46,00 zł
Wkrótce do Danii ma przylecieć chińska delegacja. Daniel Hartmann, analityk FE, Wojskowej Służby Wywiadowczej, odkrywa, że jeden z jej członków posługuje się fałszywą tożsamością. Sprawą zajmuje się oficer prowadząca Maja Birk, a Daniel próbuje zwerbować chińską doktorantkę Jię do zinfiltrowania grupy. Niewykluczone jednak, że ktoś Daniela uprzedził – ktoś szczególnie zainteresowany duńskim projektem badawczym dotyczącym dna morskiego u wschodnich wybrzeży Grenlandii. Kim są ci ludzie i co knują? Czy Daniel może zaufać Jii Ling, która zdaje się uwikłana w śmiertelnie groźną podwójną grę? I czy Jia będzie mogła zaufać duńskim służbom, jeśli zdecyduje się postawić wszystko na jedną kartę i zmienić stronę? Jedwabna sieć to nad wyraz aktualny, trzymający w napięciu duński thriller szpiegowski o mrocznych interesach i ludziach, którzy ryzykują życie w obronie Danii i Grenlandii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 477
Rok wydania: 2025
Skygger på Silkevejen
© Lars Findsen & Jacob Weinreich and JP/Politikens Hus A/S 2024
in agreement with Politiken Literary Agency
Copyright © 2025 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2025 for the Polish translation by Edyta Stępkowska
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie autorów: © Ditte Capion
Redakcja: Maria Zając
Korekta: Iwona Wyrwisz, Joanna Habiera, Aneta Iwan
ISBN: 978-83-8230-977-5
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, e-mail: [email protected]
www.soniadraga.pl,
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2025
Przeważnie stawiają smoki, myśli Yang Lee na widok dwóch jasnoszarych plastikowych słoni przed wejściem do restauracji China House przy Amagerbrogade i wysiada z samochodu.
Jest piękny dzień. Ani jednej chmurki na lodowoniebieskim niebie, przecinanym właśnie przez przelatujący samolot i delikatny biały ślad, który się za nim ciągnie. Mężczyzna patrzy w górę. Istnieje w Stanach grupa szaleńców nazywających te ślady chemtrailsamii uważających, że zawierają substancje chemiczne zmieniające ludzi w zombie.
Wsuwa dłoń do kieszeni, żeby dotknąć pistoletu. Stary nawyk. Yang Lee naciska klamkę i wchodzi do środka, gdzie niemal wpada na olbrzymie akwarium tuż za drzwiami. Wśród zielonych roślin pływają w nim leniwie tłuste pomarańczowe karpie. Z trudem odrywa od nich wzrok, żeby przejść do sali restauracyjnej, a tam właśnie sadowi się jakaś rodzina. Młoda matka zerka na niego zaciekawiona. Może to przez jego niebieskie włosy. Po chwili ponownie przekierowuje uwagę na dwóch chłopców zmierzających w kierunku bufetu.
– Witamy – zagaja kelner z uśmiechem.
– Gdzie jest Gao Li?
– Chyba w kuchni. Albo w biurze. Mam go poprosić?
– Nie trzeba, sam go znajdę.
Przechodzi przez restaurację. Po drodze bierze z bufetu małą sajgonkę i wsuwa do ust.
Dobrze, że nie musi się już maskować. Że może spokojnym krokiem przejść przez całą salę.
Otwiera drzwi i wchodzi do długiego, wąskiego korytarza. Otwiera drzwi po lewej i zagląda do pustego biura. Zawalone papierami biurko, stary komputer i coś, czego się nie spodziewał: narty oparte o tylną ścianę. Zamyka drzwi i próbuje tych po drugiej stronie korytarza. Są zamknięte.
Patrzy w kierunku kuchni znajdującej się na końcu. Drzwi do niej są otwarte, widać wózek na kółkach załadowany patelniami i garnkami i dużą zmywarkę przemysłową. Z wnętrza bucha para.
– Gdzie jest Gao Li? – pyta młodą dziewczynę, która właśnie stamtąd wychodzi.
– Tam. – Wskazuje głową i szybko się oddala.
Yang Lee odczekuje chwilę. Wciąga głęboko powietrze. Rzadko się denerwuje. W ogóle rzadko czuje cokolwiek, kiedy ma wykonać zadanie. Nie zna Gao Li, nie ma powodu się go obawiać. Pokonuje ostatnie metry i wchodzi do kuchni. Gao Li rozpoznaje od razu. Widzi go stojącego przy piecu, gdzie podniesionym głosem rozmawia z jednym z kucharzy.
– Ty jesteś Gao Li? – upewnia się.
Mężczyzna odwraca się do niego.
– Tak, a co?
– Mam coś dla ciebie. Pozdrowienie.
– Od kogo?
– Od Zhou Jinpinga.
– Zhou Jinping? Nie znam nikogo takiego.
– Zastanów się dobrze.
– Nie znam człowieka – mówi mężczyzna po krótkim namyśle i przepraszająco rozkłada ręce, choć wygląda na lekko zaniepokojonego.
– Szkoda – przyznaje Yang Lee. – Tak czy inaczej, kazał mi cię pozdrowić.
Wyjmuje z kieszeni pistolet. Wszystko dzieje się zbyt szybko, aby na twarzy Gao Li dało się dostrzec strach, prędzej zaskoczenie. Yang Lee nie musi nawet celować. Oddaje trzy strzały. Dwie kule posyła w tułów i jedną w twarz. Gao Li, upadając, pociąga za sobą garnek. Zupa z makaronem rozlewa się na podłogę. Przejrzysta zielonkawa ciecz pryska na spodnie Yanga Lee. Słychać czyjś krzyk. Może stojącego obok kucharza. A może dziewczyny, która właśnie weszła do kuchni. Yang Lee z powrotem chowa pistolet, wymija młodą kobietę i rusza korytarzem, przechodzi przez restaurację i wychodzi na ulicę, gdzie kieruje się do zaparkowanego częściowo na chodniku samochodu. Jest zadowolony i ani trochę mu się nie śpieszy.
TURCJA – SIERPIEŃ 2023
Do skończonego domu przychodzi śmierć. Maja nie wie, skąd zna to stare tureckie przysłowie, ale wydaje jej się, że rozumie jego niepokojące przesłanie. Że największe niebezpieczeństwo grozi u celu. Że najważniejsze to przeć naprzód, krok po kroku, dzień po dniu, wciąż pozostawać w ruchu. Czy właśnie dlatego stoi tu, na dziurawej drodze na przedmieściach Antalyi, w południowo-zachodniej Turcji? Bo nie jest w stanie robić nic innego, nawet siedzieć na rogowej kanapie w małym trzypokojowym mieszkanku w Vesterbro z Jonasem i Emmą, czekając, aż minie kolejny dzień?
Pierwszy raz była w Turcji, gdy miała szesnaście lat. Spędziła wtedy tydzień w Stambule ze swoimi rodzicami. To była najdłuższa i najbardziej męcząca podróż świata. Maja do dziś nie wie, dlaczego rodzice uparli się, żeby przebyć samochodem te trzy tysiące kilometrów. Przez większość pobytu kłóciła się z mamą. Jednego wieczora niemal się pobiły na środku Wielkiego Bazaru, aż jakiś starszy człowiek postanowił interweniować. Nocami leżała w lichym łóżku w małym hotelu nieopodal placu Taksim i tak strasznie tęskniła za swoim chłopakiem z liceum, Rasmusem, że łkaniem utulała się do snu.
Lecz ani tęsknota za Rasmusem, ani irytująca matka nie przeszkodziły Mai zakochać się bez pamięci w ogromnym, chaotycznym, hałaśliwym i pod wieloma względami niemożliwym do życia kraju, który wciąż nie mógł się zdecydować, czy znajduje się w Europie, na Bliskim Wschodzie czy w jakimś jeszcze innym miejscu. Państwie, które niczym enfant terrible niemal szczyci się swoim położeniem na skraju zachodniej cywilizacji. Już wtedy, patrząc na cieśninę Bosfor i ciemnoniebieskie morze, stwierdziła, że Stambuł ma własną, zupełnie wyjątkową poetykę.
Dziś jednak relacja Mai z Turcją ograniczała się do fenomenalnej sałatki z bulgurem przyprawionej chili, cukrem i mnóstwem czosnku, przyrządzanej przez Gülsüm. Starsza Turczynka, która uczyła matematyki w klasie Emmy, przyszywanej córki Mai, choć po dwudziestu pięciu latach spędzonych w Vanløse mocno się zduńszczyła, na szkolnych imprezach często zadziwiała wszystkich ekscytującymi daniami.
Na myśl o Danii, Jonasie i małej Emmie Maja powinna poczuć ukłucie tęsknoty, ale w tej chwili jest zbyt skupiona, aby cokolwiek mogło ją rozproszyć.
Autobus, z którego wysiadła, wydaje głośny syk i wolno rusza z miejsca. To przywraca ją do rzeczywistości – tej, która dla trzydziestoczteroletniej Mai Birk składa się aktualnie z zakurzonej wiejskiej drogi na południu Turcji, temperatury oscylującej w okolicach czterdziestu stopni, przewróconego śmietnika, z którego wysypały się puszki coli i plastikowe odpady, zalegające teraz przy krawężniku, oraz starego, kulawego kundla, który wlecze się w stronę jej tymczasowego celu: Sublime Porte po drugiej stronie ulicy.
Lokalizacja niewielkiego hotelu jest mało wysublimowana – wciśnięto go między zdezelowaną stację benzynową a rozwalający się betonowy budynek ze sterczącą siatką zbrojeniową. Mai przemknęła przez głowę myśl, żeby już tu zostać. Wymeldować się z życia, wyłączyć telefon i zniknąć z radaru. Nikomu nie przyszłoby do głowy szukać jej w takim miejscu. Spokojnie, ponosi cię, mówi do siebie. Za tydzień wracasz do domu. Szybkim krokiem przechodzi przez ulicę.
Przystaje na moment i zanim wejdzie do recepcji, rzuca okiem na swoje odbicie w szklanych drzwiach. W środku niemal całą ścianę zajmuje pompatyczny portret tureckiego prezydenta w złoconej ramie, zaraz za metalowym statywem na foldery reklamujące wycieczki do Bramy Hadriana, minaretu Yivli i parku wodnego Water Paradise. Z zaplecza dobiega bliskowschodni pop. Temperatura w wyłożonym marmurem foyer jest nieco bardziej przyjazna człowiekowi – może to zasługa prymitywnego wentylatora stojącego na półce za plecami młodej, starannie umalowanej recepcjonistki.
– Mam tu zarezerwowany pokój.
– Na jakie nazwisko?
– Hansen.
Maja przesuwa po blacie swój paszport. Kobieta otwiera go bez cienia zainteresowania i w tym momencie odzywa się jej telefon. Jej paznokcie stukają szybko w ekran, kiedy odpisuje na wiadomość. Wreszcie skupia wzrok na Mai.
– Pokój czterdzieści cztery. Czwarte piętro. Trzeba wejść schodami, winda nie działa. Nie mamy kodu do wi-fi, może się pani zalogować numerem pokoju – dodaje i wręcza Mai plastikową kartę do drzwi oraz ulotkę z dziesięcioprocentową zniżką do okolicznych restauracji.
– Dziękuję. – Maja uśmiecha się uprzejmie.
Idąc w stronę schodów, ma poczucie, że pierwszy etap za nią. Z lotniska w Billund wyleciała dziś o szóstej pięćdziesiąt pięć wraz z trzystoma współpasażerami i garstką przewodników w uniformach biura podróży Sun Charter. Wszyscy zmierzali do Antalyi. Maja zabukowała przelot bez hotelu i poczuła bezgraniczną ulgę, gdy gdzieś pomiędzy bramką a kontrolą celną uwolniła się od tłumu turystów. Poniekąd podobne uczucie uderza ją teraz, kiedy wchodzi na korytarz czwartego piętra i chwilę się zastanawia, w którą stronę iść.
Pokój czterdzieści cztery znajduje się na końcu długiego, wąskiego korytarza. Ciche kliknięcie zamka zaprasza ją do pokoju, który na Tripadvisorze mógłby liczyć na góra trzy wymęczone gwiazdki. Południowe słońce wpada skosem przez odrapane drzwi balkonowe. Za białymi hotelami wnoszącymi się wzdłuż wybrzeża majaczy lazurowe Morze Śródziemne.
Maja na moment siada na łóżku i natychmiast wraca do niej myśl, aby zaszyć się w tym skromnym lokum z dala od wszystkiego i wszystkich. Bierze się w garść, rozbiera prawie do naga i wykonuje swój codzienny dwunastominutowy program na przyśpieszenie tętna oraz wzmocnienie mięśni core: pięćdziesiąt przysiadów, czterdzieści pompek w różnych wariantach, sześćdziesiąt brzuszków, trzy minuty deski i najróżniejsze ćwiczenia na gibkość oraz mobilność. Nastawia budzik na pięć minut i kładzie się z zamkniętymi oczami na chłodnej kamiennej podłodze. Na koniec lodowaty prysznic ponownie stawia ją na nogi. Działając rutynowo i bezszelestnie, przeczesuje pokój, żeby zaraz potem stwierdzić, że nie ma w nim nic, co mogłoby jej przeszkadzać. Wreszcie się ubiera. Szorty z nadwyżek magazynowych, czarne buty trekkingowe oraz sprana koszulka. Obwiązuje się w pasie chustą, zamyka drzwi pokoju i schodzi do recepcji.
Dziewczyna znów siedzi z nosem w telefonie, ale podnosi głowę, kiedy Maja podchodzi do niej i wyjaśnia, że wyjeżdża na kilka dni odwiedzić przyjaciela, który wynajmuje dom w górach. Dlatego nie ma potrzeby sprzątania jej pokoju aż do jej powrotu pod koniec tygodnia. Tych parę dni przed wylotem do Danii chce spędzić na plaży.
– Ach, i jeszcze jedno – dodaje. – Czy może mi pani powiedzieć, jak dojść do dworca autobusowego?
Gdy wychodzi z hotelu, ciemne okulary łagodzą ostre światło, ale zderza się ze ścianą gorąca. Przez dwie przecznice idzie zgodnie ze wskazówkami recepcjonistki. Potem zawraca i jakiś czas spaceruje bez konkretnego celu w przeciwnym kierunku. Przechodzi na skos przez mały parking, mija hałasującą śmieciarkę i podąża dalej wiejską drogą. Chustę odwiązała z talii i założyła na głowę, aby ukryć jasne włosy. Maja wchodzi na lokalny targ będący istnym labiryntem straganów. Przechadza się wąskimi arkadami, przystaje tu i ówdzie i robi sobie selfie. Po godzinie pozornie bezcelowej wędrówki opuszcza bazar i bocznymi uliczkami dociera do niewielkiego placu. Po przekątnej znajduje się warsztat samochodowy. Przysiada w jednej z małych herbaciarni, które są tutaj co krok, zamawia słodką turecką herbatę podawaną w charakterystycznej szklance w kształcie tulipana i przegląda w telefonie selfie z targu. Nie ma na nich niczego szczególnego. Po pół godzinie z warsztatu wychodzi mężczyzna w średnim wieku.
Nim zniknie jej z oczu w bocznej ulicy, Mai udaje się dostrzec, jak wsiada do jakiegoś starego samochodu. Przez kilka minut nie uruchamia silnika. Maja uważnie obserwuje plac. Nikt nie podniósł oczu, nikt nie wziął do ręki telefonu ani nie wydaje się, żeby ktoś zamierzał wstać z miejsca. W końcu mężczyzna odpala auto i odjeżdża. W zasięgu wzroku Mai wciąż żadnej reakcji. Ona sama siedzi jeszcze chwilę, po czym płaci i nieśpiesznie rusza zygzakiem przez zakurzone przedmieścia w stronę morza.
Samochód stoi pod grożącą zawaleniem wiatą na sporym parkingu przed supermarketem Maxi. Gdy siedzący za kierownicą mężczyzna nawiązuje z Mają kontakt wzrokowy, podjeżdża kawałek i staje tylko po to, żeby mogła wsiąść na miejsce pasażera.
Bez słowa wręcza jej grubą brązową kopertę, następnie zatrzymuje się na pobliskiej stacji benzynowej, wysiada i wchodzi do należącego do stacji sklepu. Pod jego nieobecność Maja otwiera zaklejoną kopertę, wyjmuje zawartość i kładzie sobie na kolanach. Paszport, ubezpieczenie zdrowotne, prawo jazdy, MasterCard i dwadzieścia tysięcy duńskich koron w lirach tureckich, podzielone na dwa grube pliki.
– Żegnaj, Lauro Hansen – szepcze do siebie Maja i otwiera paszport. – Witaj, Signe Merete Lund, archeolożko odwiedzająca wykopaliska na wschodzie kraju w związku z prowadzonym przez siebie projektem dla Uniwersytetu Kopenhaskiego.
W kopercie znajdują się również dokumentacja podróży z Danii do Turcji, w tym zużyta karta pokładowa potwierdzająca przylot trzy dni temu, mapy wschodniej Turcji z zaznaczonymi miejscami wykopalisk i materiały dotyczące jej projektu archeologicznego na uczelni.
Maja chowa banknoty do kieszeni, a w nerce wymienia dokumenty Laury Hansen na te należące do Signe Merete Lund. Laura Hansen zostaje schowana do koperty i znika w schowku na rękawiczki. Teraz Maja rozgląda się po samochodzie. To mały biały nissan. Zgodnie z umową nie powinno w nim być żadnej niepożądanej elektroniki. Przesiada się na fotel kierowcy akurat w chwili, gdy człowiek, który ją tu przywiózł, wychodzi ze sklepu.
Przygląda mu się chwilę, kiedy idzie w jej stronę. To starszawy, korpulentny mężczyzna z wąsem zasłaniającym usta i zapalonym papierosem w ręce.
– Dziękuję, Muhammed – zwraca się do niego, gdy ten siada na miejscu pasażera.
– Mam nadzieję, że wszystko się zgadza. Wybrałaś ciepły dzień na przyjazd. A jutro ma być jeszcze gorzej. Ja jadę do Alanyi. Moje dzieci kibicują drużynie Alanyaspor. Będziemy oglądać mecz z Trabzonspor – wyjaśnia Muhammed po angielsku z uroczym akcentem i dodaje: – Antalya jest dla mnie za duża. O wiele za duża. Za dużo aut, za dużo hałasu. A tutejsi ludzie mają nasrane w głowach. Do tego wszyscy palą. – Uśmiecha się i podnosi do góry papierosa.
Maja z drugiego pliku banknotów wyjmuje jego honorarium.
– Jesteś dobrym człowiekiem, niech Allah ma cię w opiece – mówi mężczyzna i chowa banknoty na brzuchu. – Wóz jest na chodzie i ma pełny bak, tylko klimatyzacja działa trochę… no wiesz, tak sobie. Poza tym mnie odrobinę w nim ciasno, ale ja jestem większy od ciebie. To jak długo będziesz na tych wykopaliskach?
– Parę dni. Może trzy.
– W porządku. Będę tutaj o tej samej godzinie za dwa dni oraz dzień później i dla pewności jeszcze kolejnego dnia. Możesz na mnie liczyć – zapewnia ją mężczyzna i wysiada.
Maja na chwilę zamyka oczy. Czeka ją długa podróż. Tysiąc sześćset kilometrów. W starym nissanie z niedostatecznym miejscem na nogi i taką sobie klimatyzacją. I z kolejnym fałszywym paszportem oraz kolejnym zadaniem do wykonania pod obcym niebem.
I właściwie po co?, zastanawia się, wracając do hotelu Sublime Port. Dlaczego nie ustawić się jak Jonas? Cztery lata kolegium pedagogicznego i ciepła posadka w żłobku integracyjnym Dmuchawiec w Vesterbro, maksymalnie trzydzieści siedem godzin tygodniowo. Długie wakacje, sporadycznie słabszy dzień i fajrant po zmienieniu ostatniej pieluchy i wyjściu przez rdzawą furtkę na Knud Lavards Gade. Bo tak, odpowiada sobie sama, przypadkiem cytując formułkę, którą trochę zbyt często zbywa pytania Emmy. „Dlaczego muszę już iść spać? Dlaczego nie dasz mi więcej słodyczy?” Bo tak, po prostu.
Parkuje w pustej bocznej ulicy kawałek drogi od hotelu. Zdejmuje z głowy chustę i pieszo pokonuje ostatni odcinek. W recepcji zastaje tę samą młodą dziewczynę. Czy ona nigdy nie kończy pracy?, zastanawia się Maja i szybko idzie w stronę schodów. Przekręca zamek w drzwiach swojego pokoju i wchodzi do łazienki. Staje na klapie sedesu, odsuwa jedną z płyt sufitowych i w otwór wsuwa kopertę z dokumentami Laury Hansen.
– Na razie, Lauro.
TURCJA
Drogi w południowo-wschodniej Turcji są w lepszym stanie, niż się obawiała. Całymi godzinami jedynym towarzystwem Mai są niekończący się asfalt, turkusowe jeziora, zakurzone miasteczka i drapieżne ptaki dryfujące majestatycznie nad postrzępionymi szczytami gór. Między górami pojawia się i znika morze. Co jakiś czas główna droga się urywa, a teren staje się pagórkowaty z krótkimi, ostrymi zakrętami, wysokimi urwiskami, żyznymi dolinami i gajami oliwnymi skąpanymi w ostatnich promieniach słońca. Aż nagle, w sposób zupełnie nieoczekiwany i gwałtowny, z nieba spada czarny dywan, który wchłania całe światło.
O dwudziestej Maja zatrzymuje się na stacji benzynowej, gdzie kupuje kanapkę, jakieś przekąski i coś do picia na noc. Kanapkę zjada od razu, a kubek z kawą zalewajką ląduje w uchwycie między przednią szybą a górną krawędzią deski rozdzielczej. Trochę kawy się wylewa, kiedy Maja rusza z miejsca. Muzyka płynąca z trzeszczącego radia to lokalny pop przeplatany amerykańskimi hitami. Maja stara się nie myśleć o niczym. Po prostu jedzie i nie pozwala, aby cokolwiek zbyt długo zaprzątało jej głowę. Do celu została jej nieprzebrana liczba kilometrów, dlatego ważne jest, aby nie wybiegać myślami dalej niż godzinę w przód. Potrafi je kontrolować, została do tego przeszkolona. Przeszkolono ją również do pewnego prowadzenia samochodu, poruszania się w obcych krajach i wyłączania negatywnego myślenia, aby móc w pełni skupić się na celu tej małej wyprawy, czyli miasteczku Uludure na granicy między wschodnią Turcją a Irakiem. Cały ten obszar jest przez Kurdów traktowany jako część Kurdystanu i przecina go wiele granic państwowych. Maja jeszcze tam nie była, ale przygotowując się do misji, przyswoiła informacje zarówno o Uludure, jak i tamtejszym krajobrazie.
Około północy zjeżdża na pobocze. W ciemności dostrzegła wąską polną drogę prowadzącą do doliny po prawej. Cofa kilkaset metrów i powoli wjeżdża w niewielki zagajnik. Samochód parkuje przodem do drogi. Zamyka zamki w drzwiach i opuszcza oparcie siedzenia, ale tylko tyle, żeby w razie konieczności móc natychmiast ruszyć. W telefonie nastawia budzik na za piętnaście minut i zamyka oczy. Budzi się raptownie minutę przed alarmem. Wysiada w ciepłą noc i wykonuje kilka wymachów rękami oraz ćwiczeń rozciągających. Po powrocie do samochodu zjada baton i popija ciepłą colą. Pora ruszać.
Niekończące się godziny nocnej jazdy mijają jej między innymi na nieudolnych próbach niemyślenia o Jonasie. Nagle nachodzi ją ochota, żeby do niego zadzwonić. Z jednej strony nie powinno być tak, że on nie wie, gdzie ona jest. Z drugiej tyle się przecież dzieje na świecie rzeczy, które nie powinny się dziać, a jej praca dotyczy właśnie ich. Ochrony Danii i duńskich interesów.
Tego, w jaki sposób to robi, Maja nie może wyjawić swojemu chłopakowi. Nie może o tym mówić nikomu spoza korpusu, ponieważ jej praca wymaga poufności, również względem najbliższych. Informacje, które trafią w niepowołane ręce, mogą w ostatecznym rozrachunku doprowadzić do śmierci Mai i jej kolegów.
Oto zbliża się najtrudniejsza dla Mai godzina. Ta, w której noc zaczyna przechodzić w poranek. Żeby nie zasnąć, ucieka się do starej sztuczki, której nauczyła się od szefa operacyjnego Służby Wywiadu Wojskowego, FE1, Gregersa Schmidta. Bez zatrzymywania się i z lewą nogą na pedale gazu zsuwa but i skarpetkę z prawej stopy. Potem włącza nawiew i ustawia go tak, żeby powietrze dmuchało na pedały. Zimny powiew chłodzi palce u nóg i nie pozwala Mai odpłynąć.
Ruch na drogach powoli gęstnieje, a pierwsze promienie słońca sprawiają, że góry widoczne w lusterku wstecznym zaczynają się skrzyć i drgać. Po ponad piętnastu godzinach jazdy Maja jest już niedaleko celu swojej podróży. Przez brudną szybę widzi mały konwój wojskowy przejeżdżający wiejską drogą kawałek dalej. W chmurze rdzawego pyłu dostrzega dwa duże pojazdy opancerzone wiozące żołnierzy. Niedaleko stąd, tuż za granicą z Irakiem, swoją kwaterę główną ma Partia Pracujących Kurdystanu (PKK), kurdyjska organizacja militarna. Tureccy żołnierze stale monitorują ten obszar, a co jakiś czas spomiędzy gór dobiegają odgłosy pojedynczych wystrzałów. Górzyste tereny między Turcją, Irakiem, Syrią a Iranem działają niczym magnes na światowe konflikty. Separatyści wszelkiej maści, przemytnicy, terroryści, ekstremiści, gangi – wszystko można tu znaleźć. Do tego całkiem niedaleko stąd działa małe, lecz uparte Państwo Islamskie, które wciąż nie porzuciło marzeń o nowym kalifacie.
Konwój zniknął, ale wkrótce nadjedzie kolejny, a Maja wolałaby, żeby jej nie zatrzymywano. Signe Merete Lund jest archeolożką. Jako badaczka Bliskiego Wschodu analizuje asyryjskie listy handlowe z epoki brązu. Jedzie właśnie odebrać swojego asystenta. Maja ma papiery potwierdzające to wszystko. Cokolwiek zechciano by sprawdzić, każdy szczegół w jej historii się spina. Sama uczestniczyła w jej tworzeniu, więc jest spokojna. Ale po co niepotrzebnie ryzykować? Do tego mimo chustki zakrywającej blond włosy jej jasnoniebieskie oczy pozostają widoczne. Swojego pochodzenia raczej nie ukryje, a sam fakt, że Dunka zawędrowała taki kawał na wschód od swojej ojczyzny, będzie budził zdziwienie i podejrzliwość.
Przez jezdnię przechodzi stary pasterz otoczony stadem pobekujących kóz. Trwa to kilka minut. Potem kawałek dalej Maja musi jechać zygzakiem, żeby ominąć parę głębokich kraterów w asfalcie, być może pozostałości po wybuchu granatu. Gdy podziurawiony drogowskaz wskazuje jej drogę do Uludure, uśmiecha się na myśl, że wkrótce będzie na miejscu.
Mimo swych niewielkich rozmiarów Uludure jest uważane za jedno z najważniejszych miast prowincji Şırnak i zamieszkują je w głównej mierze Kurdowie. O kurdyjskich plemionach Maja przeczytała chyba wszystko. Przypomina jej się Sadar, chłopak z jej klasy w podstawówce. Sadar o pięknych, smutnych oczach wychowywał się jako Kurd w Bagdadzie. Jego ojciec miał na wysokości lędźwi kulę, której lekarzom nie udało się usunąć, i nie był w stanie robić nic poza oglądaniem telewizji. Maja parę razy odwiedziła Sadara i jego kurdyjską rodzinę w ich małym mieszkaniu na osiedlu socjalnym Urbanplanen. Siedzieli na zajmującej niemal cały pokój kanapie obitej sztuczną skórą i oglądali filmy z Bruce’em Lee, popijając kurdyjską herbatę.
Miejscem zbiórki jest skrzyżowanie na zachodnich przedmieściach Uludure. Maja zgodnie z planem dociera tam sporo przed czasem. Na skrzyżowaniu znajduje się przydrożna kafejka, skąd dobrze widać przystanek autobusowy kawałek dalej. Parkuje samochód, wchodzi do kawiarni i zamawia mocno słodzoną turecką kawę. Potem siada i czeka. Ani w pobliżu kawiarni, ani na skrzyżowaniu czy przystanku nic się nie dzieje. Wkrótce jednak na przystanek podjeżdża rozklekotany autobus, z którego wylewa się wielobarwny tłum. Wzrok Mai natychmiast pada na młodego, chudego chłopaka, który chwilę się rozgląda, po czym rusza w przeciwnym kierunku, oddalając się od kafejki i skrzyżowania. Maja czeka cierpliwie i gdy nie dostrzega niczego nietypowego, kładzie na stoliku dwie liry, wsiada do białego nissana i rusza za chłopakiem. Zrównuje się z nim i wtedy on zatrzymuje się na poboczu z założonymi rękami. Jego kręcone czarne włosy pokrywa kurz, a brodę ma dłuższą niż wtedy, kiedy widzieli się po raz ostatni, ale dołeczki w policzkach zostały takie same. Maja zjeżdża na bok, wysiada i podchodzi do niego.
– Naprawdę musimy przestać się spotykać w ten sposób – rzuca i go obejmuje.
Mężczyzna parska śmiechem.
– Śmierdzę?
– Trochę. – Teraz i ona się śmieje.
– Od trzech dni się nie kąpałem.
– Ale dotarłeś, przyjacielu. A to najważniejsze.
– Jasne, przecież byliśmy umówieni – przypomina jej Ramin. Wygląda na mniej niż swoje trzydzieści jeden lat. Maja często dochodziła do wniosku, że to oczy go odmładzają. To, że ogląda świat z dziecięcym zaciekawieniem, bez uprzedzeń i niedowierzania. Co może dziwić, zważywszy na jego dorastanie w rodzinie uchodźców. Rodzice przyjechali do Danii w 1987 roku, uciekając przed szaleństwem wojny iracko-irańskiej. Trwający niemal dekadę konflikt toczący się na oczach osłupiałego świata kosztował życie prawie półtora miliona ludzi, w tym dwóch stryjów Ramina. Któregoś ranka jego ojciec postanowił zdezerterować. Rozpoczęła się dramatyczna ucieczka, która zakończyła się szczęśliwie po kilku miesiącach, gdy rodzina dotarła do niewielkiej mieściny pod Roskilde i zaczęła całkiem nowe życie z dala od opresyjnej teokracji i regionalnego imperializmu Saddama Husajna.
Ramin, wychowywany w Danii przez irańskich rodziców, nie miał lekko. Jego muzułmańskie korzenie przez wielu były traktowane z podejrzliwością. Podczas jednego z pierwszych spotkań opowiedział Mai, że gdy jako ośmiolatek zaczął grać w piłkę ręczną w lokalnym klubie, niektórzy rodzice zagrozili, że zabiorą stamtąd swoje dzieci, bo nie chcą w drużynie „ciapatego”. Ramin jednak pozostał niezrażony i świetnie sobie radził zarówno w podstawówce i liceum, jak i później, na wymagających studiach informatycznych na Uniwersytecie Kopenhaskim.
– Jesteś głodny? – pyta go.
Ramin kiwa głową i wsiada do samochodu. Maja ze schowka wyjmuje reklamówkę. Orzechy nerkowca, cola, woda i czekolada.
– A gdzie Big Mac? – śmieje się Ramin. – W kontrakcie mam, że gdy archeolożka mnie zgarnie, będzie na mnie czekał burger z frytkami. I banana split na deser.
– Nikt już nie je banana split.
– Ja jem.
– Te są nawet dobre – przekonuje Maja, wskazując na batony czekoladowe. – Trochę jak snickersy, tylko po turecku.
– W tej chwili zjadłbym cokolwiek.
– Dobrze się czujesz?
– Tak, ale sporo się nachodziłem i najeździłem autobusami. Ale przeważnie chodziłem. Gdybyś zobaczyła pęcherze na mojej lewej stopie! Bolą jak cholera.
– Dzięki, obejdzie się bez oglądania. – Po jakiejś pół godzinie jazdy na zachód Maja zdecydowanym ruchem zjeżdża na przeciwległy pas i zatrzymuje się pod małą kawiarnią. – Zaczekaj tu. Kupię coś normalnego do jedzenia – wyjaśnia i wysiada z samochodu.
Poprawia sobie chustkę na głowie i pośpiesznie rozgląda się w obie strony na wiejskiej drodze. Dlaczego nagle się denerwuje? Przystaje na dwie sekundy, żeby się zorientować, o co może chodzić. Zwykle instynkt jej nie zawodzi, ale tym razem naprawdę niczego nie zauważa. Wchodzi do środka i kupuje durum oraz colę.
Lecz niepokój w niej pozostaje.
Nie potrafi go od siebie odsunąć nawet po przejechaniu kolejnych kilometrów – najpierw szybko, a potem tak powoli, że niemal się wloką. I wciąż żadnego śladu życia na drodze – ani przed, ani za nimi. Maja w regularnych odstępach obserwuje niebo, wypatrując drona, ale tam też nic nie ma. Na wysoko położonym ostrym zakręcie, skąd ma dobry widok na obie strony, zjeżdża na mały parking w punkcie widokowym.
Oboje wysiadają i sadowią się na kamiennym ogrodzeniu na skraju przepaści pod punktem widokowym, na tyle daleko od samochodu, żeby móc swobodnie rozmawiać, na wypadek gdyby wbrew założeniom w aucie był podsłuch.
– Tu możemy zjeść.
– Ale najpierw dam ci to. – Ramin wręcza jej pendrive’a i zabiera się za swojego wrapa.
Ta mała rzecz w jej dłoni na moment przykuwa całą jej uwagę. Pomyśleć, jak wielką machinę trzeba było uruchomić, żeby ją zdobyć. Pół roku intensywnej pracy. Nawet więcej, jeśli uwzględnić całość: szczegółowe przygotowania, skrupulatne planowanie, spotkania i procedury, analizę sytuacji możliwych i niemożliwych, wszystkiego, co może pójść nie tak, zanim wreszcie można było rozpocząć tę operację wysokiego ryzyka.
A tu powinien być jej wynik. Na niewielkim zaszyfrowanym urządzeniu w dłoni Mai. Być może znaleźli klucz do lepszego zrozumienia, o czym Irańczycy tak intensywnie rozmawiają z Chińczykami.
Odpowiedzi powinno im dostarczyć to nagranie. Rozmowa, którą wysoko postawieni irańscy i chińscy urzędnicy odbyli sześć dni temu w sali konferencyjnej hotelu w Teheranie. Maja chowa nośnik do kieszeni. Nagle uderza ją, jak niewinnie wygląda.
– Skończyłeś? Jeśli tak, to jedźmy dalej – postanawia.
Szybko wracają do samochodu, siadają na swoich miejscach i Maja rusza z piskiem opon.
– Rozumiem, że jesteś zmęczony, ale i tak wkrótce zastąpisz mnie za kółkiem, bo muszę się zdrzemnąć.
TURCJA
Maja wielokrotnie przejechała tę trasę w głowie. Zna ją na pamięć, prześledziła ją i zapamiętała każdy szczegół.
A teraz wracają, choć nie bezpośrednio, do Antalyi. Najpierw muszą się zatrzymać w natowskiej bazie lotniczej w Incirlik. Baza stanowiła jeden z centralnych punktów amerykańskich bombardowań Państwa Islamskiego i to stąd Ramin ma polecieć do Danii. Maja natomiast zgodnie z planem wróci do Antalyi i przez parę dni będzie się wylegiwać na plaży przed powrotnym lotem do Billund. Gregers na krótko przed jej wyjazdem skomentował z przekąsem: „To właściwie wakacje pod palmą. Co prawda z krótkim przerywnikiem, ale jednak. Może powinniśmy ci to odliczyć od urlopu?”.
Ładny mi przerywnik, myśli Maja i kręci głową. Czterdziestogodzinna niebezpieczna podróż samochodem w pełnym napięć i konfliktów terenie, z fałszywym paszportem w kieszeni.
Po kilku godzinach zamieniają się miejscami. Czas na drzemkę Mai. Tym razem nic jej się nie śni. Jadą bez przerwy, zmieniając się co jakiś czas.
W miarę jak oddalają się coraz bardziej na zachód, ruch gęstnieje. Drogi robią się szersze, samochody wokół ładniejsze, domy okazalsze.
Ramin nie mówi nic o podróży do Iranu. Wkrótce znajdzie się w Danii i wtedy przez wiele dni, a może tygodni, będzie musiał streszczać i analizować najdrobniejsze szczegóły swojej wyprawy. Rzadko się zdarza, żeby służby wysyłały ludzi do Iranu, więc będą chcieli wycisnąć z niego, ile się da. A konkretnie, ile się da na temat ewentualnej roli Iranu w tak zwanej Inicjatywie Pasa i Szlaku – ukierunkowanych działaniach Chin mających na celu stworzenie czegoś, co potocznie nazywa się nowym jedwabnym szlakiem i co będzie stanowić międzykontynentalną infrastrukturę połączeń między Azją, Europą, Afryką a Chinami. Ale takie dywagacje to zupełnie nie jej bajka. Maja najlepiej się czuje, działając w terenie.
Robią krótką przerwę na obrzeżach dużego miasta Adana. Wysiadają, odchodzą kawałek od samochodu, rozprostowują nogi, wciągają głęboko powietrze.
– Nasz irański przyjaciel stawił się godzinę spóźniony – mówi nagle Ramin. – Już myślałem, że stchórzył.
– Jak wyglądał?
– Na zdenerwowanego. Albo wręcz przestraszonego. Przez większość czasu stał w oknie i zerkał w dół na ulicę. I bez przerwy pocierał dłonie.
– To chyba zrozumiałe – zauważa Maja, myśląc o tym, że w Iranie za zdradę stanu grozi stryczek.
– Ale poza tym nadaje się doskonale – zapewnia Ramin. – Ma wysoką pozycję w irańskiej służbie publicznej i kontakty na wszystkich szczeblach systemu. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu jadł obiad z ministrem spraw zagranicznych. I w ogóle uczestniczy niemal we wszystkich ważnych spotkaniach. Do tego zgodził się znowu ze mną spotkać. Mimo że śmiertelnie boi się zdemaskowania.
– Biedny – wzdycha Maja.
– Nie roztkliwiaj się tak – upomina ją Ramin i szybko dodaje: – Ale fakt, też chylę przed nim czoła.
– A ja przed tobą, Raminie – wyznaje Maja szczerze. – Jesteś niebywale zdolny.
– I przystojny – dopowiada on i szczerzy się w uśmiechu.
– To też – śmieje się Maja. – Ale przecież mam chłopaka…
Na tym kończą rozmowę. Wracają do samochodu, tym razem za kierownicą ponownie siada Maja.
– Brama Cylicyjska – rzuca nieoczekiwanie Ramin. – To tu?
– Za niedługo. Pół godziny temu minęliśmy znak.
Słynna formacja skalna stanowi główną przełęcz w górach Taurus i łączy Morze Śródziemne z rozległymi równinami Anatolii. Aleksander Wielki przeprawiał się tędy dwa i pół tysiąca lat temu. Potem podążyli za nim Paweł z Tarsu ze swoim pragnieniem szerzenia chrześcijaństwa, krzyżowcy i niezliczone inne armie. I wszyscy oni torowali sobie drogę przez niebezpieczną wówczas przełęcz na wysokości tysiąca metrów.
Auto, które pojawia się za nimi, wyrywa Maję z rozmyślań.
Czarny wóz dostawczy z przyciemnionymi szybami.
Jedzie tuż za nimi, trochę za blisko. W jego przedniej szybie odbija się słońce.
– Cholera, co on wyprawia? – zastanawia się głośno Maja.
– Kto?
Maja nie odpowiada. Zamiast tego próbuje się wsłuchać w wewnętrzny głos, który każe jej okiełznać własną paranoję. Litości, przecież nie po raz pierwszy spotyka kiepskiego kierowcę. I pewnie nie ostatni.
A jednak coś w czarnej furgonetce podsyca w niej niepokój. Coś, czego nie potrafi wyjaśnić, ale co instynktownie postrzega jako zagrożenie.
Może jest przemęczona? Kiełkujący ból głowy, który przez ostatnią dobę jej nie opuszczał, nasila się, gdy Maja uświadamia sobie, jak bardzo brakuje jej snu. Ciało ma obolałe po wielogodzinnej podróży niewygodnym autem. Co chwila odnosi wrażenie, jakby jechała najmniejszym samochodem w tym kraju.
Dlaczego on cały czas siedzi im na zderzaku?
Dobra, kolego, postanawia Maja i zjeżdża na środkowy pas, żeby tamten mógł ich wyprzedzić. Lecz samochód również zmienia pas i wciąż trzyma się tuż za nimi.
– Może niezbyt mu się śpieszy – podsuwa Ramin.
– Ale przed chwilą mu się śpieszyło – zauważa Maja i postanawia nie wprowadzać Ramina w swoje rozważania. Zamiast tego sama dodaje gazu. Tamten też?
Przez następnych kilka minut próbuje go zgubić. Jest świetna za kierownicą.
Zaliczyła szkolenie z jazdy w trudnych warunkach. Na oblodzonych drogach, w górach, po zakorkowanych miejskich ulicach. Wielokrotnie zmienia pas, przyśpiesza i zwalnia – a czarny samochód robi dokładnie to samo. Gdy prędkościomierz pokazuje sto sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, a karoseria nissana zaczyna wibrować, Maja odtwarza w głowie wydarzenia z ostatniej doby. Czy ktoś ją śledził? Popełniła jakiś błąd? Albo Ramin? A może błąd popełniono gdzieś wyżej w systemie? Może jakiś przeciek. Ktoś się wygadał. Ktoś zachował się nieostrożnie. Maja usiłuje sobie przypomnieć towarzystwo, z którym przyleciała do Turcji. Czy czegoś nie przeoczyła? Czy ktoś zachowywał się nienaturalnie? Czy ktoś zwrócił się do niej, okazał jej zainteresowanie? W kolejce do bramki zagaił ją starszy mężczyzna z okularami wiszącymi na jaskrawopomarańczowym sznurku. Spytał, czy była już kiedyś w Turcji. Dlaczego to zrobił? Żeby zainicjować rozmowę, która miała ją zdemaskować?
Mai przychodzi na myśl, że sama zamieniła kilka słów z jednym z młodych przewodników, kiedy wczoraj wyszła z budynku lotniska. A może to było przedwczoraj? Ale zapytała tylko o jakąś kwestię praktyczną, poza tym to ona nawiązała kontakt. Skupia się na czarnym samochodzie, który przyssał się do nich jak pijawka. Pionowe skały po bokach drogi tworzą niemal tunel. Przejście ze wschodu na zachód. Z życia do śmierci, podpowiada jej wyobraźnia, i Maja natychmiast stara się wyrzucić z głowy to dramatyczne porównanie.
– Oddala się – stwierdza nagle Ramin. – Chyba będzie nas wyprzedzał.
Jego słowa przynoszą ciału Mai fizyczną ulgę.
– Wybacz – oznajmia i przechwytuje jego wzrok. – Może jestem przemęczona, wszędzie widzę zjawy. Ale on naprawdę był…
– Uwaga!
Jego krzyk sprawia, że Maja się odwraca. Rozlega się huk, kiedy czarny samochód dociska ich do skały, jakby silnie trącał ich w ramię. Małym nissanem trzęsie i Maja słyszy, że coś z niego odpadło i zostało na jezdni.
Wciska hamulec. Działa instynktownie, steruje nią mechanizm przetrwania. Ale koła straciły przyczepność. Jakby pożegnały się z asfaltem i wzbiły ponad niego. Jakby na moment wstrzymano grawitację – aż czarna furgonetka znów uderza w nich z boku i dociska do skalnej ściany.
– Trzymaj się! – woła Maja i próbuje zwolnić jeszcze bardziej. Ale nie daje rady, nie panuje już nad samochodem, tamten cały czas ich popycha.
Co chwila słychać ten huk. Nissan trzęsie się gwałtownie przy każdym uderzeniu w skałę. Czuć zapach dymu i spalonej gumy.
Jeszcze jeden trzask, tym razem głośniejszy od pozostałych. Krzyk Ramina.
Rozbite szkło.
Silne szarpnięcie w barku i szyi, jakby ktoś rozerwał jej ciało na pół.
Niebo jest pod nimi. Góry wyrastają nagle wewnątrz samochodu. Dach zniknął, oderwał się. Asfalt jest cały w zakrwawionej skórze, rozszarpanej, z kością sterczącą na zewnątrz.
Słychać jakieś dźwięki. Otwieranie drzwi samochodowych. Głosy. Kroki. Maja nie może się ruszyć, uwięziona w jakiejś dziurze. Wgnieciona w kieszeń między ziemią, skałami a resztką tego, co kiedyś było samochodem. Odzywa się klaustrofobia, z którą walczy od dzieciństwa. Próbuje się uwolnić, ale to na nic. Jest zaklinowana.
Kolejne głosy. Odległy, niezrozumiały język. Chciałaby spojrzeć na Ramina, lecz nie może odwrócić głowy. Chciałaby z nim porozmawiać, spytać go, czy żyje. Żadne słowa nie wydobywają się jednak z jej ust. Słychać za to głosy. Co to za język? Turecki? Irański? Maja nie umie tego rozstrzygnąć, oczy prawie jej się zamykają, wszystko wokół wiruje. Jeszcze raz usiłuje się wydostać, ale nie ma pojęcia, gdzie jest góra, a gdzie dół. Nie wie również, skąd się wzięła ręka, która chwyta ją za bark. To Ramin? Nie, on powinien być po drugiej stronie.
– Puść – mówi bez sensu, bo dotyk sprawia jej ból. – Puść mnie!
Teraz go widzi, człowieka, który ją złapał. Jego obraz miga jej w pękniętym lusterku, jest cieniem, który próbuje ją wydostać z wraku. Głosy słychać teraz wyraźniej. Maja zdaje sobie sprawę z ryzyka, że ci ludzie mogą nie być tu, żeby jej pomóc, tylko ją przeszukać. Zawzięcie usiłuje chwycić tę dłoń, zmusić ją do rozluźnienia uścisku, kiedy ta cały czas stara się ją wyciągnąć. Wreszcie Mai udaje się coś złapać. Palec. Zdecydowanym ruchem z całej siły odgina go do tyłu, aż rozlega się ciche chrupnięcie i krótki okrzyk.
Po tym głosy milkną i ktoś biegnie. Odgłos uruchamianego silnika furgonetki zastępują kroki. I zaraz nowe głosy – może to znów oni, a może pomoc. Maja myśli tylko o telefonie. Jest w kieszeni razem z pendrive’em. Sama nie wie, jak udaje jej się go wyjąć. Steruje nią czysta siła woli. Ekran jest zakrwawiony. I potrzaskany. Jej palce samoczynnie odnajdują mapy Google. Współrzędne. Długość geograficzna, szerokość. Zrzut ekranu. I jeszcze jedno. Hasło. Kaktus. Kryptonim oznaczający, że dzieje się bardzo źle. Wciska „wyślij”.
KASTELLET
Dlaczego wszyscy się na mnie uwzięli?, zastanawia się Daniel Hartmann, zły, że zostawił w samochodzie parasol. Isabella jest nieznośna. Munk jeszcze bardziej. Wszyscy są tak cholernie nieznośni. Z samochodu do Kastellet nie ma daleko, ale mżawka zmieniła się w regularny deszcz, więc Daniel musi przechodzić nad kałużami, które zebrały się na nierównym bruku wyłącznie po to, aby jeszcze bardziej go rozdrażnić.
Dziś twierdza nie dorasta do wyobrażeń Daniela o jednym z najpiękniejszych miejsc pracy w kraju. Bóg jeden wie, jak bardzo staroświeckie wydają się czasem stosunki panujące w ponadtrzystuletniej fortecy, a przełożeni Daniela – wysoko postawieni ludzie ze Służby Wywiadu Wojskowego – bywają wysoce uciążliwi. Zwykle jego miejsce pracy przynajmniej nadrabia urodą, niemal olśniewającym pięknem. Podobnie zresztą jak pozostała część cytadeli, która niczym gwieździsta oaza wyniesiona ponad żądanie nieustannych zmian, jakim przesiąknięte są nasze czasy, wciąż jest miejscem, w którym nikt by się nie zdziwił, gdyby z małego aresztu za kościołem wyprowadzono Struenseego2 w kajdanach.
– Dzień dobry – wita się Daniel z wartownikiem.
– Ale pogoda – odpowiada uzbrojony mężczyzna przy wejściu. – A mówili, że do południa nie będzie padać.
– Specjalnie to robią. Żeby nas wkurzyć – stwierdza Daniel i zaczyna codzienną procedurę przechodzenia przez śluzę bezpieczeństwa.
Wciąż pamięta, jak przyszedł tu po raz pierwszy. Latem minie czternaście lat, aż trudno uwierzyć. Choć czasy się zmieniły, niektórzy starsi koledzy Daniela nadal pilnują, żeby nie chodzić do pracy tą samą drogą. Daniel tymczasem swoim lekko zdezelowanym saabem codziennie pokonuje dokładnie tę samą trasę z domu w Hareskoven do Kastellet w Østerbro w Kopenhadze.
Jego sekretarka Lea już siedzi przy biurku. Krótkie rude włosy ma mokre od deszczu, a z kubka w jej piegowatej dłoni unosi się para i zapach kawy.
– Hans Henrik Munk chce z tobą pomówić – oznajmia.
– Jakie miłe powitanie. Dzień dobry.
– Tak, dzień dobry – odpiera Lea z grymasem, który być może jest uśmiechem.
– Mam się bać?
– Trudno powiedzieć. Gość jest raczej śliski – mówi lakonicznie młodsza koleżanka. – Dzwonili z jego recepcji i poinformowali mnie, że chce cię widzieć za dziesięć minut.
Daniel kiwa głową i wchodzi do swojego małego, niskiego biura.
Poranne spotkanie z szefem FE rzadko oznacza coś miłego. Daniel wręcz nie wyobraża sobie, co mogłoby mu bardziej zepsuć początek tygodnia. Co prawda Munk, przez swoje nazwisko zwany przez wielu „prawym mnichem”, jest tu tylko tymczasowo. Szefowa wywiadu Louise Rex przebywa na zwolnieniu lekarskim, ale to, co miało być krótkim okresem przejściowym, niestety się przedłuża.
Daniel patrzy na zdjęcie Isabelli stojące w ramce na parapecie obok kolażu zdjęć ich nastoletniego syna Benjamina, małego wyrzeźbionego w drewnie krokodyla, którego Daniel z nieznanego powodu przywlókł z Ugandy przed dwoma laty, i resztki bombonierki, zeszłotygodniowego prezentu urodzinowego od kolegów.
Ledwie poznaje swoją żonę na tym zdjęciu. Gdyby nie wiedział, że to ona, nigdy by nie uwierzył, że śliczna, uśmiechnięta kobieta z fotografii – zrobionej któregoś wieczora na plaży przy ich domku letnim na wyspie Møn – i wyrachowana, niemal agresywna Isabella, z którą przed godziną zjadł owsiankę, to jedna i ta sama osoba.
Co, u licha, się stało?, pyta w myślach i zostawia kurtkę na wieszaku przy drzwiach.
Włącza komputer i siada przy biurku.
Ma jeszcze pięć minut dla siebie.
Z korytarza dochodzą rozproszone głosy. Daniel rozpoznaje tembr szefa operacyjnego, Gregersa Schmidta. Po chwili głosy milkną i Daniel zostaje sam w swoim małym biurze w Wydziale do spraw Operacji i Analiz, albo po prostu OA, jak mówią jego koleżanki i koledzy. Wydział znajduje się w jednym z sześciu długich budynków, które wraz z kościołem, domem dowódcy, paroma dużymi magazynami, budką wartowniczą, więzieniem i młynem – ponoć ostatnim w Kopenhadze – stanowią historyczny kompleks twierdzy Kastellet.
Kiedy zaczął tu pracować, z zaciekawieniem czytał o dziejach tego miejsca. Powiew historii niemal uderzał mu do głowy i sprawiał, że czuł się częścią czegoś wielkiego i ważnego, czegoś, co sięga korzeniami kilkuset lat wstecz i ma na celu chronić kraj przed wrogami.
Wciąż potrafi to poczuć – przynajmniej od czasu do czasu. Ale nie dziś.
Wewnątrz budynek składa się z małych, klaustrofobicznych biur, w których dorosły człowiek ledwie może stanąć wyprostowany, długich, wąskich korytarzy i inwentarza złożonego z pokrytych laminatem stołów o czerwonych metalowych nogach i zielonych kanap wyglądających, jakby je ukradziono ze znajdującego się za rogiem przedszkola. Woda jest podłączona tylko na parterze, a ponieważ wszystkie te wspaniałości są zabytkami, właściwie niczego nie można tu zmieniać. Ale, jak wyjaśnił kiedyś Gregers jednemu z młodszych kolegów, gdy ten narzekał na beznadziejnie staroświeckie warunki pracy: jeśli się nie lubi zapachu chleba w piekarni, to trzeba zatkać nos albo nauczyć się ten zapach lubić.
Dwie minuty, stwierdza Daniel i wstaje.
Głęboki wdech. Wiele można powiedzieć o Munku, ale nie to, że toleruje spóźnialstwo.
KASTELLET
– Danielu – wita go Hans Henrik Munk i podnosi oczy znad ekranu. – Usiądź, proszę, jest coś, o czym musimy pomówić.
Tak, tego się jakby domyśliłem, komentuje w myślach Daniel i opada ciężko na niewygodne krzesło na wprost najwyższego przełożonego.
– Jeśli nam się poszczęści, zaraz przyjdzie kawa – oznajmia pełniący obowiązki szefa i przesuwa się z krzesłem w prawo, z dala od monitora. Uroczyście splata dłonie na biurku przed sobą i taksuje Daniela wzrokiem. Po jednej stronie jego twarzy widać Australię na mapie wiszącej za jego plecami, a drugi policzek muska mu wschodnie wybrzeże Afryki. – Pewnie się domyślasz, co to takiego.
Doświadczenie nauczyło Daniela, że przy Munku najlepiej mówić jak najmniej, więc milczy wyczekująco. Szlachetna sztuka konwersacji nigdy nie była zaletą Munka. Zresztą Danielowi trudno byłoby wskazać jakiekolwiek mocne strony pełniącego obowiązki szefa FE. Pod wieloma względami zagadką pozostaje, jak to się stało, że wybór padł akurat na tego niemal sześćdziesięcioletniego szefa z korpusu policji. Inteligencji nie można mu odmówić, ponoć jest wręcz ponadprzeciętna. Ale zarówno jego kompetencje interpersonalne, jak i znajomość operacyjnej działalności wywiadowczej mocno kuleją.
– Albo nie, zacznijmy gdzie indziej – ciągnie Munk i poprawia kołnierzyk śnieżnobiałej koszuli pod marynarką. – W domu.
– Moim?
– Daj spokój, Danielu. Doskonale wiesz, o czym mówię. Wiesz również, że ja wiem, że ty wiesz. Nie znam twojej żony, ale nie wątpię, że jest osobą miłą i życzliwą – dodaje i milknie na chwilę, w której Daniel może ponownie wrócić myślami do Isabelli i lodowatej atmosfery, którą przesiąknął ich drewniany dom w Hareskoven.
A przecież latem świętowali dwudziestą czwartą rocznicę. Bez przerw i niemal bez większych kryzysów, mimo że ich relacja potwornie spowszedniała. Trochę telewizji w ciągu tygodnia, butelka czerwonego wina w piątek i dużo nieistotnych, krótkich rozmów o sprawach najprostszych. Ale rzadko o pracy.
Dopiero ostatnio coś się zmieniło. A konkretnie coś zmieniło się w Isabelli. Coś, czego Daniel nie potrafi do końca nazwać, być może dlatego, że jest to głównie przeczucie. Albo, jak zaczął to określać na swój użytek: o n a się zmieniła.
– Isabella Hartmann jest w końcu dziennikarką i pracuje dla Danmarks Radio, Danielu. – Munk budzi go z rozmyślań.
W tej samej chwili przerywa im sekretarka, kiedy cicho puka do drzwi i wnosi kawę.
– Dziękuję, Hanne – zwraca się do niej Munk i stawia filiżanki przed sobą i Danielem. – Czy ona, twoja żona, nie pracowała również dla TV2? – pyta, kiedy znów zostają sami.
– Nie. Ale była zatrudniona w paru większych dziennikach.
– A teraz jest w DR. Co bardzo szanuję – zaznacza, siląc się na szczerość. – Chcę to podkreślić z całego serca. Dziennikarstwo to cholernie ważny fach, bez dwóch zdań. Stróże demokracji i tak dalej.
Daniel zaczyna obmyślać sposób, żeby wywinąć się od tej rozmowy.
– A ja trafiłem tutaj. Najpierw w policji, teraz w FE. Kto by pomyślał, że tak skończy chudzielec z przedmieścia – dodaje Munk skromnym głosem, któremu Daniel nie wierzy za grosz. – Ale oczywiście jestem tu tylko tymczasowo – prostuje zaraz.
Daniel musi się ugryźć w język, żeby nie parsknąć śmiechem. Rzut oka na twarz tego człowieka wystarczy, aby stwierdzić to, co większość zatrudnionych w FE już wie: że on naprawdę uważa siebie za najlepszego kandydata na stanowisko szefa wywiadu.
– Dziennikarze – ciągnie Munk, usiłując skierować rozmowę na poprzednie tory – mają oczywiście swoje… nazwijmy je priorytetami.
– Chodzi ci o podcast?
– Czekałem, aż sam o nim wspomnisz. Słuchałeś go?
– Pierwszego odcinka.
– Drugi wyszedł wczoraj. I będą następne. Cały sezon, tak to się chyba nazywa.
– Raczej niewiele mogę na to poradzić.
– A próbowałeś?
– Czego? Powstrzymać ją?
– Posłuchaj, Danielu.
Munk wstaje, obchodzi biurko, mija Daniela i podchodzi do okna, gdzie unosi haczyk i wpuszcza do położonego na drugim piętrze biura odrobinę tak potrzebnego świeżego powietrza. Pełniący obowiązki szefa wywiadu stoi przy oknie dłuższą chwilę i patrzy na wały obronne. Łagodne, nieco przygaszone sierpniowe słońce zdążyło już przegonić chmury.
– Nie mogę przeszkodzić państwowemu nadawcy w robieniu tego, co jego zdaniem jest konieczne. To oczywiste. I na pewno nie chcę do tego mieszać sił wyższych, jeśli da się tego uniknąć. Dlatego lepiej zdusić to w zarodku, przecież chodzi o twoją żonę. Dzielicie łóżko i…
Tu wkrada się krótka pauza. Być może to nieprzemyślane naruszenie miru domowego, którym było użycie słowa „łóżko”, każe mu zamilknąć. Ale sens jego wypowiedzi jest dla Daniela jasny. Właściwie mogą na tym zakończyć tę rozmowę, on już wie, do czego to zmierza.
– …i dzielicie codzienność – dodaje wreszcie szef. – W małżeństwie chodzi przecież również o wzajemne poszanowanie siebie i przede wszystkim swoich granic.
– Jakich granic? – dopytuje Daniel.
– Wiesz, o co mi chodzi. – Munk odwraca się do niego. – Znasz zasady. Wiesz równie dobrze jak ja, że służba wywiadowcza nie działa tak jak pozostałe instytucje państwowe. Nie jesteśmy podstawówką z Hørsholm, która ma bałagan w księgowości. Ani jakimś radnym gminy, który nie umie odróżnić własnych pieniędzy od pieniędzy podatników. Dziennikarze muszą oczywiście nagłaśniać tego typu sprawy, to oczywiste. Ale wywiad jest gwarantem bezpieczeństwa kraju. A to bezpieczeństwo możemy zapewnić tylko, jeśli się nam pozwoli spokojnie pracować.
Daniel pozwala mu mówić jeszcze chwilę. To stara śpiewka, którą słyszał tysiące razy w najróżniejszych wariantach. Na ile zamknięte powinny być obie służby wywiadowcze kraju? Duża część ich pracy opiera się rzecz jasna na zasadzie tajności. Ale kiedy po 11 września na wywiady policyjny i wojskowy zaczęto przeznaczać coraz większe środki, wzrosła również presja na obie służby i chęć patrzenia im na ręce. Myśl o hermetycznym zamknięciu nie współgra z wizją Danii jako kraju demokratycznego, gdzie kluczowe są zaufanie, wolność słowa i transparentność. To ważna dyskusja, spacer po linie, w którym z jednej strony trzeba zapewnić służbie możliwość pracy operacyjnej poza radarem opinii publicznej, a z drugiej być przystępnym i otwarcie mówić o wszystkim, o czym się da, nie sabotując tejże pracy. To istotne dla budowania społecznego zaufania do służb.
Minęło sześć dni, odkąd w sieci ukazał się pierwszy odcinek serii podcastów Komnata tajemnic. Tytuł wymyśliła sama Isabella. Zaczerpnęła go z książek o Harrym Potterze, które czytała na głos Benjaminowi, kiedy był młodszy. Daniel nie próbował przekonać jej do zmiany tytułu, w jego mniemaniu niepoważnego, ani w ogóle w żaden sposób jej powstrzymać. Głównie dlatego, że ani trochę w ten projekt nie wierzy. Ale również dlatego, że u nich w domu w zasadzie nie rozmawia się o takich sprawach. Wśród rozlicznych cech charakteru Isabelli elastyczność i uległość niezbyt rzucają się w oczy. I podobnie jak Danielowi, o pewnych aspektach swojej pracy zwyczajnie nie wolno jej mówić. Dawniej ona i niewielka grupka dziennikarzy śledczych brali pod lupę zarówno przywileje rodziny królewskiej, finansowanie organizacji charytatywnej Red Barnet, jak i podejrzane metody stosowane w świetlicy młodzieżowej w Vordingborgu.
A teraz od jakichś ośmiu miesięcy pracują dzień i noc, aby dowiedzieć się wszystkiego o Policyjnej Służbie Wywiadowczej, PET3. O pierwszych chwiejnych krokach organizacji. O tym, jak to wszystko się zaczęło. Jakkolwiek by na to patrzeć, to kawał historii Danii, który nigdy nie został opowiedziany w przystępnej formie. W projekcie poza dziennikarzami uczestniczy spora grupa uznanych historyków, a tu i ówdzie pojawiają się odniesienia do konkretnych spraw, w których służba odegrała ważną rolę. Sporo miejsca w tej opowieści zajmuje zimna wojna, ale omawiane są także konflikty bardziej współczesne. Daniel ma dostęp tylko do tego, co znajduje się w scenariuszu, i strzępków nieistotnych informacji, jak chociażby baśniowy tytuł podcastu. Poza tym pancerz Isabelli jest nie do sforsowania.
Daniel doskonale zdaje sobie sprawę, że szef PET raczej nie jest zadowolony z tak intensywnego zainteresowania mediów. Chociaż jego zdaniem i tak powinien się cieszyć, że podcast dotyczy zagadnień historycznych i w większości już znanych. Groźniej zapowiada się sezon drugi. Wciąż nie do końca wiadomo, kiedy zostanie opublikowany, ale prędzej czy później, może już za parę miesięcy, jego odcinki będą gotowe do pobrania i wysłuchania podczas joggingu czy w drodze do pracy. I to właściwie wszystko, co ktokolwiek wie na ten temat. Włącznie z Danielem, czyli mężem osoby tworzącej podcast. I właśnie ta niepewność co do spraw, które zostaną ujawnione w sezonie drugim, rozpala do czerwoności media społecznościowe.
– Chcę stanowczo podkreślić, że nie chodzi bynajmniej o to, że ktokolwiek ma cokolwiek do ukrycia – zastrzega Munk po kolejnej krótkiej przerwie. – Rozmawiałem o tym zresztą z szefem PET. Nie mają nic, do czego można by się przyczepić. W ramach reguł gry, które obowiązują organizacje takie jak nasze, wszystko jest jak należy. Ale jednak.
– Jednak co?
– Może spróbujesz z nią pomówić?
– Mam ją poprosić, żeby tego nie robiła?
– Daniel, do cholery. To twoja żona. Cała ta… niefortunna sprawa może przecież uderzyć również w ciebie – dodaje pełniący obowiązki szefa i pośrednio sugeruje, że tak naprawdę toczy się tu mała wojna. Jednocześnie cały czas swoimi wodnistymi rybimi oczami przytrzymuje wzrok Daniela. – No dobrze. Jesteśmy zatem zgodni – kwituje, pomijając fakt, że Daniel na nic się nie zgodził. – W takim razie myślę również, że powinniśmy…
Przerywa mu pukanie do drzwi. Nim zdąży cokolwiek powiedzieć, drzwi otwierają się z impetem.
Daniel dostrzega na jego twarzy cień irytacji, kiedy do gabinetu wchodzi Gregers Schmidt. Jako szef operacyjny ma więcej uprawnień niż większość pracowników służby, ale takie wtargnięcie do biura pełniącego obowiązki szefa w środku spotkania do nich nie należy.
– Gregers. Zaraz kończymy – strofuje go delikatnie Munk.
– Muszę z tobą pomówić. Natychmiast. – Gregers, choć wiosną stuknie mu sześćdziesiątka, nadal mówi i porusza się, jakby był o co najmniej dwadzieścia lat młodszym oficerem wojska.
– O co chodzi?
– O Maję.
– Jaką Maję?
– Maję Birk.
Chwilę trwa, zanim Munkowi udaje się połączyć nazwisko z osobą. A jeszcze dłużej, zanim przekierowuje uwagę na Daniela, który niechcący znalazł się najbliżej Gregersa i jego dramatycznego wejścia. I który, nie zważając na to, że żaden z szefów nie wprowadził go w sytuację, pyta wprost:
– Co z nią?
– Jest w Turcji. I mamy problem – odpowiada Gregers.
Munk już wstał z miejsca. Niemal wypycha Daniela z gabinetu na wąski korytarz i zamyka za nim drzwi.
Mimo to do Daniela docierają stłumione głosy mężczyzn i strzępki rozmowy, do której wrócili.
Nagle słyszy coś, co ani trochę mu się nie podoba. Coś, co wycieka na korytarz i na moment go paraliżuje. Maja miała wypadek. Poważny. Reszty nie udaje mu się wyłapać. Nie słyszy również odpowiedzi na pytanie Munka, które pada tuż przed złowieszczą ciszą: „Wyjdzie z tego?”.
TARSUS, TURCJA
P a m i ę ć.
O czym ma pamiętać? Maja nie ma pojęcia, gdzie się znajduje. Kim jest.
O wakacjach w letnim domku? O wycieczkach na rowerze matki? Kiedy go wyjmowała z szopy na początku lata, był obwieszony pajęczynami… A może o kluczyku do zapięcia? Tym małym, czerwonym, którego za nic nie wolno było zgubić. Maja stale klepała się po kieszeni dżinsów, żeby się upewnić, czy jest na swoim miejscu.
S p o d n i e. P a m i ę ć U S B w s p o d n i a c h.
Wspomnienia powoli do niej wracają, a umysł się rozjaśnia. Zaczyna się od pojedynczego promienia światła. Potem przychodzi ból głowy mający źródło gdzieś w dole karku i pełznący w górę, w głąb czaszki, aż eksploduje między oczami, żeby zamazać Mai obraz.
P e n d r i v e. R a m i n. S a m o c h ó d u d e r z a j ą c y w s k a ł ę.
Jej dłoń wędruje do kieszeni spodni. Ale nie ma żadnej kieszeni. Ani spodni. Nie ma nic poza zmiętą, śnieżnobiałą szpitalną piżamą, w którą z jakiegoś powodu jest ubrana.
Gdzie jest Ramin? Siedział obok niej. Zanim zniknął.
– Kurwa – szepcze. – Kurwa.
Ledwie może się ruszyć. Ktoś umieścił coś ciężkiego na jej piersi, coś, co wgniata ją w materac. Maja próbuje zebrać myśli. Kim jestem? Pyta Signe Merete Lund. Nie, kim jestem naprawdę? Wtedy sobie przypomina. Maja Birk, podobnie jak Signe Merete Lund i Laura Hansen, która przyleciała lotem czarterowym z Billund, urodziła się w zachodnim Århus, a wychowała na przedmieściach Kopenhagi.
– Halo? – próbuje kogoś zawołać, ale spomiędzy jej warg dobywa się tylko słaby szept, którego nikt nie słyszy i na który nikt nie odpowiada. – Halo.
Nie wie, kogo próbuje przywołać.
Jakieś urządzenie dostaje amoku za cienką beżową zasłoną oddzielającą ją od świata. Zamroczony umysł podsuwa jej obraz namiotu Beduinów łopoczącego na wietrze pośród pustyni. Tumany piachu i wielbłądy w tle.
Gdzieś z oddali docierają do niej głosy. Jakiś mężczyzna jęczy i woła kogoś po turecku. Jakaś dziewczyna płacze. A jeszcze dalej, po drugiej stronie wąskiego okna ze szprosami, które Maja dostrzega przez szparę w zasłonie, walczą ze sobą uliczne koty.
– Pani… Lund?
Odzywa się głos zza zasłony. Maja nie potrafi powiązać tych słów ze swoją osobą.
– Signe Lund? – Kobieta odciąga materiał i wchodzi. To młoda pielęgniarka, po której od razu widać, że jest dobrym człowiekiem. Duże, ciepłe oczy, twarz jasna niczym słońce. – Jak się pani czuje? Mówi pani po angielsku? – pyta.
– Tak – odpowiada Maja na ostatnie z pytań.
– Cały czas wracała pani i odpływała – wyjaśnia kobieta. – Na przemian budziła się i zapadała w głęboki sen.
– Teraz nie śpię – oznajmia Maja, nie wiedząc, czy to prawda. Na plakietce na piersi pielęgniarki widnieje imię „Rihanna”.
– Pani stan jest stabilny. Chce pani porozmawiać z lekarzem?
– Proszę zaczekać – zatrzymuje ją Maja i usiłuje zmienić pozycję. Słychać skrzypnięcie łóżka, a górną część jej klatki piersiowej przeszywa ból. – Gdzie moje ubranie?
– Ubranie?
– Tak – potwierdza Maja i kilkukrotnie powtarza to nieco trudne do wymówienia słowo. Clothes. – Gdzie jest?
– Ma pani na sobie ubranie szpitalne.
– Wiem. – Maja ma ochotę krzyczeć, wrzeszczeć, wykonać jakiś desperacki ruch, który przyśpieszyłby sprawy. – Ale muszę mieć swoje.
– Chwileczkę – oznajmia pielęgniarka i znika.
– Nie, zaczekaj…
P e n d r i v e. R a m i n.
Nie, na odwrót.
R a m i n. P e n d r i v e.
Znowu zasnęła?
Ramina nie ma, pendrive’a nie ma. Od jak dawna tu leży? I gdzie? W szpitalu. Płytki podłogowe i jarzeniówki. I zapach spirytusu. Ktoś upuszcza coś za zasłoną. Nie jest Mają Birk. Jest Signe Lund.
– Signe Merete Lund – szepcze do siebie Maja. – Signe Merete Lund. Archeolożka. Badaczka archeologii Bliskiego Wschodu. Analizuje korespondencję handlową… Semestr w Stambule…
– Pani Signe Lund? – Niski, energiczny mężczyzna wdziera się w jej rozproszone myśli, odsuwając zasłonę i podchodząc do jej łóżka. – Doktor Erdal Yildiz. To ja panią badałem. Wyjdzie pani z tego. Co pani pamięta?
– Niewiele – przyznaje Maja. – To znaczy, pamiętam wypadek.
Ważne, aby trzymać się tego słowa: wypadek. Ani słowa o czarnej furgonetce. O tym, że ktoś ich śledził i zepchnął na skałę. Zaraz bowiem padnie pytanie: kto taki? I natychmiast wezmą pod lupę ją i Ramina. Dlaczego ktoś miałby próbować ich zabić?
– Wypadła pani z jezdni. Tyle pani pamięta…
– Co z moim asystentem? – przerywa mu.
– Reza…
– Daei. – Maja na szczęście od razu przypomina sobie fałszywą tożsamość Ramina. – Reza Daei. Jak on się czuje? Czy on…
– Umarł? Nie – uspokaja ją lekarz. – Ale jest mocno poturbowany.
– Gdzie jest teraz?
– Tutaj.
– Czyli?
– Znajduje się pani w Medical Park Hospital. W Tarsusie. Pani przyjaciel…
– Asystent – poprawia go Maja. – Reza Daei jest moim asystentem.
– On leży na innym oddziale. To duży szpital – dodaje mężczyzna i niemal słychać dumę w jego głosie.
– Od jak dawna?
– Pyta pani, od jak dawna tu leży? Przywieziono panią wczoraj. Przez krótką chwilę była pani przytomna.
– Muszę sprawdzić pani kroplówki – wyjaśnia pielęgniarka, która zdążyła wrócić i teraz uważnie ogląda podłużne woreczki zawieszone na statywie.
– Dostaje pani leki przeciwbólowe. Wczoraj podaliśmy też coś na sen – ciągnie doktor. – Stwierdziliśmy złamanie dwóch żeber, kilka pękniętych, niegroźne złamanie w prawej rzepce. Założyliśmy szwy na obu przedramionach i ma pani dwa złamane palce. Musimy dokładniej zbadać śledzionę i wątrobę, ale trzeba przyznać, że się pani upiekło. Powinna się pani cieszyć.
– Właśnie, niech się pani cieszy – dodaje pielęgniarka i rozpromienia się w uśmiechu.
Maja myśli o Raminie i nie cieszy się ani trochę. Ból jest zbyt silny. Zwłaszcza w okolicach żeber. Raz już złamała żebro, podczas treningu. Wtedy bóle ustały dopiero po sześciu tygodniach. W tym czasie, leżąc w łóżku, nie była w stanie przewrócić się na bok, z trudem podnosiła ramię i na koniec musiała nakrzyczeć na Emmę, która bez przerwy ją rozśmieszała. A śmiech tak strasznie bolał. „Czyli mamy chodzić smutni, dopóki nie wyzdrowiejesz?”, spytała dziewczynka i opuściła kąciki warg, aż Mai jeszcze bardziej zachciało się śmiać.
J o n a s. M a ł a E m m a.
Lekarz powiedział coś jeszcze, lecz Maja już odpłynęła ku własnym myślom. Zanurzyła się w lekach przeciwbólowych, które jej podali. We własnej głowie, gdzie mieliła wszystkie pytania, których nie mogła zadać ani na które nie mogła uzyskać odpowiedzi.
Co teraz? Czy oni tam, w domu, wiedzą, że tutaj leży? Czy w korpusie wiedzą, co się stało? A Jonas?
Pielęgniarka odwraca się i uśmiecha do Mai. Kiedy robi coś przy stojaku, słońce oświetla jej twarz. Lekarza już nie ma. Maja nie wie, kiedy sobie poszedł. Nagle nie czuje własnego ciała. Wszystko się w niej rozjeżdża. Zaczyna się od nóg, które są tylko mrowieniem, od nich po całym ciele rozlewa się wrażenie, jakby jej ciało znikało, niemal jakby się… rozpuszczało.
– Jestem zmęczona – szepcze po duńsku. – Tak bardzo… zmęczona.
– Tired? – domyśla się pielęgniarka.
– Yes. Very tired.
Ale nie wolno jej zasnąć. Nie teraz.