Jane i miłość - Rachel Givney - ebook + książka

Jane i miłość ebook

Givney Rachel

3,9

Opis

Bath, Anglia, 1803 rok. Dwudziestoośmioletnia Jane Austen nad bale przedkłada samotnespacery i dobrą lekturę. Marzy o wydaniu drukiem swych wycyzelowanych opowieści. Jednak wobliczu widma staropanieństwa Jane podejmuje radykalne kroki i odbywa nietypową podróż… podróż w czasie!

Trafia do współczesnego Bath, na plan filmu kostiumowego Opactwo Northanger. Tam spotyka Sofię Wentworth, aktorkę, której małżeństwo z reżyserem ekranizacji właśnie się rozpada. Poznaje też brata Sofii - Freda, przystojnego i, jak się okazuje, niezwykle ujmującego mężczyznę. A do tego książki Jane uchodzą teraz za klasykę…

Czy Sofia odkryje prawdę o nowej przyjaciółce? I co wybierze Jane: karierę czy miłość?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 480

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (19 ocen)
7
5
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bubbleteaxx

Całkiem niezła

A gdyby Jane Austen przeniosła się do XXI wieku? Jane Austen nie trzeba przedstawiać, ale teraz możemy poznać ją jeszcze bliżej. Jesteśmy w Bath w 1803 roku, Jane ma dwadzieścia osiem lat i od bali woli samotne spacery i dobrą lekturę, jednocześnie marzy o wydaniu swoich opowieści. Jednak w tamtych czasach publikowanie powieści przez młode panny uchodziło wręcz za niewłaściwe i mogło przekreślić ich szanse na zamążpójście, dlatego nic dziwnego, że kobieta musiała się z tym kryć. W obliczu nadchodzącego staropanieństwa podejmuje radykalne kroki, aby odkryć jej prawdziwą miłość i niespodziewanie trafia do 2020 roku, prosto na plan filmu kostiumowego Opactwo Northanger. Właśnie tam poznaje drugoplanową aktorkę — Sofię, której małżeństwo z reżyserem ekranizacji właśnie się rozpada. Poznaje również jej przystojnego i niezwykle ujmującego brata Freda. Dodatkowo Jane dowiaduje się, że jest znana na całym świecie, a jej powieści uchodzą za klasykę literatury. Czy i jak kobieta odnajdzie się w...
00
paulakow

Nie oderwiesz się od lektury

Mam kłopot z tą książka - dobrze napisana, z ciekawym pomysłem i nawiązaniami, poruszająca kilka strun, a jednak z podróżami w czasie zawsze coś uwiera. I to zakończenie - na tak i na nie jednocześnie… mam kłopot 🙂
00

Popularność




Część pierw­sza

Roz­dział 1

Jane poko­nała żywo­płot i wylą­do­wała w kałuży błota, któ­rego dro­binki wzbiły się w powie­trze i osia­dły na jej butach, sukni i twa­rzy. Przy­sta­nęła na moment i zasta­no­wiła się, czy wła­śnie z powodu tego rodzaju zacho­wa­nia nie mogła zna­leźć męża.

Oko­licz­ność, że o ósmej rano wędro­wała przez obsa­dzone rzepą pole uprawne jakie­goś rol­nika, sama w sobie nie decy­do­wała o tym, iż Jane za swój naj­więk­szy talent uwa­żała nie­zdat­ność do zamąż­pój­ścia. Dając susa przez kamienny pło­tek wprost na inne pole – wła­ści­wie, gwoli prawdy, nie tyle pole, ile grzę­za­wi­sko (Dla­cze­góż zawsze musiała tra­fiać na naj­brud­niej­sze pola w Anglii? Czyżby pocią­gało ją błoto?) – spo­rzą­dziła listę cech, które spra­wiały, że mogła ucho­dzić za naj­gor­szą kan­dy­datkę na żonę.

Przed­kła­dała dobrą książkę nad bal i lubiła wie­lo­go­dzinne, samotne wędrówki po oko­licy. Sąsie­dzi byli zgodni, że takie cechy są u kobiety wyjąt­kowo podej­rzane. Ponadto Jane ruj­no­wała fry­zury w tym samym tem­pie, w jakim babrała bło­tem suk­nie. Płowe pukle, które dzi­siaj rano matka prze­mocą uło­żyła na czubku jej głowy w węzeł grecki, spo­czy­wały obec­nie pod lewym uchem, zwi­nięte w roz­cza­ro­wu­jący kłę­bek. Już samo to eli­mi­no­wało ją z rywa­li­za­cji o jakie­go­kol­wiek poten­cjal­nego męża.

Jed­nak poza obu­rza­jącą i afek­to­waną skłon­no­ścią do czy­ta­nia, spa­ce­rów i mor­do­wa­nia koafiur Jane miała na sumie­niu inny grze­szek zmniej­sza­jący szanse na mał­żeń­stwo, który przy­ćmie­wał wszyst­kie pozo­stałe wady.

Pisała.

Nie listy ani wier­sze, choć prze­ja­wiała zdol­no­ści w obu tych kie­run­kach. Płótno dla Jane sta­no­wiły powie­ści. Nawie­dzał ją zalą­żek histo­rii – w lasach czy pod­czas balu – a ona zma­gała się i mio­tała, by wywa­bić nasionko z łupiny. Snuła się przy­gnę­biona, nie mogąc się sku­pić na żad­nym innym zaję­ciu, dopóki wszyst­kiego nie spi­sała: dopóki sio­stry się nie spo­tkały, nie upo­rano się ze zło­czyń­cami, zako­chani nie wzięli ślubu. Gdy koń­czyła, upusz­czała pióro i zasy­piała z pustką w gło­wie, włą­czyw­szy swój głos w marze­nia całego świata. O poranku budziła się, nękana już nowym pomy­słem, i znój roz­po­czy­nał się od nowa – rów­nie dla niej istotny jak oddy­cha­nie.

Wśród cenio­nych talen­tów lite­ra­tura nie rów­nała się hafto­wa­niu czy akwa­re­li­styce, ale przy­naj­mniej pozwa­lała się wyka­zać schlud­nym cha­rak­te­rem pisma. Nie­gdyś zjed­nało jej to sym­pa­tię rodziny. Opo­wia­dała także nieco gru­biań­skie, zaj­mu­jące histo­ryjki, które spo­ty­kały się z powszechną apro­batą i pozwa­lały w przy­jemny, nie gor­szy od innych spo­sób spę­dzić czas przed obia­dem. W miarę jed­nak jak pły­nęły lata, a ona pozo­sta­wała nie­za­mężna, nawyk ten prze­isto­czył się z nie­szko­dli­wej sła­bostki w przy­czynę jej życio­wej porażki. Damy ksią­żek nie pisały.

Dzieła Jane nie były publi­ko­wane. Gdy miała dzie­więt­na­ście lat, jej papa, pełen ojcow­skiej dumy, wysłał jedną z jej powie­ści do Lon­dynu, do wydawcy Tho­masa Cadella. Zapro­po­no­wał nawet, że sam pokryje koszty publi­ka­cji. Rodzina z rado­snym utę­sk­nie­niem cze­kała, aż ujrzy nazwi­sko Austen w druku, lecz po kilku tygo­dniach przy­szła odpo­wiedź od Cadella: „Odrzu­cono, zwra­ca­jąc prze­syłkę”. Pisar­stwo Jane nie zasłu­gi­wało nawet na pisemną odpo­wiedź odmowną. Geo­rge Austen nie zwró­cił się już wię­cej do żad­nego wydawcy, a Jane ukryła manu­skrypt pod klep­kami pod­łogi w swoim pokoju.

Choć jed­nak spo­tkała się z odmową i zapew­niono ją, że nie ma talentu, Jane odkryła, że nie potrafi prze­stać pisać. Tra­fiały się cza­sem kobiety piszące, były to jed­nak kurioza, wyrzutki i dege­ne­ratki. Ann Radc­liffe, bożysz­cze Jane, wydała pięć powie­ści, lecz lepiej znano ją z tego, że jest bez­płodna. Podobne histo­rie suge­ro­wały, jaka przy­szłość może cze­kać Jane, dla­tego pew­nego wtor­ko­wego popo­łu­dnia jej matka oznaj­miła, że jeśli jesz­cze kie­dyś przy­ła­pie córkę na pisa­niu cze­go­kol­wiek poza listą spra­wun­ków, kartki ze sło­wami pod­pali.

Od tam­tego dnia Jane pisała w tajem­nicy. Roz­wi­jała swoją pasję, kry­jąc się z nią przed świa­tem. Bazgrała prze­my­śle­nia na skraw­kach papieru w lasach, a póź­niej, gdy mamy nie było w domu, zbie­rała wszystko w całość.

Jane prze­mie­rzała lasy i gaje wokół Bath od świtu, roz­trzą­sa­jąc te kwe­stie. Czy­niła tak nie bez kozery: już za nie­całą godzinę z wizytą mieli przyjść do niej młody dżen­tel­men Char­les Withers wraz z ojcem.

Jane ni­gdy wcze­śniej nie spo­tkała pana Withersa, ale rozu­miała rangę tej wizyty. Kie­dyś odno­siło się wra­że­nie, że co drugi tydzień jakiś nowy dżen­tel­men odwie­dza dom, by zapy­tać o Jane. Tak było, gdy miała dwa­dzie­ścia lat. Teraz osią­gnęła wiek lat dwu­dzie­stu ośmiu i żaden męż­czy­zna nie zło­żył jej wizyty od sied­miu mie­sięcy. Pogo­dziła się z myślą, że praw­do­po­dob­nie ni­gdy się to już nie wyda­rzy.

Jane potrze­bo­wała męża z dwóch powo­dów. Przede wszyst­kim, jeśli tako­wego nie zdo­bę­dzie, zosta­nie starą panną i zemrze, jak co dzień zapew­niała ją matka. Jane pia­sto­wała tytuł dru­giej pod wzglę­dem wieku nie­za­męż­nej kobiety w West Coun­try po wła­snej uko­cha­nej sio­strze, a Cas­san­dra nie wyszła za mąż tylko dla­tego, że jej narze­czony zmarł. Jane nic nie tłu­ma­czyło. Im star­sza była, z tym więk­szym poli­to­wa­niem spo­glą­dali na nią przy­ja­ciele i rodzina, a litość raczej nie nakła­niała męż­czyzn do żeniaczki. Jeśli dotrwa w sta­nie nie­za­męż­nym do trzy­dzie­stego roku życia, wszystko prze­pad­nie.

Drugi powód, dla któ­rego Jane chciała wyjść za mąż, miał zwią­zek z jej mająt­kiem. Gdy rodzice opusz­czą Bożą zie­mię, nikłe zasoby ojca przejdą na jego naj­star­szego syna, Jamesa, Jane zaś znaj­dzie się na łasce braci – boga­tych, któ­rzy za nią nie prze­pa­dali, i bied­nych, któ­rzy ją lubili. Ewen­tu­al­nie mogłaby sama zara­biać na sie­bie, sprze­da­jąc kwiaty (jak to się mówiło), przyj­mu­jąc pra­nie albo zosta­jąc piratką.

Ist­niał jesz­cze trzeci powód, dla któ­rego Jane pra­gnęła mieć męża. Była to raczej czcza zachcianka ani­żeli przy­czyna, uczu­cie tak nie­mą­dre, że nie śmiała go nikomu wyja­wić.

Miłość.

Jak jed­nak codzien­nie sobie powta­rzała, dla kobiety w podob­nej sytu­acji miłość sta­no­wiła luk­sus, a ile­kroć ten trzeci punkt prze­mknął jej przez myśl – a był to upo­rczywy utra­pie­niec – wyrzu­cała go z głowy. Nikomu nie służy buja­nie w obło­kach.

Teraz też ode­pchnęła tę myśl od sie­bie, prze­ska­ku­jąc przez żywo­płot z buksz­panu na następne pole. Plamki z błota się­gały jej już powy­żej pasa, a we wło­sach spo­czy­wała gałązka. Dosko­nale upodob­niła się do nakra­pia­nego jaja. Nale­żało poczy­nić sta­ra­nia, by jak naj­bar­dziej zwięk­szyć widoki na mał­żeń­stwo z panem Wither­sem. Nie była w sta­nie nic pora­dzić na swoje ubó­stwo ani wiek, ale jeśli uda jej się ukryć swoją praw­dziwą naturę, choćby na godzinę, może ma jakąś drobną szansę.

Jane wyjęła z kie­szeni pióro i skra­wek papieru, a następ­nie spo­rzą­dziła listę.

Jako dosko­nała tak­tyka jawiło się mil­cze­nie. Zapi­sała to sobie. Jej cięty język wytrą­cał z rów­no­wagi. Jeśli zosta­nie zmu­szona do roz­mowy, ogra­ni­czy swoje uwagi do kwe­stii pogody albo – jesz­cze lepiej – będzie wzdy­chać, patrząc w jego stronę.

W tych warun­kach cnotę sta­no­wił rów­nież uśmiech. Gdy Jane się zasta­na­wiała, jej twarz zwy­kle zasty­gała w oso­bli­wym gry­ma­sie. Och. Dopi­sała do listy: „Nie myśleć”.

Ukoń­czyw­szy spi­sy­wa­nie wytycz­nych, wło­żyła kar­te­lu­szek do kie­szeni i opu­ściła pola Somer­set. Wes­tchnęła, widząc iglice kościoła świę­tego Swi­thina, i wró­ciła na skraj Bath. Już była spóź­niona. Gdy weszła na bru­ko­waną drogę, spo­strze­gła star­szego czło­wieka z siwymi wło­sami.

– Papo, cóż cię zapro­wa­dziło w tę część mia­sta? – zapy­tała, wpy­cha­jąc papier głę­biej w kie­szeń.

Ojciec odwró­cił się z bły­skiem w nie­bie­skich oczach.

– Delek­to­wa­łem się rześ­kim powie­trzem Somer­set – odparł. – Pew­nie się zgu­bi­łem. Zapro­wa­dzisz sta­ruszka z powro­tem do domu?

– Z przy­jem­no­ścią – zapew­niła, ujęła go pod ramię i pokle­pała po ręce.

Dłu­gie lata wygła­sza­nia kazań w lodo­wa­tych kościo­łach znisz­czyły mu krę­go­słup. Led­wie uszedł pięć­dzie­siąt jar­dów, a już zaczy­nał kląć, Jane wie­działa więc, że wcale nie wybrał się na prze­chadzkę. Zapewne szu­kał córki, by się prze­ko­nać, czy nie scze­zła na jakimś polu.

Nie pona­glał jej ani nie wspo­mi­nał o rychłym spo­tka­niu z panem Wither­sem. Ojciec prze­żył już ponad sie­dem­dzie­siąt lat, lecz na­dal był tak przy­stojny jak na por­tre­cie przed­sta­wia­ją­cym go jako mło­dego pastora. Dłu­gie, siwe włosy miał prze­wią­zane jasno­nie­bie­ską wstążką, którą Jane kupiła mu pod­czas wyjazdu do Kent. Rzadko ją nosił, ponie­waż twier­dził, że jest zbyt ładna i nie chce jej znisz­czyć. Jego córkę bolało to bar­dziej, niż oka­zy­wała. Teraz jed­nak miał tę wstążkę, a Jane wyczuła, że zało­żył ją, by się jej przy­po­do­bać – i powio­dło mu się.

Kie­ru­jąc się do domu, Jane wraz z ojcem minęli Pom­pow­nię na Stall Street. Olbrzy­mie, zło­ci­ste kolumny wzbi­jały się w górę przy wej­ściu, wita­jąc gości, któ­rzy mieli wra­że­nie, że prze­kra­czają próg grec­kiej świą­tyni. Kobieta owi­nięta szma­rag­dową pelisą przy­sta­nęła przed nimi i zadarła głowę ku fasa­dzie z naboż­nym zachwy­tem, jakby wzno­siła modli­twę. Jane się skrzy­wiła. W Bath czę­sto zda­rzały się takie występy, bo Pom­pow­nia w isto­cie sta­no­wiła świą­tynię godną kultu. Poza piciem her­baty, uświę­co­nym sącze­niem wód i knu­ciem intryg, w głów­nej sali Pom­powni zawarto nie­które z naj­bar­dziej impo­nu­ją­cych umów mał­żeń­skich w Anglii. Jane ni­gdy tam nie wcho­dziła – była pod­sta­rzałą i nie­za­mężną kobietą, powi­tano by ją więc tam jak trę­do­watą.

Jane nie pałała prze­sadną miło­ścią do mia­sta, w któ­rym miesz­kała. Gdy ojciec skoń­czył posługę w kościele i prze­szedł na eme­ry­turę, prze­nie­śli się tutaj, wywra­ca­jąc na nice wygodne życie na wiej­skiej ple­ba­nii w Hamp­shire. Rodzice utrzy­my­wali, że do prze­pro­wadzki na zachód skło­niły ich korzy­ści dla ojcow­skiego zdro­wia – wszy­scy sąsie­dzi i gazety roz­wo­dzili się nad zdro­wot­nymi wła­ści­wo­ściami wód z Bath – Jane jed­nak podej­rze­wała, że przy­czyna była inna. Geo­rge i Cas­san­dra Austen poznali się w Bath, a obser­wu­jąc dwie galo­pu­jące w stronę sta­ro­pa­nień­stwa córki, prze­nie­śli się tu nie po to, by wspo­móc tra­wie­nie wie­leb­nego Austena, lecz by pod­jąć ostat­nią, roz­pacz­liwą próbę wyda­nia żeń­skich lato­ro­śli za mąż. A gdzież dopro­wa­dzić do tych rado­snych wyda­rzeń, jeśli nie w Bath, matry­mo­nial­nej sto­licy Anglii, skoro sami rodzice zawarli tu zwią­zek mał­żeń­ski. Po prze­no­si­nach do Somer­set Jane zauwa­żyła w swoim życiu tylko jedną zmianę: nie­gdyś jej dni wypeł­niały zie­lone pola i cisza, teraz zaś poja­wiły się mgła i plotki.

Mimo to Bath nie mogło jej być cał­kiem wstrętne. W końcu gdyby nie tutej­sze skan­dale i nie­mą­drzy ludzie, intrygi i absurdy, nie mia­łaby o czym pisać.

Jane wymi­nęła kobietę w zie­leni zano­szącą modły do Pom­powni, nie patrząc jej w oczy. Przy­naj­mniej sama nie była rów­nie wielką dzi­waczką – taką miała nadzieję.

Roz­dział 2

W Bath naj­bar­dziej cie­szyło Jane miej­sce zamiesz­ka­nia. Pozo­stali loka­to­rzy Syd­ney House sta­no­wili grupkę dobro­tli­wych ludzi, zawsze sko­rych roz­gła­szać nie­szczę­ścia współ­miesz­kań­ców. Jedna z tych osó­bek, lady John­stone, przy­wi­tała Jane i jej ojca w westy­bulu.

– Spo­dzie­wa­cie się dziś rano pana Withersa z Kent wraz z synem – obwie­ściła. Zało­żyła długą, marsz­czoną pelisę. Jeśli lady John­stone za cel posta­wiła sobie pod­kre­ślić zamoż­ność swego mał­żonka ilo­ścią mate­riału, któ­rym się spo­wiła, osią­gnęła zamie­rzony rezul­tat. Dłu­bała przy torebce wyko­na­nej z fran­cu­skiego jedwa­biu, którą trzy­mała pod kątem, tak by odbi­jała świa­tło. – Pan Withers ma błę­kitny płaszcz. Guziki mniej­sze, niż się spo­dzie­wa­łam. Nie­po­koi mnie, że tak bar­dzo się spóź­ni­li­ście, pano­wie mogą to zauwa­żyć – dora­dziła z głębi życz­li­wego serca. Lady John­stone na­dal pudro­wała włosy, choć wyszło to z mody dwa­dzie­ścia lat temu, i gdy mówiła, na ramiona Jane opa­dły dro­binki pudru.

– Dzię­ku­jemy, lady John­stone – rzekł wie­lebny. – Bar­dzo jest pani dla nas łaskawa. Ładna torebka. Nowa?

Jane miała na końcu języka mniej dyplo­ma­tyczny komen­tarz, ale nim udało jej się go wygło­sić, ojciec powiódł ją na schody. Weszli do miesz­ka­nia, gdzie Jane zdą­żyła się tylko prze­brać i umyć twarz, nim matka zacią­gnęła córkę wraz z ojcem do salonu.

– Pan Withers i syn już tu są – syk­nęła pani Austen, jak to miała w zwy­czaju, gdy w pobliżu znaj­do­wali się kawa­le­ro­wie do wzię­cia. – Cze­kają w bawialni.

W kory­ta­rzu powiał lekki wie­trzyk, który uchy­lił nieco drzwi bawialni. Jane prze­mknęła w tamtą stronę i zer­k­nęła ukrad­kiem. Zaczerp­nęła tchu.

– Co myślisz, Jane? – zapy­tał ojciec.

„Jane Withers”, pomy­ślała. Nie wie­rzyła wła­snym oczom, kiedy spoj­rzała na męż­czy­znę sto­ją­cego w bawialni po prze­ciw­nej stro­nie kory­ta­rza. Poprzedni poten­cjalny zalot­nik, który zapu­kał do drzwi Jane, przy­po­mi­nał jajo na miękko. Skąd, na wszyst­kie świę­to­ści, swatka wykrze­sała tę rzeź­bioną syl­wetkę? Pan Withers był tak wysoki, że musiał się schy­lić, by wyj­rzeć przez okno. Barki odzna­czały się od torsu dwa razy sze­rzej niż u innych męż­czyzn. Uśmiech­nął się, wyglą­da­jąc na zewnątrz, a potem jesz­cze raz, odzy­wa­jąc się do ojca, który stał obok niego w salo­nie. Z obser­wa­cji Jane wyni­kało, że sporo się uśmie­cha.

Gdy pan Withers się obró­cił, by poka­zać coś przez okno, poje­dyn­czy pro­mień angiel­skiego słońca roz­świe­tlił wszyst­kie zło­ci­ste refleksy w jego kasz­ta­no­wa­tych wło­sach. Jane zaparło dech w piersi. Archa­nioł Gabriel zstą­pił z obłoku i prze­kro­czył próg ich bawialni.

Nagle Jane powścią­gnęła roz­ra­do­wa­nie, a zamiast niego poja­wiło się uczu­cie sto­sow­niej­sze – zatro­ska­nie. Swatka kolejny raz się pomy­liła. O ile wcze­śniej pro­po­no­wała part­ne­rów zbyt niskiej jako­ści, głup­ców czy krzy­ka­czy, o tyle tym razem przy­słała kogoś zbyt dobrego. Jane osza­co­wała łączną war­tość atrak­cyj­nej apa­ry­cji, wypła­cal­no­ści i pozy­cji spo­łecz­nej ewen­tu­al­nego mał­żonka, porów­nała je z wła­snymi i odkryła, że wyniki do sie­bie nie pasują. Ten majętny grecki bóg, który może prze­bie­rać w kobie­tach, nie zako­cha się w piszą­cej powie­ści, posu­wa­ją­cej się szybko w latach kobie­cie bez posagu.

Jane zer­k­nęła na swoje odbi­cie w lustrze w kory­ta­rzu. Zabło­cone buty i zbry­zganą na polu pelisę zastą­piła jedwab­nymi pan­to­flami oraz naj­ład­niej­szą suk­nią, ale w porów­na­niu z płasz­czem pana Withersa, wyko­na­nym z przed­niej wełny, jej odzież jawiła się jak łach­many. Na widok naj­gor­szego ele­mentu swo­jego wyglądu jęk­nęła:

– Moje włosy! – Zamiast grec­kiego węzła wyko­na­nego przez matkę na gło­wie miała istną szopę.

– Może byś tak prze­su­nęła to duże pasmo po lewej – zasu­ge­ro­wał wie­lebny pomoc­nym tonem – nieco na pół­noc?

Jane tak wła­śnie uczy­niła.

– Pogar­szasz sytu­ację – stwier­dziła pani Austen i pac­nęła Jane po rękach. Zła­pała córkę za głowę, wyjęła kawa­łek żywo­płotu i ścią­gnęła włosy z powro­tem w bole­sną, lecz przy­zwo­itą fry­zurę. – Niech spoj­rzę. – Zro­biła krok do tyłu i zmie­rzyła Jane spoj­rze­niem. Prych­nęła, marsz­cząc czoło, i prze­su­nęła dło­nią po gru­bym, zło­tym łań­cuszku wiszą­cym na jej szyi.

Pani Austen pocho­dziła z zamoż­niej­szej rodziny niż pan Austen i miała odle­głe konek­sje z oso­bami wyso­kimi rangą oraz uty­tu­ło­wa­nymi. Jej krewni nie byli zachwy­ceni, gdy wyszła za wiej­skiego pastora. W miarę jak lata spę­dzane w cichej para­fii pły­nęły, jej dochód i pozy­cja malały, aż w końcu pozo­stał tylko jeden ślad po tam­tym życiu: szcze­ro­złoty meda­lion na łań­cuszku, przy­ćmie­wa­jący mosiężne świe­ci­dełka, które zebrała już jako mężatka. Naszyj­nik zaku­piła w sie­dem­na­stym wieku jej pra­babka baro­nowa za kró­lew­ską sumę, a od tam­tej pory jego war­tość jesz­cze wzro­sła. Pani Austen pre­zen­to­wała wisio­rek z dumą i w każdą nie­dzielę pole­ro­wała jedwabną szmatką.

– Posłu­chaj mnie, Jane – powie­działa, łapiąc córkę za ramiona. – Odzy­waj się do tego męż­czy­zny ujmu­jąco i kokie­te­ryj­nie. Nie wspo­mi­naj o książ­kach, poli­tyce ani o niczym, przez co poczuje się głu­pio. Z mądralą nikt się nie ożeni.

Jane się zje­żyła. Zaczę­łaby się sprze­czać, gdyby nie to, że rano sama snuła podobne roz­wa­ża­nia.

– Dobrze, mamo – odparła. – Obie­cuję, że będę się zacho­wy­wać tak nie­mą­drze, jak tylko się da.

Wtem ojciec musnął jej dłoń.

– Wszystko będzie dobrze, Jane.

Jane ski­nęła głową. Zazna­czyw­szy nale­ży­cie powagę sytu­acji, pomarsz­czyw­szy czoła i pomar­twiw­szy się, cała trójka wzięła głę­boki oddech i wkro­czyła do salonu.

Wie­lebny Austen wszedł jako pierw­szy i powi­tał pana Withersa oraz jego syna Char­lesa. Następ­nie z ude­rza­jącą jak na Auste­nów samo­kon­trolą doko­nano pre­zen­ta­cji. Nawet pani Austen zacho­wy­wała się względ­nie przy­zwo­icie, onie­miała w obli­czu majątku i atrak­cyj­no­ści zalot­nika. Odcze­kała bite sie­dem minut, nim podała listę domów swego syna Edwarda, wypeł­nia­jąc pustkę uprzejmą i błahą papla­niną, w któ­rej celo­wała.

Ten jeden raz Jane wes­tchnęła z ulgą, przy­słu­chu­jąc się kon­wer­sa­cji pro­wa­dzo­nej przez matkę, bo dzięki niej ona sama nie znaj­do­wała się w cen­trum uwagi. Sku­piła się na tym, by nie patrzeć mło­demu męż­czyź­nie w oczy; gdy tylko Jane pozwoli mu się porząd­nie przyj­rzeć jej twa­rzy, mło­dzian zwieje, gdzie pieprz rośnie. Wobec tego liczyła klepki w par­kie­cie. Gdy jed­nak wresz­cie rzu­ciła ukrad­kowe spoj­rze­nie w jego stronę, z zasko­cze­niem odkryła, że on się do niej uśmie­cha.

– Panie Withers, jest pan, jak się zdaje, natu­ra­li­stą – zwró­ciła się pani Austen do ojca.

– W rze­czy samej – odparł pan Withers senior. – Nie jestem jed­nak zawo­do­wym bota­ni­kiem, to zale­d­wie mój konik.

Jane znów zer­k­nęła na mło­dzieńca, pod­czas gdy matka schle­biała star­szemu i wychwa­lała jego zami­ło­wa­nie do natury. Czyż to moż­liwe? Czyżby pan Withers rze­czy­wi­ście się do niej uśmie­chał? Ow­szem. Jane z wysił­kiem uspo­ko­iła oddech.

– W ogro­dzie rośnie różany krzew, któ­rego gatunku nie potra­fię roz­po­znać – powie­działa pani Austen. – Czy zechciał­byś, panie, pomóc mi go skla­sy­fi­ko­wać?

Pan Withers wyra­ził zgodę i cała piątka wyru­szyła na zewnątrz, by zwie­dzić Syd­ney Gar­dens. Jane wie­działa, że róże, o któ­rych mówi matka, to różowa odmiana Queen Mary, kwiaty zupeł­nie zwy­czajne na wapien­nej gle­bie Bath, i że matka też o tym wie. Lecz choć Jane wie­trzyła for­tele matki z odle­gło­ści mili, naj­wy­raź­niej męż­czyźni ich nie dostrze­gali.

– Zechce pan spoj­rzeć, panie Withers, zauwa­ży­łam pączek róży tuż przy murze ogrodu – rze­kła pani Austen.

– Nie widzę pąków, pani Austen – odpo­wie­dział pan Withers senior. – Może być nam trudno, albo­wiem mamy marzec.

Ogrody przy­po­mi­nały cmen­ta­rzy­sko pełne gołej ziemi i badyli, jed­nak matka Jane nie odstę­po­wała od swo­ich zamie­rzeń.

– Nie­wy­klu­czone, że ma pan rację – przy­znała pani Austen. – Zechce mi pan towa­rzy­szyć, gdy przyj­rzę się z bli­ska? Może wów­czas uda się nam sprawę roz­strzy­gnąć.

Pani Austen odwio­dła star­szego pana Withersa oraz męża na bok i pozo­sta­wiła córkę sam na sam z zalot­ni­kiem, co napeł­niło Jane prze­ra­że­niem. Była wdzięczna za mat­czyne intrygi, teraz jed­nak oko­licz­no­ści zmu­szały ją, by się ode­zwała, a tym samym wszystko znisz­czyła.

Jane, prze­cha­dza­jąc się z panem Wither­sem po ścieżce w mil­cze­niu, przy­po­mniała sobie wcze­śniej­sze wytyczne matki i siliła się na coś kokie­te­ryj­nego. Mówić o pogo­dzie? Naj­wy­raź­niej prze­stało padać. Obmy­ślała zalotny komen­tarz na temat opa­dów atmos­fe­rycz­nych i była już na skraju roz­pa­czy, gdy nagle Char­les Withers obró­cił głowę i się uśmiech­nął.

– Zażyła pani wód, panno Jane? – zapy­tał ją.

Wytę­żała umysł, jak odpo­wie­dzieć, nie doby­wa­jąc głosu. W końcu ska­pi­tu­lo­wała i odparła słow­nie:

– Nie, panie.

Mówił o słyn­nych uzdro­wi­ciel­skich wodach, które z bul­go­tem wypły­wały ze środka ziemi i gro­ma­dziły się w sadzawce w cen­trum Bath. Król Jerzy napił się wody i ozdro­wiał z poda­gry. Po tym cudzie ludzie zla­ty­wali się ze wszyst­kich stron, by raczyć się cza­ro­dziej­skim pły­nem z sadzawki. Tuż obok mistycz­nego lokum John Bal­dwin wzniósł wspa­niałą her­ba­ciar­nię, zwaną Pom­pow­nią, by ludzie mogli pić wodę w dys­tyn­go­wa­nych warun­kach. Jedyną znaną Jane osobą, która prze­stą­piła jej progi, była Mar­ga­ret, słu­żąca Auste­nów. Po dłu­gich namo­wach Mar­ga­ret wyznała, że zapła­ciła rów­no­war­tość zarobku z całego tygo­dnia, by wypić łyżeczkę siar­ko­wej wody, którą wypluła, gdy tylko jej przy­ja­ciółki odwró­ciły się ple­cami. Zapew­niła jed­nak Jane, że w tym krót­kim cza­sie, gdy miała wodę w ustach, odczuła jej dobro­czynny wpływ.

– Wie pani, co to zna­czy „zażyć wód”? – zapy­tał pan Withers. – Od trzech dni już cho­dzę po Bath i udaję, że rozu­miem, co to ozna­cza. Farsa trwa tak długo, że boję się kogoś spy­tać. – Popra­wił guzik przy płasz­czu.

Jane znie­ru­cho­miała. Czyżby ten przy­stojny męż­czy­zna zażar­to­wał? Posta­no­wiła go spraw­dzić.

– A co to ozna­cza twoim zda­niem, panie?

– Z tego, co się orien­tuję, należy wła­mać się do Pom­powni pod osłoną nocy, nabrać do kie­szeni tyle wody, ile się da, a następ­nie wybiec na zewnątrz. – Uśmiech­nął się jesz­cze raz.

Jane prze­łknęła ślinę.

– Nazbyt pan skromny, dekla­ru­jąc nie­wie­dzę, panie Withers. Dokład­nie tak to się odbywa.

– Czy wolno zaczerp­nąć wła­snej wody z wanny bądź prze­zna­czyć do tego celu wodę z uczyn­nej kałuży, czy też magiczne wła­ści­wo­ści posiada wyłącz­nie woda z kurka w Pom­powni? – zapy­tał.

– Z żalem stwier­dzam, że cza­ro­dziej­ska jest jedy­nie woda, za którą trzeba wnieść opłatę.

– Och, ale ja zamie­rzam ją wykraść.

– Natu­ral­nie. – Jane nie mogła powstrzy­mać lek­kiego uśmie­chu.

– Będę potrze­bo­wać wspól­niczki, jeśli zechce mi pani wyświad­czyć ten zaszczyt.

Od tak dawna żaden męż­czy­zna nie pro­sił Jane, by mu towa­rzy­szyła, że nie­mal prze­oczyła zapro­sze­nie.

– Z przy­jem­no­ścią – odparła z kolej­nym uśmie­chem. Posta­no­wiła, że teraz sta­nie się bar­dziej powścią­gliwa, dwa uśmie­chy wystar­czyły. Jesz­cze tro­chę i można by uznać, że dobrze się bawi.

– Jutro mam sprawę do zała­twie­nia w Bri­stolu, ale może poju­trze – rzekł.

Ku prze­ra­że­niu Jane w toku dal­szej roz­mowy wyszło na jaw, że ceni on Ceci­lię, jej ulu­bioną książkę. Zaczęła się mar­twić, bo oka­zało się, że czer­pie przy­jem­ność z towa­rzy­stwa tego męż­czy­zny, sza­nuje jego zda­nie i wraz z nim kpi z Bath. Jedyną wadą pana Withersa był nie­wielki roz­miar guzi­ków u płasz­cza, nie miała więc wyboru i musiała go polu­bić.

Dołą­czyli do rodzi­ców i wró­cili do domu. Jane i jej matka zgo­dziły się na wizytę w Pom­powni za dwa dni. Char­les Withers wraz z ojcem poże­gnali się pogod­nie i życz­li­wie, a gdy Auste­no­wie odpro­wa­dzali ich do gigu, pani Austen z rado­ścią sko­rzy­stała z oka­zji, by poma­chać do lady John­stone, która przy­glą­dała się im ukrad­kiem zza zasłonki w swej bawialni.

Roz­dział 3

Następ­nego ranka Jane otrzy­mała list od Cas­san­dry. Napi­sano w nim:

Droga Jane!

Tak dużo czasu upły­nęło od naszej ostat­niej roz­mowy. Zapewne wiele mnie omi­nęło, odkąd wyje­cha­łam, a Bath tęskni za mną tak samo, jak ja tęsk­nię za Bath.

Sio­stra czę­sto w ten spo­sób żar­to­wała, bo obie wio­dły w Bath życie jesz­cze nud­niej­sze niż nie­dzielne kaza­nia ich brata Jamesa. Czas wypeł­niały im koro­wód prze­chwa­łek i czczej gada­niny oraz spo­tka­nia z nie­mą­drymi ludźmi, któ­rzy przy­jeż­dżali na tydzień, a potem wra­cali do domu i odkąd wyje­chali ze Stall Street, nikt o nich wię­cej nie myślał. Dziś jed­nak Jane miała nowiny. Pra­gnęła towa­rzy­stwa Cas­san­dry, która dwa­na­ście dni wcze­śniej poje­chała na wschód, by pomóc żonie Edwarda przy roz­wią­za­niu z ósmym dziec­kiem. Cas­san­dra nie chciała opusz­czać Jane, ponie­waż zauwa­żyła, że sio­stra popa­dła w melan­cho­lijny nastrój, jak to się jej nie­kiedy zda­rzało. Ale Jane zapew­niała, że sobie pora­dzi, bo jej wła­sne roz­terki w porów­na­niu z bez­piecz­nym przyj­ściem na świat zapa­so­wego dzie­dzica rodu Auste­nów jawiły się jako nie­do­rzeczne. Sio­strę zachwycą nowiny od Jane.

Jane zajęła miej­sce przy nie­du­żym biurku w oknie bawialni, gdzie poprzed­niego dnia stał pan Withers, i nakre­śliła odpo­wiedź.

„Droga Cas­san­dro”, naba­zgrała na papie­rze pió­rem ojca. „Zacho­waj spo­kój, słodka sio­strzyczko. Mam wie­ści z Bath”. Zanu­rzyła pióro, ukła­da­jąc w myślach kilka lini­jek na temat pana Withersa, jego guzi­ków i lady John­stone, lecz odkryła, że nie potrafi ich spi­sać. Z pióra na kartkę skap­nęła kro­pla atra­mentu.

Jane zro­biło się głu­pio. Po upły­wie nocy wszystko jawiło się jako wykwit wybu­ja­łej wyobraźni. Pan Withers się do niej uśmiech­nął i zapro­sił ją w miej­sce publicz­nych spo­tkań. Zde­spe­ro­wany umysł pozbie­rał te okru­chy aten­cji i prze­isto­czył je w naj­praw­dziw­szą miłość. Naj­pew­niej zapro­sił ją do Pom­powni z lito­ści. Jane prze­klęła te mrzonki i odło­żyła pióro.

– Co piszesz, Jane? – zapy­tała matka, wcho­dząc do bawialni. – Oby nie było to opo­wia­da­nie. – Wyrwała Jane list i przyj­rzała mu się.

– Nie, mamo – odparła Jane.

Matka zmru­żyła oczy, wpa­tru­jąc się w papier.

– Pod­trzy­muję wcze­śniej­szą decy­zję, że spalę każdą powieść, jaką znajdę. Cho­ciaż masz już pana Withersa.

– Nie mam pana Withersa, mamo.

Matka odło­żyła kartkę.

– Szy­kuj się, do sio­stry możesz napi­sać póź­niej. Czas na nas, musimy iść do mia­sta.

Gdy prze­cho­dziły po Pul­te­ney Bridge i kie­ro­wały się do cen­trum Bath, Jane zauwa­żyła coś dziw­nego. Więk­szość miesz­kań­ców mia­sta na ogół ją igno­ro­wała albo potrzą­sała gło­wami, dziś jed­nak jakaś kobieta, zna­la­zł­szy się obok, z sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy zawo­łała:

– Dzień dobry, Jane!

To oso­bliwe powi­ta­nie zaini­cjo­wało kil­ka­na­ście rów­nie entu­zja­stycz­nych pozdro­wień, w miarę jak Jane wraz z matką sunęły bru­ko­waną uliczką. Nim dotarły do rogu, każda kup­cowa czy dewotka idąca alejką poma­chała do niej albo się uśmiech­nęła. Pani Austen rado­śnie ujęła Jane pod ramię.

– Dla­czego wszy­scy są tacy mili, mamo? – zapy­tała Jane. – Prze­ra­żają mnie ich uśmie­chy.

– Och, cicho tam – rzu­ciła matka. – Cie­szą się naszym szczę­ściem.

Jane przy­sta­nęła.

– Dla­czego się cie­szą, mamo? – Matka nie odpo­wie­działa. – Mamo, ilu oso­bom powie­dzia­łaś o panu Wither­sie?

– Pra­wie nikomu! – zakrzyk­nęła, macha­jąc rękoma, jakby odga­niała muchę. – Tak czy siak, w czym rzecz? Któż się kryje z takimi dobrymi nowi­nami?

– Zapro­sił mnie tylko na otwarte spo­tka­nie.

– Ależ ty cza­sem bzdurki opo­wia­dasz – odparła matka.

Popro­wa­dziła Jane przez Stall Street i skrę­ciła w lewo, gdzie zaata­ko­wały je uśmie­chy i macha­jące dło­nie połowy miesz­kań­ców Bath. Jane prze­łknęła ślinę i już miała zru­gać matkę za nie­roz­ważne gadul­stwo, gdy nagle pani Austen zatrzy­mała się przed Maison Du Bois, skle­pem mod­niar­skim u wylotu West­gate. Począt­kowo Jane przy­pusz­czała, że matka przy­sta­nęła, by zawią­zać sznu­ro­wa­dło, ona jed­nak skie­ro­wała się do wej­ścia.

– Mamo, osza­la­łaś? – zapy­tała Jane.

W Maison Du Bois sprze­da­wano naj­droż­sze suk­nie w Bath, a może i w całej Anglii. Miej­scowi ni­gdy nie uczęsz­czali do tego sklepu – ist­niał on wyłącz­nie na uży­tek boga­tych lon­dyń­czy­ków i ary­sto­kra­cji, która zaopa­try­wała się tam pod­czas waka­cji. Mała księż­niczka Char­lotte zaku­piła tutaj calutką gar­de­robę – ku utra­pie­niu dzier­ży­ciela kró­lew­skiej sakiewki – a wszyst­kie suk­nie, ręka­wiczki i buciki spro­wa­dzono na życze­nie z Paryża.

Pani Austen prze­kro­czyła próg, cią­gnąc za sobą córkę. Jane się zdzi­wiła, że drzwi nie są pod strażą. Sądziła, że będzie w nich stać zbrojny war­tow­nik, zasta­wia­jący drogę nie­uty­tu­ło­wa­nemu pospól­stwu ich pokroju, by nie prze­kro­czyło progu w swo­ich uma­za­nych sadzą butach, weszły jed­nak do środka nie­zau­wa­żone. Gdy zna­la­zły się we wnę­trzu, Jane zoba­czyła pokój prze­cud­nej urody: białe gip­sowe różyczki zdo­biły sufit, a lśniące gzymsy wykoń­czone mosią­dzem uświet­niały każdą szafkę. Olbrzy­mie dębowe schody wzno­siły się w głębi pomiesz­cze­nia w Bóg raczy wie­dzieć jakim kie­runku – może do nieba. W szkla­nych szaf­kach leżały kre­mowe chu­sty z jedwa­biu albo ada­maszku, cytry­nowe czepki, brzo­skwi­niowe pan­to­fle lek­kie jak piórko i szale tkane ze szcze­rego złota. Wszę­dzie wisiały suk­nie. Przy­po­mi­nało to raczej cukier­nię ani­żeli sklep mod­niar­ski.

– Co za straszne miej­sce – stwier­dziła Jane. – To zupeł­nie nie do przy­ję­cia.

– Tak musi być w zaświa­tach – powie­działa pani Austen przy­ci­szo­nym tonem.

Eks­pe­dient spoj­rzał na nie zza szafy z gry­ma­sem na twa­rzy.

– Zgu­biły się panie? – Zmie­rzył je wzro­kiem od stóp do głów, nie siląc się nawet, by ukryć tak­su­jące spoj­rze­nie.

Jane ski­nęła głową.

– Chodźmy, mamo – powie­działa. Skie­ro­wała się do wyj­ścia.

Matka ją zigno­ro­wała i zwró­ciła się do męż­czy­zny:

– Sprze­da­je­cie tu suk­nie?

– Jak pani widzi – odparł. – Kosz­towne.

– Dobrze – skwi­to­wała, kiwa­jąc głową. – Chcia­ły­by­śmy zaku­pić suk­nię.

– Mamo, nie! – rzu­ciła Jane.

– Cicho, cór­ciu, albo dosta­niesz po twa­rzy – rze­kła pani Austen.

– Czy wie pani, że ten zakład wyko­nał kie­dyś kape­lusz dla Marii Anto­niny? – ode­zwał się eks­pe­dient do pani Austen, pocią­ga­jąc nosem.

– Zapewne zanim stra­ciła głowę – odparła pani Austen, uno­sząc brew i prze­krzy­wia­jąc głowę. Ton głosu i słowa ura­do­wały Jane; gdy miała ochotę, matka potra­fiła wyka­zać się dow­ci­pem.

Męż­czy­zna aż się zapo­wie­trzył.

– Szy­jemy i spro­wa­dzamy naj­pięk­niej­sze suk­nie na wyłączne zle­ce­nia.

– Miło mi to sły­szeć. Pro­szę zatem uszyć suk­nię dla mojej córki. – Skrzy­żo­wała ręce na piersi.

Sytu­acja nastała patowa – eks­pe­dient nie chciał się ruszyć, a pani Austen nie chciała wyjść. Wresz­cie męż­czy­zna uprzy­tom­nił sobie roz­trop­nie, że pani Austen prze­wyż­sza go wytrwa­ło­ścią i upo­rem. Skrzy­wił się szy­der­czo i przy­kuc­nął, by zdjąć z Jane miarę.

Dzia­łał z ogrom­nym namasz­cze­niem, cmo­kał i gda­kał, komen­tu­jąc pod nosem dłu­gość ręki Jane czy obwód talii, jak gdyby pomimo jej ele­ganc­kich kształ­tów wymiary go zasko­czyły. Osoba bar­dziej obiek­tywna okre­śli­łaby może nawet syl­wetkę Jane mia­nem ład­nej czy gib­kiej, ale eks­pe­dient uparł się, że znaj­dzie w niej wady. Wydał z sie­bie dłu­gie wes­tchnie­nie, a następ­nie z jedwab­nego wie­szaka zdjął jedną, jedyną suk­nię, oznaj­mia­jąc:

– Nic wię­cej na jej wymiary nie mamy.

Jane zapa­trzyła się w suk­nię z zapar­tym tchem.

– Mamo. – Potem umil­kła.

Bez wąt­pie­nia trzeba było poświę­cić bity mie­siąc kunsztu oraz miło­ści, by powo­łać tę suk­nię do ist­nie­nia. Jedwabna suk­nia wierzch­nia w kolo­rze kości sło­nio­wej osła­niała wła­ściwą suk­nię z jasnego, kre­mo­wego muślinu. Na bie­gną­cych wzdłuż zło­tych paskach szwaczka wyha­fto­wała sze­regi róży­czek. Jane wyraź­nie widziała płatki i listki każ­dego kwiatu. Wyobra­ziła sobie, jak jakaś kobieta sie­dzi pochy­lona nad sto­łem przez setki godzin w peł­nym prze­cią­gów warsz­ta­cie na lewym brzegu Sekwany z maleńką igłą i deli­katną nicią. Suk­nię obfi­cie wykoń­czono jedwabną ple­cionką, co spra­wiło, że przy­po­mi­nała płaszcz woj­skowy – Jane ogrom­nie się to podo­bało. Przy­po­mi­nało jej to mun­dury, jakie mogliby nosić jej bra­cia, Frank i Char­les, ofi­ce­ro­wie mary­narki, żeglu­jąc wzdłuż wybrzeża Hisz­pa­nii. Jane prze­su­nęła dło­nią po prze­świ­tu­ją­cym mate­riale.

– Co za odcień bieli – zauwa­żyła. – Popla­mię ją na jed­nym spa­ce­rze.

– Im suk­nia biel­sza, tym lep­sza – poin­stru­ował eks­pe­dient. – W tej nie cha­dza się na spa­cery, lecz jeź­dzi powo­zem. – Się­gnął ręką po strój.

– Sprawdź, czy pasuje – powie­działa pani Austen, odsu­wa­jąc suk­nię od niego i poda­jąc córce.

Jane zaopo­no­wała, bo prze­czu­wała, że znisz­czy to dzieło sztuki, gdy tylko muśnie je pal­cem, ale ustą­piła, widząc zło­wiesz­czą minę matki. Weszła za para­wan w chiń­skim stylu i się prze­brała.

– Dobry Boże – rze­kła matka, gdy jej córka wychy­nęła.

– Co się stało, mamo? Źle leży?

– Jane. – Matka urwała, a jej twarz przy­brała wyraz, któ­rego córka wcze­śniej nie widziała. – Jesteś piękna.

Jane prych­nęła. Matka ni­gdy wcze­śniej nie czy­niła na jej temat takich dekla­ra­cji. Nikt ich ni­gdy nie czy­nił. Kiedy jed­nak przyj­rzała się swo­jemu odbi­ciu w lustrze, uci­chła. Kre­mowy mate­riał pod­kre­ślał złote plamki w sar­nich oczach. Policzki się zaró­żo­wiły. Ni­gdy się tak nie ubie­rała. Ścią­gnęła łopatki – ta suk­nia tego wyma­gała.

– Ile kosz­tuje? – zapy­tała matka.

– Dwa­dzie­ścia fun­tów – odparł eks­pe­dient z trium­fal­nym uśmiesz­kiem.

Pani Austen chwy­ciła torebkę.

– Weź­miemy ją.

– Mamo, nie.

Dwa­dzie­ścia fun­tów sta­no­wiło rów­no­war­tość sze­ścio­mie­sięcz­nego czyn­szu w Syd­ney House. Nie­po­dobna, by pani Austen dys­po­no­wała taką sumą. A jed­nak wyjęła z torebki bank­not i podała męż­czyź­nie.

– Skąd ty to wzię­łaś? – zapy­tała Jane. Zer­k­nęła na matkę i zauwa­żyła zmianę: na szyi, którą zazwy­czaj zdo­bił ciężki złoty łań­cuch, teraz nie było nic. – Mamo! Gdzie jest naszyj­nik po baro­no­wej?

Zda­wało się, że biała skóra na szyi pani Austen, dopiero co wysta­wiona na świa­tło dnia, zadrżała. Jane ni­gdy nie widziała swo­jej matki bez tej tak cen­nej dla niej biżu­te­rii. Bez niej wyda­wała się pospo­lita i naga.

Matka dotknęła gołej szyi, a potem cof­nęła dłoń.

– Skoro moja córka ma iść do Pom­powni, będzie miała się w czym tam poka­zać.

Jane zachły­snęła się i pokrę­ciła głową.

– Mamo…

– Słu­chaj mnie, Jane. To uła­twi sprawę, zwłasz­cza z per­spek­tywy jego ojca. Potwier­dza to, że nie jeste­śmy nędza­rzami. – Zadarła brodę.

– Mamo, uwiel­bia­łaś ten naszyj­nik.

Matka lekko się wzdry­gnęła.

– To moja wina, Jane. Pozwa­la­łam ci sie­dzieć z ojcem i czy­tać, a powin­nam była zabie­rać cię na bale i przy­ję­cia. Powin­nam była ci poka­zać, jak się parzy her­batę.

– Potra­fię parzyć her­batę.

– Bar­dzo kiep­sko to robisz, Jane. Zapo­mi­nasz o liściach, a potem napar ma meta­liczny posmak. Gdy­by­śmy cię stro­fo­wali, pomo­gli korzyst­nie zapre­zen­to­wać twoją apa­ry­cję, już byś była mężatką. Zawio­dłam cię, Jane. Pozwo­li­łam ci cho­dzić wła­snymi ścież­kami. Pozwól, że kupię ci tę suk­nię.

Jane zadu­mała się chwilę nad rado­ścią, jaką przy­nio­sło jej cho­dze­nie wła­snymi ścież­kami. Po raz kolejny obrzu­ciła spoj­rze­niem nagą szyję matki i pokrę­ciła głową. Ni­gdy jej nie rozu­miała.

– Dobrze, mamo.

Pani Austen uśmiech­nęła się prze­lot­nie, a potem znów zmarsz­czyła czoło. Gestem naka­zała Jane się prze­brać, a gdy córka wró­ciła, pani Austen umie­ściła bank­not w szpo­nach eks­pe­dienta. Wyszcze­rzył się w uśmie­chu i cap­nął pie­nią­dze, po czym zapa­ko­wał kre­ację. Jane objęła w posia­da­nie białą suk­nię. Ni­gdy wcze­śniej nie miała nic rów­nie pięk­nego.

Roz­dział 4

Zbli­ża­jąc się do Syd­ney House, zoba­czyły cze­ka­ją­cego przed miesz­ka­niem przy­stoj­nego, nie­zwy­kle sty­lo­wego męż­czy­znę w wieku lat trzy­dzie­stu. Blond włosy zwią­zał czarną wstążką. Jane wes­tchnęła z zasko­cze­niem.

– Witaj, Henry – zawo­łała do brata.

– Witaj, Jane – odparł z uśmie­chem.

Obok stała Eliza, jego żona, trzy­ma­jąc męża pod rękę.

– Bon­jour, Jane – przy­wi­tała się.

– Wyda­wało mi się, że do czwartku bawi­cie u Daw­so­nów – zauwa­żyła Jane. Brat z żoną skła­dali wizytę przy­ja­cio­łom w Korn­wa­lii i mieli zaj­rzeć do Auste­nów dopiero za tydzień, w dro­dze powrot­nej do Lon­dynu.

Henry pokrę­cił głową.

– Mama napi­sała do nas pocztą przy­spie­szoną i zażą­dała, byśmy zmie­nili plany. Pój­dziemy z tobą jutro do Pom­powni. Wszy­scy bar­dzo się cie­szymy twoim szczę­ściem, Jane. To doprawdy wspa­niałe nowiny.

– Zaiste – rze­kła pani Austen. Poki­wała głową z dumą. – To waż­niej­sze niż ten nie­mą­dry Robert Daw­son.

– Mamo, nie! – krzyk­nęła Jane z prze­ra­że­niem. Ogar­nęła ją zgroza. – Dzie­limy skórę na niedź­wie­dziu. Spo­tka­łam tego męż­czy­znę tylko raz.

– Ależ posłu­chaj, Jane – powie­dział Henry z uśmie­chem. – Zapro­szono cię do Pom­powni. Wszy­scy się tam zarę­czają. Po nic innego się tam nie cho­dzi, chyba żeby napić się tej okrop­nej wody. – Zaśmiał się, bły­ska­jąc w świe­tle słońca bia­łymi zębami. – W dodatku jesteś prze­cież Jane Austen, naj­słod­szą i naj­mą­drzej­szą kobietą, jaką znam. Będziesz naj­wspa­nial­szą matką i żoną. Wybacz, kocha­nie – dodał, ski­nąw­szy głową w stronę mał­żonki.

– Nie prze­pra­szaj – zaka­zała Eliza łagod­nie, wypo­wia­da­jąc słowa z ojczy­stym fran­cu­skim akcen­tem. Ni­gdy się nie odzy­wała, jedy­nie mru­czała, a ponadto roz­ta­czała egzo­tyczny powab, na który Jane nawet nie pró­bo­wała się zdo­być, by się nie ośmie­szyć. – Zga­dzam się z tobą. – Kiw­nęła głową mężowi. – A teraz masz jesz­cze suk­nię – dodała z uśmie­chem, patrząc na Jane. – Żaden męż­czy­zna ci się nie oprze.

Zje­dli razem obiad. Mama try­skała humo­rem, a papa otwo­rzył butelkę wina, którą otrzy­mał od zamoż­nego para­fia­nina jesz­cze w Hamp­shire.

– Co ostat­nio pora­bia Darcy? – zapy­tał Henry pod­czas posiłku.

Obrzu­cił sio­strę bez­czel­nym uśmie­chem, wetknął do ust kawa­łek jagnię­ciny i zaczął żuć. W jadalni zapa­dła cisza. Wszy­scy znali pogróżki mamy, że spali pisa­ninę Jane, a Henry, jak zawsze nie­po­korny, uwiel­biał się z nią prze­ko­ma­rzać. Zgro­ma­dzeni spoj­rzeli na panią Austen i cze­kali, co powie.

Jeśli jed­nak liczyli na wybuch gniewu, spo­tkało ich roz­cza­ro­wa­nie. Zamiast krzy­czeć, pani Austen się uśmiech­nęła.

– Dzi­siaj nic, co powiesz, mnie nie roz­zło­ści, synu. Jane może sobie pisać, ile dusza zapra­gnie, kiedy tylko wyj­dzie za mąż.

Henry wybuch­nął śmie­chem i zakla­skał. Pozo­stali poszli w jego ślady. Na domo­stwo pierw­szy raz od lat spły­nął oso­bliwy nastrój – szczę­ście. Wszy­scy śmiali się do roz­puku z opo­wie­ści Henry’ego o dziw­nych typach, z któ­rymi miał do czy­nie­nia w banku. Eliza grała na for­te­pia­nie, a wie­lebny Austen, na ogół spę­tany przez nie­śmia­łość, ku zasko­cze­niu i rado­ści Jane włą­czył się nawet we wspólny śpiew. Pod­nie­ce­nie ema­no­wało z mamy pod posta­cią cichych wes­tchnięć i posa­py­wa­nia, a policzki miała zaró­żo­wione od wina.

Jane nie zda­wała sobie sprawy, jak mono­tonny i przy­gnę­bia­jący nastrój pano­wał wcze­śniej w domu. To ona wywo­łała w rodzi­nie tę prze­mianę, czy raczej jej szczę­ście w miło­ści. Prze­łknęła ślinę, zde­ner­wo­wana wagą emo­cji i tego, jak spo­kój ducha rodzi­ców zale­żał od jej stanu cywil­nego. Prze­pro­siła i wyszła.

Henry zna­lazł sio­strę na scho­dach. Znów ją objął.

– Naprawdę ogrom­nie się cie­szę, Jane – powie­dział.

– Henry, to się dzieje tak szybko – zaopo­no­wała.

Wszedł jej w słowo.

– Prze­stań, Jane. Znam Sta­ruszka Withersa, robi­łem z nim inte­resy. To roz­sądny czło­wiek. Sio­stro, nastał już czas. Ten męż­czy­zna oka­załby się głup­cem, gdyby wypu­ścił cię z rąk. Będziesz szczę­śliwa, nie ma rady. Pora się przy­zwy­czaić do tej myśli. – Twarz roz­świe­tlił mu uśmiech. Henry miał pogodne uspo­so­bie­nie, cią­gle się uśmie­chał.

Jane ski­nęła głową i dała się uci­szyć.

Gdy pani Austen zapro­po­no­wała spa­cer, jak to mieli w zwy­czaju robić całą rodziną jesz­cze w Hamp­shire, wszy­scy z rado­ścią na to przy­stali. Przy­wdziali płasz­cze i buty i wyszli na zewnątrz w wie­czorny chłód.

Henry i Eliza szli z przodu ramię w ramię. Pani Austen puściła rękę męża i przy­łą­czyła się do Jane, która wędro­wała sama. Gdy odda­lali się nie­spiesz­nie od Syd­ney Place, zaata­ko­wała córkę pomy­słami na roman­tyczne sytu­acje, naj­sku­tecz­niej wio­dące do oświad­czyn. Gdyby tak Jane wpa­dła do Avonu albo na przy­kład do niedź­wie­dziej jamy – zakli­nała pani Austen – Char­les Withers musiałby ją ura­to­wać, a następ­nie poślu­bić. Jane odparła, że nie zna żad­nej niedź­wie­dziej jamy w oko­licy Somer­set, to jed­nak pani Austen nie znie­chę­ciło. Pod­su­nęła także sce­na­riusz słod­kich słó­wek, które można szep­tać męż­czyź­nie do ucha, oraz wachlarz zupeł­nie nie­osią­gal­nych dla córki fry­zur. Jane zazwy­czaj opo­no­wała, teraz jed­nak uśmie­chała się i wychwa­lała każdy z pla­nów, błą­dząc myślami gdzie indziej i oswa­ja­jąc się z tym, jak Henry pod­su­mo­wał sytu­ację.

– Idzie panna Har­wood. Złóżmy wyrazy usza­no­wa­nia – powie­działa matka, gdy weszły na Cheap Street. Drobna, siwa kobieta w cero­wa­nych ręka­wicz­kach poma­chała do nich z progu swo­jego domu.

– Pro­szę cię, mamo, dość tych życzeń – odparła Jane. Ale matka już zdą­żyła skrę­cić w stronę domu kobiety i się z nią przy­wi­tać.

– Nie widzia­łam, jak panie się zbli­żają – powie­działa panna Har­wood. – Cały wie­czór byłam zajęta, lecz zapewne dam radę zapa­rzyć dzba­nek her­baty i na szybko podać cia­sto. – Skie­ro­wała się do środka.

– Dzię­ku­jemy, panno Har­wood, ale nie trzeba – odpo­wie­działa matka Jane. – Musimy wra­cać do domu. Przy­sta­nę­ły­śmy jedy­nie, by dopy­tać, jak stoi pani z węglem.

Panna Har­wood się uśmiech­nęła.

– Stoję z węglem zna­ko­mi­cie, pani. Zresztą i tak ogień mi nie­po­trzebny. – Owi­nęła ramiona cia­śniej sza­lem.

– Nie pali pani ognia? – dopy­tała pani Austen. – Wczo­raj zła­pał przy­mro­zek i dzi­siaj w nocy będzie tak samo.

Henry i Eliza, sto­jący przy moście, obej­rzeli się za sie­bie. Panna Har­wood ści­szyła głos i spu­ściła wzrok.

– Nie mar­nuję węgla, gdy jestem w domu sama.

– Ile ma pani węgla, panno Har­wood?

– Trzy.

– Trzy worki? Ależ to mnó­stwo.

– Nie, trzy – pod­kre­śliła.

– Czyli trzy… węgielki? – zapy­tała Jane.

– Prze­cież w zeszłym tygo­dniu odwie­dził panią brat – zauwa­żyła pani Austen.

– Samuel to ważny czło­wiek, pani. Ma wiele spraw do zała­twie­nia. – Panna Har­wood zadarła brodę.

– Pro­szę zaj­rzeć do Syd­ney House, a Mar­ga­ret przy­go­tuje dla pani cztery worki węgla – stwier­dziła pani Austen. – Odpłaci się pani jed­nym ze swo­ich obra­zów – dodała.

– Mam już pomysł – zakrzyk­nęła panna Har­wood z ulgą. – Pej­zaż z Pul­te­ney Bridge.

Matka pochwa­liła kobietę za ory­gi­nalny kon­cept.

– Pro­szę się jed­nak nie prze­mę­czać – dodała.

Panna Har­wood popa­trzyła na Jane i ich oczy się zetknęły. Odwró­ciła wzrok.

– Zechce pani przyj­rzeć się mojemu pale­ni­sku, pani Austen? – zapy­tała panna Har­wood. – Nie­wy­klu­czone, że w komi­nie coś utknęło.

– Oczy­wi­ście, panno Har­wood – odparła matka. Schy­liła głowę i weszła do środka przez łuko­wate drzwi.

Gdy pani Austen znik­nęła we wnę­trzu, panna Har­wood zła­pała Jane za ramię.

– Sły­sza­łam, że masz jutro iść do Pom­powni. Znajdź mnie, jeśli plan się nie ziści – szep­nęła i przy­cią­gnęła Jane do sie­bie. Ta się odsu­nęła. Oso­bliwe słowa tak nią wstrzą­snęły, że zda­wało się jej, iż się prze­sły­szała.

– Prze­pra­szam. O czym pani mówi, panno Har­wood? – zapy­tała. Rozej­rzała się po ulicy z nadzieją, że nikt ich nie widział.

– Nie jest to jedyna ścieżka – rze­kła panna Har­wood. Potrzą­snęła ręką Jane tak mocno, że gdyby nie przy­po­mi­nała z postury wró­belka, mogłaby wyrwać kość ze stawu.

– Ramię mnie boli, panno Har­wood.

– Uwa­żasz mnie za duszyczkę żało­sną. Nie­do­rzeczną i godną poli­to­wa­nia.

– By­naj­mniej – skła­mała Jane.

– Musimy trzy­mać się razem, panie takie jak my. – Jane mie­rzyła wzro­kiem obli­cze star­szej kobiety. Panna Har­wood wodziła oczami na wszyst­kie strony. Z czepka wysu­nął się jej kosmyk zmierz­wio­nych, siwych wło­sów. Zdmuch­nęła go gwał­tow­nie z twa­rzy. – Obie­caj, że przyj­dziesz się ze mną zoba­czyć – zażą­dała panna Har­wood.

Jane się zgo­dziła. Ta cudaczna obiet­nica wciąż dźwię­czała jej w uszach, gdy wraz z rodziną wra­cała do domu i prze­kro­czyła rzekę Avon mostem, który zgod­nie ze swymi pogróż­kami panna Har­wood miała nama­lo­wać w zamian za worki węgla.

Roz­dział 5

Następ­nego ranka, gdy Jane zeszła na dół, a cała rodzina podzi­wiała jej nową suk­nię, wszyst­kich zasko­czył dzwo­nek do drzwi.

– Któż to taki? – zakrzyk­nęła pani Austen. – I to w tak klu­czo­wym momen­cie. Powia­do­mi­li­śmy wszyst­kich zna­jo­mych, że uda­jemy się do Pom­powni.

Mar­ga­ret otwo­rzyła drzwi i zapo­wie­działa gości­nię:

– Pani pozwoli. Lady John­stone.

Auste­no­wie popa­trzyli po sobie, wzru­sza­jąc ramio­nami. Wszy­scy zda­wali się zada­wać sobie to samo pyta­nie. Dla­czego przy­szła z wizytą wła­śnie teraz?

Lady John­stone cisnęła płasz­czem w Mar­ga­ret i wkro­czyła do środka. Pani Austen dygnęła przed sąsiadką.

– Lady John­stone – ode­zwała się. – Czemu zawdzię­czamy pani wizytę?

– Nie mogę się napić her­baty z naj­bliż­szymi sąsia­dami, nie budząc podej­rzeń? – odparła lady John­stone obu­rzo­nym tonem.

Wdowa po adwo­ka­cie z Put­ney, któ­rego wynie­siono do stanu rycer­skiego, ni­gdy wcze­śniej nie raczyła wypić her­baty z Auste­nami, odkąd przy­byli do Syd­ney House. Obrała doprawdy nie­zwy­kłą chwilę, by ich teraz zaszczy­cić.

– Ależ natu­ral­nie – powie­działa pani Austen. – Jed­na­ko­woż dziś rano jeste­śmy już umó­wieni, a nie chcemy, by nasze spo­tka­nie prze­bie­gało w atmos­fe­rze pośpie­chu. To mój syn Henry oraz jego żona Eliza. Henry jest wła­ści­cie­lem banku w Lon­dy­nie.

Henry się skło­nił, a Eliza dygnęła.

Lady John­stone kiw­nęła głową w ich stronę, przy­mknąw­szy oczy.

– Sły­sza­łam o pań­skim nie­wiel­kim przed­się­bior­stwie – powie­działa. – Może znał pan mojego świę­tej pamięci męża, sir John­stone’a z Put­ney?

– Sły­sza­łem o nim, moja pani – odparł Henry.

– Może zechce pani wró­cić dziś po połu­dniu, gdy wszy­scy będziemy do pani dys­po­zy­cji? – zapro­po­no­wała pani Austen.

– Non­sens – odparła lady John­stone. – Pijam her­batę szybko i spo­żyję zale­d­wie kawa­łek cia­sta. Zaj­mie to dzie­sięć minut. – Z tymi słowy lady John­stone poma­sze­ro­wała przed sie­bie kory­ta­rzem. Ojciec Jane zer­k­nął ku sto­ją­cemu zega­rowi znaj­du­ją­cemu się w kory­ta­rzu i podra­pał się po gło­wie. – Z ogromną rado­ścią zawar­łam zna­jo­mość z panem Wither­sem z Kentu – oznaj­miła lady John­stone, wpra­sza­jąc się do bawialni.

– W isto­cie. To wspa­niały mło­dzie­niec – odrze­kła pani Austen, gdy wszy­scy razem weszli za nią do pokoju.

– Zechce pani usiąść – powie­dział ojciec Jane, choć lady John­stone zdą­żyła już zająć jego fotel.

Dosiadł się do Jane i pani Austen na sofie, pod­czas gdy Henry i Eliza wci­snęli się na kanapę. Wyglą­dali zgoła nie­mą­drze, sie­dząc w środku w płasz­czach i butach. Nie­spo­dzie­wa­nie lady John­stone ponow­nie zabrała głos:

– Z roz­ko­szą pogra­tu­luję panu Wither­sowi zarę­czyn – rze­kła.

Na chwilę zapa­dła cisza, a wszy­scy zgro­ma­dzeni zda­wali się roz­wa­żać jej słowa. Wresz­cie ode­zwała się pani Austen – zerwała się z sie­dze­nia i wska­zała na córkę z rado­ścią, jak gdyby wła­śnie się domy­śliła, o co cho­dzi.

– Jane! – zawo­łała pani Austen na poły oskar­ży­ciel­skim tonem – sło­wem się nie zająk­nę­łaś! – Reszta pokoju wes­tchnęła i się uśmiech­nęła, jak gdyby w końcu nadą­żyli za tokiem myśle­nia pani Austen.

Jane pokrę­ciła głową.

– Nic mi nie mówiono – powie­działa sta­now­czo. Serce waliło jej jak mło­tem.

– Wczo­raj w Bri­stolu był okropny przy­mro­zek. Opóź­nił on sporą część poczty i zni­we­czył wiele podróży – wyja­śniła lady John­stone. – Zapewne dla­tego jesz­cze pań­stwo nie sły­szeli.

– Nie wie­dzie­li­śmy o tym, moja pani – powie­działa pani Austen. – Dzię­ku­jemy ci. Wyświad­czyła nam pani ogromną przy­sługę. – Wie­lebny Austen zła­pał Jane za rękę. Palce miał cie­płe i mięk­kie.

– W jakiejże to kwe­stii? – zapy­tała lady John­stone.

– Powia­do­miła nas pani o zarę­czy­nach naszej córki – odparła pani Austen ze śmie­chem.

– Ależ prze­pra­szam – powie­działa lady John­stone, rów­nież powe­se­lała. – Cie­szę się, że będę mogła pogra­tu­lo­wać panu Wither­sowi zarę­czyn z panną Cle­men­tine Wood­ger z Taun­ton. Wczo­raj w Bri­stolu dobili targu. – Wdowa po adwo­ka­cie przy­wo­łała na twarz gry­mas ucie­chy.

Jane, jej matka i pozo­stali Auste­no­wie wstrzy­mali się chwilę z reak­cją na nowiny. Jane nie miała wglądu w głowę matki, ale wyobra­ziła sobie, że mama pro­wa­dzi ze sobą jakąś ważną dys­ku­sję, wygła­dziła bowiem fałdy naj­lep­szej spód­nicy, skła­da­jąc raz po raz każdy kawa­łek błę­kit­nego muślinu. Jane też się nie odzy­wała, choć wpa­try­wała się w pod­łogę i oddy­chała, gdy jej serce w piersi zamarło.

Na szczę­ście już po chwili matka prze­rwała drę­czące mil­cze­nie:

– My także mu pogra­tu­lu­jemy – odparła w końcu pogod­nym tonem. Jane wstała, by roz­nie­cić ogień pogrze­ba­czem, nie patrząc nikomu w oczy. Pani Austen szybko pod­trzy­mała roz­mowę: – Panna Wood­ger posiada znaczny mają­tek?

– Jej ojciec, sir Wood­ger, jest adwo­ka­tem – powie­działa lady John­stone. – Spe­cja­li­zuje się w prze­nie­sie­niu tytułu wła­sno­ści. Ma gabi­net w Put­ney.

– W Put­ney?

– Tak. W Put­ney. Jego narze­czona ma nie­całe dwa­dzie­ścia jeden lat.

– Jaka młoda – zauwa­żyła pani Austen.

– By­naj­mniej nie taka młoda. Jeśli cho­dzi o zamąż­pój­ście, gdy się ma dwa­dzie­ścia dwa lata, naj­lep­szy moment już prze­mi­nął.

Jane roz­nie­ciła ogień nieco moc­niej.

– Tak czy owak. Bar­dzo jestem dzi­siaj zajęta – cią­gnęła lady John­stone i wstała, gdy Mar­ga­ret wnio­sła tacę z her­batą. – Nie trać­cie już na niego czasu – dodała, wska­zu­jąc imbryk. Uśmiech­nęła się pół­gęb­kiem i wyszła.

Jane sie­działa chwilę w bez­ru­chu.

Naj­pierw żyła nadzieją, że lady John­stone pozwo­liła sobie na okrutny żart. Potem jed­nak Mar­ga­ret wró­ciła z targu i przy­nio­sła wie­ści od praczki zatrud­nio­nej w domu, gdzie miesz­kał pan Withers. Zarę­czył się wczo­raj w Bri­stolu.

Pani Austen dała wyraz nie­do­wie­rza­niu i kon­ster­na­cji, zarze­ka­jąc się, że dzia­łały tu nie­cne siły.

– Ktoś albo coś go oma­miło – orze­kła.

Jane poki­wała głową, lecz w cicho­ści serca podej­rze­wała, że tok wyda­rzeń ukształ­to­wały znacz­nie bar­dziej banalne moce. Pan Withers uległ zdro­wemu roz­sąd­kowi – a zapewne rów­nież ojcu. Wspólne zaśmie­wa­nie się przy ogniu we wtor­kowe wie­czory przez resztę życia oka­zało się dla niego mniej war­to­ściowe niż sta­tus naj­bo­gat­szego spo­śród spo­czy­wa­ją­cych na cmen­ta­rzu Gra­ve­send. Osta­tecz­nie pan Withers dopu­ścił się czynu wcale nie pod­lej­szego niż ten, że obrał ścieżkę, którą dyk­to­wały mu jego mają­tek i wycho­wa­nie.

– Tak mi przy­kro, Jane – powie­dział Henry.

Ojciec się nie odzy­wał. Jane ogar­nęło prze­ra­że­nie oraz mdło­ści, w żołądku ści­skało ją ze wstydu. Eks­cy­ta­cja i radość z wczo­raj­szego wie­czoru oraz dzi­siej­szego poranka wypa­ro­wały. Pani Austen otarła łzę.

– Powin­ni­ście wró­cić do Daw­so­nów, Henry – rze­kła Jane chłodno.

– Nie, Jane. Oczy­wi­ście, że tu z tobą zosta­niemy.

– Non­sens. Nale­gam, byście do nich wró­cili. Głu­pio, żeby­ście mar­no­wali waka­cje, zosta­jąc tutaj. – Wstała. – Zapy­tam woź­nicy, czy może zabrać was już teraz. – Odwró­ciła się do drzwi.

Henry się pod­niósł.

– Prze­stań, Jane. Ja pójdę. – Minął ją i wyszedł do salonu.

– Prze­pra­szam, że zepsu­łam ci waka­cje, Elizo – powie­działa Jane.

– Nie prze­pra­szaj, ma chérie – odparła Eliza deli­kat­nie.

Wszy­scy wbili wzrok w pod­łogę. Na biurku ojca Jane spo­strze­gła list, który pra­wie wysłała do Cas­san­dry, wychwa­la­jący wygląd i dow­cip pana Withersa, i wzdry­gnęła się.

Prze­pro­siła, wyszła z bawialni i skie­ro­wała się na górę. Zegar wska­zy­wał jede­na­stą, lecz ona poło­żyła się do łóżka. Nie zeszła na lunch ani na kola­cję. Odpra­wiła Mar­ga­ret, gdy ta zapu­kała do drzwi i powie­działa, że Henry i Eliza wyjeż­dżają. Jane nie zeszła, by się poże­gnać – sły­szała, jak brat i bra­towa popo­łu­dniową porą wycho­dzą na zewnątrz głów­nymi drzwiami. Leżała, nie mogąc zasnąć, całą noc, aż w końcu zapa­dła w sen o pią­tej rano.

Prze­bu­dziła się godzinę póź­niej i wysko­czyła z łóżka. Głowa jej pękała od nad­miaru słów. Odrzu­ciła poduszkę, szu­ka­jąc cze­goś. Tak, kie­dyś tu to trzy­mała, ale już nie. Krą­żyła po pokoju. Na pod­ło­dze coś zami­go­tało. Pod­bie­gła w tę stronę. Mię­dzy klep­kami spo­czy­wał nie­wielki, jasny przed­miot. Wydłu­bała go z uśmie­chem – matka, prze­trzą­sa­jąc pokój, zna­la­zła ich dzie­siątki, ale ten jeden prze­oczyła. Zda­niem nie­któ­rych nic nie mogło się rów­nać z maśla­nym, brą­zo­wym mię­sem przy gęsiej nóżce, lecz dla Jane cienki, biały paty­czek sym­bo­li­zo­wał naj­pięk­niej­szą część tego ptaka. Ujęła wierzch mię­dzy kciuk i palec wska­zu­jący, a jej ścię­gna odru­chowo osa­dziły pióro w zgię­ciu ręki.

Otwo­rzyła z roz­ma­chem sosnową skrzy­nię w nogach łóżka i prze­szu­kała jej zawar­tość. Zna­la­zła szklany dzba­nu­szek wiel­ko­ści moreli i przyj­rzała mu się. W środku nic nie było, cisnęła go więc w kąt pokoju i znów zaczęła buszo­wać w skrzyni. Zna­la­zła drugi dzba­nu­szek, ale ponie­waż zawie­rał jedy­nie kurz, rzu­ciła nim przez ramię w stronę jego bliź­niaka. Doko­pała się do zwoju koronki prze­zna­czo­nej na welon. Wyrwała go z tej trumny i rzu­ciła na pod­łogę. Pod spodem leżał trzeci dzba­nu­szek, w któ­rym znaj­do­wała się odro­bina proszku zło­żo­nego z tanin, witriolu oraz gumy arab­skiej. Jane unio­sła go niczym tro­feum. Potrzebna jej była woda.

Na para­pe­cie stał wazon z brą­zo­wymi, gni­ją­cymi różami. Jane wyjęła cuch­nące kwiaty i zaj­rzała uważ­nie do wazonu. Na dnie znaj­do­wała się odro­bina stę­chłej wody. Wlała brudną ciecz do dzba­nuszka, z pośpie­chem, lecz sta­ra­jąc się nie roz­lać. Cęt­ko­wane krysz­tałki się roz­pu­ściły.

Teraz potrze­bo­wała papieru. Ale w pokoju nie było ani skrawka! Mogłaby przy­nieść tro­chę z bawialni, uza­sad­nia­jąc to tym, że chce znowu napi­sać do Cas­san­dry, lecz matka na pewno roz­po­zna praw­dziwe zamiary córki. Panika ze zdwo­joną siłą muskała jej umysł, bo frazy i słowa zaczy­nały ula­ty­wać z głowy.

Zasty­gła – ow­szem, w pokoju znaj­do­wał się papier. Wbiła paznok­cie w szparę w klepce i cią­gnęła, aż luźna deseczka się unio­sła. Się­gnęła ręką w głąb otworu w pod­ło­dze. W środku mie­ściło się sześć­set kar­tek dwu­stron­nie zapi­sa­nych ręką Jane. Zaczęła ukła­dać powieść w dniu pięt­na­stych uro­dzin. Nazwała ją Pierw­sze wra­że­nia. Książka odbyła podróż do Lon­dynu i z powro­tem, odrzu­cona przez wydawcę Cadella, a następ­nie została ukryta przez Jane na dzie­więć lat, by matka jej nie zna­la­zła i nie spa­liła.

Jane wzięła kartki i prze­su­nęła pal­cami po pożół­kłym papie­rze. Pach­niał wani­lią i drew­nem. Obró­ciła ostat­nią kartę, zna­la­zła wolne miej­sce, starła kurz z kawałka biurka i zanu­rzyła pióro.

Roz­dział 6

Iso­bel Thorn­ton pojęła, jakie to uczu­cie pra­gnąć cze­goś, czego nie można posiąść.

Mel­bo­urne House stał się nie­zno­śny. Matka Iso­bel zamknęła się w swoim pokoju, uskar­ża­jąc się, że w całym dotych­cza­so­wym życiu nie spo­tkała jej taka krzywda. Gdy to zacho­wa­nie nie spo­tkało się z nale­ży­tym zain­te­re­so­wa­niem ze strony oto­cze­nia, powró­ciła do salonu, gdzie wygła­szała te same uwagi. Z ojcem Iso­bel było jesz­cze gorzej. Zamiast żar­to­wać z córką z naj­now­szych pery­pe­tii ser­co­wych, zamknął się w gabi­ne­cie i wymi­gi­wał od wszel­kich roz­mów. Iso­bel domy­ślała się, że wszy­scy czuli to samo co ona: schle­biało im prze­ko­na­nie, że męż­czy­zna taki jak John Wil­son zain­te­re­suje się kobietą w jej poło­że­niu i wieku.

Gdy słu­żąca zdra­dziła, że potrze­buje tasiemki do naprawy, Iso­bel sta­now­czo oznaj­miła, że sama ją przy­nie­sie, choćby po to, by wyjść z domu. Gdy jed­nak Iso­bel w pasman­te­rii życzyła pani Tur­ner dobrego dnia na powi­ta­nie, odpo­wiedź padła nie z ust wła­ści­cielki sklepu, lecz klienta.

– Dzień dobry, panno Thorn­ton – rzekł sam John Wil­son, źró­dło jej obec­nego cier­pie­nia, męż­czy­zna, który ją odtrą­cił i któ­rego miała nadzieję wię­cej nie ujrzeć. Z tymi słowy prze­łknął ślinę i odwró­cił głowę, a potem zapa­trzył się z namięt­nym upodo­ba­niem na wystawkę sza­li­ków.

Iso­bel zde­cy­do­wała się zacho­wać spo­kój i nie dać po sobie poznać, że jego obec­ność wytrąca ją z rów­no­wagi. Zasta­na­wiała się, czy wśród wymo­gów ogłady ist­nieje ten opi­su­jący naj­krót­szy czas pobytu w skle­pie, nim można będzie wyjść, nie oka­zu­jąc gru­biań­stwa. Odcze­kała, aż zegar odmie­rzy jesz­cze trzy sekundy, po czym skie­ro­wała się do wyj­ścia.

– Chyba pani nie wycho­dzi? – rzekł on.

Iso­bel wes­tchnęła, pogo­dzona z myślą, że nie zdoła cał­ko­wi­cie unik­nąć kon­wer­sa­cji. Wygło­siła uprzejme opi­nie na temat nie­daw­nych przy­jęć w mie­ście i poczy­niła spo­strze­że­nie na temat nie­daw­nej burzy. Gdy jed­nak wyczer­pała zasób reflek­sji na temat sztuk oraz opa­dów, prze­ko­nała się z nie­sma­kiem, że pan Wil­son nie wtó­ruje jej wysił­kom na rzecz pod­trzy­ma­nia roz­mowy. Ist­niało wiele tema­tów, które poru­szyć mógł dżen­tel­men: na przy­kład mokre drogi albo pręd­kość poczty. On jed­nak nie powie­dział ani nie zro­bił nic, choć zda­wało się, że słowa ma na końcu języka. Gar­dziła nim za ten brak galan­te­rii i marzyła, by wyjść na zewnątrz. Pani Tur­ner, która przy­glą­dała się sytu­acji znad kasy, nie sły­nęła z dys­kre­cji i Iso­bel przy­pusz­czała, że donie­sie­nia o tej poni­ża­ją­cej wymia­nie zdań dotrą do Rams­gate jesz­cze przed kola­cją.

Iso­bel się roz­gnie­wała. Zarzu­ciła wcze­śniej­szą wymu­szoną skrom­ność i prze­szła do ofen­sywy.

– Życzę panu mnó­stwo szczę­ścia i rado­ści, panie Wil­son – oznaj­miła, patrząc mu w oczy.

– Dzię­kuję, panno Thorn­ton – odparł, choć jego zmarsz­czone czoło zdra­dzało zakło­po­ta­nie.

– Wybie­rają się pań­stwo do Kentu? Czy też zamie­rzają uprzed­nio udać się w podróż? – zapy­tała z zaże­no­wa­niem, czu­jąc, jak poniża ją na nowo to, że dopy­tuje o plany podróży poślub­nej męż­czy­zny, który ją odtrą­cił.

– Zamie­rzam zostać w Somer­set jesz­cze przez kilka tygo­dni – odparł ze zdez­o­rien­to­waną miną.

– Czy pani Wil­son cie­szy się pla­no­wa­nymi przy­ję­ciami? – pod­su­nęła Iso­bel, któ­rej znie­cier­pli­wie­nie z chwili na chwilę nara­stało. – W przy­szłym mie­siącu ponow­nie wysta­wiają sztukę Cow­pera, jeśli speł­nia ona jej ocze­ki­wa­nia.

– Moja matka lubi Bath, ale na razie pozo­sta­nie w Ken­cie. Dzię­kuję pani jed­nak za życze­nia, by teatr spra­wił jej satys­fak­cję.

Iso­bel ścią­gnęła brwi i wzdry­gnęła się na myśl o upo­ko­rze­niu, jakim była koniecz­ność dopre­cy­zo­wa­nia tego nader deli­kat­nego zagad­nie­nia.

– Prze­pra­szam – powie­działa Iso­bel. – Mam na myśli panią Joh­nową Wil­son. Pań­ską nowo poślu­bioną żonę.

Dżen­tel­men ponie­chał oglą­da­nia sza­li­ków i pod­niósł wzrok. Przez jego twarz prze­mknął jakby pro­myk nadziei.

– Och. Może masz, pani, na myśli panią Fran­ci­sową Wil­son. Moją nową szwa­gierkę. – Pod­szedł do Iso­bel.

– Panią Fran­ci­sową Wil­son! – powtó­rzyła pani Tur­ner zza lady.

John Wil­son na­dal prze­mie­rzał sklep. Iso­bel odwró­ciła się od niego i popa­dła w fascy­na­cję sto­si­kiem koro­nek, oddy­cha­jąc ciężko.

– Panno Iso­bel, wezwano mnie do Bri­stolu dla uczcze­nia zarę­czyn mojego młod­szego brata, Franka, z panną Ber­na­dette Mar­tin.

– A zatem nie jest pan zarę­czony? – zapy­tała Iso­bel.

– Nie jestem zarę­czony. W Bri­stolu był przy­mro­zek, który zatrzy­mał mnie na noc. Wysła­łem wia­do­mość eks­pre­sem. Bio­rąc pod uwagę drogi i kon­dy­cję angiel­skiej poczty, przy­pusz­czam, że wia­do­mość dotrze do pani mniej wię­cej w przy­szłym tygo­dniu. Prze­dzie­ra­łem się przez śniegi, by panią odszu­kać.

Iso­bel utra­ciła zdol­ność mowy.

– Umó­wi­li­śmy się na wizytę w Pom­powni, panno Thorn­ton – rzekł z czu­łym uśmie­chem. – Iso­bel. Jeśli uczy­nisz mi ten zaszczyt, udamy się tam teraz.

Podał jej ramię, a Iso­bel je ujęła, a potem wraz z Joh­nem Wil­so­nem poszli na Stall Street. Choć na jej twa­rzy malo­wał się spo­kój i mil­czała, pozwo­liła swo­jemu sercu na nie­wielki skok z tego, co ktoś sen­ty­men­talny mógłby okre­ślić mia­nem rado­ści.

Jane odło­żyła pióro i roz­cią­gnęła kłyk­cie, aż trza­snęły. Prze­czy­tała całość. Póź­niej poprawi słowa, ale póki co ból ule­ciał z jej serca. Sen­sa­cyjna wieść, że to brat boha­tera się oże­nił, pod­su­wała genialne roz­wią­za­nie. Ta histo­ria była w powi­ja­kach – Jane nie wie­działa, w jakim kie­runku pój­dzie ani jakie słowa czy cha­rak­tery do tego dopro­wa­dzą – ale ta nastro­jowa scena sta­nowi godne zwień­cze­nie powie­ści. Kochan­ków roz­darło nie­po­ro­zu­mie­nie. Gdy wszystko się wyja­śniło, męż­czy­zna i kobieta mogli się pojed­nać. Napra­wić więź, przy­wró­cić szczę­ście.

Wysi­łek, jakiego wyma­gało powo­ły­wa­nie nowych słów z pustej stro­nicy, przy­po­mi­nał ze wszech miar tor­tury. Jane znała trwogę przed odma­lo­wa­niem sie­bie w rogu kartki papieru i roz­kosz ucieczki bez śla­dów i smug na pod­ło­dze. Uśmiech­nęła się na myśl o tym, jak szybko słowa napły­wały jej do głowy. Zaśmiała się z tego, jak padały na papier i pra­wie same się pisały. Cie­kawa była, ile jesz­cze słów czeka. Takie natchnie­nie tra­fiało się rzadko. Powę­dro­wała myślami ku Char­le­sowi Wither­sowi – ku temu, co też może teraz robić. Scho­wała kartki w biurku i wró­ciła do łóżka.

Prze­bu­dziw­szy się, Jane zastała w pokoju towa­rzyszkę.

– Znisz­czysz tę suk­nię, jeśli będziesz w niej spała – powie­działa pani Austen.

Jane spoj­rzała na swoją suk­nię za dwa­dzie­ścia fun­tów i skrzy­wiła się, widząc, w jakim jest sta­nie. Deli­katną, jedwabną wierzch­nią suk­nię poże­rały zmarszczki, kawa­łek zło­tej tasiemki się polu­zo­wał, a koł­dra zgnio­tła płatki hafto­wa­nych róż.

– Która godzina? – zapy­tała.

– Po trze­ciej – odparła pani Austen. Nie pod­nio­sła wzroku, lecz czy­tała coś z kartki, którą trzy­mała w dło­niach.

Jane usia­dła i potarła oczy.

– Co czy­tasz, mamo? – zapy­tała, choć znała już odpo­wiedź. – Daj mi to – powie­działa. Słowa uwię­zły jej w gar­dle.

– Powie­dzia­łaś mi, że nie pisu­jesz opo­wia­dań – stwier­dziła pani Austen.

– Zga­dza się. To stara praca, mamo – zaopo­no­wała Jane.

Pani Austen popa­trzyła uważ­nie w kartki.

– To te opo­wia­da­nia, które twój ojciec wysłał do Lon­dynu. Postą­pił okrut­nie, mie­sza­jąc ci w gło­wie i dając fał­szywą nadzieję. Córko, dla­czego je zacho­wa­łaś i się nimi zadrę­czasz? – Odwró­ciła kartkę. – A to? – Pani Austen pod­nio­sła ostat­nią stro­nicę manu­skryptu, gdzie znaj­do­wała się nowa scenka. Jane nie odpo­wie­działa. – Jesteś doro­słą kobietą – cią­gnęła matka. – Masz inne zda­nie?

– Nie, mamo – odparła Jane. – Jestem doro­słą kobietą.

– Przy­szłam spraw­dzić, czy dobrze się czu­jesz. Naj­wy­raź­niej tak. – Ude­rzyła pal­cem w kartkę. – My wszy­scy zda­jemy sobie sprawę, jak poważna jest sytu­acja, lecz dla cie­bie mał­żeń­stwo to na­dal żart. Nie domy­ślasz się nawet, jak nisko upad­niesz, gdy nas już nie będzie. Jed­nak pod­czas gdy my wyczer­pu­jemy się ner­wowo, pró­bu­jąc ci pomóc, ty się zaba­wiasz.

– To nie­prawda, mamo. Pro­szę, oddaj mi te kartki. – Ale pani Austen zebrała papier w sto­sik i wstała. – Dokąd je zabie­rasz? – zapy­tała Jane bła­gal­nie.

– To dla two­jego dobra – orze­kła pani Austen, a potem wrzu­ciła powieść do kominka.

Jane krzyk­nęła. Ogień, który wcze­śniej przy­gasł, roz­go­rzał po doda­niu pod­pałki. Jane sko­czyła w stronę pale­ni­ska. Gdy była dziec­kiem, lubiła słowa zwią­zane z ogniem. Jej ulu­bio­nym było „gore­jący”: „pło­nący, buzu­jący ogniem, roz­ża­rzony”. Cas­san­dry i ojca nie inte­re­so­wały świece ani pło­mie­nie, lecz Jane, podob­nie jak matka, uwiel­biała patrzeć, jak coś się pali. Wło­żyła rękę w ogień i udało jej się wyrwać jeden kawa­łek papieru oraz nad­wę­gloną już różową wstą­żeczkę, którą wcze­śniej zwią­zane były kartki. Pło­mie­nie pochło­nęły pozo­stałe strony z try­um­fal­nym rykiem. Nagle pokój roz­pa­liła zwarta fala gorąca, suche kartki zda­wały się wybu­chać, a siła eks­plo­zji odrzu­ciła Jane do tyłu, tak że z powro­tem przy­kuc­nęła. Wido­wi­sko ją oszo­ło­miło. Pomiesz­cze­nie wypeł­niła woń palo­nego papieru, jed­no­cze­śnie kojąca i budząca trwogę. Gdy już nie było czego palić, pani Austen wstała i wyszła z pokoju.

Kiedy ogień przy­gasł, a popioły Pierw­szych wra­żeń wciąż żarzyły się w pale­ni­sku, Jane ści­snęła w dłoni jedyny skra­wek papieru, który oca­liła ze stosu. Scho­wała go do kie­szeni i wyszła z domu.

Panna Har­wood cze­kała na progu. Otwo­rzyła drzwi i zapro­siła Jane do środka.

– Wie­działa pani, jak to się z nim poto­czy – stwier­dziła Jane.

– Ow­szem, kiep­sko – odparła panna Har­wood.

Jane usia­dła na wska­za­nym przez nią krze­śle.

– Co jest ze mną nie tak?

– Jesteś inna – powie­działa panna Har­wood i doło­żyła do świeżo roz­nie­co­nego ognia; pale­ni­sko było teraz pełne węgla.

– Nie chcę taka być – wyznała Jane.

– Nie przej­muj się. – Kobieta nagry­zmo­liła coś na kawałku papieru i podała go Jane. – Poje­dziesz do Lon­dynu.

Jane się wzdry­gnęła. Do zatło­czo­nej, nęka­nej przez szczury sto­licy?

– Lon­dyn jest o dzień drogi stąd.

– A masz inne moż­li­wo­ści? – zapy­tała panna Har­wood.

Jane wzru­szyła ramio­nami i wzięła kar­te­lu­szek.

– Obec­nie nie mam nic.

Następ­nego dnia, jadąc do Lon­dynu owia­nym złą sławą dyli­żan­sem, Jane zamar­twiała się, jak tam dotrzeć tak, by nikt jej nie nakrył. Wybrała naj­bar­dziej zde­ze­lo­wany pojazd pocz­towy, na jaki tra­fiła. Odjeż­dżał zza gospody Black Prince i gwa­ran­to­wał prze­jazd do Lon­dynu mniej uczęsz­cza­nymi dro­gami. W publicz­nym dyli­żan­sie towa­rzy­szył Jane jedy­nie męż­czy­zna w podar­tej kami­zelce i uty­tła­nym kape­lu­szu admi­ral­skim. Cuch­nął rumem i nie patrzył jej w oczy – taki sto­pień komu­ni­ka­cji obojgu odpo­wia­dał. Jako że nie sko­men­to­wał zbrodni, jaką sta­no­wiła samotna podróż nie­za­męż­nej kobiety, Jane uznała, że sam znaj­duje się w gor­szych niż ona tara­pa­tach. Czy wplą­tał się w jakąś bójkę, czy naro­bił dłu­gów w szu­ler­niach Bath – widać było, że skory jest opu­ścić West Coun­try jak naj­szyb­ciej i jak naj­bar­dziej ano­ni­mowo, dzięki czemu sta­no­wił dla Jane ide­al­nego kom­pana podróży. Przy­mknął oczy, jesz­cze zanim dyli­żans ruszył.

Roz­dział 7

Poczy­na­nia Jane tego poranka biły na głowę wszelki dys­ho­nor, jaki w ciągu lat ścią­gnęła na swą płeć. Jeśli nie­za­mężna kobieta samot­nie prze­mie­rza wsie, tar­guje się o opłatę za prze­jazd, sama za sie­bie płaci, jedzie wraz z obcymi – postę­puje w spo­sób godny naj­wy­żej ladacz­nic czy wiedźm. Żadna przy­zwo­ita nie­wia­sta, sta­no­wiąca wła­sność sza­cow­nej rodziny, nie nara­ża­łaby duszy na szwank.

Rano Jane wyszła z domu, szar­pana wyrzu­tami sumie­nia. Powie­działa wszyst­kim, że idzie jak zwy­kle na spa­cer. Matka ski­nęła głową, wyra­ża­jąc przy­zwo­le­nie, i nawet na nią nie spoj­rzała. W kie­sze­niach Jane miała pode­brane ze spi­żarni her­bat­niki (te twarde, któ­rych nikt nie poża­łuje) i nieco ponad pięć fun­tów – wszyst­kie pie­nią­dze, jakie posia­dała. Było jej wstyd, że okła­mała papę. Życzył uda­nego spa­ceru i zapro­po­no­wał, że dotrzyma jej towa­rzy­stwa, uśmie­cha­jąc się do córki ze łzami w oczach. Gdy Jane wycho­dziła, wyczuła pomię­dzy rodzi­cami napię­cie – wie­lebny wraz z mał­żonką na ogół sie­dzieli razem w oknie wyku­szo­wym. On czy­tał „Lloyd’s Post”, a pani Austen cero­wała poń­czo­chy, razem śmiali się i żar­to­wali. Tego ranka jed­nak wie­lebny ulo­ko­wał się przy biurku, a pani Austen zasia­dła w oknie sama. Jane pochle­biała sobie, że sta­nowi przy­czynę tej waśni.

Dyli­żans wyje­chał z Bath o wpół do dzie­sią­tej rano i skie­ro­wał się przez obrzeża mia­sta na wschód. Zło­ci­ste pal­la­diań­skie kolumny ustą­piły za oknem miej­sca kamien­nym dom­kom, potem cha­tom z dymią­cymi komi­nami, a wresz­cie szma­rag­do­wym poła­ciom Somer­set.

Pagór­ko­wate pola West Coun­try prze­szły w dębowe lasy Berk­shire. W Reading urzą­dzili postój, by napoić konie. Woź­nica roz­pro­sto­wał nogi, lecz ani Jane, ani jej chra­piący towa­rzysz nie wyszli z bez­piecz­nej drew­nia­nej klatki. Wyj­rzała ostroż­nie z okna dyli­żansu i rozej­rzała się po placu w Reading, w głębi duszy nasta­wiona, że matka wpa­ruje do pojazdu i zażąda, by Jane wró­ciła do domu.

Po prze­ciw­nej stro­nie drogi zatrzy­mał się drugi dyli­żans pocz­towy, kie­ru­jący się z powro­tem do Bath. Tam­ten woź­nica postą­pił tak samo jak ten ich, napoił konie oraz samego sie­bie. Jane zaj­rzała przez okno do dru­giego dyli­żansu – w środku sie­działa roze­śmiana, roz­ga­dana rodzina. Mieli barwne ubra­nia i wiel­kie walizy, więc Jane wyobra­ziła sobie, że jadą na waka­cje do Bath. Roz­wa­żyła, czy do nich nie wsko­czyć. Było jedno wolne miej­sce. Mogłaby wró­cić do Bath, nim kto­kol­wiek wznieci alarm, i nic by się nie stało. Wsparła dłoń na drzwiach, ale wła­śnie wtedy woź­nica zajął miej­sce i strze­lił lej­cami. Dyli­żans poto­czył się naprzód, a Jane usia­dła. Jeżeli odczu­wała jakie­kol­wiek pra­gnie­nie, by zacho­wać oca­lałe strzępy god­no­ści i repu­ta­cji, wła­śnie je uni­ce­stwiła. Nie było już odwrotu.

Na obrze­żach Wind­soru oka­zały dąb ostro­listny, wysoki na co naj­mniej pięć­dzie­siąt stóp, zna­mio­no­wał drogę na Lon­dyn. Jane na chwilę zapo­mniała o wła­snym upo­ko­rze­niu i zapa­trzyła się z podzi­wem na jego wspa­niałe gałę­zie, które prze­trwały mimo zmien­nej pogody i upływu lat. Od tego momentu nic nie wyróż­niało tej drogi poza kolej­nymi ską­pa­nymi w zie­leni polami i gdy stu­kot oraz tur­ko­ta­nie kół uło­żyły się w rytm, Jane zasnęła.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Cyt. za: Mary Pipher, Oca­lić Ofe­lię, przeł. Beata Horo­sie­wicz, Media Rodzina, Poznań 1998, s. 21. Wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki. [wróć]