Jestem z gwiazd. Robert Bernatowicz w rozmowie z Anną Matusiak - Robert Bernatowicz, Anna Matusiak - ebook

Jestem z gwiazd. Robert Bernatowicz w rozmowie z Anną Matusiak ebook

Robert Bernatowicz, Anna Matusiak

0,0
55,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jestem z gwiazd– WSZYSCY JESTEŚMY Z GWIAZD

Jesteśmy nieśmiertelnymi istotami, które uczestniczą w boskiej grze. A to, że Ziemię odwiedzają nasi bracia i siostry w pojazdach UFO z dalekich galaktyk, jest tylko kolejnym elementem niezwykłej układanki. Wierzę, że wszyscy jesteśmy z gwiazd. Dajcie mi szansę, żebym Was do tego przekonał.

Robert Bernatowicz– ekonomista i politolog z wykształcenia, dziennikarz z zamiłowania i przypadku. Przez wiele lat prowadził szkolenia dziennikarskie i z samorealizacji. Był gospodarzem popularnych audycji w takich stacjach jak Radio Zet, Polskie Radio i TOK FM. Przeprowadzał wywiady o gospodarce w TV Biznes oraz prowadził pasma informacyjne w Polsat News. Twórca legendarnej audycjiNautilus Radia Zet, a także programuNie do wiaryemitowanego przez TVN. Od 2001 roku stoi na czele Fundacji Nautilus, która zajmuje się badaniem zjawisk niewyjaśnionych.

Anna Matusiak – dziennikarka i autorka wielu książek, m.in.Ze śmiercią im (nie) do twarzy i Niezniszczalny. Absolwentka filologii polskiej i teatrologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Suicydolog, studentka psychologii, lektorka, specjalistka ds. PR, wykładowczyni dziennikarstwa, trenerka wystąpień publicznych. Pracuje z kobietami nad odwagą w dążeniu do nowego ja. Wraz z mężem prowadzi Studio Syta. Prywatnie mama wspaniałego Maksymiliana.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 439

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



PROLOG

.

Zajeżdżam na posesję Roberta Bernatowicza. To miejsce odcięte od świata, ukryte, osobne. Robert rozgląda się po otaczających budynkach.

– Od czego zaczynamy? – pytam.

– Zwróciłaś uwagę, że to miejsce jest jak wyspa? Schowane wśród innych posiadłości, a jednak odrębne. Wyspa.

W tym momencie zza krzaków wybiega wiewiórka.

– Patrz, wiewiórka! – wołam.

– Wczoraj miałem scenę jak z bajki. W jednym miejscu spotkały się: wiewiórka, jeżyk i kot. Jak Boga kocham, pierwszy raz coś takiego widziałem. Stały sobie spokojnie. Kot nie próbował atakować wiewiórki. Pobiegłem po aparat, ale nim wróciłem, zwierzęta się rozeszły. To było niesamowite.

– Jak imprezka w lesie – śmieję się.

– Dokładnie. – Robert uśmiecha się pod nosem. – To miejsce ma coś z tajemniczej wyspy Juliusza Verne’a. W dzieciństwie moim bohaterem był kapitan Nemo. I zobacz, jak się życie potoczyło – dostałem swoją wyspę i swój okręt.

– Okręt?

– Chodź, pokażę ci. – Wskazuje na stojącego obok budynku kampera. Tego słynnego z napisem „Nautilus”, którym przemierzył wiele kilometrów, by robić swoje eksperymenty. – Kupiłem go w 2005 roku. Gdy go zobaczyłem w salonie, wiedziałem, że czeka na mnie. To nie jest zwykły samochód turystyczny. To pojazd wyprawowy, zbudowany jak jacht. Zobacz: zegary, detale – wszystko jak na statku. To mój Nautilus.

Wchodzimy do środka. Czuć zapach drewna i metalu, wnętrze rzeczywiście przypomina kabinę okrętu.

– Tutaj spałem, tu pracowałem. – Robert wskazuje miejsce, gdzie siadam. – A dokładnie w tym fotelu siedziała kiedyś kobieta, która opowiedziała mi jedną z najdziwniejszych historii, jakie słyszałem.

Robi krótką pauzę i patrzy w okno, jakby wciąż widział tamtą scenę.

– To się wiąże z Emilcinem. Rolnik Jan Wolski, 1978 rok, 10 maja, spotkał obce istoty – niskie, około metra trzydziestu, sympatyczne, życzliwe. To spotkanie było niezwykłe, ale mało kto wie o pewnym szczególe. Na tej polanie, gdzie się spotkali, znajdował się głaz narzutowy zwany kamieniem diabelskim.

– Nie brzmi sympatycznie...

– Bo taki nie był. Wielki, z odciśniętymi „łapkami diabła”. Tak głosiła legenda. Wyobraź sobie: jakby ktoś wcisnął w niego dziecięce stopy, a potem kamień stwardniał. Zagadkowa rzecz. W całej Polsce są rozsiane takie „diabelskie kamienie”, ale ten... ten stał dokładnie w miejscu spotkania Wolskiego z istotami. Co ciekawe, w Licheniu też jest taki kamień.

– Serio? Tam, gdzie było objawienie?

– Tak. I powiem ci więcej: takie kamienie pojawiają się często właśnie w miejscach objawień Maryjnych.

– Ale ty przecież nie wierzysz w diabła.

– Bo diabła nie ma. Ale zło po drugiej stronie owszem, istnieje. Dla mnie to są dusze ludzi, którzy za życia byli źli i po śmierci pozostali źli.

– Rozumiem. I co z tym kamieniem?

– Był taki człowiek, Miłosław Wilk. Niesamowita postać. Trochę szalony, ale oddany sprawie. Zajmował się całe życie „diabelskimi kamieniami”. Twierdził, że tworzą one sieć – geometryczną siatkę nawigacyjną dla obcych statków. W jego mieszkaniu na Rozbrat, do którego mnie zaprosił, cała ściana była obwieszona mapami. Pokazywał mi, że kamienie nie są rozsiane przypadkowo, że układają się w sensowny wzór.

– Mógł mieć rację?

– Zawsze mam to z tyłu głowy. Wiesz, to mieszkanie wyglądało jak Archiwum X do kwadratu. Ale wróćmy do Emilcina. Dziesiątego maja 1978 roku Jan Wolski spotkał istoty z innego świata. Nazywał je „potworakami”. Ale mało kto wie, że jeszcze przed tym spotkaniem ważną rolę odegrał tam kamień – ten „diabelski”, z odciśniętymi stópkami. Ojciec Jana Wolskiego, z czystej ciekawości, zapragnął ten kamień zabrać. Przywiózł go furmanką pod dom. I wtedy zaczęły się sny. Noc w noc słyszał głos: „Odwieź mnie na miejsce, odwieź mnie na miejsce”. Nie spał, chodził jak cień. Wreszcie, wykończony, wziął synów i odwiózł kamień z powrotem na polanę. W tamtej chwili sny ustały.

– Opowiedz mi o spotkaniu Wolskiego z tymi potworakami.

– One zabrały go na pokład, przykładały do niego jakieś talerzyki, badały go. A potem – piękna scena – kiedy go żegnali, podszedł do swojego wozu i... ukłonił się im. Zdjął czapkę i się ukłonił. A oni odwzajemnili ukłon. Chłop z Lubelszczyzny i „obcy” – moment absolutnie kosmiczny. Zrobili dla niego coś jeszcze: żeby uwiarygodnić jego historię, polecieli nisko nad centrum Emilcina. Widzieli ich państwo Popiołkowie, ich dzieci Adaś i Agnieszka. Cały dom się zatrząsł, kiedy ten obiekt przelatywał nad nim. Później jeszcze wielu ludzi ze wsi przyznało, że też widziało ten obiekt. To nie była jednostkowa relacja.

Robert się zamyśla.

– O Emilcinie mógłbym napisać oddzielną książkę. Mam o tym miejscu taką wiedzę...

– Powstała książka Zbigniewa Blani-Bolnara, pioniera polskiej ufologii, który badał to, co się tam wydarzyło...

– Tak, Zdarzenie w Emilcinie. Znałem go, przyjeżdżał do mnie do Warszawy. Spotykaliśmy się na kawie. Ale to, co ja potem zebrałem, przez lata, to zupełnie inny wymiar.

– Skąd masz tak bogate archiwum?

– W podziemiach Pałacu Kultury i Nauki było kiedyś jedyne w Polsce w pełni działające stowarzyszenie badające UFO o nazwie Warszawskie Towarzystwo Badań Niezidentyfikowanych Obiektów Latających UFO-VIDEO. Finansowane z budżetu Muzeum Techniki! Wchodziło się tam jak na plan zdjęciowy filmu o zjawiskach niewyjaśnionych – stół, nad nim stara żarówka na sznurze, wszędzie segregatory z aktami UFO, papiery, zdjęcia. I ja to wszystko po nich przejąłem.

– Serio? Całość?

– Tak. Tym kamperem przywiozłem stamtąd materiały. Był wypełniony po dach. Gdybym tego nie zrobił, wszystko trafiłoby na śmietnik. Pan Andrzej, jeden z działaczy UFO-VIDEO, zadzwonił do mnie w ostatniej chwili: „Przyjeżdżaj, zabieraj to, bo za moment wyrzucą”. Wziąłem dzień wolny i cała ta spuścizna stała się moja.

– A kto to gromadził?

– To była grupa ludzi. Ogrom pracy. Część tego archiwum ma dziś Adrian, mój współpracownik, który to digitalizuje. To skarb.

Robert uśmiecha się szeroko, po czym poważnieje.

– Ale wracając do kamienia. W Emilcinie zainteresował się nim właśnie pan Kazimierz z UFO-VIDEO. Powiedział do Jana Wolskiego: „Wie pan co, ja bym ten kamień wziął na badania”. A Wolski na to: „Panie Kazimierzu, ten kamień o mało mojego ojca nie wykończył, ale... jak pan chce...”.

Diabelski kamień z Emilcina po przeniesieniu do ośrodka naukowego w OborachFot. archiwum UFO-VideoPomnik UFO w Emilcinie. Postawiliśmy go w 2005 roku. Projekt pomnika stworzył znakomity polski artysta Andrzej Fogtt. Cokół powstał w zakładzie kamieniarskim obok cmentarza w Opolu Lubelskim. Metalową kostkę zrobił pan Robert ze ŻninaFot. archiwum FN

– I co się stało?

– Pan Kazimierz miał znajomego w ośrodku naukowym w Oborach pod Warszawą. Powiedział, że mogą kamień prześwietlić. Skombinowali ciężarówkę, załadowali ogromny głaz, bo to był narzutowy kolos, przywieźli go do ośrodka badawczego i położyli w jednym z pawilonów. I wiesz, co się zaczęło?

Robert zawiesza głos i ścisza ton.

– Ludzie w tym pawilonie odchodzili od zmysłów. Nie byli w stanie tam pracować. Nie spali po nocach. Powtarzała się ta sama historia co u ojca Wolskiego. W instytucie zaczęły się dziać dziwne rzeczy: wypadki, choroby, niepokojące zdarzenia. Zła energia. Ludzie byli przerażeni. Dziewczyny bały się wchodzić do pawilonu, nawet gdy kamień przykryto plandeką. W końcu doszło do zebrania w instytucie. Kolejne raporty, kolejne monity. „Trzeba coś z tym zrobić, bo nas pozabija” – przyznali. I wtedy postanowili kamień wyrzucić. Podjechała koparka, wrzucili go na jej łyżkę, zawieźli nad jezioro w Oborach i... plask. Poszedł na dno.

– Ale on przecież powinien był wrócić na swoje miejsce.

– No właśnie... Poznałem potem Marcina Paczesnego, świetnego operatora, reżysera, producenta. Opowiedziałem mu tę historię. On od razu: „Robert, wydobądźmy ten kamień. Dam ekipę płetwonurków”. Akurat kręcił dokument o zatopionych wrakach Bałtyku, więc miał najlepszych ludzi w Polsce. Pojechali nad jezioro, weszli z tyczkami, szukali. Miejsce pokazała im kobieta, która była świadkiem wrzucania kamienia do wody. Była kiedyś u mnie w Nautilobusie.

– I udało się?

– Nie. Kamień został na dnie. Mamy świetne nagrania z tej akcji, z kamer, z wody. Wiesz, mam czasem wyrzuty sumienia, że nie wydobyliśmy go i nie odwieźliśmy do Emilcina, żeby przywrócić „siatkę Wilka”. Ale może tak miało być.

– Pewnie każdy kąt w tym wozie budzi jakieś twoje skojarzenia. Nautilobus widział naprawdę niezwykłe rzeczy, co?

Robert dotyka dłonią wnętrza samochodu z czułością, jakby chciał przywołać pamięć swych podróży.

– Pamiętam, jak pojechaliśmy tym autem do pani Bożeny, która opowiedziała mi swoją historię. Było zimno. Siedziała tutaj, też na tym samym siedzeniu co ty, i nagle zaczęła mówić: „Proszę pana, to był rok 1982, 6 grudnia, około godziny 6:15 rano w Oborach – w dzielnicy Konstancina. Wyszłam z psem na spacer. Mgła, ciemno. I nagle poczułam, że ktoś się na mnie patrzy”. Wtedy zobaczyła ogromny spodek. Średnica około osiemdziesięciu metrów, okrągłe okna, jak bulaje. A w nich oni. „Obcy”. Patrzyli na nią. Byli różni – nie jednego typu. Jakby kilka cywilizacji zebranych w jednym pojeździe. Patrzyli życzliwie, uśmiechali się.

Robert na chwilę cichnie, jakby wracał do tonu opowieści kobiety.

– Ten motyw powrócił potem w historii Mirosława Malczewskiego. Podobny statek, podobne spojrzenie. Czasem mam wrażenie, że oni nas obserwują naprawdę z troską... i ze smutkiem. Bo widzą, że to wszystko idzie w złym kierunku.

– Piękne i smutne zarazem.

– To prawda. Innym razem tym samym samochodem pojechaliśmy do leśniczego. Opowiadał o niezwykłym zdarzeniu w lesie, dzień przed wielką burzą, która zniszczyła cały drzewostan. Jechali przez las, a tam – scena nie do opisania. Na polanie razem: sarna, wilk, niedźwiedź, lis, zając... Obok siebie, spokojnie, bez strachu. Jak u mnie ta wiewiórka, jeż i kot. Powiedział mi: „Wie pan, to wyglądało, jakby Bóg zwołał wszystkie zwierzęta na naradę. Jak arka Noego”.

– Zebranie apokalipsy.

– Właśnie tak. On opowiadał to tak pięknie, że miałem ciarki. Nie widziałem tego, ale czułem ten obraz, jakby to była scena z filmu. I wiesz, co się stało? Tego dnia wieczorem przyszedł kataklizm, apokaliptyczny wiatr o sile nieznanej w historii tego nadleśnictwa, który zniszczył cały las, zamieniając go w rumowisko drzew. Zwierzęta jakoś wyczuły, że przychodzi nawałnica, która zniszczy ich dom, i tuż przed tym zawarły ze sobą rodzaj paktu o nieagresji. Tak to tłumaczył sobie ten leśniczy, który był świadkiem tej sceny. Albo jeszcze inna historia z podróży... Pojechaliśmy, żeby spotkać się z dziewczynką autostopowiczką widmo. – Robert przystaje na chwilę, jakby ważył słowa. – To temat mocarny. Autostopowicze widma. Nigdy wcześniej o nich publicznie nie mówiłem.

– To ciekawe i mrożące krew w żyłach zjawiska.

– Owszem. Jedziesz nocą pustą drogą i nagle widzisz kogoś: dziecko, dziewczynkę, czasem dorosłego. Myślisz sobie: „Boże, co to za nieszczęśnik o tej porze stoi przy szosie?”. Ale przejeżdżasz kilkanaście kilometrów i... to stoi znowu. Wtedy robi się naprawdę groźnie.

– To są złe istoty? Duchy?

– Tak. Duchy. W archiwum mam wstrząsającą relację starszego pana, który przeżył coś takiego jeszcze w czasach, gdy jeździły samochody warszawy. Opowiadał: „Stoi dziewczyna, zatrzymuję się, pytam, dokąd jedzie. Podała nazwę miejscowości. Wsiadła z tyłu... Normalnie otworzyła sobie drzwi. Była milcząca. Na pytanie, skąd jedzie, odpowiedziała: »Z daleka«. Wskazała dom w pobliskiej wiosce. Odwiozłem ją pod same drzwi, wysiadła, weszła do środka”. Po tygodniu facet wrócił tam z żoną. Coś mu nie dawało spokoju. W tej dziewczynie było coś niepokojącego. Otworzyła mu starsza kobieta. Gość mówi do niej: „Tydzień temu przywiozłem tu pani córkę”. A ona w płacz: „Moja córka rok temu się powiesiła”. Rozumiesz? On ją opisał w każdym szczególe – i to była ona. Rysopis się zgadzał z wyglądem córki tej pani. Właśnie dlatego ruszyliśmy w teren. Ludzie mówili o dziewczynce, która pojawiała się ciągle w tym samym miejscu. Stała przy drodze, z pochyloną głową i długimi włosami. Wszyscy ją widywali. No to jak nie pojechać? My z Archiwum X? Po prostu musieliśmy.

Robert uśmiecha się półgębkiem, jakby sam nie dowierzał własnej odwadze.

– Spakowaliśmy sprzęt do kampera: kamery, detektory podczerwieni. Pojechaliśmy do miejscowości, gdzie ją widywano. Spotkałem świadka – facet pokazał dokładne miejsce. Powiedział: „Tu stała. A potem moja żona też ją widziała i tak się przestraszyła, że zawróciła”. To nam wystarczyło. Zostaliśmy tam na noc.

– W samochodzie?

– Tak, w kamperze. Ale spać się nie dało. Co chwila coś. Nikt z naszej ekipy nie mógł zmrużyć oka. Przyszła mgła, zrobiło się przeraźliwie zimno. Mróz ściął powietrze. Po paru godzinach powiedziałem: „Panowie, zjeżdżamy stąd. Nic się nie dzieje. Nie ma sensu się męczyć”. I nagle kolega mówi: „Chodź, coś ci pokażę”. Podchodzimy do szyby samochodu, a tam wyraźna postać uformowana ze szronu. Niby nic, a mimo to ogarnął mnie jakiś irracjonalny lęk. – Robert ścisza głos. – Powiedziałem wtedy: „O nie, koniec. Jedziemy stąd”.

– Uciekliście?

– Tak spieprzaliśmy, że głowa mała. Do dziś pamiętam to uczucie. Mróz i ta postać na szybie... Przerażające. Naprawdę nieprzyjemne.

Robert klepie dłonią ścianę kampera.

– Tak... ten samochód. Legendarny. Ile historii się w nim wydarzyło! On naprawdę zmienił moje życie. Jeździłem nim na spotkania z ludźmi, na spotkania z nieznanym. Tak powstała moja metoda pracy. Rekord? Dwudziestu ludzi w tym aucie. – Puka w dach kampera. – Da się, serio. Trochę jak w akademiku, trochę jak w studenckiej kawalerce. Było super. Ten samochód to legenda. Zbudowany jak jacht, z zegarami i detalami rodem z pokładu statku. Nie trafił tu przez przypadek. To jest mój Nautilus.

– A ludzie cię poznają na trasie?

– Oj, jeszcze jak! – śmieje się. – Jadę kiedyś autostradą, a obok mercedes. Facet macha, krzyczy: „Dzień dobry, panie Robercie! Właśnie pana słuchamy!”. Cudne chwile. Innym razem gość zobaczył mnie, zawrócił i gonił dwadzieścia kilometrów, żeby się spotkać i uścisnąć dłoń. No i dogonił! Spotkaliśmy się na stacji, normalnie wielki uścisk jak z dawno niewidzianym przyjacielem.

Wychodzimy z kampera. Stoimy na podwórku przed wejściem do domu.

– Zobacz, tu wszędzie są kamery. Raz, dwa, trzy, cztery. Wszystkie ustawione tak, by obejmowały dokładnie ten punkt, gdzie stoi twój samochód. Często stawiam tu piramidę, która służy mi do robienia różnych eksperymentów. Sprawdzam, czy coś tu nie przylatuje. Dla mnie to są naprawdę badania naukowe. Czasem pojawiają się na tych nagraniach niesamowite rzeczy. Chcesz zobaczyć?

– No jasne!

Robert puszcza nagranie.

– To się nagrało przedwczoraj... Patrz!

– Robert, co to jest? Tysiące kul! Jak deszcz. Ale przecież to nie jest deszcz – one nie spadają, tylko lecą prosto w kamerę.

– Właśnie. Piękne, nie? Niewytłumaczalne. Opowiem ci o nich później.

– Wchodzimy do środka?

– Zapraszam. Tu spędzam najwięcej czasu. Szybki komputer, szybki internet. I monitory z podglądem ze wszystkich kamer. Czasem tu śpię. Choć bardzo lubię też spać w samochodzie – on ma swój klimat. Jesteś na tajemniczej wyspie.

– Tak też się tu czuję. Co to za zdjęcia? – Wskazuję na jedną ze ścian.

– A tu mam zdjęcia z Dallas, z miejsca, gdzie zastrzelono Kennedy’ego.

– Byłeś tam?

– Jasne. Cały dzień chodziłem po Dallas Plaza. Stałem dokładnie w oknie składnicy książek, z którego padły strzały.

– A skąd ta fascynacja?

– Bo ja zajmuję się wszystkimi tajemnicami świata, nie tylko UFO czy duchami. Złoty Pociąg, Bursztynowa Komnata, JFK – wszystko mnie interesuje.

Robert się uśmiecha.

– Teraz pokażę ci coś jeszcze...

Wśród wielu figurek, pamiątek, teczek, książek, plakatów, bibelotów leży maskotka. Widać, że ma już swoje lata.

– To mój misio. Mój piękny misio. Spałem z nim zawsze w dzieciństwie. Kiedy odejdę do światła, to chcę, aby skremowali moje ciało. Bardzo bym chciał, żeby wtedy był ze mną mój pluszowy, najlepszy przyjaciel z dzieciństwa. Razem znikniemy z tego świata. Tu z kolei miniaturka bramy Naksos. Ona wiąże się z historią absolutnie nieprawdopodobną, Projektem Kontakt. Medytowałem tam i od tego zaczęła się jedna z najbardziej niesamowitych opowieści w moim życiu.

– O tym też mi w tej książce opowiesz, prawda?

– Prawda!

– A tu sprzęt? – pytam.

– Tak, tu trzymam różne urządzenia: kamery, noktowizory... Mam specjalną kamerę do obserwacji UFO. To perełka – lornetka nagrywająca w 3D. Mogę uchwycić zjawisko w dwóch ścieżkach i potem analizować zapis z większą dokładnością.

– Sporo tego sprzętu.

– Tak. Kompletuję to wszystko od lat. Tutaj mam dron, wojskowe noktowizory, a to termowizja. Potwornie droga rzecz, choć niepozorna. Ale daje ogromne możliwości. Spójrz, pokażę ci, jak to działa.

Przykładam urządzenie do oczu.

– Widzę! Tam, gdzie jest ciepło ciała, pojawia się czerwień. Wyglądasz teraz jak ufoludek – śmieję się.

– Bardzo często obiekty, które nazywamy UFO, są ukryte przed ludzkim wzrokiem dzięki polom maskującym. Ale termowizja je wyłapuje. Tylko w podczerwieni są widoczne.

– I co wtedy widać?

– Różnie. Czasem czerwone, czasem niebieskie. To zależy od technologii, od napędu. Mam też nagrania, na których nic nie widać gołym okiem, a w podczerwieni pojawia się wyraźny dysk.

– Czyli oni mogą nawet teraz tu być, a my ich nie dostrzegamy?

– Dokładnie. Mogą wisieć nad nami, patrzeć na nas, a my nie mamy o tym pojęcia.

Na jednej z półek widzę słoik z listem.

– Co to jest?

– Ludzie wkładają listy do słoików i przerzucają mi przez płot.

Robert prowadzi mnie dalej.

– Zwróć uwagę, wszędzie są koła sterowe. Tam jest ogromne, w rogu. Ale jak się rozejrzysz, zobaczysz ich tu mnóstwo. To też będzie ważna historia.

Wchodzimy do kolejnego pomieszczenia.

– To jest miejsce, które nazywam biblioteką. Spędzam tu dużo czasu.

Na półkach mnóstwo książek i kaset wideo.

– Część to zwykłe filmy, ale wiele z nich to relacje świadków nagrywane kamerą.

Obok kartony wypełnione małymi kasetami audio.

– Tu są bezcenne nagrania. Wszyscy ci ludzie, którzy coś przeżyli. Mam całe pudła ich opowieści. Wiem, że powinienem to spisać. Ciągle brakuje mi czasu i dochodzą nowe.

W jednym z pudeł wycinki prasowe.

Mój pluszowy miś, pocerowany przez moją mamę. Nieodłączny towarzysz moich zabaw w dzieciństwie. Nigdy go nie wyrzucę, jest dla mnie bezcennyFot. archiwum autoraTak działa prawdziwe polskie Archiwum X! Obok pomnika w Emilcinie ustawiliśmy piramidę szkieletową, aby przywołać obiekty widzialne tylko w kamerach podczerwieni. W takich momentach nasz pojazd pełni funkcję tymczasowej bazy fundacjiFot. archiwum FNNapis nad głównym wejściem do bazy Fundacji Nautilus. To prezent od jednego z naszych fanówFot. archiwum FNGłówne pomieszczenie w bazie FN. Moi przyjaciele z fundacji żartują, że z tego miejsca steruję całym światem. Uważacie, że jest tam bałagan? Srogo się mylicieFot. archiwum autoraHistoryczny numer pisma „Nautilus”, który znajduje się w bibliotece w bazie fundacji. Postać Juliusza Verne’a zawsze stanowiła dla mnie największą inspiracjęFot. archiwum FN

– Zobacz, te pierwsze wycinki robiłem jeszcze jako dzieciak. Pierwsze artykuły o UFO, jakie przeczytałem w życiu.

Na półkach skoroszyty z wizytówkami i notatkami.

– Każdy, kto się zgłaszał, zostawiał kontakt. A tam na górze – zdjęcia z UFO-VIDEO. Część była wykorzystana na wystawach.

Robert prowadzi mnie do pomieszczenia pełnego segregatorów. Sięga po pierwszy z brzegu.

– A teraz najważniejsze: Archiwum UFO-VIDEO. Dziesiątki segregatorów.

– Wygląda to niesamowicie – mówię.

Otwiera pierwszy z brzegu.

– Zobacz, zakład kryminalistyki, zdjęcia UFO, rysunki. Jak coś się pojawiło, natychmiast powstawała dokumentacja – szkic, opis, relacje świadków.

Przekładamy kartki.

– Rok 1985. Pieczątki, raporty, sprawozdania z nocnych obserwacji. Wszystko robione ręcznie.

Zatrzymujemy się nad jednym zdjęciem.

– Zwróć uwagę, jakie dobre ujęcie obiektu. Zrobione przez świadka. A tu opis: kto, gdzie, kiedy.

Robert wzdycha.

– To jest po prostu bezcenne. Całe lata pracy, setki historii, tysiące zdjęć.

– A co się stało z tym towarzystwem UFO-VIDEO? – pytam.

– Szczerze? Część ludzi już poumierała. Została mała grupka. Muzeum Techniki powiedziało, że nie chce ich dłużej u siebie. Ale ja uważam, że to w ogóle cud, że w Muzeum Techniki działała taka organizacja. Mieli budżet, jakieś pieniądze, jeździli, badali.

– Ile lat to funkcjonowało?

– Ruszyli w latach siedemdziesiątych. Skończyło się dopiero w 2013 albo 2015 roku. Trzydzieści kilka lat! Niebywałe, nie?

Przerywa nam dźwięk telefonu. Znowu ktoś proponuje wywiad. Robert grzecznie prosi o telefon za kilka godzin.

– Zobacz, tu są mapy, robione specjalnie przez nich. Fiszki, notatki, pomiary lądowisk UFO taśmą mierniczą, wszystko w starym stylu.

– To są skarby – mówię, rozglądając się po półkach.

– No pewnie, dziewczyno! Bezcenne skarby.

Robert wskazuje palcem na sufit.

– Tam jest poddasze pełne dokumentów, taśm i dowodów. Mam tam na przykład odlew łapy chupacabry.

– Jako mała dziewczynka nie mogłam zasnąć, kiedy usłyszałam o chupacabrze.

– Też ci o tym opowiem.

Pokazuje mi półkę z taśmami filmowymi.

– Widzisz? Stare taśmy. Też o UFO.

– Ale czad. Da się to jeszcze przegrać?

– Pewnie. Są takie miejsca. Tylko trzeba zacząć od najpilniejszych rzeczy. Na razie digitalizujemy to, co w segregatorach. Tu mam książki i pisma ufologiczne, literaturę o UFO. W zasadzie wszystkie książki, jakie kiedykolwiek wydano w Polsce na ten temat.

– A to? – Wskazuję na cienkie czasopisma.

– Pismo „Nautilus”. Nie ja to wydawałem. Grupa ludzi w Krakowie je stworzyła i przysłała mi kilka numerów.

– Nazwa dokładnie taka jak twojej fundacji.

– Dostaję od ludzi naprawdę niesamowite rzeczy – Robert sięga po starą książkę. – Wspomnienia z seansów z medjum Frankiem Kluskim.

– Przedwojenna! – mówię zachwycona.

– Piękna, prawda? Cudem przetrwała wojnę. Tak silnego medium jak Kluski nie było i nie ma. – Kiwa głową. – To też jest absolutny skarb.

– Domyślam się, że największe archiwum masz w komputerze, na dyskach i w chmurach.

– Chcesz zobaczyć?

– No jasne!

Robert siada przy biurku.

– Teraz będzie najciekawsze.

Patrzę, jak uruchamia chmurę.

– Mam dwa główne foldery: Archiwum Dawne i Archiwum Nowe. Wchodzimy w Nowe. Tu są podkatalogi: teksty, filmy, książki, fotografie... wszystko posegregowane.

Kliknięcie myszką i otwierają się kolejne pliki.

– Zobacz, tu są kontakty Nautilusa. Kategorie: demony, białe postacie, cuda, channelingowcy, chupacabra, cudowne uzdrowienia, déjà vu, duchy, nocne zmory, dzieci indygo, czyli wyjątkowo uduchowione, dziury w ziemi, Emilcin, feng shui, klątwy, lunatycy, masoneria, medycyna, numerologia... – odczytuje fragment listy, która zdaje się nie mieć końca.

– Ile tego jest! – niemal krzyczę zaskoczona.

Zauważam wśród setek haseł: „Pochowani żywcem”.

– Brzmi strasznie – komentuję.

– I takie historie dostaję. Pamiętam kobietę, która naprawdę obudziła się w trumnie. Drapała, drapała, aż wydrapała dziurę i zaczęła krzyczeć. Ktoś przechodził, usłyszał, pomógł jej wyjść. A kiedy wróciła do domu, otworzyła jej matka, która pod wpływem szoku dostała zawału i zmarła.

– Masz więcej takich relacji?

– Oczywiście. Cały katalog.

Klik. Robert otwiera inny folder.

– A tu reinkarnacja. Zobacz, Aniu. – Przesuwa ekran. – Setki historii. Ludzie opisują swoje wspomnienia, nawet z czasów II wojny światowej.

Patrzę na listę plików, przewijaną w nieskończoność. W każdym folderze dziesiątki zdjęć, skanów dokumentów. To naprawdę robi wrażenie.

Zauważam hasło „Dzikie dzieci”.

– Co to za historie, Robert?

– Tu są historie dzieci wychowanych przez zwierzęta.

– Jak Romulus i Remus?

– Dokładnie. Przykład? Rodzina wilków wykarmiła dziecko, wychowywała je, a potem – kiedy przyszła pora – odprowadziła z powrotem do ludzi. Bo wiedziały, że jego miejsce jest wśród nich.

– I takich historii masz na tyle dużo, że stworzyłeś osobny katalog?

– Jest ich trochę. A teraz orbs. – Robert przełącza folder. – Zobacz, kule orbs, to te, które widziałaś na nagraniu, i mgła.

Na ekranie pojawiają się dziesiątki świetlistych kul.

– O rety – szepczę.

– Tego nie da się opowiedzieć. Mam tysiące takich historii. To jest potężna praca, codziennie katalogowałem. Przez dużą część mojego życia budziłem się o czwartej rano, do dziesiątej siedziałem przy komputerze, a dopiero potem brałem prysznic i jechałem na wiele godzin do radia albo TV. Po powrocie nadal pracowałem, dokumentowałem, spisywałem. Spałem po dwie godziny!

– To jest nieludzkie tempo, Robert.

– Wiem. Nie da się tego przeżyć normalnie. Ale robiłem to.

Klik. Na ekranie pojawia się zdjęcie.

– Wypadek drogowy. Facet nie przeżył. A tu, nad nim, coś się unosi... Widzisz?

– Tak... – szepczę. – To wygląda jak twarz.

– No właśnie. Patrzysz teraz na Archiwum Nowe. A jest jeszcze Archiwum Dawne. I drugie tyle katalogów, podkatalogów et cetera. Teraz pokażę ci coś szczególnego. Jodo.

– Jodo? Co to jest? – pytam.

– To zjawisko przeznaczenia śmierci – wyjaśnia. – Dziecko potrafi nagle podejść do mamy i powiedzieć: „Mamusiu, ja jutro umrę”. I jakby nigdy nic zaczyna rozdawać zabawki. „To dla tego, to dla tamtego...”

Czuję ciarki na plecach.

– Masz takie przypadki?

– Mam kilka. To rzadko się zdarza, ale mam. Pokażę ci chłopca z jodo.

Na ekranie pojawia się zdjęcie dziecka. Twarz zablurowana.

– Zobacz – mówi Robert. – To dzień przed jego śmiercią. A przy nim na każdym zdjęciu zawsze jest ta biała kulka.

– Faktycznie ona jest na każdym zdjęciu.

– Na każdym. – Kiwa głową. – Tylko przy nim.

Robert otwiera kolejne foldery.

– Mam też nagraną rozmowę z matką. Gdybyś tego posłuchała, płakałabyś tydzień. Ona opowiadała, że w chwili śmierci dziecka zobaczyła przy nim postać. Duch przyszedł po niego. Mam zdjęcia grobu tego dziecka. A nad nim niezwykła mgła, otulająca pomnik. Niewidoczna gołym okiem.

Robert nagle się ożywia.

– Chcesz zobaczyć coś jeszcze? W Wylatowie jakaś energia stworzyła nade mną twarz. To nie jest pareidolia, czyli dostrzeganie konkretnych obrazów na przypadkowych tłach, na chmurach, drewnie i tak dalej. To prawdziwa twarz.

– Pokaż! – proszę.

– Daj mi chwilę... – Robert zaczyna przeszukiwać swoje miliony katalogów. – To gdzieś w Archiwum Nautilus. Na monitorze pojawia się rozmazana poświata.

– Widzisz? Tu! – Wskazuje. – Nade mną.

Przyglądam się uważnie. I rzeczywiście – z mgły wyłania się wyraźny, trójwymiarowy profil twarzy. Oczy, nos, usta. Jakby ktoś patrzył prosto na Roberta.

– Ona naprawdę patrzy na ciebie – mówię.

– Dokładnie. My tego wtedy nie widzieliśmy. Dopiero na zdjęciu wyszło. A tu masz katalog Eldorado. Chryste, co to za historia. A tu: Białe piórko.

W pokoju zapada cisza.

– Robert, jestem zafascynowana i załamana. My w naszej książce dotkniemy zaledwie jednej setnej tego, co tu masz.

– To prawda. W tej książce dam się czytelnikowi trochę poznać i opowiem o historiach bardziej i mniej znanych, które są dla mnie kluczowe. Ale przygoda dopiero się rozpoczyna. Świat jest już na to gotowy.

– Gotowy, by poznać archiwum Bernatowicza?

– Tak... Myślę, że tak...

***

Robert Bernatowicz – człowiek, który wzbudza skrajnie różne emocje. Jedni spijają z jego ust każdą niesamowitą historię, którą dzieli się ze światem, inni uważają go za manipulatora, który od lat wymyśla sobie niewiarygodne bajki o duchach, UFO, zjawiskach niewyjaśnionych. Bez względu na to, po której stronie jesteśmy, jedno trzeba mu oddać: to fenomen kulturowy, socjologiczny, medialny. To człowiek, który od lat funkcjonuje w świadomości odbiorców. Człowiek, którego zapragnęłam poznać bliżej, więc spędziłam wiele tygodni w jego Centrum Wszechświata – siedzibie Fundacji Nautilus – słuchając opowieści, przeglądając dokumenty, filmy, zdjęcia, katalogi – wszystko to, co zebrał, prowadząc badania przez ponad trzydzieści lat. Podczas każdego spotkania przeszkadzały nam dziesiątki telefonów od dziennikarzy zapraszających Roberta do swoich programów, od youtuberów, których zasięgi gwałtownie wzrastają po każdym wywiadzie z nim, od zwykłych ludzi, którzy dzwonią do niego każdego dnia, by podzielić się jakimś swoim niewiarygodnym przeżyciem. Dzwonią i często płaczą, gdy słyszą, że to naprawdę on. Kiedy idzie się z Robertem na spacer albo pije z nim kawę przy kawiarnianym stoliku, zawsze pojawia się jakiś człowiek, który chce go uściskać, podziękować za to, że odmienił jego życie, albo zwyczajnie zapytać, czy będzie dobrze. Czy może przestać się bać śmierci. Na własnej skórze poznałam ten fenomen. Nie spodziewałam się, że skala jest aż tak potężna. Pod siedzibą Fundacji Nautilus często stoją ludzie, którzy przyjechali, by choć na chwilę zobaczyć Roberta na żywo. Zdarza się, że przez płot wrzucają mu listy z opisem swoich historii. Każdego dnia Robert wraca z poczty z torbą pełną nowych listów. Na jednym z komputerów włączonych na jego biurku dosłownie co kilka minut pojawia się nowy e-mail. O SMS-ach, wiadomościach na Messengerze, na WhatsAppie już nie wspomnę. Piszą wszyscy, zewsząd... A Robert? Oddzwania, odpisuje, najciekawsze historie dokumentuje, a potem sprawdza, bada, jedzie choćby na koniec świata, jeśli historia wydaje mu się ciekawa, wiarygodna, znacząca.

Zawsze chciałam zobaczyć jego archiwum. Poczuć je namacalnie. Przyjrzeć się mu. Jako laik oczywiście nie umiem ocenić jego wartości, ale po wielu miesiącach spotkań wiem jedno: nie sądzę, żeby istniał na świecie drugi człowiek, który zgromadził tyle materiałów, który od dziesiątek lat swoją mrówczą pracą dzień w dzień, bez przerwy, dokłada kolejną cegiełkę do czegoś, co bez wątpienia można nazwać polskim Archiwum X.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

ROZDZIAŁ 1

MOJE ŻYCIE

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

ROZDZIAŁ 2

UFO I INNE HISTORIE NIE Z TEGO ŚWIATA

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

ROZDZIAŁ 3

REINKARNACJA

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

ROZDZIAŁ 4

KONTAKT I ZNAKI

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

ROZDZIAŁ 5

OTWIERAMY ARCHIWUM

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

ROZDZIAŁ 6

LIST Z TRANSCENDENCJI

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

EPILOG

Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.

Zapraszamy do zakupu

Projekt okładkiTomasz „Waciak” Wójcik

Przygotowanie okładki do drukuKarolina Żelazińska-Sobiech

Zdjęcia na okładceMarcin Klaban

RedakcjaAleksandra Dobrowolska

KorektaTeresa Zielińska, Dominik Leszczyński

Copyright © Anna Matusiak, Robert Bernatowicz, 2025 Copyright © by Wielka Litera Sp. z o.o., Warszawa 2025

Żaden fragment tej książki nie może być wykorzystywany do szkolenia systemów sztucznej inteligencji.

ISBN 978-83-8360-313-1

Wielka Litera Sp. z o.o. ul. Wiertnicza 36 02-952 Warszawa

Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.