proste. Po pierwsze, trzeba znać siebie. Jestem drobna i koścista, więc najlepiej wyglądam w eleganckich, dopasowanych strojach. Po drugie, należy mieć pewność, że to, co kupujesz, będzie się komponowało z resztą twoich rzeczy. Kierując się tą zasadą, kupuję wyłącznie ciemnoszare i czarne ubrania, których kolor kontrastuje z moimi jasnymi włosami. Po trzecie, należy od czasu do czasu zerkać do działu „Styl” w magazynach. Nie mam nic przeciwko modyfikowaniu zakupów, jeśli trend wydaje się sensowny. Ktoś może powiedzieć, że to marnotrawstwo czasu i głupstwo niegodne poważnej kobiety. Ale wybrałam ten prosty modus operandi właśnie po to, by nie trwonić czasu zamartwianiem się o swój wygląd, a do tego zawsze jestem dobrze i stosownie ubrana. Poza tym wykorzystywanie tych samych technik w innych dziedzinach życia znacznie zmniejsza prawdopodobieństwo bycia zaskoczoną przez nieprzewidziane okoliczności.

Wygładziłam na łóżku czarną, prostą sukienkę, położyłam na nią bibułę w rozmiarze A4 i ostrożnie złożyłam materiał. Następnie owinęłam sukienkę w drugą bibułę i włożyłam na spód walizki. To samo zrobiłam z czarnym kaszmirowym kardiganem. Wypchałam bibułą czarne szpilki z lakierowanej skóry, włożyłam każdy but do osobnej torby na obuwie i ułożyłam je po bokach walizki. Według prognozy pogody przez kolejne dwa dni w Birmingham miało nie być deszczu, ale nie lubiąc zostawiać nic przypadkowi, spakowałam w ten sam sposób lekki, szary trencz i umieściłam go między butami. Dodałam czarną płócienną spódnicę, ciemnoszarą koszulkę i cienki sweter z szarej bawełny, owinęłam bibułą bieliznę i upchnęłam ją w luki.

Gdy zamknęłam drzwi wejściowe i odwróciłam się, żeby pójść z walizką na stację metra Clapham North, listonosz wręczył mi pocztę, głównie katalogi ze sklepów, których chyba nigdy nie odwiedziłam, i namowy do zmiany dostawcy internetu. Większość wrzuciłam do mieszkania przez szparę na listy, żeby pozbyć się tego po powrocie; zostawiłam tylko dwa listy. Kiedy pół godziny później duszny pociąg metra zwolnił, by w końcu zatrzymać się na dobre zaraz za stacją Leicester Square, zaczęłam wątpić, czy kiedykolwiek jeszcze ruszy. Używając złożonej chusteczki, otarłam spocone czoło, a następnie rozpięłam górny guzik czarnej bawełnianej sukienki. Odgarnęłam włosy z karku, lecz powietrze było zbyt nieruchome, żeby zapewnić jakąkolwiek ochłodę. Mój oddech, kiedy wypuszczałam powietrze przez usta, przypominał suszarkę do włosów. W takich warunkach nie powinno się przewozić żywego inwentarza, a co dopiero ludzi.

„Przepraszamy za opóźnienie – rozbrzmiał w głośniku trzeszczący głos. – Jeśli będziemy mieli jakiekolwiek informacje, niezwłocznie państwa poinformujemy”.

Rozglądając się dookoła, miałam wrażenie, że razem z nami zamknięto w wagoniku rój motyli. Wielu podróżnych wachlowało się biletami, przypuszczałam jednak, że robią to bardziej dla symboliki niż dla efektu. Dziękowałam Bogu, że udało mi się zająć miejsce, w przeciwieństwie do ponad połowy współpodróżnych, którzy tłoczyli się przy drzwiach. W przyciemnionym oknie naprzeciwko zobaczyłam swoje odbicie. Moje ostatnie problemy z jedzeniem zaczynały być widoczne: byłam blada, policzki miałam zapadnięte, a pod oczami cienie. Jeśli wkrótce nie wróci mi apetyt, zmienię się w chodzący szkielet. Zastanawiałam się, czy w moim stanie to normalne.

Czas wlókł się niemiłosiernie, a temperatura w kolejce rosła. Ludzie wiercili się na siedzeniach, odklejali ubrania od wilgotnej tapicerki, wysuwali stopy z sandałów. Pomyślałam o tym, jakim upokorzeniem byłoby, gdybym teraz zwymiotowała, i na samą myśl zrobiło mi się jeszcze gorzej.

– Jak zwykle nie ma nawet pieprzonego zasięgu – mruczał siedzący obok mnie osiłek. Po jego łydkach wprost do skórzanych mokasynów spływały strużki potu. Bezskutecznie dźgał palcem ekran telefonu i psioczył, że szybciej zaszedłby pieszo.

„Jeszcze raz przepraszamy za opóźnienie – zatrzeszczał głos w głośniku. – Mogą być państwo pewni, że gdy tylko będziemy coś wiedzieć, niezwłocznie państwa poinformujemy”.

Siedzące naprzeciw mnie dwie siwowłose staruszki zaciskały palce na uszach podręcznych toreb, które trzymały na kolanach. Robiły to tak mocno, że zbielały im kłykcie.

– Nie ma mowy, żebyśmy zdążyły na czas.

– Może w ogóle nie dotrzemy.

– O czym ty mówisz?

– O tym samym co wszyscy. W dzisiejszych czasach w wielkich miastach dzieją się różne straszne rzeczy. To może być atak terrorystyczny. Dlatego nic nam nie mówią: żebyśmy nie panikowali. Może znaleźli jakąś podejrzaną paczkę albo dostali informację, że w pociągu jest zamachowiec samobójca.

– Boże, Jan, nawet tak nie mów. – Dłoń jednej z kobiet powędrowała do ust.

Zwykle nie rozmawiam z nieznajomymi, zwłaszcza w środkach transportu publicznego, ale kiedy mogę, staram się być pomocna, nawet jeśli miałabym na tym stracić. Pochyliłam się do przodu.

– Przepraszam, ale usłyszałam, o czym panie rozmawiają. Mieszkam w Londynie i takie rzeczy są tu na porządku dziennym. Zwykle nie trwa to tak długo, ale zapewniam, że nie ma się czym przejmować.

– Skąd ta pewność? – warknęła fatalistka. – Nie może pani mieć pewności. Wie pani tyle co my. Chcę natychmiast wysiąść z tego pociągu.

Często zastanawiam się, po co w ogóle się odzywam.

„Jeszcze raz przepraszamy za tak duże opóźnienie. Właśnie dowiedzieliśmy się, że jadący przed nami pociąg uległ awarii przed stacją Tottenham Court Road. Na miejscu są już mechanicy i mamy nadzieję, że wkrótce ruszymy dalej”.

Odniosłam wrażenie, że ogłoszenie przelało czarę goryczy i wyrozumiali do tej pory pasażerowie nagle zaczęli mówić jeden przez drugiego.

– Za piętnaście minut mam pociąg do Euston.

– Za pół godziny mam się spotkać w Muzeum Brytyjskim z grupą zagranicznych studentów.

– Jeśli zaraz nie ruszymy, nie zdążę na początek seansu.

– Trochę tu klaustrofobicznie.

– Muszę skorzystać z toalety.

Mogłabym powiedzieć: „Umarła moja mama, jutro jest jej pogrzeb, a ja nie spałam od kilku dni i chce mi się wymiotować”. Oczywiście nigdy bym tego nie zrobiła; nie należę do osób, które szukają współczucia.

– Słyszeliście, że w zeszłym miesiącu musieli przeprowadzić ewakuację? – spytała siedząca po mojej drugiej stronie elegancka czarnoskóra kobieta i odłożyła magazyn. – Pociąg utknął między stacjami na kilka godzin, zupełnie jak ten. Wszyscy musieli wysiadać przez drzwi maszynisty i po ciemku wracać parę kilometrów wzdłuż torów. Założę się, że teraz będzie tak samo.

Rozległy się pomruki niepokoju. Tymczasem do naszej części wagonu wszedł chudy mężczyzna w krótkich bojówkach i koszuli zawiązanej wokół pasa. Nad głową trzymał telefon, którym robił panoramiczne ujęcie.

– Co sądzisz na temat opóźnienia, przyjacielu? – spytał siedzącego obok mnie osiłka i zrobił zbliżenie. Osiłek w odpowiedzi ukrył się za gazetą.

– A pani? Co pani o tym sądzi? – zwrócił się do mnie chudzielec.

– Pan to nagrywa?

– Jasne. Jeśli to coś poważnego, sprzedam nagranie do telewizji albo do gazet. A nawet jeśli to nic wielkiego, ktoś może się tym zainteresować. Tak czy inaczej, wrzucę nagranie na YouTube’a. Będzie pani mogła obejrzeć się na ekranie.

– Proszę to wyłączyć. Nie mam ochoty być w wiadomościach ani na YouTubie.

– Właśnie – zgodziła się ze mną siedząca obok kobieta. – Ja też nie chcę być w telewizji. Jestem nieuczesana i w ogóle.

Wszyscy zgodnie pokiwali głowami.

– Posłuchaj, synku – odezwał się osiłek. – Proszę bardzo uprzejmie, ale bardzo stanowczo, żebyś przestał nagrywać. Migiem.

– Albo co? Zmusisz mnie?

– Jeśli chcesz, żeby do tego doszło, to tak.

– Chwileczkę – wtrąciłam, mężnie biorąc się w garść. – Jestem pewna, że to nie będzie konieczne. Jeśli ten młody człowiek ma choć trochę oleju w głowie, przestanie filmować, zanim wpakuje się w kłopoty. Pragnę przypomnieć – zwróciłam się do chudzielca – że to pogwałcenie naszej prywatności. Nie wyraziliśmy zgody na to, by nas nagrywano. Możemy pana pozwać za naruszenie ustawy o prawach człowieka. Jest pan pewien, że stać pana na to, żeby zapłacić nam wszystkim odszkodowania? – Rzecz jasna była to kompletna bzdura.

– To nie może być prawda – odparł, choć nie był już tak pewny siebie jak jeszcze przed chwilą. – A co z tymi ludźmi pokazywanymi w wiadomościach, którzy mówią o wojnach i takich tam?

– Tak, ale materiały, które pokazują w wiadomościach, są nagrywane na arenie publicznej. My tutaj jesteśmy osobami prywatnymi. W świetle prawa to zupełnie co innego.

Chudzielec zawahał się, bąknął coś pod nosem, wyłączył telefon i schował go do kieszeni. To niesamowite, jak najmniejsza wzmianka o prawie potrafi wystraszyć człowieka. Pozostali pasażerowie odetchnęli z ulgą, ale ja nadal czułam się tak samo. Przez chwilę szperałam w torebce, aż w końcu wyciągnęłam reklamówkę, którą zamierzałam wykorzystać, gdybym dłużej nie była w stanie opanować mdłości. Pochyliłam głowę, starając się nie zwracać uwagi na dobiegającą zewsząd bezsensowną paplaninę.

Nagle usłyszeliśmy dźwięk silnika; coś świsnęło, szarpnęło i pociąg ruszył powoli. Tu i ówdzie dało się słyszeć stłumione śmiechy i oklaski. Niespełna dwie minuty później dotarliśmy na stację Tottenham Court Road, gdzie wysiadła część pasażerów, a niedługo potem byłam na stacji Euston. Oczywiście spóźniłam się na pociąg do Birmingham, a po kłótni przy kasie biletowej – choć nie miałam sił się sprzeczać – musiałam kupić bilet na następny pociąg, który odjeżdżał za niecałą godzinę. Właściciele linii kolejowych jeszcze o mnie usłyszą.

*

W hali dworca przed elektronicznymi tablicami informacyjnymi ja i inni podróżni czekaliśmy jak charty przed gonitwą, aż wyświetli się numer peronu i informacja o tym, że można wsiadać do pociągu. Uważam, że to poniżające gnać do pociągu, by zająć miejsce siedzące, ale bez rezerwacji nie miałam wyjścia – musiałam zbiec po schodach i dalej, wzdłuż niemal pustych wagonów pierwszej klasy. Kiedy więc wpadłam do środka, zajęłam miejsce przy oknie, przodem do kierunku jazdy, i bezceremonialnie położyłam żakiet i torebkę na siedzeniu obok, by odstraszyć niechciane towarzystwo. Sztuczka zadziałała aż do Milton Keynes, gdzie przysiadła się do mnie pulchna młoda kobieta w szarych legginsach do biegania i różowej obcisłej koszulce. Jej obciągnięte dżersejem uda przelewały się na moje miejsce i za każdym razem, gdy pociąg się kołysał – czyli często – jej ciało napierało na moje. Przysunęłam się tak blisko okna, jak tylko było to możliwe.

Podziwiając kanał Grand Union, który to oddalał się, to znów przybliżał, przypomniałam sobie o dwóch listach. Podniosłam leżącą na podłodze torbę i wyciągnęłam je. Krój pisma widoczny w okienku z adresem był taki sam; jeden list nadano we wtorek, a drugi w środę. W pierwszej kolejności otworzyłam ten starszy. Było to pismo z kancelarii notarialnej, o której wspominał przez telefon Edward. Autor listu, niejaki pan Howard Brinkworth, składał mi kondolencje z powodu niedawnej śmierci mamy. Wyjaśniał, że wyznaczyła go na wykonawcę testamentu, a także że zamierza wycenić jej majątek, poświadczyć ważność testamentu i że niedługo pisemnie przedstawi mi szczegóły. Byłam zaskoczona, że mama wyznaczyła prawnika jako wykonawcę testamentu, zwłaszcza że ja mogłam się tym zająć. Włożyłam list z powrotem do koperty i otworzyłam drugi. Po zwyczajowym wstępie, pan Brinkworth przechodził do sedna:

Na mocy testamentu Pani nieżyjąca matka przekazała Pani bratu, Panu Edwardowi Greenowi, dożywotnie prawo użytkowania nieruchomości przy Blackthorn Road 22. Oznacza to, że Pan Green może mieszkać w domu tak długo, jak zechce. Nieruchomość zostanie sprzedana, a dochody podzielone po równo między Panią i Pana Greena wyłącznie wtedy, gdy Pan Green zdecyduje się wyprowadzić lub umrze.

Pozostała część majątku Pani matki, a więc konta bankowe, meble i przedmioty osobiste, zostanie podzielona po równo między Panią i Pana Greena.

– Na litość boską, mamo! – powiedziałam na głos. Siedząca ze słuchawkami na uszach pulchna kobieta nie zareagowała, ale pozostali pasażerowie spojrzeli w moją stronę, jakby liczyli na jakąś rozrywkę. Zobaczywszy jednak, że nie zanosi się na żadną kłótnię, rozczarowani, stracili zainteresowanie moją osobą. Ostrożnie schowałam list do koperty, raz i drugi złożyłam obie na pół i zwinęłam je w ciasny rulon. Wepchnęłam je na samo dno torby i położyłam ją pod nogami. Co opętało moją matkę, że pozwoliła, by Edward zatrzymał dom na tak długo, jak będzie chciał? Nie mogłam uwierzyć, że był to jej pomysł.

Moja sąsiadka otworzyła paczkę chipsów serowo-cebulowych, których ostry zapach zmieszany z wonią środków czystości dolatującą z pobliskiej toalety sprawił, że znowu zrobiło mi się niedobrze. Upiłam łyk wody z butelki i spróbowałam uporządkować myśli. Być może po dwóch udarach zdrowie psychiczne mojej mamy było gorsze, niż mi się zdawało. A może jej stan znacznie się pogorszył, odkąd widziałam ją ostatni raz i gdy całkiem rzeczowo rozmawiała ze mną przez telefon. Jeśli tak było, mogła ulec namowom Edwarda. Musiałam szybko reagować, jeżeli nie chciałam utracić prawa do należącego mi się i jakże potrzebnego spadku.

3

Sama jedna stworzyłam dla siebie idealne życie w Londynie. Mam mieszkanie, które odpowiada moim bieżącym potrzebom, pracę stosowną do umiejętności i łatwy dostęp do szeroko rozumianej kultury. Kontroluję wszystkie aspekty swojego życia z wyjątkiem godzin pracy. Jeszcze do niedawna miałam kogoś, kogo mogłabym nazwać „partnerem”, ale był to związek, na którym oboje korzystaliśmy: prosty układ oferujący intymne relacje z przedstawicielem płci przeciwnej bez konieczności angażowania się. Kiedy tylko odkryłam, że przypadek, przeznaczenie, pech – jak zwał, tak zwał – naraził na szwank moją pozycję, postanowiłam raz-dwa zakończyć ten związek. Mój świat pozostaje dziewiczy i niezdobyty, choć w obecnej sytuacji brzmi to dość ironicznie.

Tymczasem gdy moja taksówka odjechała z dworca New Street w stronę Blackthorn Road, czułam niepokój, który zawsze towarzyszył mi, kiedy tu wracałam. Może uczucie to wynika z niemal patologicznego lęku przed życiem na przedmieściach, jego kuszącą zaściankowością i hipnotyczną obsesją na punkcie tego, co przyziemne. A może chodzi o to, że przywołuje wspomnienia z przeszłości, o których wolałabym zapomnieć. Mam potworne przeczucie, że moje ostrożnie skonstruowane życie w Londynie to tylko marzenie nieszczęśliwej dziewczynki, sen, z którego lada chwila się obudzę. Wiem, to irracjonalne.

Patrząc przez okno taksówki na przepływające znajome ulice, wracam wspomnieniami do ostatniej Wielkanocy. Dotarłam do Birmingham w samą porę na organizowany przez mamę sobotni podwieczorek z kanapkami z szynką, sałatką owocową i biszkoptem królowej Wiktorii. Następnego dnia niechętnie zgodziłam się pójść z nią do kościoła. Z tego, co wiem, nie była wierząca, ale w ostatnich latach zaczęła chodzić do kościoła Świętego Stefana, który w dzieciństwie mijałam niezliczoną ilość razy. Zastanawiałam się, czy udary sprawiły, że zaczęła rozmyślać nad swoją śmiertelnością i ogarnięta trwogą, zwróciła się ku Bogu. A może zaczęła tracić zmysły i stała się bardziej podatna na wpływy innych ludzi. Margaret i Stan próbowali zwabić ją do Świętego Stefana, odkąd zamieszkali w domu obok.

– Spodoba ci się, Susan – zapewniła mnie, wkładając liliowy, cienki kardigan, po czym wyciągnęła z kuchennej szuflady czystą chusteczkę. – Za pierwszym razem denerwowałam się, ale kiedy tam weszłam, od razu poczułam się jak w domu. Zupełnie jakbym wróciła do czasów, gdy jako dziecko chodziłam do kościoła. Jestem pewna, że poczujesz to samo.

– Nie chodziliśmy do kościoła, kiedy byłam dzieckiem, pamiętasz? – odparłam, wychodząc na korytarz po żakiet, który wisiał na kołku przy drzwiach. – Nie zabieraliście nas. Ty i ojciec byliście ateistami. A co człowiek sieje, to i żąć będzie3. Czy nie tak głosi Biblia?

Matka dołączyła do mnie w korytarzu, przetrząsając torebkę w poszukiwaniu kluczy. Zobaczyłam, że leżą na stoliku przy drzwiach, i podałam jej.

– Jestem pewna, że zabierałam was, kiedy byliście mali. I nigdy nie byłam ateistką. Może twój ojciec, ale nie ja. Zawsze wierzyłam, ale w tym ciągłym biegu pewne rzeczy zostają zepchnięte na boczny tor. Może twojemu ojcu pomogłoby, gdyby w coś wierzył. W każdym razie cieszę się, że idziesz ze mną… nijak nie mogę namówić Teddy’ego.

– Wcale mnie to nie dziwi. Leży w łóżku do południa. Zresztą nigdy nie był specjalnie uduchowiony. Mamo, nie zapomniałaś o czymś? – Podniosłam płaszcz jak kelner w restauracji. Odwróciła się od drzwi i wsunęła ręce w rękawy.

– On rozmyśla nad różnymi rzeczami częściej i głębiej, niż ci się wydaje. Jest bardzo wrażliwy. Dla strapionych, cierpiących ludzi religia bywa wielkim pocieszeniem. Może dodać człowiekowi sił.

– Edward cierpi wyłącznie na lenistwo i brak odpowiedzialności – odparłam i wyszłam za nią z domu.

– Posłuchaj mnie, Susan. – Zatrzymała się w połowie brukowanej ścieżki i odwróciła w moją stronę. – Teddy potrzebuje wsparcia. Gdyby coś mi się stało, chcę, żebyś miała na niego oko i dopilnowała, żeby nie zszedł na manowce.

– On ma czterdzieści trzy lata, jest dorosły. Nie potrzebuje nadzoru starszej siostry. Zresztą i tak nigdy mnie nie słuchał. Robi, co chce. Może i jest beznadziejny, ale to wyłącznie jego decyzja. I na swój własny bezużyteczny sposób jest mu z tym dobrze.

Zamknęłam za nami ozdobną furtkę z kutego żelaza i ruszyłyśmy w dół Blackthorn Road; mijałyśmy bliźniaki z lat sześćdziesiątych, a od czasu do czasu trzymający się na uboczu dom wolnostojący. Mama trzymała się krok z tyłu.

– On nie jest taki jak ty – odezwała się po chwili. – Ty zawsze byłaś taka rozsądna, taka zaradna. Nawet przez chwilę nie musiałam się o ciebie martwić. Ale Teddy… on ma duszę artysty, zupełnie jak twój ojciec. Najdrobniejsza rzecz może wytrącić go z równowagi.

Dotarłyśmy do przysadzistego kościoła na skrzyżowaniu między naszą ulicą i ulicą główną. Stojący pod portykiem Margaret i Stan dostrzegli nas i zaczęli gorączkowo machać rękami.

– Wesołego Alleluja, Patricio. – Uśmiechnęli się promiennie i jedno po drugim ucałowali moją matkę w upudrowany policzek. – I Wesołego Alleluja, Susan – ciągnęła Margaret, rzucając się w moją stronę.

Cofnęłam się i wyciągnęłam rękę.

Kiedy wchodziliśmy do kościoła, zasypywali mnie pytaniami o moje życie w Londynie. Na szczęście lada chwila miała rozpocząć się msza, a ja zdołałam zająć miejsce, zanim zrobiła to matka, i wykorzystałam ją, żeby odgrodzić się od wścibskiej Margaret. Nabożeństwo minęło bezboleśnie: śpiewano pieśni, pastor był rzeczowy i nim się obejrzałam, było już po wszystkim. Po mszy Margaret i Stan wracali z nami i miałam wrażenie, że zamiast niecałego kilometra, który miałyśmy do pokonania, przeszłyśmy dziesięć. Margaret i mama dyskutowały o tym, która odmiana ziemniaka najlepiej nadaje się do pieczenia, tymczasem Stan raczył mnie opowieścią o problemach z nowym bojlerem. Po tym, jak się pożegnaliśmy i matka ruszyła w stronę drzwi, Margaret złapała mnie za ramię.

– I co myślisz o swojej mamie? Trochę się o nią martwimy – syknęła. – Ma coraz gorszą pamięć. Czasami zapomina rzeczy, o których jej mówiliśmy, albo o spotkaniach.

Nie dziwiło mnie, że matka nie pamiętała, co mówili jej Margaret i Stan, bo tematy ich rozmów nie były szczególnie ciekawe. A fakt, ze zapominała o spotkaniach, mógł być podyktowany względami praktycznymi. Zauważyłam jednak, że jest coraz bardziej roztargniona, choć nie zamierzałam rozmawiać o tym z sąsiadami.

– Moim zdaniem nic jej nie jest. Może to wy macie mętlik w głowie.

Przygotowywałam niedzielną pieczeń, podczas gdy mama nakrywała do stołu. Edward, co wcale mnie nie zdziwiło, postanowił wyjechać na weekend – albo, w co gorąco wierzyła mama, dostał zaproszenie, którego nie mógł odrzucić – więc byłyśmy tylko we dwie. Podczas lunchu opowiedziała mi o nowym wyłożonym kostką brukową podjeździe przed numerem dwadzieścia pięć, który się jej podobał, i o tym, co się wyprawia pod numerem osiemnaście, co zdecydowanie się jej nie podobało. Później ja zmywałam, a ona wycierała naczynia, a w końcu zadzwoniłam po taksówkę. Przyjechała wcześniej, niż się spodziewałam. W pośpiechu cmoknęłam mamę w policzek i pobiegłam ścieżką w stronę furtki. Kiedy ostatni raz widziałam mamę, pochylała się, żeby podnieść papierek po batoniku czekoladowym, który wiatr przywiał pod jej drzwi.

*

Nie wiedziałam, czy zadzwonić do drzwi, czy po prostu wejść. Kiedy żyła matka, dzwoniłam z grzeczności i używałam klucza tylko wtedy, gdy okazywało się, że jest w ogrodzie albo zajęta czymś nie może otworzyć. W tych okolicznościach dzwonienie do drzwi byłoby jednak jak przyznanie się do czegoś, do czego nie byłam gotowa się przyznać. Weszłam więc. Z kuchni dobiegała muzyka tak głośna jak nigdy za panowania mamy. Pamiętałam ten utwór z dawnych studenckich czasów: London Calling zespołu The Clash. Otworzyłam drzwi do kuchni, gotowa skonfrontować się z Edwardem w sprawie testamentu, tymczasem zobaczyłam obcego mężczyznę, który pochylał się nad iPadem, nagi, nie licząc zawiązanego w pasie białego ręcznika. Nieznajomy kołysał biodrami i machał rękami w takt muzyki. Sięgające linii żuchwy włosy opadały mu na twarz, przez co nie byłam w stanie jej zobaczyć. Zrobiłam to, co zwykle robi się w takiej sytuacji. Zakasłałam. Mężczyzna wyprostował się i spojrzał na mnie zaskoczonym wzrokiem człowieka przyłapanego in flagranti.

Teraz, kiedy się wyprostował, nie mogłam nie zauważyć, jak bardzo jest wysoki. Niektórzy uważają taki wzrost za atrakcyjny, ale jeśli o mnie chodzi, wszystko powyżej stu osiemdziesięciu dwóch centymetrów jest przesadzone i zalatuje próbą zwrócenia na siebie uwagi. Nie mogłam też nie zauważyć, że jest zadziwiająco umięśniony jak na kogoś tak szczupłego. Mam świadomość, że coś takiego może być postrzegane jako zaleta, ale gdybyście zapytali mnie, co sądzę na ten temat, odparłabym, że jest to dowód na to, że ten człowiek przykłada zbyt dużą wagę do wyglądu, a za małą do intelektu. Odcień jego skóry sugerował, że w przeszłości mężczyzna spędzał dużo czasu na plaży; jego długi, prosty nos dominował nad pozostałymi rysami twarzy, a w kącikach oczu dostrzegłam coś, co potocznie nazywane jest zmarszczkami mimicznymi, prawdopodobnie spowodowane mrużeniem oczu w słońcu. Przyszło mi do głowy, że gdzieś go już widziałam.

Kiedy mnie zobaczył, wyraźnie się odprężył.

– Cześć, Suze, naprawdę bardzo mi przykro z powodu twojej mamy. Była uroczą osobą, świętym człowiekiem. Ed wyszedł właśnie do sklepu. Zaproponowałbym ci filiżankę herbaty, ale skończyło nam się mleko. – Odgarnął włosy z twarzy i stał kompletnie niezawstydzony tym, że waletuje w domu zmarłej niedawno starszej pani. – A przy okazji, przepraszam za swój skąpy strój. Właśnie wróciłem z pracy.

– Ty musisz być Rob. Chyba jednak nie mieliśmy okazji się poznać.

– Ależ spotkaliśmy się kilka razy, kiedy chodziłaś z Philem. To było… no wiesz, przed wypadkiem. Lata temu. – Wziął czajnik i napełnił go pod kranem. – Widziałem tu jakąś herbatę ziołową. Jak chcesz, mogę ci zaparzyć.

– Wiem, co moja mama trzyma w szafkach. Sama sobie zrobię, jak woda się zagotuje. Nie musisz się kłopotać.

– Jasne, rób, co chcesz, Suze.

– Proszę, nie mów do mnie Suze. Mam na imię Susan. Tylko Edward zwraca się tak do mnie, ale on jest niereformowalny.

– Tak… jasne. Pewnie.

Na pewno wyobrażacie sobie, jak się czułam, wracając do domu mamy – do domu z mojego dzieciństwa – pierwszy raz od jej śmierci, tylko po to, by zastać w nim niechcianego gościa. Mało tego, że niechcianego, ale zajmującego dwukrotnie więcej przestrzeni, niż wypadało. Przeprosiłam go i poszłam do salonu. Od śmierci mamy minął ledwie tydzień, a pokój wyglądał, jakby należał do bandy studentów niechlujów, a nie do pedantycznej starszej pani. Pasiate zasłony w stylu regencji – zamiast upięte starannie opaskami do zasłon z frędzlami – były odsłonięte do połowy, jakby ich całkowite rozsunięcie wymagało zbyt wielkiego wysiłku. Ozdobne jaśki na oliwkowej sofie, zwykle strzepnięte i rozłożone w równych odległościach, leżały na kupie w jednym końcu, gdzie najwyraźniej służyły komuś w charakterze poduszek. Na dywanie walały się gazety, a mahoniowy stolik szpeciły okrągłe ślady po puszkach piwa. Obrazu zniszczenia dopełniała popielniczka – szklana, w kolorze bursztynu, z której korzystał mój ojciec – pełna nie tylko petów, ale też niedopałków zawiniętych w bibułę marki Rizla. Podczas gdy rozglądałam się po pobojowisku, do pokoju wszedł Rob, już w szlafroku.

– Zaraz tu ogarnę – rzucił. Zaczął pakować gazety do reklamówki i sięgnął po popielniczkę.

– Wolałabym, żebyś nie palił w domu mojej mamy – powiedziałam, starając się zachować spokój. – Nienawidziła papierosów, nawet nie mogła przebywać w pobliżu palaczy. Była bardzo dumna z tego domu, a zobacz, co się tu dzieje.

– Nie palę. To znaczy… od czasu do czasu. Wczoraj siedzieliśmy do późna i oglądaliśmy stary horror, a rano byłem na budowie, więc…

Oburzona bałaganem panującym w pokoju i podenerwowana obecnością kumpla Edwarda, ominęłam go, wzięłam walizkę i poszłam na górę. Drzwi do sypialni mamy były uchylone. Odstawiłam walizkę i pchnięciem otworzyłam je na oścież. Natychmiast poczułam znajomy zapach: mieszanka kamfory, woreczków z lawendą i konwaliowej wody toaletowej. Na szczęście pościel została zdjęta, lecz poza tym pokój wyglądał pewnie tak jak tamtej nocy, kiedy mama umarła. Na stoliku nocnym stała szklanka do połowy wypełniona wodą, a także pudełeczko na leki, magazyn „National Trust” i okulary do czytania.

Poczułam, że kręci mi się w głowie, przysiadłam więc na skraju ratanowego fotela, na którego oparciu niczym wylinka leżał różowy pluszowy szlafrok mamy. W sypialni dominował sześcioczęściowy komplet mebli z drewna klonowego, z którego była niezwykle dumna. Pamiętam, jak opowiadała, że w latach sześćdziesiątych kosztował trzy miesięczne pensje mojego ojca. Na toaletce stała oprawiona w srebrną ramkę fotografia naszej czwórki pozującej przed zabytkowym traktorem. Podeszłam do niej i wzięłam ją do ręki. Na zdjęciu miałam jakieś dziewięć lat, a Edward mniej więcej siedem. Na środku stali rodzice; ja trzymałam za rękę tatę, a Edward mamę. Uśmiechaliśmy się, jakbyśmy byli normalną, w pełni funkcjonującą rodziną.

Odłożyłam zdjęcie na miejsce obok miseczki potpourri i podeszłam do okna wykuszowego za toaletką. Odsuwając firankę, zobaczyłam granatowego volkswagena mamy, który skręcał właśnie na podjazd. Zrobiło mi się głupio, że mama przyłapie mnie na myszkowaniu w jej pokoju, ale zaraz sobie przypomniałam.

Patrzyłam przez okno, jak Edward wysiada z samochodu, przeciąga się, podciąga czarne dżinsy i sięga na fotel pasażera po skórzaną ramoneskę będącą jego znakiem rozpoznawczym. Wyglądało na to, że przez ostatni tydzień nie golił się ani nie czesał. Chudszy i niższy od Roba, miał w sobie coś z łasicy, co – o dziwo – podobało się niektórym kobietom. Rzecz jasna dopóki go nie poznały. Edward otworzył bagażnik, wyciągnął kilka toreb z zakupami i najwyraźniej wyczuwając, że jest obserwowany, spojrzał w okno i zasalutował. Zaciągnęłam firankę.

*

Kiedy weszłam do kuchni, Edward kucał obok lodówki, wypakowując zakupy, a Rob – który zdążył się przebrać w dżinsy i koszulkę – stał oparty o zlew. Ktoś zmienił płytę i teraz moje uszy atakował fałszywie brzmiący współczesny jazz. Edward wstał, zmiął reklamówki i cisnął je do kąta przy koszu na śmieci.

– Hej, Suze, kiepsko wyglądasz. Rozgościłaś się? – spytał.

– Mam do tego takie samo prawo jak ty.

– I jaka jesteś drażliwa! Przecież nie powiedziałem, że nie masz prawa, nie?

Podeszłam do czajnika, jeszcze raz zagotowałam wodę i zrobiłam sobie filiżankę herbaty miętowej.

– Musimy porozmawiać, Edward. Na osobności.

– Mam się ulotnić? – spytał Rob.

– Nie, możesz zostać. Nie mam zamiaru prowadzić żadnych poważnych dyskusji. Jutro czeka nas pogrzeb, Suze. To na tym powinniśmy się skupić. Nie na wałkowaniu w kółko tych samych tematów.

– Nie zamierzam wałkować tych samych tematów. Mówię o testamencie mamy i uporządkowaniu jej spraw.

– A to już na pewno może zaczekać. Nie będę rozmawiał o tym, dopóki jej nie pochowamy.

– Zostanie skremowana – sprostowałam.

– Myślę, że Edward użył przenośni – wtrącił pomocnie Rob.

Mój brat parsknął śmiechem.

Rob zaczął krążyć po kuchni, głośno wyciągając rzeczy z szuflad i szafek. Wkurzało mnie, że tak swobodnie obchodzi się z rzeczami należącymi do mojej mamy.

– Wezmę się do pracy albo będziemy jeść o północy – oznajmił.

– Rob przygotowuje dla nas balti ze szpinakiem. Jest wegetarianinem, przywiózł z podróży mnóstwo ciekawych przepisów.

– Cudownie. Niestety, ostatnio nie jadam curry, więc przykro mi, ale nie skosztuję. Później zrobię sobie tosta. Zakładam, że macie chleb.

– Jak widzisz, całkiem nieźle się tu zadomowiliśmy.

– A skoro o tym mowa, jakim prawem palisz w domu mamy? I zostawiasz na stoliku do kawy puszki po piwie? Kiedy przyjechałam, to miejsce wyglądało jak noclegownia.

– Mamy już tu nie ma, nie? Teraz ja tu rządzę. A według moich zasad palenie w domu jest dozwolone. Ale zgodzę się z tobą, że jest tu bałagan. Wolę, gdy jest czysto. Porozmawiam o tym z Robem. – Puścił oko do kumpla, który posłał mu krzywy uśmiech i odwrócił się.

– Niczego nie szanujesz – powiedziałam. – Nigdy niczego nie szanowałeś. Wrócimy jeszcze do tej rozmowy. – Wzięłam filiżankę i wyszłam z kuchni.

– Do zobaczenia! – zawołał za mną Edward.

Nie było mowy, żebym spędziła wieczór w towarzystwie tych dwóch. Byłam w mniejszości, a mój brat i jego kumpel najwyraźniej czerpali przyjemność z tego, że mają przewagę. Zastanawiałam się, czy nie spakować torby i nie przenieść się do hotelu, wiedziałam jednak, że tylko ułatwiłabym Edwardowi zadanie. Zamiast tego zamknięta w pokoju wprowadzałam ostatnie poprawki do przemówienia, które zamierzałam wygłosić na pogrzebie, i sporządziłam listę rzeczy, o których musiałam porozmawiać z bratem. Jutro czekał mnie ciężki dzień, a w moim stanie nie chciałam się denerwować infantylnym zachowaniem tych dwóch pozornie dorosłych mężczyzn.

4

Powiedzieć, że pogrzeb nie przebiegł zgodnie z planem, to jak nie powiedzieć nic. Musicie pamiętać, że z kilku powodów nie byłam ostatnio sobą. Niektóre z nich znacie, a innych być może zdążyliście się domyślić. No więc ja mam przynajmniej jakieś usprawiedliwienie. W przeciwieństwie do Edwarda.

Rano obudziłam się wyjątkowo jak na mnie późno, bo po wpół do dziewiątej, a za niecałe pół godziny miał przyjechać karawan. Ubierając się i czesząc, walczyłam z nudnościami. W kuchni zastałam Edwarda i Roba. Mój brat siedział przy stole, nogi miał wyciągnięte, ramiona skrzyżowane. Ucieszyłam się, widząc, że obaj się ogolili. Jednak w przypadku Edwarda na tym kończyła się moja radość. Podczas gdy Rob wytrzasnął skądś ciemny – aczkolwiek wygnieciony – garnitur, Edward miał na sobie czarne dżinsy, czarną koszulę, krawat bolo z metalowymi końcówkami i czarne kowbojki. Podwinął rękawy koszuli, odsłaniając imponującą galerię tatuaży. Pokręciłam głową. Rob próbował zagadnąć mnie o czytanie podczas nabożeństwa, ale dałam mu jasno do zrozumienia, że nie mam zamiaru ciągnąć tej farsy i bawić się w uprzejmości.