Jakiej śmierci najbardziej się boisz - Natasha Natasha - ebook + książka

Jakiej śmierci najbardziej się boisz ebook

Natasha Preston

4,3

20 osób interesuje się tą książką

Opis

Niekwestionowana królowa thrillerów YA powraca w najlepszym stylu z nową, przerażającą książką!

Pod koniec zimy mieszkańcy małego rybackiego miasteczka zaczynają przesyłać sobie pewien mem i dzielić się swoimi najgorszymi lękami. To, co z początku wygląda na zwykłą zabawę, szybko okazuje się przerażającą rzeczywistością: koleżanki i koledzy z klasy Izzy umierają właśnie w taki sposób, jakiego najbardziej się bali.

Izzy zamierza powstrzymać mordercę za wszelką cenę. Kim jest zabójca? Czy Tristan, chłopak jej starszej siostry, ma coś wspólnego z tajemniczymi zgonami? Wiele na to wskazuje. Podejrzany jest również wiecznie zamyślony kuzyn Izzy, Alex. On jednak nie może być mordercą, chodzą przecież do tej samej klasy… Wkrótce dziewczyna wkracza na ścieżkę, która doprowadzi ją wprost do potwora odbierającego życie innym i… do jej własnych najgorszych koszmarów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 350

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (421 ocen)
230
110
57
17
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monikagaffke

Dobrze spędzony czas

SPOJLER Zdecydowanie lepsza niż poprzednia którą czytałam. Tristana domyśliłam się już na początku jednak Axel to było dla mnie zdziwienie. W książce cały czas był podejrzanym więc uznałam że raczej to nie on dlatego to zakończenie mega mnie zdziwiło. Widać że książki tej autorki są na schematach pisane. Żeńska postać, nie do końca fajna przyjaciółka jakieś nikłe znajomości z płcią męską. Tutaj ten schemat był ciekawy natomiast w Jeziorze niezbyt. Zastanawia mnie czy autorka nie potrafi pisać zakończeń bo to już kolejna książka tak właściwie bez zakończenia. Chciałabym wiedzieć co się stało z Izzy i jak to wszystko rozwiązano ale chyba nigdy nie się nie dowiem.
20
Patrycja0905

Dobrze spędzony czas

NIE MOŻNA tak zakończyć książki!!!! Ja muszę wiedzieć co dalej. Nie podoba mi się takie otwarte zakończenie. Jak się skończyło naprawdę? Dobrze czy nie? Ale muszę przyznać że było nieźle. Nie sądziłam że ta książka mi się aż tak spodoba. Dwie poprzednie powieści od tej autorki były równie świetne (Uwięzione , Uprowadzone) ale ta rozkręcała się wolniej. Przez dłuższy czas (bo aż do 100 stron) nie działo się nic, czego nie dowiedziałam się z opisu. Ale potem to był istny rollercoaster emocjonalny. Niby obstawiałam dobrze mordercę(?) ale i tak jestem zmieszana. Do samego końca wierzyłam że będzie inaczej. No i główna bohaterka czasami mnie wkurzała. I to bardzo. Wiem że miała traumę, bała się ale ciężko się przez to czytało. Udzielała mi się jej paranoja. Oceniam tą historię jak najbardziej na plus. Dobrze spędzony czas i jeśli nie boicie się otwartych zakończeń to polecam.
20
klaudiagw

Nie oderwiesz się od lektury

Klasycznie rewelacyjna książka, aczkolwiek nie ukrywam, chętnie bym przeczytała od autorki pewne zakończenie - bez domysłów co dalej wydarzyło się w życiu bohaterów.
20
ozawadzkaa11

Nie oderwiesz się od lektury

boze ta koncowka...
10
adula2060

Nie oderwiesz się od lektury

To była jedna z lepszych ksiazek jakie przeczytałam, byly momenty gdzie się zoorientowalam co będzie dalej ale to nie zniszczylo mi zabawy. Strasznie podoba mi się styl pisania Natashy i na pewno przeczytam jej kolejna książkę a do tej historii pewnie jeszcze wrócę.
10

Popularność




Prolog

Pro­log

LĘK

Obser­wuję ten cały żało­sny cyrk zza szyby swo­jego samo­chodu. Potężna śnie­życa budzi do życia kalej­do­skop barw: ucznio­wie w kolo­ro­wych ska­fan­drach i spor­to­wych kurt­kach, pędzący w kie­runku głów­nego wej­ścia do liceum Rock Bay High. Cała ta szkoła żyje hoke­jem. Jeśli nie lubisz grać w hokeja, nie masz szans na jakie­kol­wiek osią­gnię­cia spor­towe.

Wszy­scy gapią się w biegu w swoje tele­fony. Mam ciut uchy­lone okno, więc mimo świsz­czą­cego wia­tru sły­szę urywki nie­któ­rych roz­mów. Ludzie mijają mnie, nie zwra­ca­jąc na mnie naj­mniej­szej uwagi – dokład­nie tak, jak lubię.

Wszy­scy dys­ku­tują na główny temat dnia: jaki jest naj­gor­szy rodzaj śmierci?

Kąciki moich ust uno­szą się nie­kon­tro­lo­wa­nie, kiedy uświa­da­miam sobie, że mój plan działa.

Okres od stycz­nia do marca to mar­twy sezon w naszym mia­steczku. Jest jesz­cze nud­niej niż zwy­kle, dla­tego nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że to naj­lep­szy moment na wpro­wa­dze­nie w życie mojego planu. Mój mem roz­prze­strze­nia się z pręd­ko­ścią świa­tła, tak jak przy­pusz­cza­łem. Nie­zdrowa cie­ka­wość, nuda plus parę oglą­da­nych ciur­kiem net­fli­xo­wych seriali o seryj­nych mor­der­cach – ta kom­bi­na­cja spra­wiła, że ludzie są zwy­czaj­nie zaja­rani mor­der­stwem i śmier­cią.

Udało mi się spra­wić, że wszy­scy roz­ma­wiają teraz o naj­obrzy­dliw­szych i naj­bo­le­śniej­szych spo­so­bach na śmierć. Zwie­rzają się sobie nawza­jem ze swo­ich naj­więk­szych lęków zwią­za­nych z wła­snym odej­ściem.

Konto, z któ­rego opu­bli­ko­wany został mem, było oczy­wi­ście fej­kowe, ze zdję­ciem jakiejś przy­pad­ko­wej laski wsta­wio­nym na pro­fi­lowe w ramach przy­nęty. To z tego wła­śnie konta pole­ciało ode mnie zapro­sze­nie do zna­jo­mych skie­ro­wane do Kasona Risby’ego.

Było wia­domo, że połknie haczyk. Taki typ. Kiedy tylko udo­stęp­nił mojego mema, wylo­go­wa­łem się z fej­ko­wego konta i od tam­tej pory na nie nie zaj­rza­łem.

Poli­cja byłaby oczy­wi­ście w sta­nie namie­rzyć adres IP, tyle że ten trop zapro­wa­dzi ich do pew­nej oble­śnej kafejki inter­ne­to­wej obok par­kingu dla cię­ża­ró­wek przy dro­dze mię­dzy­sta­no­wej. Wystar­cza­jąco daleko od naszej zapy­zia­łej rybac­kiej dziury.

Obser­wuję uczniów wbie­ga­ją­cych po scho­dach, trzy­ma­ją­cych się razem osił­ków, dzi­wa­ków ze szkol­nej orkie­stry dźwi­ga­ją­cych swoje instru­menty, popu­larne laski traj­ko­czące ze sobą. Przez tę okropną pogodę wszy­scy szybko zni­kają za drzwiami szkoły, jed­nak wiem dosko­nale, o czym będą gadać na kory­ta­rzach.

Jak zawsze w liceum. Eks­cy­ta­cja zwią­zana z nowym wyzwa­niem cią­gnie się tygo­dniami i wszy­scy dają się jej pochło­nąć – tak despe­racko pra­gną stać się czę­ścią grupy.

Czuję na twa­rzy mokry chłód, kiedy śnieg wpada z wia­trem przez uchy­lone okno. W samo­cho­dzie jest wil­gotno, mam mokre włosy. Już od dawna mi to nie prze­szka­dza; w moim życiu zbyt czę­sto wyko­py­wano mnie z domu na mróz.

Sądzę, że bez pro­blemu uda­łoby mi się prze­trwać na śniegu przez kilka dni.

Można poku­sić się o stwier­dze­nie, że to jedyny pozy­tywny aspekt mojego dzie­ciń­stwa.

Wzdy­cham i zamy­kam okno, wysia­dam z auta i robię kilka kro­ków w stronę budynku. Śnieg trzesz­czy pod moimi cięż­kimi butami.

Ci wszy­scy idioci pod­eks­cy­to­wani wizją podzie­le­nia się z innymi swo­imi naj­głęb­szymi lękami. Pod­eks­cy­to­wani czymś, co ja cudem prze­trwa­łem. Dla nich to zabawa, śmiech, prze­ko­ma­rza­nie się, czyje wizje są tak naprawdę naj­strasz­niej­sze.

Udu­sze­nie, uto­nię­cie, upa­dek, powie­sze­nie – lista nie ma końca.

Moje dło­nie bez­wied­nie zaci­skają się w pię­ści. To mia­steczko musiało wie­dzieć, co prze­ży­wam, a jed­nak nikt nie raczył przyj­rzeć się temu bli­żej. Żaden z doro­słych nie spy­tał mnie, czy w domu wszystko okej. Moje życie było głu­pią zabawą dla ludzi, któ­rzy powinni o mnie dbać i się mną opie­ko­wać.

Nie­ba­wem wszy­scy zro­zu­mieją, że dla mnie to nie jest zabawa.

Że to nie jest kolejny durny mem.

Że to jest zemsta.

Że śmierć jest już bli­sko.

Rozdział 1

1

IZZY

Śnieg pokrywa zie­mię niczym puchaty dywan. Wygląda cudow­nie: tysiące maleń­kich krysz­tał­ków migo­czą­cych w słońcu. Ale też skrywa to, co pod spodem.

Zeszłej zimy dopiero po dwóch mie­sią­cach, kiedy śnieg wresz­cie stop­niał, odna­le­ziono mar­twego psa mojego sąsiada. Terie­rek całe dwa mie­siące leżał przy­kryty śnie­giem, zale­d­wie parę metrów od drzwi wej­ścio­wych domu swo­ich pań­stwa.

Nie­jedno może czaić się pod śnie­giem. Czeka nas jesz­cze parę mie­sięcy mrozu, ale powie­trze jest już ciut cie­plej­sze. Nie na tyle, żeby zale­ga­jący śnieg się roz­to­pił albo żeby w ogóle prze­stał padać, ale na tyle, że jestem w sta­nie wyjść na zewnątrz i wziąć głę­boki oddech bez wra­że­nia, jak­bym dostała cios w brzuch. Wsia­dam do samo­chodu i natych­miast pod­krę­cam ogrze­wa­nie. Drogi są regu­lar­nie odśnie­żane przez pługi i prze­jezdne. Wyglą­dają tro­chę jakby były wydrą­żone w dwu­dzie­sto­pię­cio­cen­ty­me­tro­wej war­stwie śniegu.

Według pro­gnozy czeka nas jesz­cze wię­cej burz śnież­nych.

Słońce już wstało, ale nie może prze­bić się przez szare chmury. Sty­czeń to w naszym mia­steczku czas nie­koń­czą­cego się mroku. Mój samo­chód naresz­cie się roz­grzewa, więc włą­czam świa­tła i wyjeż­dżam tyłem z pod­jazdu. Na szczę­ście mój tata wczo­raj odśnie­żył, ina­czej spóź­ni­ła­bym się do szkoły.

Marzę, żeby mnie przy­jęli na Uni­wer­sy­tet Stanu Flo­ryda. Koniec z mroź­nym powie­trzem, koniec z zimo­wymi płasz­czami i weł­nia­nymi czap­kami, koniec z roz­k­min­kami, czy pod śnie­giem kryje się jakieś tru­chło.

Moja sio­stra Lia zwiała w zeszłym roku na Uni­wer­sy­tet Pół­noc­nej Karo­liny i bar­dzo chwali sobie tam­tej­szy cie­pły kli­mat… i jedze­nie!

Jestem w ostat­niej kla­sie, a Justin Rae na­dal nie wie o tym, że ist­nieję, a ja wciąż nie przy­zna­łam się mojej naj­lep­szej przy­ja­ciółce Syd­ney – Syd – że tak naprawdę nie zno­szę cho­dzić na imprezy, do cen­trum han­dlo­wego ani w żadne inne miej­sca, do któ­rych tak ocho­czo mnie ciąga.

Teo­re­tycz­nie mamy iść jutro na imprezę do Marielli Whit­more. Bogata laska, marzy o poślu­bie­niu milio­nera, mówi co dru­gie słowo „co nie” – pew­nie zna­cie ten typ.

Lia nazywa mnie czło­wie­kiem cie­niem, bo zawsze ase­ku­rancko z kimś się trzy­mam i nie umiem wal­czyć o swoje.

Pew­nie czu­ła­bym się ura­żona, gdyby nie to, że jest to abso­lutna prawda.

Mój samo­chód z kle­ko­tem zatrzy­muje się na szkol­nym par­kingu. Zawsze staję na tym samym miej­scu, tym, które wcze­śniej nale­żało do Lii.

Odchy­lam osłonę prze­ciw­sło­neczną i prze­glą­dam się w lusterku. Mam jasną kar­na­cję, gładką cerę i lekko różowe policzki. Jestem z tego powodu ogrom­nie wdzięczna losowi, bo z maki­ja­żem jest u mnie naprawdę kiep­sko. Włosy ukła­dają mi się w natu­ralne fale, co cał­kiem mi odpo­wiada, bo zde­cy­do­wa­nie wolę sobie dłu­żej pospać, zamiast budzić się rano, żeby mode­lo­wać fry­zurę. Oczy mam takie same jak moja sio­stra, orze­chowe, tyle że na lewej tęczówce jest mnó­stwo zie­lo­nych pla­mek. Syd mówi, że to zaje­bi­ście wygląda, a ja sama też już zdą­ży­łam je polu­bić.

Się­gam po ple­cak.

Rock Bay High jest moim domem od trzech i pół roku. Mia­steczko nazy­wało się kie­dyś Rock Bass Bay, ale lata temu zde­cy­do­wano się zre­zy­gno­wać ze słowa „bass” – „okoń” – żeby lepiej brzmiało. I rze­czy­wi­ście, teraz nazwa suge­ruje miej­sce o wiele bar­dziej intry­gu­jące, niż jest w rze­czy­wi­sto­ści.

Tyle że nie­spe­cjal­nie nam to pomo­gło. W naszym sta­nie jest sporo więk­szych por­tów i o mia­steczku wie­dzą raczej tylko ci, któ­rzy tu miesz­kają.

– Izzy! – woła Syd, otwie­ra­jąc szarp­nię­ciem drzwi samo­chodu, jakby się paliło. Ude­rza mnie podmuch lodo­wa­tego powie­trza. – Czemu tak późno?

Zasko­czona zer­kam na zega­rek na tablicy roz­dziel­czej.

– Jestem nawet wcze­śniej niż…

– Dobra, nie­ważne. Sły­sza­łaś? Justin rzu­cił Gemmę. Znowu jest do wzię­cia!

Byłaby to rze­czy­wi­ście fan­ta­styczna wia­do­mość, gdy­bym tylko miała u niego choćby cień szansy.

– Nic mnie to nie obcho­dzi – oznaj­miam.

– Taa, jasne. – Syd prze­wraca oczami o nie­sa­mo­wi­tym szał­wio­wym kolo­rze i zaczyna prze­glą­dać tele­fon.

Syd jest wysoka, ma gładką ciemną skórę, pełne usta, fan­ta­styczne loki do ramion i sze­roki uśmiech. Jeste­śmy nie­roz­łączne od pierw­szej klasy liceum.

– Powin­naś spró­bo­wać, Iz.

Justin ni­gdy na mnie nawet nie spoj­rzał tymi swo­imi cudow­nymi zie­lo­nymi oczami.

– Och! – wzdy­cha nagle, jakby coś sobie przy­po­mniała. – Ej, widzia­łaś to już? Wszę­dzie teraz jest.

Pod­sta­wia mi pod nos komórkę, kiedy wysia­dam z auta. Mru­gam ner­wowo i odchy­lam głowę.

– Chyba trudno mi będzie coś zoba­czyć z ekra­nem pięć cen­ty­me­trów od twa­rzy, co? – Odsu­wam tele­fon.

– No patrz.

– Nowy mem? Jakaś gra? Lęk… czego? Syd, na co ja wła­ści­wie patrzę?

Widzę zamar­z­nięta czer­woną różę na zaśnie­żo­nym pomo­ście. Nie­które płatki odpa­dły i leżą roz­sy­pane wokół. Poni­żej tekst:

Udo­stęp­nij ten post i wyjaw swój naj­więk­szy lęk!Gdyby śmierć miała nadejść dzi­siaj, jaki byłby dla cie­bie naj­gor­szy rodzaj śmieci?#twoj­lek

– Powie­dzia­ła­bym, że ciutkę schi­zu­jące… ej, zaraz, czy to nie jest przy­pad­kiem nasz dok? – Odru­chowo zer­kam przez ramię w stronę portu, cho­ciaż jeste­śmy od niego daleko. Potem znów patrzę na zdję­cie. Tak, to zde­cy­do­wa­nie nasz dok. Drew­niany słu­pek w tle wygląda dokład­nie jak ten przy tutej­szej knaj­pie, Puck. Są tam nawet wyrzeź­bione ini­cjały wła­ści­ciela, Mat­thew, i krą­żek hoke­jowy.

Nic dziw­nego, że wszy­scy wokół są dodat­kowo pod­eks­cy­to­wani tym wyzwa­niem. Sądzą, że wymy­ślił je ktoś, kogo znamy.

– Dokład­nie o tym samym pomy­śla­łam! Naj­wy­raź­niej ktoś z tutej­szych ma vira­lowe ambi­cje. Co za lamus – odpo­wiada Syd.

– Nie ma imie­nia ani nazwi­ska. Ory­gi­nalny post wrzu­ciła jakaś Janie Dow. Ha, ha. Cie­kawe, jak szybko ktoś to zgłosi i kiedy to zdejmą.

Syd kręci głową i chowa tele­fon. Wcho­dzimy do szkoły.

– Jak myślisz, czyja to robota? Wygląda na dzieło lice­ali­sty, nie?

– Pew­nie to ktoś, kto cho­dzi do naszej szkoły. – Wzru­szam ramio­nami. Wewnątrz ude­rza nas zapach środ­ków czy­sto­ści, nie­udol­nie pró­bu­jący przy­kryć odstrę­cza­jący smród brud­nych skar­pet. Nasza dru­żyna hoke­jowa tre­nuje dzień w dzień, czego naj­lep­szym dowo­dem jest ten zapach. No i jesz­cze te wszyst­kie błysz­czące tro­fea z cza­sów świet­no­ści, pousta­wiane w gablot­kach.

Rock Bay High ma hopla na punk­cie hokeja. Pra­wie nad każ­dymi drzwiami wiszą banery dru­żyny RBH Blade Roc­kies z absur­dal­nie pod­ra­so­wa­nym her­bem Rock Bay.

Justin, kapi­tan dru­żyny, cią­gle upiera się, że zespół powi­nien tre­no­wać jesz­cze wię­cej i jesz­cze cię­żej, żeby w tym roku mieć szansę na wygra­nie… cze­go­kol­wiek. Naj­lep­sze jest to, że z nim i Kaso­nem Ris­bym w skła­dzie mamy nawet cień szansy.

Roz­glą­dam się po kory­ta­rzu i dostrze­gam, że pra­wie wszy­scy są wga­pieni w swoje tele­fony i gadają o czymś szep­tem. Serio cho­dzi o tego mema?

– Czego ty się naj­bar­dziej boisz? Zaraz, nie mów, już wiem. Śmierć przez udu­sze­nie, zga­dza się? – dopy­tuje Syd, pisząc coś na tele­fo­nie, kiedy lawi­ru­jemy mię­dzy grup­kami uczniów.

– Mhm – potwier­dzam. – A ty naj­bar­dziej boisz się, że ktoś cię zadźga, tak jak w hor­ro­rze, cios za cio­sem.

– Nie lubię bólu, a to musi być cho­ler­nie bole­sna śmierć. Sły­sza­łam, że uto­nię­cie jest bar­dzo spo­koj­nym spo­so­bem.

Pry­cham szy­der­czo.

Spo­kojny spo­sób? Jedyna spo­kojna śmierć to śmierć we śnie. Na to wła­śnie liczę, kiedy będę już stara i pomarsz­czona.

Nie wie­rzę, że w ogóle o tym myślę.

– Śmierć w poża­rze to też kiep­ski spo­sób – dodaje Syd.

– Wyda­wało mi się, że media spo­łecz­no­ściowe są po to, żeby każdy mógł chwa­lić się swoim ide­al­nym życiem.

Syd bie­rze mnie pod rękę i razem idziemy do klasy.

– To już nie­ak­tu­alne, Izzy, nadą­żaj. Teraz cho­dzi przede wszyst­kim o cze­len­dże i seryj­nych mor­der­ców.

– Nie mam zamiaru jeść kap­su­łek do pra­nia.

– To chyba powi­nien być twój naj­więk­szy lęk, co, Iz?

– Co dokład­nie? Idioci z Tik­Toka czy jedze­nie che­mii gospo­dar­czej?

Wybu­cha śmie­chem. Wcho­dzimy do sali.

– Nikt mi nie wmówi, że strzał w głowę jest gor­szy od uto­nię­cia – oznaj­mia gło­śno Kason, jakby chciał, żeby cała szkoła go usły­szała. Szyb­kim ruchem prze­cze­suje swoje ciemne włosy, po czym wybu­cha śmie­chem i żar­to­bli­wie sztur­cha Justina w musku­larne ramię.

Nie­zły z nich duet. Każdy chło­pak chce być taki jak oni, wszyst­kie dziew­czyny na nich lecą. Czy nie tak mówią? Jestem w każ­dym razie pewna, że Kason tak wła­śnie myśli. Zaro­zu­miały dupek, który liczy, że dzięki hoke­jowi bez pro­blemu dosta­nie się na stu­dia.

Zaj­mu­jemy z Syd miej­sca w naszych ław­kach.

Justin jest… inny. Jasne, jest popu­larny i mega pewny sie­bie, ale ni­gdy nie sły­sza­łam, żeby źle kogoś trak­to­wał. Co nie zmie­nia faktu, że jest seryj­nym flir­cia­rzem, podob­nie jak Kason.

To jesz­cze jeden powód, dla któ­rego ni­gdy bym się w to nie wpa­ko­wała, nawet gdy­bym miała u niego jakie­kol­wiek szanse – jego śred­nia związku z dziew­czyną wynosi jakieś trzy mie­siące. Jasne, to i tak lepiej niż Kason, któ­rego rekord wynosi trzy godziny.

W każ­dym razie zga­dzam się z Kaso­nem w jed­nej kwe­stii: uto­nię­cie byłoby gor­sze niż strzał w głowę.

Pani Grady spraw­dza obec­ność, po czym roz­lega się dzwo­nek na pierw­szą lek­cję.

Po dro­dze na angiel­ski sły­szę jakiś tuzin kosz­mar­nych pomy­słów na śmierć.

Na kory­ta­rzu mija nas Mariella w towa­rzy­stwie swo­jej zastęp­czej przy­ja­ciółki, Jes­sie, jako że jej praw­dziwe przy­ja­ciółki, Tay­ley i Deb­bie, mają w tym cza­sie zaję­cia z innego przed­miotu.

– No bła­gam, jak już mia­ła­bym umie­rać, to tylko abso­lut­nie spek­ta­ku­lar­nie. Musi być, no wiesz, gło­śno w mediach, co nie?

Przy­się­gam, za każ­dym razem, kiedy sły­szę to jej „co nie”, umiera mi jedna szara komórka.

Na angiel­skim zaj­muję miej­sce na tyłach, obok Axela, dzie­ciaka, który pew­nie mógłby robić już magi­stra i który prak­tycz­nie z nikim nie roz­ma­wia. Zawsze cho­dzi w czar­nej skó­rze i ma nie­zmien­nie znu­dzony wyraz twa­rzy. Nie była­bym zasko­czona, gdyby oka­zało się, że naj­więk­szym lękiem paru osób z naszej szkoły byłaby „śmierć od mor­der­czego spoj­rze­nia Axela”. Krąży plotka, że jest od nas star­szy, ale kibluje. Tyle że to kom­plet­nie nie ma sensu, bo koleś jest geniu­szem. Według innej plotki z pre­me­dy­ta­cją oblał egza­miny. Tyle że kto niby chciałby sobie wydłu­żać liceum? Nikt.

Roz­glą­dam się po sali. Chyba jesz­cze ni­gdy nie widzia­łam, żeby wszy­scy byli tak rado­śni i pod­eks­cy­to­wani w środku zimy, a już na pewno nie w poło­wie stycz­nia. Kto by pomy­ślał, że wystar­czyła tylko gorąca dys­ku­sja na temat tego, kto jak boi się umrzeć…

Justin sie­dzi w ostat­nim rzę­dzie z Tay­ley i Deb­bie. Tay­ley chło­nie każde jego słowo. Wygląda na to, że roz­po­częła już kam­pa­nię na rzecz zosta­nia jego kolejną dziew­czyną, skoro jest chwi­lowo wolny.

Do klasy wpada pan Mar­ri­son i gło­śno chrząka – to jego sygnał, że zaczyna się lek­cja.

Sta­ram się nie odpły­nąć, kiedy słu­cham jed­no­staj­nego bucze­nia jego mono­ton­nego głosu.

– Jak ci minął week­end? – zaga­duję Axela.

Powoli odwraca głowę w moją stronę. Jego oczy mają nie­sa­mo­wi­cie jasny odcień błę­kitu, przy­po­mi­na­jący lód za oknem. Są jakby tro­chę odre­al­nione, ale wyraź­nie widzę, że to nie soczewki kon­tak­towe.

– W porządku. A tobie?

Otwie­ram pod­ręcz­nik.

– Byłam na zaku­pach, a potem na wie­czor­nym sean­sie kino­wym z Syd.

Odby­wamy podobną roz­mowę nie­mal każ­dego poranka. Ja sta­ram się zagaić, żeby szyb­ciej minęła lek­cja. On odbur­kuje jedno-, dwu­wy­ra­zowe odpo­wie­dzi. Ale dziś mam jesz­cze w zana­drzu dodat­kowy temat.

– Widzia­łeś tego mema na Insta­gra­mie? – pytam.

– Tja.

Cze­kam, aż roz­wi­nie swoją myśl, ale kolejne sekundy mijają w zupeł­nej ciszy i wycho­dzę na dzi­wa­dło, które za długo się na niego gapi.

– Okej – mam­ro­czę i kulę się w sobie. Ta lek­cja minę­łaby nam o wiele szyb­ciej, gdyby Axel był cho­ciaż odro­binę bar­dziej przy­ja­zny.

Teraz rzuca mi wymu­szony uśmiech, który przy­po­mina raczej pełen iry­ta­cji gry­mas, po czym odwraca się ode mnie.

Reszta klasy gada, wszy­scy pochło­nięci są cichymi roz­mo­wami, śmieją się pod nosem. Tylko w naszej ławce zawsze panuje kom­pletna cisza.

Za sobą sły­szę, jak Tay­ley opo­wiada Justi­nowi, że jej naj­więk­szym lękiem jest śmierć przez zmiaż­dże­nie.

Rze­czy­wi­ście, nie naj­faj­niej­szy spo­sób na zgon, ale wydaje mi się, że dość szybki. Nie byłoby zbyt dużo czasu na roz­my­śla­nie. Co innego udu­sze­nie, kiedy przez kilka minut zda­jesz sobie sprawę z tego, że umie­rasz. Mio­tasz się, wal­czysz, aż wresz­cie dociera do cie­bie, że prze­gry­wasz.

Pod­no­szę wzrok i widzę, że Axel kręci głową z nie­sma­kiem. Zde­cy­do­wa­nie nie należy do grona osób, które bra­łyby udział w tik­to­ko­wych wyzwa­niach ani czym­kol­wiek innym, co wią­za­łoby się z tępym podą­ża­niem za tłu­mem. Jest dla mnie prak­tycz­nie obcą osobą, ale mimo to wiem na pewno, że ten czło­wiek nie robi niczego, na co nie ma ochoty.

W prze­ci­wień­stwie do mnie.

Jestem mega cie­kawa, jaki jest jego naj­więk­szy lęk. Pew­nie coś w stylu „zostać roz­strze­la­nym z kara­binu maszy­no­wego”. Jed­nego z tych, które w fil­mach plują nabo­jami w nie­skoń­czo­ność.

W sumie nie zaszko­dzi go spy­tać. Zawsze może mi po pro­stu odpo­wie­dzieć, żebym się odcze­piła. Albo mnie zigno­ro­wać. Pew­nie by mnie zigno­ro­wał.

Axel sięga po ciężki pod­ręcz­nik i otwiera go. Obser­wuję, jak napi­nają się mię­śnie jego przed­ra­mie­nia. Chło­pak nie gra w dru­ży­nie hoke­jo­wej, ale wygląda na to, że ostro ćwi­czy. Odwra­cam wzrok, nie­pewna, czy moje spoj­rze­nie nie jest dla niego krę­pu­jące.

– Izzy?

Aż pod­ska­kuję na dźwięk suro­wego tonu pana Mor­ri­sona.

– Co pro­szę?

– Pro­jekt o Edga­rze Alla­nie Poem. Będziesz pra­co­wała z Axe­lem.

Czuję z ner­wów ścisk w żołądku, mam jed­nak nadzieję, że nie widać po mnie, jak bar­dzo jestem prze­ra­żona tą wizją.

– To pro­jekt gru­powy?

– W parach – pre­cy­zuje Axel.

No to świet­nie. Co za nie­spra­wie­dli­wość – dobie­rać nas w pary na pod­sta­wie tego, koło kogo sie­dzimy, zamiast po pro­stu pozwo­lić nam samo­dziel­nie wybie­rać. Praca indy­wi­du­alna tuż obok niego to już wystar­cza­jąca męczar­nia. Co gor­sza, pew­nie będziemy musieli spo­tkać się też po lek­cjach i wymie­nić ze sobą wię­cej niż sie­dem słów. Jak on sobie pora­dzi, bie­da­czyna?

Zer­kam w bok i widzę, że Axel wpa­truje się w kartki pod­ręcz­nika z taką zło­ścią, jakby wła­śnie przed chwilą poka­zały mu środ­kowy palec.

Cóż, nie da się nie zauwa­żyć, że jemu rów­nież śred­nio podoba się wizja wspól­nej pracy.

– To co, spo­tkamy się jakoś w tym tygo­dniu po szkole? – pytam.

– Po co? – odpo­wiada pyta­niem, jakby to nie było zupeł­nie oczy­wi­ste.

– Nooo, żeby popra­co­wać nad pro­jek­tem…

Chyba sobie nie wyobraża, że chcia­ła­bym spo­tkać się z nim towa­rzy­sko. Szcze­rze mówiąc, raczej bała­bym się zostać z nim sam na sam.

– Możemy zro­bić go na lek­cji.

– Nie no, jasne, ale co, jeśli się nie wyro­bimy?

– Wyro­bimy się.

Mocno przy­gry­zam wargę, żeby nie powie­dzieć mu, że ma się gonić. Prze­cież to nie był mój pomysł z tym pro­jek­tem w parach, a ten czło­wiek zacho­wuje się, jak­bym go zmu­szała.

– Jak uwa­żasz. Ale wiesz, że będziemy musieli roz­ma­wiać, tak? Zda­jesz sobie z tego sprawę?

– Nie mam pro­blemu z roz­ma­wia­niem z tobą, Izzy.

Po raz pierw­szy od trzech i pół roku w tej szkole usły­sza­łam, jak wypo­wiada moje imię. W sumie to chyba nie sły­sza­łam, żeby uży­wał czy­je­go­kol­wiek imie­nia. Wiem dosko­nale, że kła­mie. To oczy­wi­ste, że nie ma ochoty ze mną roz­ma­wiać.

Sia­damy do pracy, a wła­ści­wie – ja sia­dam. Pro­po­nuję, żeby­śmy w naszej pre­zen­ta­cji skon­cen­tro­wali się na tym, jak ponure życie Poego wpły­nęło na jego twór­czość. Axel odpo­wiada na wszyst­kie moje suge­stie swoim stan­dar­do­wym burk­nię­ciem. Odno­szę wra­że­nie, że nie obcho­dzi go, o czym będzie nasz pro­jekt. Po pro­stu chciałby mieć go jak naj­szyb­ciej z głowy.

W związku z czym ja robię notatki, a on wpa­truje się w blat stołu niczym seryjny mor­derca.

Kiedy wresz­cie sły­szę cudowny, upra­gniony dźwięk dzwonka, wzdy­cham z auten­tycz­nym poczu­ciem ulgi.

– Axel – zaczy­nam, kiedy on bie­rze swój nie­otwarty zeszyt i wstaje. Spo­gląda na mnie z góry.

– Co? – bur­czy.

Cho­lera, ależ jest wysoki. Sie­dem­na­ście lat, a chłop jak dąb, spo­koj­nie mógłby robić za dwu­dzie­sto­latka. Kwa­dra­towa szczęka, zmierz­wione blond włosy i oczy w kształ­cie mig­da­łów nie­jed­nej dziew­czy­nie zawró­ci­łyby w gło­wie… to jest, dopóki nie spró­bo­wa­łaby go poznać.

Po pro­stu to powiedz, Izzy.

– Jaki jest według cie­bie naj­gor­szy rodzaj śmierci?

Kręci z dez­apro­batą głową, dokład­nie tak, jak prze­wi­dzia­łam. Taaa, gość zde­cy­do­wa­nie jest ponad te wszyst­kie memy.

Mimo to nie wymię­kam, zadzie­ram pod­bró­dek i cze­kam na odpo­wiedź.

Wresz­cie się jej docze­kuję.

– Wszyst­kie.

– Co pro­szę? Wszyst­kie?

Obcho­dzi ławkę dookoła, nie spusz­cza­jąc ze mnie wzroku.

– Upa­dek, pożar, cho­roba, bycie pocho­wa­nym żyw­cem, zmiaż­dżo­nym, udu­szo­nym, zadźga­nym, zastrze­lo­nym, pobi­tym na śmierć… jaka to róż­nica? Każdy rodzaj śmierci jest straszny. Wszy­scy latają w kółko i dys­ku­tują o tym, jaki rodzaj śmierci jest naj­strasz­niej­szy, prze­ko­nani, że są naj­mą­drzejsi na świe­cie. – Kręci głową. – A prawda jest taka, że kiedy nad­cho­dzi śmierć, bez względu na to, w jakiej postaci, zawsze odczuwa się lęk.

Rozdział 2

2

IZZY

Słowa Axela koła­czą mi się po gło­wie, kiedy razem z Syd idziemy zatło­czo­nym kory­ta­rzem na salę gim­na­styczną.

Prawda jest taka, że kiedy nad­cho­dzi śmierć, bez względu na to, w jakiej postaci, zawsze odczuwa się lęk.

Co to w ogóle za kosz­mar­nie schi­zu­jący tekst.

– To o czym dziś roz­ma­wia­łaś z naszym szkol­nym świ­rem? – pyta Syd, rzu­ca­jąc krzywe spoj­rze­nie komuś, kto nie zosta­wił jej dość miej­sca, żeby mogła przejść.

– Axel nie jest świ­rem, Syd.

W każ­dym razie tak mi się wydaje. Może jest po pro­stu tro­chę dziwny. No bo kto boi się każ­dego rodzaju śmierci?

A z dru­giej strony – wła­ści­wie co w tym dziw­nego? Może to my wszy­scy jeste­śmy szur­nięci, a on jeden ma poukła­dane w gło­wie? Nie mam wąt­pli­wo­ści, że jeśli czy­imś naj­więk­szym lękiem jest śmierć przez uto­nię­cie, a zosta­nie pod­pa­lony, to zrobi mu to nie­wielką róż­nicę.

Syd pry­cha śmie­chem.

– Och, jasne, po pro­stu nikt go nie rozu­mie. Wie­dzia­łaś, że mieszka sam? Bez rodzi­ców?

– A ty skąd to niby wiesz?

– Pod­słu­cha­łam, jak Tay­ley roz­ma­wiała o tym z Deb­bie. Mieszka kilka prze­cznic od niego i twier­dzi, że ni­gdy nie widziała ani jego rodzi­ców, ani w ogóle żad­nego doro­słego, który wycho­dziłby z jego mikro­sko­pij­nego miesz­kanka.

– No cie­kawe, ile czasu spę­dziła pod jego domem, że wysnuwa takie inte­re­su­jące wnio­ski – mówię z prze­ką­sem. Śred­nio ufam opi­niom Tay­ley i Deb­bie, które non stop zacho­wują się tak, jakby urwały się z prze­słu­cha­nia do Eufo­rii.

Syd idzie z nosem w tele­fo­nie i pra­wie wpada na kolejną grupkę ludzi.

– O, popatrz! Justin udo­stęp­nił mema ze swoim naj­więk­szym lękiem. Chcesz wie­dzieć, co napi­sał?

Moc­nym pchnię­ciem otwie­ram drzwi szatni.

– Sama mogę spraw­dzić. Poza tym Kason powie­dział, że jego lęk jest gor­szy niż bycie zastrze­lo­nym, więc zakła­dam, że to będzie to.

– Nie psuj zabawy, lz. Zresztą nie masz racji. Naj­bar­dziej boi się udu­sze­nia, tak samo jak ty. Nor­mal­nie jeste­ście dla sie­bie stwo­rzeni.

– Ja to chyba boję się teraz każ­dego rodzaju śmierci – stwier­dzam, wzdry­ga­jąc się.

– Dobra, teraz to już muszę wie­dzieć, co takiego naga­dał ci Axel!

– Nic wiel­kiego. Nie jest zachwy­cony fak­tem, że musi pra­co­wać ze mną w parze.

– Nie mogę uwie­rzyć, że pan Mor­ri­son sam poprzy­dzie­lał nam miej­sca. Co za potwór. Pew­nie to jedyna roz­rywka w jego życiu. Idziesz dziś na imprezę do Marielli, prawda? Jej mama wyje­chała i wraca dopiero w środę. Nie możesz odmó­wić. To nasz ostatni rok w liceum. Musimy zali­czyć każdą imprezę i każde wyda­rze­nie. To ma być rok, który zapa­mię­tamy na długo.

– Skąd te wszyst­kie mądro­ści życiowe, co?

Ruszamy do naszych sza­fek, żeby się prze­brać.

– Od Marielli.

Mariella i Syd cho­dzą na te same zaję­cia tańca trzy razy w tygo­dniu. Trudno by było nazwać je przy­ja­ciół­kami, ale w szkole tańca jakoś tam się doga­dują. Mariella, Tay­ley i Deb­bie są na szczy­cie pira­midy popu­lar­no­ści, z tym że Mariella jest abso­lut­nie na samym wierz­chołku.

– Odpusz­czę sobie tę imprezę.

– Ostat­nio też sobie odpu­ści­łaś.

– Ty rów­nież – odpa­ro­wuję.

– Bo ty nie chcia­łaś iść, idiotko. No chodź, Iz, pro­szę. Nie pójdę prze­cież sama. Będziemy się dobrze bawić, obie­cuję. Poza tym, czy nie mia­ła­byś znów ochoty pokrę­cić się tro­chę po jej wiel­gach­nym domu?

– Prze­cież nie lubimy nikogo, kto tam będzie.

– Ale też nie darzymy ich jakąś inten­sywną nie­chę­cią, prawda? Iz, pro­szę. Nie chcę spę­dzać każ­dego wie­czoru w domu, chcę zacząć żyć!

Ona może i nie darzy ich nie­chę­cią, za to ja uwa­żam, że to banda sku­pio­nych na sobie, zło­śli­wych dziew­czyn, które zniżą się do roz­mowy z tobą tylko wtedy, kiedy cze­goś będą potrze­bo­wać. Chło­paki z tej grupy nie są zresztą lepsi.

– No dobrze, ale od razu mówię, że to ostat­nia impreza, na jaką zacią­gniesz mnie w tym mie­siącu.

– Umowa stoi. – Uśmie­cha się do mnie pro­mien­nie, a jej ciemne oczy roz­bły­skują szczę­ściem. – Za dwa tygo­dnie już luty.

Prze­bie­ram się pospiesz­nie i idę za Syd do sali gim­na­stycz­nej. Śmier­dzi w niej brud­nymi skar­pe­tami, potem i despe­ra­cją. Nikt nie lubi tutaj prze­by­wać, ale pogoda jest tak fatalna, że nie ma szansy na zaję­cia na zewnątrz.

– Syd­ney i Izzy, jeste­ście dzi­siaj bram­kar­kami – oznaj­mia pani White. Ona też jest potwo­rem.

– Piłka nożna – jęczę i ruszam w stronę bramki, powłó­cząc nogami, jakby moje życie w tej chwili się skoń­czyło. Przez naj­bliż­sze pół godziny tak się będę wła­śnie czuła.

A może to jest mój naj­więk­szy lęk? Śmierć spo­wo­do­wana ude­rze­niem piłką? Dzi­siaj na pewno obe­rwę, i to nie­je­den raz. Piłka nożna zde­cy­do­wa­nie nie należy do moich ulu­bio­nych dys­cy­plin spor­to­wych. Chłopcy trak­tują każdy mecz śmier­tel­nie poważ­nie i wrzesz­czą, kiedy nie udaje nam się wygrać. Mariella zresztą też.

Jeśli o mnie cho­dzi, mam to kom­plet­nie gdzieś. Koszy­kówka, hokej – okej, to lubię.

Staję w bramce na lekko ugię­tych nogach, gotowa rzu­cić się w obro­nie w któ­rą­kol­wiek stronę, w nadziei, że uda mi się zła­pać piłkę, zanim trafi do siatki albo w moją twarz.

Pani White prosi chło­pa­ków, żeby nie kopali zbyt mocno, kiedy grają z dziew­czy­nami. Zgrzy­tam zębami ze zło­ści, ale nic nie mówię, bo w sumie nie mam ochoty na siniaki.

Kason podaje piłkę w kie­runku Justina, w któ­rego stronę pędzi już Mariella. Mam ogromną nadzieję, że uda jej się prze­jąć piłkę, żebym nie musiała bro­nić jego strzału.

Biorę głę­boki oddech, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę.

Cokol­wiek się wyda­rzy, obie­cuję sobie, że się nie uchylę.

Justin mija Mariellę i strzela.

Wytrzesz­czam oczy i rzu­cam się w lewo. Piłka pędzi w moją stronę.

Naprawdę to robię. Blo­kuję piłkę przed wpad­nię­ciem do bramki… wła­sną twa­rzą.

To cho­ler­stwo odbija się ryko­sze­tem od mojego czoła. Bez­wład­nie upa­dam na zie­mię.

Pod­no­szę się powoli, roz­ma­so­wu­jąc czoło. Pod­biega do mnie Justin.

– Strasz­nie cię prze­pra­szam, Izzy – mówi. – Nic ci nie jest?

– W porządku. Będę żyć.

– Nie chcia­łem ude­rzyć tak mocno.

– To nie twoja wina, że kiep­ska ze mnie bram­karka.

– To aku­rat nie­prawda. To była dosko­nała obrona. Wiele osób pró­bo­wa­łoby zro­bić unik, żeby nie wyrzą­dzić sobie krzywdy.

Mądrzy ludzie. Sama powin­nam była tak zro­bić.

– To świet­nie, szkoda tylko, że teraz mam wstrząs mózgu.

Justin marsz­czy brwi.

– Chcesz pójść do gabi­netu pie­lę­gniarki? – pyta.

– Nie, to był żart. – Czuję, że zaczy­nają mi pło­nąć policzki. Wygląda na to, że „bycie zabawną” mogę już wykre­ślić z listy swo­ich cech. Dla­czego przy nim zawsze muszę robić z sie­bie idiotkę?

– Okej. – Kiwa głową, odwraca się i zaj­muje ponow­nie swoją pozy­cję.

Syd unosi dwa kciuki do góry, zupeł­nie jakby moja wymiana zdań z Justi­nem była powo­dem do zado­wo­le­nia. No, rze­czy­wi­ście. On kop­nął mi piłkę w twarz, a ja zacho­wa­łam się jak kre­tynka.

– W porządku? – pyta pani White.

– Tak jest.

Kason podaje piłkę dru­ży­nie prze­ciw­nej i wszy­scy szy­ku­jemy się do dal­szej gry.

Zanim mecz się skoń­czy, jak nic będę miała siniaki na całym ciele.

Gramy kolejne dwa­dzie­ścia minut. Prze­pusz­czam trzy gole, bro­nię cztery strzały.

– Koniec na dziś – oznaj­mia pani White.

Dzięki Bogu.

Może i nie jestem naj­szyb­sza w gru­pie, ale z pew­no­ścią jestem naj­szyb­sza w scho­dze­niu z boiska do szatni. Nie ma na świe­cie nikogo, kto pra­gnąłby stąd uciec bar­dziej niż ja. Wloką się za mną, kiedy pędzę do drzwi.

Syd i ja prze­bie­ramy się, a potem każda idzie w swoją stronę, bo trze­cią lek­cję znowu mamy oddziel­nie.

Czeka mnie teraz mate­ma­tyka, znowu z Axe­lem. Na szczę­ście tym razem nie będę z nim w jed­nej ławce. Sie­dzi sam z tyłu sali.

Lubię mate­ma­tykę. Jest tylko jedna poprawna odpo­wiedź, koniec, kropka.

Wcho­dzę do klasy i zaj­muję swoje miej­sce. W miarę jak wszy­scy się scho­dzą, nasłu­chuję coraz więk­szego szumu pod­eks­cy­to­wa­nia, wywo­ła­nego przez mem o śmierci. To naprawdę nie­sa­mo­wite, ile rado­ści może spra­wić ludziom taki kosz­ma­rek.

Zer­kam przez ramię w stronę Axela – sie­dzi już w ławce. Patrzy na swój tele­fon, prze­wija coś z zaci­śniętą szczęką, od czasu do czasu krę­cąc głową. Czy on też ogląda te wszyst­kie udo­stęp­nie­nia o naj­strasz­niej­szej śmierci? Uważa, że każda śmierć jest straszna. Ale chyba nie sądzi tak naprawdę? No bo prze­cież bycie pocho­wa­nym żyw­cem jest strasz­niej­sze niż, dajmy na to, upa­dek ze scho­dów.

Chyba tro­chę za dużo roz­my­ślam o tym cho­ler­nym memie.

Pan Heston pró­buje sku­pić naszą uwagę na mat­mie, a nie na plot­kach.

Śred­nio mu się to udaje. I tak jest już do końca dnia. Wszy­scy udają, że słu­chają nauczy­cieli, a w rze­czy­wi­sto­ści skro­lują Insta­gram, ocze­ku­jąc coraz to kosz­mar­niej­szych pomy­słów na to, w jaki spo­sób mogliby zostać zamor­do­wani.

Rozdział 3

3

IZZY

Pod koniec lek­cji mam już nie­prze­braną ochotę obej­rzeć albo prze­czy­tać coś lek­kiego i przy­jem­nego. Gdyby to był gru­dzień, wybra­ła­bym jakiś sen­ty­men­talny, bożo­na­ro­dze­niowy film na Hal­l­marku. Aż tak bar­dzo odczu­wam potrzebę zoba­cze­nia cze­goś weso­łego.

Cały dzień słu­cha­nia o śmierci potrafi wpra­wić w przy­gnę­bie­nie. Przy­da­łoby się coś pogod­nego po takiej licz­bie opi­sów maka­brycz­nych mor­derstw.

Jakby tego było mało, na czole mam czer­woną okrą­głą plamę od ude­rze­nia piłką. Teraz pra­wie jej już nie widać, ale nie­mal cały dzień wyglą­da­łam, jak… jak ktoś, kto dostał w łeb piłką.

Syd i ja idziemy w stronę naszych aut. Osła­niamy twa­rze koł­nie­rzami, pró­bu­jąc ochro­nić policzki przed ostrym wia­trem.

– Już bar­dzo potrze­buję lata – mam­ro­cze.

– Ja też. Idziemy do Pucka przed tą głu­pią imprezą? – pytam. Hot dog od Mat­thew to jedyna rzecz, która pomoże mi prze­trwać to wszystko.

– Ta impreza nie jest głu­pia i tak, oczy­wi­ście, że idziemy!

– W takim razie widzimy się w Pucku.

Roz­sta­jemy się na całe pięć minut, jakie zaj­muje trasa ze szkoły na miej­ski rynek. Przy lep­szej pogo­dzie to jakieś dwie minuty. Mijam pierw­szy dok w por­cie. Łodzie, jak zawsze, są na morzu; naj­wy­raź­niej śnieg i lód nie powstrzy­mują ryba­ków przed łowie­niem. Gdyby nie nie­ustan­nie krą­żące kutry, woda w por­cie pew­nie by zamar­zła. Zawie­szają połowy tylko w przy­padku śnie­życy. Któ­rych tej zimy było zresztą już pięć.

Zatrzy­muję się na par­kingu, macham tacie Syd pra­cu­ją­cemu na jed­nej z łodzi i szybko ruszam odśnie­żo­nym chod­ni­kiem do knajpki, któ­rej wła­ści­cie­lem jest Mat­thew Gray­son, były pro­fe­sjo­nalny hoke­ista z niż­szej ligi – a w związku z tym jedyny miesz­ka­niec Rock Bay, który otarł się o sławę.

Jest ido­lem Kasona i Justina, acz­kol­wiek jestem pewna, że wole­liby dostać się do wyż­szej ligi.

Sia­damy z Syd przy stole z jasno­błę­kit­nymi kana­pami. Blaty ozdo­bione są we wzór pola do gry w hokeja, a na ścia­nach wiszą zdję­cia z meczów. Ale naj­waż­niej­sze jest to, że można tutaj zjeść naj­lep­sze bur­gery, hot dogi i gra­nity na świe­cie.

– Bła­gam, powiedz­cie mi, że przy­naj­mniej was nie ogar­nęła ta idio­tyczna mania – wypala Lenora, żona Mat­thew, kiedy tylko poja­wia się przy naszym sto­liku z note­sem i ołów­kiem w ręku. Jest prze­piękną kobietą o lśnią­cych wło­sach i cudow­nych paznok­ciach, któ­rych kolor zmie­nia śred­nio raz na dwa tygo­dnie. Pół mia­sta było prze­ko­nane, że zostawi Mat­thew po tym, jak kon­tu­zja unie­moż­li­wiła mu dal­szą karierę spor­tową.

– Cho­dzi pani o tego mema ze śmier­cią? – upew­nia się Syd. – My go nie udo­stęp­nia­ły­śmy, ale wygląda na to, że połowa szkoły już tak. Jeśli nie wię­cej.

– My nie mamy takiego zamiaru – dodaję.

– I dobrze. Dla was te same hot dogi co zwy­kle i wiśniowe gra­nity?

– Tak jest – odpo­wia­damy jed­nym gło­sem.

– W porządku. Amiyah już tu jest, poszła tylko do łazienki – rzuca Lenora i rusza w stronę kuchni.

Amiyah to moja kuzynka i ostat­nia z naszej trójcy. Jej tata, mój wujek Samar, pra­cuje jako chi­rurg w tutej­szym szpi­talu. Jest dziany jak cho­lera, więc Amiyah cho­dzi do Świę­tej Marii, pry­wat­nej szkoły dla dziew­czyn usy­tu­owa­nej na przed­mie­ściach.

Wypada z łazienki i pędzi do naszego sto­lika, a jej burza czar­nych krę­co­nych wło­sów pod­ska­kuje w rytm jej kro­ków. Wśli­zguje się na kanapę, na któ­rej sie­dzę, i pod­tyka mi pod nos swój tele­fon. Wola­ła­bym, żeby ludzie prze­stali to robić.

– Widzia­ły­ście to już? – pyta.

– No raczej, dziew­czyno. – Syd prze­wraca oczami.

– U was w szkole też o tym trą­bią? – pytam.

– Nikt nie mówi o niczym innym. A to zdję­cie jest stąd! Wszę­dzie bym roz­po­znała to miej­sce, z wyry­tymi ini­cja­łami Mat­thew i krąż­kiem.

– Też zwró­ci­ły­śmy na to uwagę – mówię i odpy­cham jej rękę z tele­fo­nem, który ląduje na bla­cie. – Tylko mi nie opo­wia­daj, że też wrzu­ci­łaś swój post do sieci?

– No pew­nie, że tak. Wszy­scy to robią. Myśla­łam, że tego nie widzia­łaś, bo nic nie było na twoim pro­filu. Dla mnie to bez róż­nicy, bo dobrze wiem, jakiej śmierci boisz się naj­bar­dziej. Zama­wia­ły­ście już? Ja już tak, ale powie­dzia­łam Leno­rze, żeby pocze­kała i podała nasze zamó­wie­nia razem, a umie­ram z głodu.

– Tak, tak – uspo­ka­jam ją. – Po cho­lerę to udo­stęp­nia­łaś, Miyah? To jest strasz­nie schi­zu­jące. Nie wiem, dla­czego ktoś wymy­ślił coś takiego i po co.

– Oj tam, to tylko taka zabawa. Weź tro­chę wylu­zuj, Iz.

Syd wybu­cha śmie­chem.

– Izzy jest total­nie prze­ra­żona.

– Wcale nie!

– Dziw­nie się zacho­wu­jesz przez cały dzień.

– To zna­czy?

Marsz­czy czoło.

– No, po pro­stu.

To jej koronny argu­ment w sytu­acji, kiedy nie jest w sta­nie przy­to­czyć dowo­dów ani fak­tów, któ­rymi mogłaby poprzeć swoje wywody.

– Jeśli mówiąc „dziw­nie”, masz na myśli to, że tego nie udo­stęp­ni­łam, to pozwolę sobie zauwa­żyć, że w takim razie też jesteś dziwna – wypa­lam.

Syd łapie tele­fon.

– Odłóż go!

Miyah prze­wraca oczami.

– Chry­ste, Iz, wylu­zuj! To tylko żarty.

– Taa, o śmierci.

– Ten ktoś po pro­stu liczy na virala. Jak ludzie, któ­rzy na Tik­Toku robią unbo­xingi albo grają w gry kom­pu­te­rowe.

Ni­gdy nie będę w sta­nie pojąć, dla­czego ktoś chciałby oglą­dać fil­mik, na któ­rym ktoś inny gra w Mine­cra­fta. Za to uwiel­biam unbo­xingi.

– Idziesz na imprezę do Marielli? – pyta Syd.

– Czy ja kie­dy­kol­wiek odmó­wi­łam pój­ścia na imprezę? – odpo­wiada Miyah.

– Tak, na imprezę bożo­na­ro­dze­niową two­ich rodzi­ców – przy­po­mi­nam.

– Uch. Banda nadę­tych sztyw­nia­ków z grona ich pseu­do­zna­jo­mych. Totalne pie­kło. Co nie zmie­nia faktu, że i tak tam poszłam.

– Tak, bo zgo­dzi­łam się pójść z tobą. A wujek Samar dał nam po pięć­dzie­siąt dolców za uda­wa­nie, że świet­nie się bawimy.

Wujek Samar jest moim ulu­bio­nym wuj­kiem.

– Boisz się, że zgi­niesz cią­gnięta przez samo­chód?! Co do cho­lery, Miyah?! – Syd wpa­truje się w ekran tele­fonu z roz­dzia­wio­nymi ustami.

Miyah wybu­cha śmie­chem.

– No co, moim zda­niem nie ma gor­szego spo­sobu na śmierć! Wyobraź sobie tylko. Ooo, naresz­cie jest nasze jedze­nie.

Serce wali mi jak osza­lałe.

Nawet nie przy­szłoby mi do głowy, że można tak umrzeć. Mam świa­do­mość, że mając w domu te wszyst­kie pod­ręcz­niki medyczne wujka Samara, Miyah ma dostęp do róż­nych okro­pieństw i obrzy­dli­wo­ści, ale nie przy­pusz­cza­łam, że jej umysł jest aż tak ska­żony.

Po prze­czy­ta­niu jed­nej z ksią­żek swo­jego taty popa­dła w obse­sję na temat śre­dnio­wiecz­nych tor­tur.

Zabie­ramy się za jedze­nie, a ja z całych sił sta­ram się zapo­mnieć o memie. Pomimo tego, że gada o nim cała knajpa i wszy­scy pró­bują usta­lić, kto jest jego auto­rem.

Słu­chamy, jak Mat­thew zarzeka się, że nie ma z nim nic wspól­nego i że ktoś zro­bił sobie zdję­cia w pobliżu, nie ozna­cza, iż to on jest za nie odpo­wie­dzialny. Wydaje się jed­no­cze­śnie poiry­to­wany i zado­wo­lony, że padło aku­rat na słu­pek z jego ini­cja­łami.

Nie wiem, czy to ozna­cza, że auto­rem mema jest ktoś, kogo zna, czy po pro­stu było to jedyne miej­sce, które można ewi­dent­nie powią­zać z naszym mia­stecz­kiem. W każ­dym razie ten ktoś chciał, żeby można było je ziden­ty­fi­ko­wać.

– W co się ubie­ra­cie na imprezę? – pyta Syd, kiedy koń­czymy jedze­nie. Zrzu­camy się na rachu­nek oraz napi­wek i kła­dziemy gotówkę na stole.

– Ja nie mam zamiaru się stroić – zapew­niam ją.

– Ja też nie – wtó­ruje mi Miyah. – Nawet jeśli Tay­ley, Deb­bie i Mariella poubie­rają się w naj­krót­sze mini świata. Poza tym rodzice nie wypusz­czą mnie z domu, jeśli odsło­nię za dużo ciała.

Syd mar­kot­nieje.

– Czyli dżinsy – wzdy­cha.

– Mia­łam pod­wózkę od zna­jo­mych, więc teraz wra­cam z tobą, Iz – oznaj­mia Miyah.

– Jasne.

W dro­dze do wyj­ścia zapi­nam kurtkę. Idziemy z Miyah do mojego auta, Syd udaje się do swo­jego.

Pod­krę­cam na maksa ogrze­wa­nie i ruszamy do domu.

– Jak myślisz, kto wrzu­cił tego mema? – zaga­duję.

Miyah prze­suwa pal­cem po ekra­nie. Nic innego dla niej nie ist­nieje.

– Nie mam poję­cia. Ale musi mu się kosz­mar­nie nudzić. Cie­kawa jestem tylko, po co ktoś go wrzu­cił.

– Pro­szę cię, w inter­ne­cie jest mnó­stwo rze­czy, które nie­wiele mają wspól­nego z logiką. Możesz zro­bić sobie quiz, dzięki któ­remu dowiesz się, jaką jesteś kanapką.

Wybu­cha śmie­chem i wresz­cie pod­nosi wzrok. Dojeż­dżamy do mojego domu.

– To prawda.

Par­kuję na pod­jeź­dzie i otwie­ram nam drzwi wej­ściowe. Ruszamy pro­sto do mojego pokoju, żeby się prze­brać. Mój tata pra­cuje jako ana­li­tyk finan­sowy, a mama jest asy­stentką w gabi­ne­cie den­ty­stycz­nym. Żadne z nich nie wróci do domu przed siódmą, a do tego czasu nas już tutaj nie będzie.

Miyah otwiera moją szafę i prze­krzy­wia głowę na bok.

– Muszę poży­czyć od cie­bie jakąś bluzkę. Wzię­łam ze sobą tylko dżinsy.

– Bierz, co ci się podoba – mówię, sia­da­jąc na łóżku. Odblo­ko­wuję swój tele­fon i odpa­lam media spo­łecz­no­ściowe.

Ekran mojego tele­fonu zalewa fala lęku.

Rozdział 4

4

IZZY

Zajeż­dżamy pod dom Marielli. Wła­ści­wie to słowo „rezy­den­cja” byłoby tutaj lep­szym okre­śle­niem. Dom jest ogromny, oto­czony bez­kre­snym traw­ni­kiem. Wyas­fal­to­wany pod­jazd został zapeł­niony już autami, więc musimy zapar­ko­wać przy ulicy. Rodzice Marielli są wła­ści­cie­lami firmy z odzieżą spor­tową, a ona sama wid­nieje nie­mal na wszyst­kich pla­ka­tach i postach w social mediach. Od razu wia­domo, kiedy brała udział w sesji zdję­cio­wej, bo potem przez resztę tygo­dnia zacho­wuje się jak jakaś cho­lerna super­mo­delka.

Syd była prze­ko­nana, że Mariella pój­dzie do tej samej szkoły co Miyah, ale ta dzie­wu­cha nie wytrzy­ma­łaby bez chło­pa­ków ani jed­nego dnia. Rand­ko­wa­nie to jej reli­gia.

Zasta­na­wiam się, czy będzie robiła pod­chody do Justina, tak jak Tay­ley.

Zdej­mu­jemy kurtki i zosta­wiamy je w samo­cho­dzie – nie chcemy, żeby ktoś nam je ukradł albo, co gor­sza, obrzy­gał.

– Chodź już, tu jest prze­cież lodo­wato! – narzeka Miyah, dygo­cząc w obci­słym topie, który ode mnie poży­czyła. Może i nie odkrywa za dużo ciała (nie ma za co, cio­ciu Ellen i wujku Sama­rze) ale nie musi, bo wygląda jak nama­lo­wany na skó­rze. To jeden z moich ulu­bio­nych, a Miyah wygląda w nim obłęd­nie. Pozwa­lam wziąć się za rękę i zacią­gnąć w stronę wej­ścia.

Czuję zimny dreszcz wzdłuż krę­go­słupa. Odru­chowo zer­kam przez ramię i dostrze­gam Axela, sto­ją­cego po dru­giej stro­nie ulicy i roz­ma­wia­ją­cego z gościem, któ­rego twarz skrywa mrok. Czyżby Axel też wybie­rał się na imprezę? Jeśli tak, to chyba po raz pierw­szy. Koleś obok wygląda na star­szego od nas. Czyli może jed­nak jest tro­chę prawdy w plotce o tym, że Axel kibluje w liceum.

– Izzy, pospiesz się! – Miyah szar­pie mnie za rękę, żebym przy­spie­szyła.

Odwra­cam wzrok od Axela, który nawet nie zerka w moją stronę.

– Sorry.

Pew­nie po pro­stu roz­ma­wiał z kum­plem. Cho­ciaż trudno mi wyobra­zić sobie, że ma jakich­kol­wiek zna­jo­mych. W szkole nie wysila się spe­cjal­nie, żeby z kim­kol­wiek się zako­le­go­wać.

Wcho­dzimy do środka i natych­miast otu­lają nas cie­płe powie­trze i zapach piwa.

Wnę­trze domu Marielli tonie w morzu czer­wo­nych pla­sti­ko­wych kub­ków i dzi­wacz­nie wygi­na­ją­cych się ciał; ludzie wyglą­dają raczej, jakby obry­wali elek­trow­strzą­sami, niż jakby tań­czyli, pod­czas gdy inni sie­dzą przy­ssani do sie­bie twa­rzami.

Uwiel­biam tań­czyć, ale w życiu nie wyszła­bym na par­kiet w takim miej­scu. Część zna­jo­mych Marielli nie jest zbyt miła i aż boję się pomy­śleć, co by o mnie mówili.

– Chcesz piwa? – pyta Miyah. – A nie, zaraz, jesteś kie­rowcą.

– Taaa… Dzięki za przy­po­mnie­nie, że muszę tu sie­dzieć na trzeźwo. Plus jest taki, że mogę sobie obser­wo­wać, jak robi­cie z sie­bie idiotki, więc…

– No dobra, już nie bądź taka zgorzk­niała.

Miyah o wiele lepiej odnaj­duje się w więk­szych gru­pach. Natych­miast rusza po piwo i zaczyna roz­ma­wiać z Tay­ley. Chcia­ła­bym mieć jej pew­ność sie­bie. Acz­kol­wiek nie­ko­niecz­nie po to, żeby móc roz­ma­wiać z Tay­ley.

Zosta­wiam Miyah i kie­ruję się do kuchni w poszu­ki­wa­niu cze­goś do picia. W lodów­kach jest jed­nak tylko piwo.

Justin i Kason śmieją się i prze­py­chają na dru­gim końcu kuchni, wyle­wa­jąc piwo na mar­mu­rową pod­łogę.

Biorę sobie puszkę dr pep­pera, a wtedy oby­waj pod­no­szą na mnie wzrok. W ułamku sekundy jed­nak tracą zain­te­re­so­wa­nie i wra­cają do swo­ich spraw, nie odzy­wa­jąc się do mnie ani sło­wem.

Ale nagle Justin zerka w moją stronę jesz­cze raz. Przy­gląda mi się ze zmarsz­czo­nym czo­łem, a blond grzywka prze­sła­nia mu je pra­wie w cało­ści. Tak jakby zasta­na­wiał się, czy aby na pewno byłam zapro­szona…

Serce i tak zaczyna mi bić szyb­ciej.

Byłoby ujmą dla mojej inte­li­gen­cji, gdy­bym się nim przej­mo­wała. No dobra, może tro­chę się przej­muję.

Bycie nie­wi­dzial­nym na impre­zach nie zawsze jest przy­jemne, ale cho­ciaż nie czuć wtedy tej pre­sji, że musisz dopa­so­wać się do grupy.

Przy­naj­mniej na moim czole nie ma już śladu po ude­rze­niu.

No i Axel powie­dział dziś do mnie wię­cej nic dwa słowa, więc mogę chyba uznać, że ten dzień nie był abso­lutną porażką.

Idę ze swoją puszką do salonu, żeby spraw­dzić, czy Syd już przy­szła. Miała przy­je­chać z Emmą, z którą sie­dzi na bio­lo­gii. Miesz­kają nie­da­leko sie­bie.

Namie­rzam Syd i Emmę, które zaj­mują razem kanapę, oraz Miyah. Wszyst­kie trzy mają piwa w dło­niach. Chi­cho­czą i zer­kają na chło­pa­ków z dru­żyny hoke­jo­wej.

– Tu jesteś! – Miyah cie­szy się na mój widok, zupeł­nie jakby nie widziała mnie co naj­mniej z godzinę.

– Nie wiem, czy pamię­tasz, ale nie­które z nas muszą być dziś trzeźwe – mówię, uno­sząc puszkę z napo­jem. Chyba Emma też powinna? Cóż, wygląda na to, że to ja będę odwo­zić Syd do domu.

Emma wzru­sza ramio­nami i bie­rze łyk piwa.

– Dobra, to na razie. Idę szu­kać Kasona.

– Za nic nie pozwolę ci wsiąść z nią do samo­chodu – oznaj­miam Syd sta­now­czo, kiedy tylko Emma znika nam z oczu.

– Oczy­wi­ście, że nie! Wra­cam z wami! – odpo­wiada Syd.

– O, patrz­cie, Justin i Kason – mówi Miyah. – Widzia­ły­ście ich posty o śmierci? Masa­kra.

– Twój lęk jest o wiele strasz­niej­szy – odpo­wiada Syd.

– Syd ma rację – przy­ta­kuję.

– E tam – wzdy­cha, a jej ciemne oczy aż błysz­czą, gdy śle­dzi chło­pa­ków wzro­kiem. – Szkoda, że nie cho­dzę do waszej szkoły.

– Nie wytrzy­ma­ła­bym w szkole bez chło­pa­ków – mówi Syd.

Odpły­wam myślami na widok kogoś podob­nego do Axela, zmie­rza­ją­cego w kie­runku fron­to­wych drzwi. Nie­moż­liwe. Nie mogę przyj­rzeć mu się dokład­niej, bo tuż przede mną Danny i Beck pod­ska­kują jak wariaci do dźwię­ków Cake by the Ocean, ale jestem nie­mal stu­pro­cen­towo pewna, że widzia­łam jego blond czu­prynę i skó­rzaną kurtkę.

Do pokoju wcho­dzi Deb­bie. Ma na sobie mikro­sko­pijną żółtą sukienkę. Gdyby rodzice mnie w takiej zoba­czyli, dosta­liby zawału. Wygląda w niej jak modelka.

Pod­nosi do ust czer­wony kubek i bie­rze duży łyk. W jej oczach widać napię­cie, a dłoń zaci­śnięta jest w pięść, jakby całym cia­łem pró­bo­wała powstrzy­mać się przed wybu­chem.

Pamię­tam, jak dostała szału, kiedy w zeszłym roku nie wybrano jej kró­lową balu. Przez dzie­sięć minut cho­dziła w tę i z powro­tem, a żyły pul­so­wały jej tak, jakby miała za chwilę eks­plo­do­wać… potem nawrzesz­czała na biedną Gemmę, która odwa­żyła się oddy­chać w jej obec­no­ści.

Ktoś musiał ją dziś nie­źle wku­rzyć.

Może Kason dał jej kosza?

A może pokłó­ciła się o coś z Axe­lem. Oby­dwoje przy­szli z tej samej strony, ale on wyszedł szybko, jakby był zde­ner­wo­wany po awan­tu­rze. A ona wygląda teraz tak, jakby chciała znisz­czyć całą ludz­kość. Jest mało praw­do­po­dobne, żeby się do niego ode­zwała. Chyba że po to, by powie­dzieć mu, żeby spa­dał, albo żeby nazwać go świ­rem.

O mój Boże, umar­ła­bym, gdyby się oka­zało, że mię­dzy nimi coś jest. Do tej pory Deb­bie uma­wiała się tylko z chło­pa­kami z dru­żyny hoke­jo­wej. Sły­sza­łam nawet, jak mówiła, że Axel jest oble­śny i pew­nie spę­dza czas na odgry­za­niu głó­wek małym zwie­rząt­kom. Ależ by była radość, gdyby piękna sypiała z bestią.

– Idę po jesz­cze jed­nego dok­tora pep­pera – rzu­cam i ruszam za Deb­bie w stronę kuchni.

Miyah i Syd są zbyt pochło­nięte roz­mową z Jere­mym i Bil­lym, któ­rzy pode­szli do nich po tym, jak zauwa­żyli, że dziew­czyny się im przy­glą­dają.

Pró­buję wymi­nąć kilka osób, ale koniec koń­ców i tak wpa­dam na jedną z nich i zachla­puję sobie bluzkę piwem.

Deb­bie stoi przy lodówce i o wiele za szybko pije swo­jego drinka. Robię kilka kro­ków w głąb kuchni. Wokół jest parę osób, ale nikt nie zwraca uwagi na Deb­bie.

– Hej, wszystko w porządku? – pytam.

Gdzieś za sobą sły­szę śmiech Marielli.

Jezu, a ta skąd się tutaj wzięła?

– Jest okej, Izzy. Prawda, Deb­bie?

Deb­bie pod­nosi na nią wzrok i wrzuca butelkę do kosza na szkło.

– Wszystko w porządku – odzywa się i rusza do wyj­ścia, świ­dru­jąc przy­ja­ciółkę ponu­rym spoj­rze­niem. Zaci­śnięte pię­ści, napięte ramiona. Zde­cy­do­wa­nie nie wygląda, jakby wszystko było w porządku.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki