Jak ocalić życie - Eva Carter - ebook + książka

Jak ocalić życie ebook

Carter Eva

4,1

Opis

Nigdy nie wiesz, co to znaczy naprawdę kogoś ocalić.

Kerry i jej najbliższy przyjaciel Tim chcą ratować ludzkie życie – teraz muszą zdać egzaminy wstępne na medycynę. Czeka ich jednak decydująca próba. Na zabawie sylwestrowej u ich szkolnego kolegi dochodzi do zatrzymania akcji serca i to wydarzenie przewraca życie całej trójki do góry nogami.

Przez niemal osiemnaście minut Joel, wschodząca gwiazda futbolu, pozostaje w stanie śmierci klinicznej. Przez niemal osiemnaście minut Kerry reanimuje człowieka, w którym od lat się podkochuje, Tim przeżywa zaś taki szok, że nie jest w stanie pomóc. I choć jeszcze o tym nie wiedzą, tych osiemnaście minut odmieni osiemnaście kolejnych lat ich życia. Okazuje się bowiem, że ocalenie komuś życia nie oznacza jeszcze szczęśliwego zakończenia.

Bohaterowie tej porywającej powieści odkrywają, co znaczy miłość, przebaczenie i odnajdywanie własnego powołania. Udowadniają też, że człowieka można odratować na wiele sposobów, a do odnalezienia sensu życia wiedzie więcej niż jedna droga.

Tę książkę czytałam do późna w nocy. Porwała moje serce, rozdarła je na strzępy, a na koniec wlała w nie otuchę.

Clare Pooley, autorka bestsellera Cała prawda o miłości

Jak ocalić życie to przebogata, przemyślnie skonstruowana, porywająca opowieść o odwadze i wielkiej miłości. Od pierwszej strony pochłonęła mnie bez reszty! Wspaniała. Ocena dziesięć na dziesięć!

Josie Silver, autorka bestsellera Jeden dzień w grudniu

Ta powieść całkowicie mnie uwiodła, istny balsam dla duszy. Piękna książka, pełna dramatyzmu, namiętności i szczerości.

Rowan Coleman, autorka Słów pamięci

Ta historia odmieni też ciebie. Wyjątkowa książka o wyjątkowych bohaterach.

Julie Cohen, autorka Drogiego maleństwa

Eva Carter postanowiła napisać Jak ocalić życie pod wpływem osobistych doświadczeń – w przeszłości z powodzeniem reanimowała swojego partnera – a także opowieści swojej matki, pielęgniarki na oddziale ratunkowym. Eva Carter to pseudonim Kate Harrison, autorki światowych bestsellerów (poradników i romansów) oraz byłej reporterki BBC. Pisarka mieszka na południowym wybrzeżu Anglii, w Brighton, uwielbia oglądać serial Chirurdzy, spacerować ze swoim psem oraz truchtać po nabrzeżu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 556

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (36 ocen)
18
8
5
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dragon_library73

Całkiem niezła

Miłość. Śmierć. I rozczarowanie. Gdyby ta książka była o połowę krótsza to bym naprawdę była nią zachwycona. Bardzo polubiłam bohaterów (Tima nie), szczególnie Kerry za pewną upartość oraz Anta za jego niezłomne trwanie przy Joelu. Bardzo spodobało mi się ukazanie tych wszystkich lat z perspektywy trzech osób - dzięki temu lepiej poznałam ich motywy działań. Jestem też bardzo mile zaskoczona, jak ważnym motywem w tym tytule jest medycyna i ratowanie życia. To nie jakiś tam poboczny wątek - książka bardzo dobitnie pokazuje z czym zmagają się nie tylko studenci medycyny ale i sami lekarze czy inne osoby ze środowiska medycznego. Szczególnie na duży plus jest zwrócenie uwagi, że ratowanie życia to nie żaden serial. Do tego na oklaski zasługuje łańcuch życia - swoisty apel autorki o to by nie bać się robić RKO. Ogółem podczas czytania czułam katastrofę w powietrzu; bardzo odczuwałam te ukryte pragnienia, zazdrość, miłość i pożądanie jakie towarzyszyły bohaterom. I to wszystko sprawia że...
20
Justyna747457

Z braku laku…

Nie cierpię postaci w tej książę. Jeden jest pasożytem żerującym na przyjaciółce, totalnym dupkiem i bucem. Druga jest matką Teresą męczennicą narodów. I trzeci totalny pechowiec jednak przechodzi ciekawa przemianę wewnętrzną. To akurat był najciekawszy wątek całej tej telenoweli. Nie jest to książka która dobrze mi się czytało. Ciagle się irytowałam na zachowanie bohaterów.
00
Weganka_i_Tajga

Dobrze spędzony czas

Niesamowita historia. Fabuła trochę przypomina serial obyczajowy z wątkami romantycznymi. Najważniejszym przesłaniem powieści jest jednak to, że każdy z nas powinien umieć teoretycznie udzielić pierwszej pomocy drugiemu człowiekowi i praktycznie zachować przy tym zimną krew.
00
Oszka84

Nie oderwiesz się od lektury

Totalnie zaskoczyła mnie ta książka. W pierwszej chwi wydaje się niepozorna, ale ten bałagan którzy tworzy wciąga nez reszty. Fascynująca historia trojga ludzi i ich dziejów na przestrzeni kilkunastu lat. Ich los splątany przez wydarzenia z boiska... Ujmująca i uderzajaca w czule punkty, pokazująca różne perspektywy. Przede wszystkim jednak porusza jakże ważny temat udzielania pierwszej pomocy i ŻYCIA
00
emiliahanna

Nie oderwiesz się od lektury

Brak słów. Suuuuper
00

Popularność




Tytuł oryginału How to Save a Life
Przekład EWA BORÓWKA
Wydawca KATARZYNA RUDZKA
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Redakcja EWA PENKSYK-KLUCZKOWSKA
Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ, JAN JAROSZUK
Projekt okładki AMI SMITHSON, Mantle Art Department
Ilustracja na okładce LAURA BEULENS
Adaptacja projektu okładki, strony tytułowe DAWID GRZELAK
Łamanie | manufaktu-ar.com
Koordynatorka produkcji PAULINA KUREK
How to Save a Life Copyright © 2021 by Eve Carter All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form Copyright © for the translation by Ewa Borówka Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2022
Warszawa 2022 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-xxxx
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 [email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Książkę dedykuję wszystkim udzielającym pierwszej pomocy, tym, którzy nie stroniąc od niebezpieczeństw, niosą pomoc najbardziej potrzebującym.

.

Łańcuch przeżycia: ogniwo pierwsze

Jak uratować komuś życie

Wyobraź sobie pomieszczenie, w którym znajduje się sto osób: może zatłoczony pub, pełen ludzi, których znasz i kochasz.

Twoi znajomi i krewni zaczynają znienacka osuwać się na podłogę, jedna osoba za drugą. Na końcu stoi wśród nich ledwie sześć czy siedem osób.

Tak wygląda zatrzymanie krążenia. Bez natychmiastowej pomocy szans na przeżycie nie ma nawet 10 procent osób.

Taka sytuacja może się zdarzyć każdemu, wszędzie.

A gdy do niej dojdzie, zaczyna się wyścig z czasem. Serce nie pompuje już krwi do mózgu i całego organizmu, pojawia się ryzyko niedotlenienia.

Jednak z pomocą kogoś takiego jak ty znacznie więcej poszkodowanych ma szansę wyjść z tego cało. Wyobraź sobie, że trzydzieścioro spośród tych drogich ci osób wstaje i się otrzepuje, dostaje od życia drugą szansę.

To nie lekarze, tylko zwyczajni ludzie, tacy jak ty i ja, jesteśmy najbliżej, gdy przychodzi najgorsze. W pracy, w parku, nawet w pubie.

Szanse na wyzdrowienie zależą od reakcji otoczenia – i tu zaczyna się twoja rola.

Na tym polega łańcuch przeżycia. A zadanie pierwszego ogniwa jest zarazem najprostsze i najważniejsze.

Wystarczy się zorientować, że doszło do zatrzymania krążenia, i wezwać pomoc.

1. Jeśli widzisz, że ktoś nie reaguje i nie oddycha normalnie, zadzwoń pod numer 112 lub 999. Liczy się każda sekunda.

Rozdział 1: Kerry

31 grudnia 1999

Sześć minut. Do pocałunku zostało mi sześć minut.

Teraz już niecałe trzysta sześćdziesiąt sekund, jeśli nie chcę zakończyć kolejnego roku – umówmy się, całego tysiąclecia – jako jedyna siedemnastolatka w Brighton, która nigdy się z nikim nie całowała.

Większość dziewczyn z szóstej klasy zdążyła już pójść na całość. Znać to po ich ruchach, gdy tańczą jak szalone na kamienistej plaży, chwiejne, gdy grzęzną między otoczakami w butach na obcasach, i seksowne, i...

– Jak myślisz, co pierwsze szlag trafi: infrastrukturę energetyczną czy kontrolę ruchu lotniczego? – pyta Tim i podaje mi puszkę cydru Diamond White.

Podnoszę ją do ust, ale zostało tylko trochę piany o jabłkowym aromacie. Patrzę na niebo.

– Lepiej się tak nie jaraj tą myślą o Armagedonie.

Uśmiecha się.

– Czasem żałuję, że nic się nie dzieje, co ci poradzę.

Nie ty jeden.

– Nic się nie martw, niedługo i my się doczekamy.

O tej porze w grudniu przyszłego roku będę studiować na uniwerku w Manchesterze. I choć teraz wydaje mi się to niemożliwe, do tego czasu będę już miała za sobą pocałunek – i oby znacznie więcej. Ale jeśli chodzi o rok dwutysięczny, to nie perspektywa utraty dziewictwa najbardziej mnie cieszy. Za rok będę się kształcić na lekarkę. Przy odrobinie szczęścia i przy odpowiednich pytaniach na egzaminie z fizyki Tim będzie robił to samo.

– Chyba że pluskwa milenijna zetrze nas z powierzchni ziemi. – Zerka na swojego swatcha. – Za pięć minut. Za moment katastrofa, aż człowiek ma ochotę trochę poszaleć.

Szaleństwo do Tima pasuje jak pięść do nosa, ale teraz ma on nietypowo roziskrzone spojrzenie; w oczach odbijają mu się ogniska, przy których rozsiedli się hipisi. Z tym że to nie tylko płomienie. Na twarzy maluje mu się coś jeszcze, jakieś przejęcie...

Szlag.

Zaraz mnie pocałuje.

Tylko nie to.

Może nie byłoby tak naj, najgorzej, gdybyśmy to zrobili na osobności. Ćwiczyliśmy na sobie zakładanie temblaków z chusty oraz opatrunków na poparzenia, czemu więc nie poćwiczyć pocałunków? Kiedy naprawdę do tego dojdzie, oboje chcemy być przygotowani. Praktyka czyni mistrza.

Tylko że on chyba nie traktuje tego jako ćwiczenia...

Odsuwam się, zrywam kontakt wzrokowy i patrzę ponad jego ramieniem na Joela, który kopie z kumplami piłkę na trawniku oświetlonym ciągnącymi się wzdłuż promenady latarniami z epoki wiktoriańskiej. Mróz ściął ziemię jak beton, ale chłopakom chyba to nie przeszkadza. Próbują za wszelką cenę przegonić Joela, choć wiedzą, że to próżne starania.

Joel porusza się dwa razy szybciej niż pozostali, z piłką niemal przyrośniętą do stopy. Chodził do klasy ze mną i Timem, ale my zdecydowaliśmy się na zdawanie egzaminów A levels, a on podpisał kontrakt z klubem Dolphins FC. Jeden na milion. Każdy chce być jak on albo obracać się w jego towarzystwie, nie wyłączając mnie. Zdaje się, że Tim jest jedyną znaną mi osobą, której w żaden sposób nie zależy na względach Joela.

– Może trzeba zwalić winę na pogan, no wiesz, za to, że wyznaczyli koniec roku w grudniu. – Tim zaczyna nowy wykład. Spływa to po mnie jak po kaczce. – Albo czekaj, to chyba byli Rzymianie.

– Możliwe – odpowiadam i znów się odsuwam. Tim potrzebuje czytelnych komunikatów: należy do najinteligentniejszych uczniów, ale potrafi być też najbardziej tępy i nie mogę dopuścić, by doszedł do wniosku, że pocałowanie mnie to dobry pomysł.

Pocałuj mnie.

Wyobrażam sobie, że mówię to Joelowi. Na krótką chwilę dopuszczam myśl, że zamiast zaśmiać mi się w twarz, robi to, o co proszę.

Tymczasem na trawniku Ant próbuje niezdarnie zablokować Joela, ale potyka się o własne wielkie stopy, a Joel przeskakuje przez nogi najlepszego kumpla i strzela kolejnego gola.

Piłka wpada między dwie bluzy Gapa, które udają słupki.

Sześć zero dla Joela. Liczyłam.

– Tylko czemu nie wybrali na przykład dnia przesilenia letniego? – Na górnej wardze Tima osiadła drobina cydrowej piany, mam ochotę się przysunąć i ją zetrzeć. Tylko że... co, jeśli weźmie to za flirt?

Najchętniej cofnęłabym się do czasów, gdy mieliśmy po siedem lat: ganialiśmy z jego ogrodu do mojego i co wtorek sprawdzaliśmy sobie nawzajem parametry życiowe podczas zbiórek skautów. Nie znoszę naszych obecnych wcieleń: Tim rechocze z moich nieśmiesznych żartów i zerka na mnie z ukosa, jakby dopiero co odkrył, że jestem dziewczyną.

– W porze przesilenia byłyby lepsze imprezy. Składanie dziewoi w ofierze, pieczenie świń na wolnym ogniu. Albo odwrotnie.

Dalej peroruje, a ja nie mogę usiedzieć na miejscu. Wyobrażam sobie, że wstaję i odchodzę. Zrzucam buty, swoje shellys na obcasie, idę w stronę trawnika, a oszronione źdźbła trawy kłują mnie przez rajstopy.

W tej alternatywnej rzeczywistości doskakuję do piłki rączo niczym Bambi, po czym strzelam gola. Joel otacza mnie ramionami w triumfalnym uścisku.

A zdumionej moją śmiałością Louise Norman opada szczęka, skuta od niedawna aparatem ortodontycznym, ale niestety niezadrutowana na amen.

Moją śmiałością i moją gracją.

W sumie zadowoliłabym się tym, że kogoś zaskakuję. Zostaję zauważona. W szkole, w domu, tutaj. Gdziekolwiek.

Kątem oka widzę, jak Joel biegnie. A potem pada.

Nie potyka się, nie wyciąga ręki, żeby złapać równowagę albo zamortyzować upadek. Zwyczajnie upada twarzą do ziemi, na wyprostowanych nogach. Wykłada się jak długi.

Pozostali grają dalej: Gruby Matt przechwytuje niemrawo piłkę i ze zwycięskim okrzykiem kieruje ją w stronę porzuconej bramki.

Czekam, aż Joel wstanie. Co on kombinuje? Nie jest takim jajcarzem jak Ant i nie wierzę, że celowo upadł tak niezgrabnie i zaryzykował kontuzję. W ostatnim roku szkolnym, nim dostał swoją wielką szansę w Dolphins, był chyba jedyną osobą w szkole, która nie piła ani nie paliła. Nawet dzisiaj ograniczył się do soku pomarańczowego...

Ant obraca się na pięcie i woła:

– No weź, Joel, ty debilu!

Podbiega do kumpla i trąca go swoim wielkim czarnym butem. Raz. Drugi. Za trzecim razem w zasadzie wymierza kopniaka.

Joel ani drgnie.

I nagle, jak rażona gromem, już wiem. Upuszczam puszkę po cydrze – Tim dalej ględzi o pogańskich korzeniach obrzędów chrześcijańskich – i choć zamierzam tam po prostu podejść, moje nogi robią, co im się podoba.

Biegnę przez trawnik i przeklinam się za ten oczywisty zryw, ale nic na to nie poradzę. Podkochuję się w nim skrycie od niemal siedmiu lat i teraz wszystko wyjdzie na jaw.

Przyspieszam. Już niedaleko.

Joel leży tak nieruchomo, że zapiera mi dech w piersiach. Pozostali chłopcy stoją wokół niego i krzyczą, żeby wstawał. Ant marszczy brwi i gdy wchodzę w ich krąg, nasze spojrzenia się krzyżują. Przygotowuję się na drwiny – Ant dokucza mi od początku szkoły – ale w jego oczach widzę tylko panikę.

– Co mu się stało? – pyta.

– Jaja sobie robi – odpowiada któryś z chłopaków. Ja tymczasem kucam już przy Joelu, trawa kłuje mnie w skórę goleni.

– No właśnie nie. – Mój donośny głos zbija wszystkich z tropu. – Cicho bądźcie, muszę posłuchać, sprawdzić, jak często oddycha.

O ile w ogóle.

ABC. Przez myśl przebiega mi abecadło pierwszej pomocy, odzyskuję grunt pod nogami. Przeszłam szkolenie.

Pochylam się nad twarzą Joela. Jeśli po prostu stracił przytomność, powinnam wyczuć ciepło oddechu. Ale poza słodkim zapachem soku pomarańczowego nie wyczuwam niczego.

A jak airway, udrożnienie dróg oddechowych. Odchylam mu podbródek, czując pod opuszkami lekkie ukłucie zarostu. Rozdzielam mu palcami wargi, zamiast chłopaka, który mi się podoba, widzę w nim teraz elementy układanki, które muszę poskładać w całość. Gardło wygląda na drożne. Powinien oddychać.

– Ant. Musimy go obrócić na plecy.

Joel jest ciężki. Bezwładny wydaje się jeszcze cięższy. Ale gdy się z nim mocujemy, czuję, jak przybywa mi sił. Joel leży przez chwilę na boku, po czym z nieprzyjemnym plaśnięciem opada na plecy.

– Ostrożnie! – mówi Gruby Matt. – Każda jego noga jest ubezpieczona na dziesięć tysiaków.

Jeśli nie żyje, to i tak są nic niewarte.

B jak breathing, sprawdzenie oddechu. Klatka piersiowa się nie porusza. Nic się nie porusza. Czas zwolnił, ale ja rozumuję szybko i klarownie jak nigdy.

Zadzieram głowę.

– Niech któryś leci do telefonu i zadzwoni pod 999. Trzeba powiedzieć, że nie oddycha i muszą szybko przyjechać.

Pięciu chłopaków stoi z rozdziawionymi ustami, jakbym przemawiała do nich w obcym języku.

– Paddy, leć.

Wzrusza ramionami i kopie ziemię czubkiem buta, jakby nie wiedział, czy mnie posłuchać i zaryzykować, że będą się z niego napieprzać przez najbliższy rok.

– Serio mówię. Leć! – Wracam do pracy: układam długie, szczupłe ręce Joela wzdłuż jego ciała. – Biegiem! Matt, ty stań przy drodze i spróbuj zatrzymać jakiś radiowóz.

Robią, co im każę, choć nikt z nas nie może w to uwierzyć.

– Tim! – wołam.

Tim przepycha się do przodu. Podciągam Joelowi bluzę, żeby odsłonić klatkę piersiową, i czekam, aż Tim przyklęknie przy mnie i przejmie pałeczkę. Podczas ćwiczeń zawsze pierwszy wkraczał do akcji.

Ale gdy teraz podnoszę wzrok, widzę, że na mnie nie patrzy. Nie mam czasu się zastanawiać dlaczego.

C jak... circulation, kontrola oznak krążenia.

Czy ja naprawdę muszę to robić?

Nikogo innego nie ma.

– Każ im się cofnąć – mówię Antowi i przysuwam się bliżej Joela, dotykam teraz kolanami jego ręki.

Ciemnozłotą skórę pokrywa warstewka potu. Próbuję odnaleźć właściwe miejsce między żebrami; na tle jego rozłożystej klatki piersiowej moje blade dłonie wyglądają, jakby należały do dziewczynki, do tego paznokcie mam ogryzione i nierówne.

Dopadają mnie wątpliwości. To niemożliwe, że on umiera. Lada chwila usiądzie jak rażony prądem. Zaśmieje mi się w twarz. Już na zawsze zostanę idiotką, która dała się nabrać na podpuchę Joela.

Ale gdy zerkam niżej, w okolicach krocza dostrzegam ciemną plamę. A potem wyczuwam ostrą woń moczu i wiem już, że to nie żarty.

– Ant, tu nie ma nic do oglądania. Proszę, każ im się odsunąć.

– Ej, cofnijcie się. Zróbcie jej trochę miejsca.

Kładę prawą dłoń na lewej i uciskam po raz pierwszy.

Nie. Zbyt ostrożnie. Gumowy manekin zawsze żwawo podrygiwał, tymczasem żebra i mięśnie Joela stawiają mi opór.

Uciskam jeszcze raz, mocniej. Nie ma w tym nic żwawego, trzeba brutalniej.

Za trzecim razem chyba się udaje. Robię to, czego mnie uczono: odliczam na głos i dostrajam się do tego, co słyszę.

– Raz i dwa, i trzy, i cztery, i pięć, i sześć, i...

Odpowiednio szybkiego rytmu uczono nas na przykładzie tradycyjnej dziecięcej piosenki o słonicy Nelly, ale teraz tempo rymowanki nie pasuje. Nie nadążam. Prowadzący nasz kurs żartownisie z organizacji St John Ambulance Cadets licytowali się czasem, kto wymyśli najbardziej niestosowną piosenkę.

Stayin’ Alive.

Dla zachowania rytmu powtarzam sobie w głowie tekst, ale jest tak nie na miejscu, że aż mnie mdli. Chyba mam za słabe ręce, przywrócenie krążenia w wysportowanym ciele Joela wymaga znacznie gwałtowniejszych ruchów. Czy właśnie słyszałam chrupnięcie żebra? Ale będzie poobijany, kiedy się ocknie.

Jeśli się ocknie.

To nie film. W życiu mało kto wychodzi z tego cało.

Another One Bites the Dust.

Ale ten tekst jest jeszcze okropniejszy.

Czternaście, piętnaście, szesnaście, siedemnaście...

Dociera do mnie, że wstrzymywałam oddech. Próbuję nabrać jak najwięcej powietrza, żeby przekazać je Joelowi.

Dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć, trzydzieści.

Odchylam mu głowę, skórę na szyi ma napiętą i jeszcze ciepłą. Zatykam mu mocno nos, żeby nie ulotnił się drogocenny tlen, tak jak mnie uczono na fantomie Resusci Annie.

Opuszczam głowę. Przytykam szczelnie wargi do jego ust.

Gdzieś niedaleko słyszę radosny okrzyk, a potem wielką wrzawę. Gdzieś w mieście strzelają fajerwerki.

Rok dwutysięczny.

Czuję posmak soku pomarańczowego. Patrzę na lewo, na ciało Joela, i czekam, aż jego pierś się uniesie, a płuca napełnią powietrzem.

I modlę się – choć nieraz dyskutowaliśmy o tym z Timem i nie jesteśmy pewni, czy Bóg w ogóle istnieje – żeby ta moja strasznie nieudolna próba jakimś cudem okazała się wystarczająca.

Rozdział 2: Tim

1 stycznia 2000

Nie mogę się ruszyć.

Patrzę na klęczącą przy Joelu Kerry i wiem, że mnie potrzebuje, oboje mnie potrzebują, ale naprawdę nie mogę się ruszyć.

Tylko bez paniki. Dokonać oceny sytuacji: zagrożenie? Nie ma. Reakcja na bodźce?

Reaguję, oddycham, nie jestem ranny. Ale za cholerę nie mogę się ruszyć.

Co się ze mną dzieje?

To nie omdlenie, bo gdybym stracił przytomność, leżałbym obok Joela, a ja dalej stoję.

Wszystko wokół biegnie swoim trybem, tak samo jak przed północą. Światła sygnalizacji zmieniają się w tej samej kolejności, w klubach dudni muzyka, niebo jest nadal wolne od płonących szczątków samolotów. I to tyle, jeśli chodzi o Armagedon...

Kerry robi Joelowi RKO.

A ja ani drgnę.

Dlaczego? Rusz głową, Tim.

Oznaki, objawy. To nie jest całkowity paraliż, bo mogę oddychać i przełykać, poza tym czuję swoje ciało, od opuszków po czubek palców u stóp. Czyli to raczej nie wylew ani uraz kręgosłupa...

Pluskwa milenijna miała spowodować Armagedon, tymczasem awarii uległem ja.

To ja powinienem uciskać klatkę piersiową i wykonywać sztuczne oddychanie. Kerry może i lepiej się uczy, ale w konkurencjach związanych z pierwszą pomocą zawsze ją wyprzedzałem. Jest zbyt impulsywna, a to może prowadzić do katastrofalnych błędów, ja zaś analizuję dane chłodno i sprawnie. To dlatego ona staje niżej na podium. Ja dotarłem w zawodach do etapu ogólnokrajowego.

Ale ciało odmawia mi posłuszeństwa, nogi mam jak z ołowiu. To jak koszmarny sen. Pod pachami i w kroku czuję kłujące kropelki potu. I coś mi tu śmierdzi. Zlałem się w gacie czy fetor dochodzi od Joela?

Nawet gdy próbuję otworzyć usta, wezwać pomoc, nie mogę rozewrzeć zaciśniętej szczęki.

Ale może i dobrze. Nie skupię na sobie uwagi, nikt nie zobaczy, że tak zamarłem, a zwłaszcza Kerry. Zresztą nie można jej przeszkadzać. Od tego, co robi, nie ma teraz nic ważniejszego.

Rozdział 3: Kerry

Przygotowuję się do kolejnych oddechów ratowniczych, tymczasem z ust Joela dochodzi okropny charkot. Bardziej zwierzęcy niż ludzki.

– Joel, Joel, jesteś? Słyszysz mnie?

Przerywam uciskanie z nadzieją, że płuca same napełnią się powietrzem, a on otworzy oczy i mnie odepchnie.

Nic z tego.

Przypominam sobie słowa instruktorki ratownictwa: „Oddech agonalny to znak, że mózg umiera z niedotlenienia”.

Wracam do uciskania piersi.

Dobiega mnie płacz jakichś dziewczyn. W głębi promenady śpiewają i bębnią hipisi, a niebo zasłaniają nadal kolorowe iskry fajerwerków.

Chyba że sprawdziły się przewidywania Tima i z nieba naprawdę spadają samoloty.

– Co ta Kerry mu robi? Ma się już za lekarkę czy co? – Słyszę sepleniący głos Louise Norman.

– Nie żyje? – pyta inna dziewczyna.

– Przestań bredzić – odpowiada Ant. – Dopiero co ganiał za piłką. Pewnie, że żyje.

Tyle że Ant może być w błędzie. Joel nie wygląda na martwego, przynajmniej na razie. Ale o ile się nie mylę, ustała u niego akcja serca, co oznacza, że krew w jego żyłach płynie tylko dzięki moim rękom, a moje oddechy to dla niego jedyne źródło tlenu.

To stanowczo za mało.

Nie słyszę sygnału karetki, ale trawa wokół mnie mieni się kolorami: błękit, pomarańcz, błękit, pomarańcz. Migające światło wybija mnie z rytmu, zaburza tempo, wracam więc do nucenia rymowanki i uciskam, uciskam, uciskam...

Pierwszy raz czuję, że opadam z sił. Gdy po trzydziestu uciśnięciach nachylam się nad Joelem, żeby kontynuować oddechy ratownicze, dociera do mnie, że teraz mój własny oddech jest urywany. Ale zmęczenie to żadna wymówka.

Znów przytykam wargi do ust Joela. Wydech. Coś sobie uroiłam czy jego twarz jest chłodniejsza?

– Kerry. Słuchaj. Po oddechach przejmę masaż.

Gdzieś ty się podziewał, do cholery?

Nie podnoszę wzroku. Nie mogę przerwać cyklu. Liczy się każda sekunda.

Po drugim oddechu dźwigam głowę, Tim przyklęka obok, nasze ciała stykają się na chwilę.

I on wygląda na zaskoczonego tym, ile wysiłku wymaga uciskanie klatki piersiowej. Uciska raz. Za słabo. Czyżbym popełniła błąd, wpuszczając go na swoje miejsce?

Uciska drugi raz.

– Dobra, chłopaki, przepuście nas. – Męski głos, wyraźnie zmęczony życiem. Kątem oka dostrzegam limonkowy blask fluorescencyjnej kamizelki. To chyba ratownik, oby.

– Co my tu mamy? Golnął jednego za dużo w Nowy Rok czy...? – Ratownik urywa raptownie. Patrzę na jego ściągnięte brwi, już rozumie. – Jeff! – krzyczy. – Chyba enzetka! Dawaj defibrylator!

Wie.

– Dobra, kolego – odzywa się do Tima. – Świetna robota. Jesteś po kursie, co?

Tim nie odpowiada, więc odpowiadam za niego.

– Szkoli się w St John... Ja też... Pacjent... wydaje nam się, że doszło do zatrzymania krążenia. – Głos mam zdyszany jak po biegu przełajowym. – Upadł... – Przypominam sobie fajerwerki. – Jakoś tuż przed północą. Stosujemy... dwa oddechy ratownicze na każde... trzydzieści uciśnięć.

Ratownik kiwa głową.

– Dobrze, kotku, odsuń się teraz, żebyśmy mogli zrobić swoje.

Nie mam już siły się ruszać.

– Pacjent ma na imię Joel. – Tim odzyskał głos i próbuje naśladować spokojny ton ratownika. – Ma siedemnaście lat. Czeka go kariera piłkarza w Dolphins. Albo czekała.

Mężczyzna się wzdryga.

– Dobra. Ja jestem Roger, a ty?

– Tim.

– Okej, Tim. Zmienię cię po piętnastu uciśnięciach. Mój kolega Jeff już niesie defibrylator. Spisałeś się na medal.

Wciska się między mnie a Tima i rzuca mi zniecierpliwione spojrzenie. Odsuwam się niemrawo, a ratownik zastępuje Tima, który sprawia wrażenie zszokowanego, choć RKO w jego wykonaniu trwała może minutę. W moim co najmniej dziesięć.

Ktoś łapie mnie za rękę, podnosi, pomaga złapać równowagę.

– Wyjdzie z tego? – Dłoń Anta jest silna, ale głos brzmi słabiutko. – Kerry?

Dziwię się, że po latach obrzucania mnie paskudnymi wyzwiskami pamięta moje imię.

– Mam nadzieję.

Ant opuścił rękę, ale nadal na mnie patrzy.

– Co ty mu robiłaś? Czułem się jak aktor Na sygnale.

– To... – Sama jeszcze nie dowierzam, że tak zareagowałam. – Podtrzymywałam krążenie krwi. Żeby dostarczyć mózgowi tlen.

Ant kiwa głową.

– Pacjenci w telewizji się budzą. Dlaczego on się nie wybudził?

Czuję, jak trzęsą mi się ręce. Ratownik kontynuuje RKO. Drugi członek zespołu ratunkowego podbiega do bezwładnego ciała Joela z dużą torbą.

– Sama resuscytacja krążeniowo-oddechowa nikogo nie wybudzi. – Tim ociera dłonie o dżinsy. – Muszą użyć defibrylatora, żeby za pomocą wstrząsów narzucić sercu prawidłowy rytm.

Nie sądzę, żeby Ant zrozumiał odpowiedź Tima.

– Niech wszyscy się odsuną! – woła jeden z ratowników.

– Nie słyszycie? – krzyczy Tim, rozpędzając towarzystwo.

– Skąd wiedziałaś, jak to się robi? – pyta Ant i kręci głową.

– Uczę się udzielania pierwszej pomocy. Tak hobbistycznie. Tim też.

– Nieźle pokręcone hobby.

Krąg wokół Joela się przerzedził i przesuwam się trochę, żeby znów go zobaczyć. Dobiega mnie dźwięk pikania, a po chwili odzywa się przetworzony kobiecy głos: „Trwa analiza rytmu serca. Wskazana defibrylacja. Proszę się odsunąć”.

Nie sposób nie patrzeć. Czy defibrylacja pomoże? A jeśli nie, to czy to moja wina?

Pod wpływem wstrząsu ciało Joela wygina się w łuk. Ile to tysięcy woltów? Mówili nam na kursie. Wystarczająco dużo, żeby poruszyć to, co nieruchome. Joel opada z powrotem na trawę, a ja wstrzymuję oddech.

„Trwa analiza rytmu serca”.

„Wskazana defibrylacja”.

Nie pomogło. Joel jest nadal martwy.

Dopiero teraz słyszę syreny. Pewnie rozbrzmiewały już wcześniej, ale byłam tak przejęta, że ich nie słyszałam. Radiowóz i drugi ambulans wjeżdżają na chodnik i suną po trawie w naszą stronę.

„Proszę się odsunąć”.

Kilku chłopaków w odruchowej reakcji na widok policjantów kryje puszki pod kurtkami i odchodzi powolnym krokiem.

Ciało Joela po raz drugi wygina się i opada.

Wstrzymuję oddech.

„Trwa analiza rytmu serca”.

– Mamy tętno – woła jeden z ratowników.

Ant wytrzeszcza oczy.

– Wyjdzie z tego?

Jest osiemnaście minut po północy: tak długo mózg i cały organizm Joela pozbawione były tlenu. Nawet jeśli jego ciało reaguje, to, co zrobiłam, prawdopodobnie nie wystarczy.

Ant wpatruje się we mnie rozgorączkowanym wzrokiem.

– Jeśli mają tętno, to znaczy, że mu bije serce, nie?

Załoga drugiej karetki rozkłada na trawie sprzęt jak w miniszpitalu polowym. Podchodzimy z Antem do Tima rozmawiającego z policjantką i policjantem, a oni na nasz widok marszczą brwi.

– Nie zbliżaj się, kolego – ostrzega policjant.

– To najlepszy kumpel pacjenta – mówi Tim policjantce, szczupłej kobiecie ze sterczącymi spod czapki siwymi włosami. Jej kolega ma wydatny brzuch, a jego twarz lśni od potu, jakby zmęczyło go samo wyjście z radiowozu.

A jednak to Joel – najbardziej wysportowany z moich znajomych – leży teraz na zmarzniętej ziemi.

Policjantka prowadzi nas do radiowozu, ale Tim się ociąga. Na jego twarzy widzę determinację; zdaje się, że liczy na miejsce w karetce.

Niech mu będzie.

– Założę się, że nie jechałaś jeszcze suką – mówi Ant, gdy wsiadamy do radiowozu.

Uśmiecham się słabo; próbuje zatrzeć wspomnienie o tym, co zrobiłam, co widział.

– Takiego obrotu sprawy się dzisiaj na pewno nie spodziewałam.

Chyba całe wieki temu byłam tą dziewczyną, która przejmuje się, czy Tim ją pocałuje.

– Pojedziemy za ambulansem – mówi policjantka. Wyglądamy przez okna, widzimy grupkę zataczających się kobiet w krótkich futerkach i letnich szpilkach. Przypominają obsadę rewii. Za nimi rozmazują się światła Palace Pier i wtedy dociera do mnie, że płaczę. Tylko dlaczego?

Dla Joela jestem nikim. Ledwie mnie dostrzega, choć od pięciu lat wracamy ze szkoły tą samą drogą. A mimo wszystko chcę być w szpitalu, gdy się ocknie.

Jeśli się ocknie.

Rozdział 4: Tim

Ludzie oddają cześć bohaterom, tymczasem wszystko sprowadza się do ciała migdałowatego. Sądzimy, że podejmujemy racjonalne decyzje, ale to ten ukryty głęboko w mózgu zlepek komórek określa, czy jesteśmy odważni, czy tchórzliwy, czy walczymy, czy zamieramy.

No więc to nie ja zawiniłem. Prawda?

– Dobrze się czujesz, Tim? – pyta Jeff czy tam Roger. Już dwa razy mi się przedstawiał, ale jakoś nie zajarzyłem, a plakietki nie widzę. Jeff czy tam Roger siedzi z Joelem z tyłu. – Zrobiłeś dla swojego kumpla wielką rzecz. Dzięki tobie ma możliwie największe szanse.

– No wiem.

No przecież wiem, że wskutek nagłego zatrzymania krążenia w warunkach nieszpitalnych przeżywa mniej niż jeden pacjent na dziesięciu. Czy Joel będzie szczęściarzem?

– A ta dziewczyna, która się tam kręciła? Chodzą ze sobą?

Kerry. Czym wyróżnia się akurat jej ciało migdałowate, skoro zareagowała, gdy ja zamarłem? Zawsze była bardziej impulsywna niż ja, ale mimo to oboje powinniśmy być gotowi.

– Nie, zupełnie nie jego typ. Kerry i ja... się przyjaźnimy. Uczymy się ratownictwa i chcemy zdawać na medycynę.

– Przyszli lekarze, hm? Przynajmniej nie boisz się działać, kiedy trzeba, czego nie można powiedzieć o wielu innych.

Ze stanu paraliżu wyrwał mnie sygnał karetki. Kerry musiała być już wykończona, uciskała coraz mniej efektywnie, a to zmniejszało szanse Joela na przeżycie. Dla jego dobra najlepiej było się zmienić. Kiedy zastąpiłem Kerry, wniosłem świeżą energię.

Kogo ja oszukuję? Nawaliłem. Nie sprawdziłem się.

Skręcamy w lewo i Jeff czy Roger wciska pedał gazu.

– Co z nim, Roger? – woła przez ramię kierowca. Jeff, muszę zapamiętać.

– Stabilnie. Trzyma się.

Szkoda, że nie mogę siedzieć z tyłu przy Joelu, tam, gdzie znajduje się wszystko, co potrzebne do ratowania życia: starannie posegregowane, gotowe do użycia. Po nieznośnie chaotycznych wydarzeniach na bulwarze najbardziej teraz pragnę ładu.

– Wiesz co, bez względu na wszystko... – odzywa się kierowca i zerka na mnie przelotnie. – Bez względu na to, co się z chłopakiem stanie, nie możesz czuć się winny. Musisz sobie powtarzać: „Zrobiłem krok. Wszyscy wokół stali i się gapili, a tylko ja jeden podjąłem próbę”.

Już otwieram usta, żeby się przyznać do paraliżu, opowiedzieć o tych żenujących minutach, w których zostawiłem Kerry samą. Ten człowiek da mi rozgrzeszenie, pocieszy, że nieważne, kto reanimował, ważne, że w ogóle.

Może moja nieudolność pomogłaby nawet mamie pogodzić się z tym, że kariera lekarza mnie przerasta. Mama nie przyjmuje do wiadomości, że moje podanie odrzuciły trzy z czterech uczelni medycznych. „Jedna w zupełności wystarczy, Tim”.

– Tim...? Obiecasz mi to? – ciągnie kierowca.

Gdy próbuję dobrać słowa, żeby wyjaśnić, co się naprawdę stało, widzę przed oczami twarz matki.

Ona się nie może dowiedzieć, jaki ze mnie żałosny pierdoła, to by ją zabiło.

Następnym razem stanę na wysokości zadania.

Zamykam usta.

Przed nami światła SOR-u. Ten szpital to dla Joela jedyna szansa na powrót do żywych. Oraz moja jedyna nadzieja na to, by zostać lekarzem. Mam pewność, że dostanę się na rozmowę kwalifikacyjną na uczelni medycznej w rodzinnym mieście, ponieważ jestem opiekunem mamy.

To jest od zawsze mój cel, a jej największe pragnienie. Matka zna mnie lepiej niż ktokolwiek inny na świecie, może poza Kerry, i skoro wierzy, że mi się uda, to i ja powinienem w to uwierzyć.

Jeśli tego nie zrobię, z pewnością nigdy mi nie wybaczy.

Dzisiejsze zdarzenia muszę potraktować jako nauczkę. Przy następnej okazji pokonam ciało migdałowate. Wyciągnę wnioski. Zresztą w końcu zareagowałem. O tym mogę opowiedzieć na rozmowie, obrócić to na swoją korzyść, powołując się na umiejętność myślenia strategicznego. To pięcioletnie studia, a nie kilka minut niezdecydowania uczynią ze mnie lekarza, bo przecież jestem do tego stworzony.

– Obiecuję, Roger.

– Jeff – prostuje. – Tak czy siak myślę, że można ci wybaczyć.

Rozdział 5: Kerry

Oddział ratunkowy zieje pustką. Niepokój, który towarzyszył mi na tylnym siedzeniu radiowozu, przemienia się w prawdziwą panikę.

Gdzie jest Joel?

– Halo! Jest tu kto?

Dłonie i ręce bolą mnie i mrowią z wysiłku, gorsza jednak jest bezsilność. Jeszcze za mało zdziałałam.

Łomoczę w okienko rejestracji, ale nikt się nie pojawia. Walę ponownie, jest mi wszystko jedno, czy stłukę to szkło. Wtedy przynajmniej ktoś przyjdzie. Policjantka delikatnie odsuwa moją rękę od szyby.

– Jeszcze tylko brakuje, żebyś się skaleczyła, co? Nikogo nie ma, bo to cisza przed burzą. Twój kolega miał szczęście, że zdążył przed ofiarami sylwestrowych bijatyk.

Szczęście.

Policjantka idzie poszukać kogoś poinformowanego. W poczekalni siedzi kilku meneli, podają sobie puszki z piwem i niestosownie głośno rechoczą.

Nigdy wcześniej nie bałam się SOR-u. A wprost przeciwnie: z powodu różnych perypetii byłam tu trzykrotnie i z każdą wizytą coraz bardziej pociągała mnie tutejsza krzątanina.

O swoich doświadczeniach z perspektywy pacjentki wspomniałam nawet podczas jednej z rozmów kwalifikacyjnych na medycynę. Za pierwszym razem spadłam z drzewa w ogrodzie Tima, ostrzegał, żebym się nie wspinała za wysoko, ale nie słuchałam. Spadłam na rękę, ból był nie do opisania.

Kiedy dotarłam do szpitala i przewieźli mnie przez te wahadłowe dwuskrzydłowe drzwi, młoda kobieta – chyba najmniej doświadczona z rezydentek – rzuciła na mnie okiem, położyła dłonie na moim ciele i ostrzegła, że pierwsze trzy sekundy będą koszmarne, ale potem wszystko wróci do normy.

Powiedziałam członkom komisji:

– Miała rację. Wiedziała, co robić, jakby miała czarodziejską różdżkę. Też bym chciała tak pomagać ludziom.

– Kerry?

Podnoszę wzrok i widzę idących w moją stronę Tima i Anta. Lumpy patrzą na nas, gotowi się wtrącić, jeśli wepchniemy się do kolejki. Tim bierze mnie w ramiona, a ja się odsuwam, bo przypominam sobie niedoszły pocałunek.

– Powiedzieli, że możemy skorzystać z poczekalni dla krewnych, tam jest spokojniej.

I bardziej klaustrofobicznie: dwa przeciwległe rzędy po pięć krzeseł. Siadam obok Anta, który przestał w końcu trajkotać o wszystkim i o niczym.

Naprzeciw nas sadowi się Tim.

– Zabrali go na reanimację. W karetce był w stabilnym stanie. Kerry i ja pomogliśmy utrzymać go przy życiu, a teraz wszystko w rękach lekarzy.

– Ocknął się już? – pyta Ant.

Wymieniamy z Timem spojrzenia.

– Prawdopodobnie ocknie się dopiero za jakiś czas – wyjaśnia Tim.

O ile w ogóle.

– Może z nim pogadam, wiecie, jak na filmach. – Ant rusza w stronę drzwi. – Ma ktoś walkmana? Joel nienawidzi Westlife, puszczę mu Flying without Wings czy coś w ten deseń, to go na bank obudzi.

Tim zagradza mu drogę.

– Nie obudzi, bo lekarze go uśpili, żeby zrobić badania, sprawdzić, co spowodowało te problemy z sercem.

Chcę jakoś pocieszyć Anta, ale mam pustkę w głowie.

– Ręce ci się trzęsą – zauważa Ant.

Spuszczam wzrok. Rzeczywiście. Zaciskam je na okrytych cekinową sukienką kolanach, ale to nie pomaga. Ant chwyta mnie za dłonie, żeby pohamować drżenie.

– Joel Greenaway? Gdzie jesteś?

Głos dobiega z korytarza. Wychodzimy z powrotem do głównej poczekalni, gdzie Gruby Matt szarpie się z policjantem.

– Matt, tu jesteśmy. – Ant podchodzi do kumpla, obejmuje go i poklepuje po plecach, aż dźwięk niesie się po korytarzu. Ant ma łzy w oczach, ale zaraz wyciera je ukradkiem, markując przeczesywanie palcami włosów. – Jest z tobą tata Joela?

Gruby Matt kręci głową. Nie jest już nawet gruby, raczej krzepki i umięśniony. Ksywka chyba przylgnęła do niego na dobre i już zawsze będzie przypominać o tym, że jakoś przed piętnastym rokiem życia na krótko się zaokrąglił.

– Lekarze zabrali go prosto do Joela.

– No to chyba dobrze, co nie? – mówi Ant. – To czemu wyglądasz, jakbyś ducha zobaczył?

– Nie ducha. Kobietę – odpowiada Matt. – Pan Greenaway był z kobietą i to stanowczo nie była pani Greenaway. Policjant bez końca walił w drzwi, a gdy tata Joela w końcu otworzył, zobaczyłem ją za jego plecami. Niewiele starsza od nas. W szlafroczku!

Ant cmoka zniecierpliwiony.

– Starczy, okej? Nikomu o tym nie mów, a już na pewno nie Joelowi. Słyszysz?

Matt wygląda na wkurzonego, że nie może opowiedzieć historii do końca. Wyłączam się, bo Tim znów zgrywa dorosłego, mądrzy się na całego, a ja czuję się nagle tak zmęczona, że mogłabym się położyć na wykładzinie i spać okrągłą dobę.

Ale nie wyjdę, dopóki się nie dowiem, czy Joel przeżył.

W miarę jak SOR zaczyna się zapełniać, narasta też zgiełk: piskliwe śmiechy, śpiew, szloch. Do szpitala dotarło dwóch kolejnych kumpli Joela i tłoczymy się teraz w mniejszej poczekalni. Jeden z kolesi pyta, co tu robię, ale Ant ucisza go ostrzegawczym spojrzeniem.

Gdzieś koło drugiej próbuję się dodzwonić z automatu do domu, ale nikt nie odbiera. Pewnie wszyscy są jeszcze na imprezie sylwestrowej na molo. Moja starsza siostra, Marilyn, próbowała i mnie tam wyciągnąć – „No chodź, poprzebieramy się i w ogóle” – a to, że usiłowała mnie skusić przebierankami, pokazuje tylko, jak słabo mnie zna.

A gdybym jednak z nimi poszła? Wstrzymuję oddech i znów czuję mrowienie dłoni. Nikt inny nie wiedziałby, co robić... poza Timem oczywiście.

Tyle że jego zmroziło. Albo ja, albo nikt.

W końcu jakaś pielęgniarka mówi nam, że nie mamy co tu siedzieć, Joela czeka długa noc, a dopuszczają do niego tylko rodzinę. Większość się zmywa, ale Ant, Tim i ja wychodzimy na dwór i choć z nagła policzkuje nas mróz, zbijamy się w grupkę pod daszkiem.

– Nie chcę jechać do domu, dopóki on tu jest – mówię.

Ant zapala papierosa.

– Możemy pojechać do knajpki moich rodziców. Jeszcze tam są, urządzali dzisiaj wielką imprezę sylwestrową.

– Mama na mnie czeka – odpowiada Tim.

– Ma taką chorobę, która nazywa się toczeń – wyjaśniam, zanim Ant nazwie go maminsynkiem. – Czasem porusza się na wózku i Tim się nią zajmuje, bo jego tata od nich odszedł.

Ant wzrusza ramionami i zaciąga się papierosem. Nawet jeśli wiedział, to się z tym nie zdradza.

Rozsuwają się szpitalne drzwi i wychodzi chwiejnym krokiem jakiś mężczyzna. Dopiero po chwili dociera do mnie, dlaczego wygląda znajomo. Kiedy Joel został wybrany przez selekcjonerów z Dolphin, w lokalnej gazecie wydrukowano jego zdjęcie z rodzicami. Wszystkie dziewczyny z naszej klasy uznały zgodnie, że tata Joela wygląda fajnie jak na starego kolesia, że Joel jest do niego bardzo podobny.

Tak, to tata Joela, tyle że przypomina teraz stulatka.

Sięga do kieszeni dżinsów, ale po wyjęciu paczki papierosów tylko się w nią wpatruje, jakby zapomniał, do czego służy.

Drzwi automatyczne zaczynają się zasuwać, ale zaraz się zatrzymują, bo pan Greenaway stanął za blisko. Sytuacja powtarza się jeszcze dwukrotnie, aż wreszcie podchodzi do niego Ant, wyjmuje mu papierosa z paczki, zapala i oddaje.

– Chodź, Graham – mówi, i to dziwne, że zwraca się po imieniu do czyjegoś ojca. Ale pan Greenaway idzie posłusznie za nim i stajemy w gromadce jak pod szkolną wiatą na rowery w czasie przerwy na lunch.

Papieros wypala się do końca, Ant go zabiera i zgniata podeszwą sportowego buta. W wyżłobieniach widzę resztki trawy z dzisiejszej rozgrywki.

– A jeśli nie przeżyje? – pyta pan Greenaway. – Jeśli Lynette nie zdąży?

Ant marszczy brwi.

– Nie wolno ci tak mówić, Graham. Nie możemy postawić na nim krzyżyka. Nie teraz. Ani nigdy. Oni tego nie zrobili. – Wskazuje Tima i mnie.

Pan Greenaway kieruje na nas spojrzenie; wcześniej chyba w ogóle nas nie widział. Na jego twarz wypływa na chwilę machinalny uśmiech i w rysach zauważam podobieństwo do Joela.

– Jesteście znajomymi Joela? – pyta ochryple.

– Oni uratowali mu życie! – obwieszcza Ant, a ja czekam, aż Tim uściśli, co się właściwie stało.

– Przeszliśmy kurs pierwszej pomocy – odpowiada tacie Joela Tim. – Tak się złożyło, że znaleźliśmy się we właściwym miejscu o właściwej porze. A teraz Joel jest już w dobrych rękach. – Gdy próbuję przechwycić jego spojrzenie, widzę, że patrzy w przestrzeń. Czy on w ogóle ma świadomość, że przemilczenie to też rodzaj kłamstwa?

– Joel się łatwo nie podda, okej? Wszystko będzie dobrze – zapewnia Ant.

Mam ochotę się odezwać, bo uważam, że nie należy dawać panu Greenawayowi fałszywej nadziei. Joel może już nie być Joelem.

Ale trzymam język za zębami. Czasem lepiej, żeby ludzie sami odkrywali prawdę.

Rozdział 6: Joel

2 stycznia 2000

Ludzie raczej nie chcą znać szczegółów wybudzania się ze śpiączki, bo mogliby zwątpić w szczęśliwe zakończenie.

Uwaga, wygadam się: przeżyłem. Według brukowców jestem „cudem milenijnym”.

Ale powstawanie z martwych nie wygląda jak na filmach. Żadnego kroczenia ku niebiańskiej światłości ani głosu oznajmiającego ckliwie: jeszcze nie przyszedł na ciebie czas. Wcale nie jest tak, że człowiek otwiera oczy i widzi przy łóżku łkających ze szczęścia bliskich, a w tle jakiś Robbie, kurwa, Williams śpiewa Angels. I żadnych ślicznych pielęgniarek ocierających pacjentowi czoło.

Jest za to koszmarne buczenie, pikanie i mrok rozpraszany czasem przez ostre światła. Cykl przebudzeń i odpłynięć. Człowiek czuje się jak w kiepskiej oldskulowej grze, w której zamiast Lary Croft dręczy go banda lekarzy zabójców.

Twierdzą, że zanim się odezwałem, budziłem się już dwa razy. Nie pamiętam tego, podobnie jak tak wielu innych rzeczy wykasowanych z pamięci.

Ale z pierwszego naprawdę świadomego przebudzenia zapamiętałem ją.

– Joel?

Początkowo jej rysy były zamazane, jakby mi napadało do oczu śniegu.

– Joel! – Teraz już krzyczała. – Nie zasypiaj już, okej? Jestem Kerry. Jestem Kerry. Kerry Smith. Ze szkoły.

Powiedziała to tak, jakby się spodziewała, że jej nie rozpoznaję albo w ogóle nie znam. Ale ja wiedziałem dużo o Kerry Smith. Kiedy mieliśmy po jedenaście czy dwanaście lat, codziennie po lekcjach śledziłem ją i tego cholernego Tima Palmera.

Czasem zamiast iść w stronę drogi dojazdowej do mojego własnego ogromnego domu z bramą na pilota i garażem na trzy samochody, zwalniałem kroku i obserwowałem Kerry. Jej dom, z wiszącymi plastikowymi doniczkami i żółtą fiestą zaparkowaną krzywo na wąskim podjeździe, wydawał mi się uosobieniem normalności. A właśnie normalności wtedy chciałem.

We wtorki i środy jej mama nie pracowała, więc witała ją w progu uściskiem i częstowała sokiem pomarańczowym. W inne dni Kerry oglądała Na sygnale albo Ostry dyżur. Raz między nią a jej siostrą rozegrała się zażarta kłótnia: za oknami fruwały poduszki, czasopisma, a nawet jaskrawoczerwony but. Przez podwójną szybę nie słyszałem, co krzyczą, ale nie minęło kilka minut, a już się pogodziły. Zazdrościłem im, choć u mnie lodówka pękała w szwach, a Sky Sports mieliśmy jako pierwsi w okolicy. Ale nie miałem się z kim kłócić.

– Joel? – powtórzyła Kerry. Za jej plecami zombie w bieli poruszali się tak bezszelestnie, że zdawali się płynąć. To piekło, niebo czy jeszcze coś innego?

– Co się stało? – Gardło miałem jak przetarte papierem ściernym. Reszty ciała nie czułem, może poza ręką, która pulsowała jak po użądleniu osy.

– Lepiej pójdę po twojego tatę, jest tuż obok, w poczekalni.

Tata tu jest? Czyli to nie przelewki.

– Twoja mama będzie jakoś po północy. Wyrywa się do domu, ale wszystkie loty z Australii były zabukowane.

Mama zrezygnuje dla mnie z programu, swojej pierwszej od lat konferansjerki na żywo? No nie, to zdecydowanie nie są przelewki.

– Która godzina?

Kerry zerknęła na ścianę nad moim łóżkiem. Próbowałem poruszyć głową, ale ani drgnęła.

– Wpół do jedenastej. Wieczorem.

Co ona wygaduje? Kiedy grałem w piłkę niedaleko West Pier, było kilka minut przed północą.

A tata? Tata jest przecież w domu, pije szampana i pewnie rucha jakąś dziewczynę, która nie jest mamą, bo mama jest na drugiej półkuli i właśnie występuje na żywo...

Zdawało mi się, że mój mózg działa wolno jak internet z modemu: nie mogę ustalić, gdzie jestem, bo obraz ładuje się piksel za pikselem.

Chciałem wyciągnąć rękę w stronę Kerry, ale coś ją powstrzymało. Jestem w szpitalu, ale dlaczego?

– Ktoś się na mnie wkurzył?

Yob czasem miał do mnie wąty dlatego, że dostałem się do drużyny czy jeżdżę fajnym autem, a może po prostu dlatego, że chciał wyjść na twardziela w oczach aktualnej dziewczyny.

Pochyliła się nade mną; policzki miała zaróżowione, ale skórę pod oczami siną, jakby nie spała od wielu dni.

– Nie. Coś ci się stało z sercem. Graliście w piłkę, pamiętasz?

– No jasne. Jak mnie wypuszczą, to załapię się jeszcze na fajerwerki?

Kerry zrobiła wielkie oczy.

– Joel... już po zawodach. Wiem, że to dla ciebie jakiś kosmos, ale jest drugi stycznia. Noc. Cały czas spałeś.

– Przez dwa dni? Przestań mnie wkręcać.

– No dobra, nie do końca spałeś, byłeś w śpiączce. Lekarze wprowadzili cię w nią, żeby ochronić twój mózg. – Rozejrzała się w poszukiwaniu ratunku. – Mogę pójść po lekarza. On ci to lepiej wyjaśni.

Ale ja już dość usłyszałem. Spróbowałem przerzucić nogi przez krawędź łóżka. Nie dotknąłem stopami ziemi, wychyliłem tylko gwałtownie tułów, a cała reszta została na miejscu.

Poczułem w zagięciu łokcia ból tak ostry, że aż zaparło mi dech. Spadałem na podłogę z metrowej wysokości i spodziewałem się, że zaboli jak cholera, bo już miałem zaryć nosem w błyszczący szary gumolit...

– Pomocy! Próbuje wstać z łóżka!

Opadli mnie zombie w białych uniformach. Wrogie plemię! Cała zgraja. Młóciłem pięściami, kopałem i gryzłem, żeby się uwolnić, ale nic nie działało jak należy; moje ręce i nogi trafiały w próżnię i...

Tata.

Zapach wyprzedził widok, woń espresso i wody Aramis, jego ciało zamortyzowało mój upadek, piersi unieruchomiły głowę, silnie ramiona złapały w uścisk, nad czaszką rozbrzmiały ciche słowa.

– Joel, Joel, Joel. – Jak hymn kibiców. – Synu, mój synku, Joel.

Odkąd skończyłem trzynaście lat, jestem silniejszy od ojca. I od tego czasu chyba go nie przytulałem. Ten uścisk tak mną wstrząsnął, że odebrał mi całą mizerną już teraz wolę walki.

Moje ciało nigdy, przenigdy mnie nie zawiodło. Przez całe życie słuchało mnie posłusznie, dzięki niemu byłem szybszy i silniejszy niż inni.

A teraz znienacka mnie zdradziło.

Rozdział 7: Kerry

5 stycznia 2000

– Czy ja mam na twarzy pastę do zębów?

Przechodzimy przez dziedziniec, Tim przygląda mi się bacznie.

– Nie, dobrze wyglądasz.

– To czemu wszyscy się na nas gapią?

Rozgląda się, jakiś gość z dziewiątej klasy akurat pokazuje mnie palcem, jakby wyrosła mi druga głowa.

– Faktycznie. Bardzo... – szuka właściwego słowa – ...osobliwe.

Ta uwaga otoczenia mnie schizuje. Choć przebywanie w pomieszczeniu po czterech dniach spędzonych w dusznym szpitalu to ostatnia rzecz, na jaką mam ochotę, w obawie przed spojrzeniami wbiegamy po schodach do zatęchłego baraku, który służy za świetlicę.

Wewnątrz jest chłodniej niż na podwórku, ale przynajmniej nie jesteśmy na widoku. Opróżniam czajnik, który stał pełny od czasu, gdy rozeszliśmy się do domów na święta, i patrzę, jak do odpływu wpadają cienkie płatki kamienia. Może to twarda woda spowodowała u Joela niewydolność serca?

Na okrągło prześladują mnie te same pytania. Czemu to spotkało właśnie jego? Czemu wtedy? Czemu akurat tam byłam? I najważniejsze: czy zawaliłam pierwszą pomoc i to dlatego Joel ma teraz przerażające ataki furii – bo nie zdołałam dostarczyć mu do mózgu wystarczającej ilości tlenu?

Jednoznacznych odpowiedzi brak; lekarze powtarzają w kółko: pożyjemy, zobaczymy.

Koncentruję się na wsypywaniu granulek kawy do dwóch kubków, zalewaniu ich wrzątkiem, dodawaniu cukru.

Gdy niosę kubki, resztki wody w czajniku zaczynają ponownie wrzeć. Charkot jest przerażająco znajomy. Serce łomocze mi w piersi i zamykam oczy, bo już wiem, co mi przypomina: Joela, który leży w agonii na trawie i łapie powietrze, a z jego otwartych ust dochodzi taki sam bulgot...

Najpierw słyszę brzęk tłuczonych kubków, a dopiero potem czuję, jak na nogach rozpryskuje mi się wrząca kawa.

– Uważaj, sieroto! – woła Tim, ale już za późno; gorący płyn przesączył się przez rajstopy i pali mi skórę.

Mimo bólu przykucam, żeby pozbierać skorupy.

– Kerry, poparzyłaś się! – Tim dopada zlewu i nalewa wody do miski do mycia naczyń. Skóra piecze, pewnie tworzą się pęcherze, ale nie przerywam zbierania.

– Jezu, Kerry, zostaw to już.

Prostuję się z odłamkami kubków w lepkich od kawy dłoniach. Tim bez ostrzeżenia przechyla miskę w moją stronę. Fala lodowatej wody zalewa mi kolana i spływa prosto do nowych martensów, które dostałam pod choinkę.

– Po cholerę to zrobiłeś? – Chlupocze mi w butach, ale poparzenia jak piekły, tak pieką.

– No bo... – Mruga powiekami, jakby nie tylko mnie zaskoczył tym zachowaniem. – Bo tak się postępuje z poparzeniami. A co, miałem stać i nic nie robić?

Mam na końcu języka pytanie: „Tak jak w sylwestra?”.

W milczeniu wymieniamy spojrzenia.

Czy mam mu wreszcie powiedzieć, jaki to był dla mnie koszmar? Jak bardzo czułam się osamotniona, gdy prowadziłam akcję ratunkową ze świadomością, że czyjeś życie jest dosłownie w moich rękach? Mam też go ochotę zapytać, dlaczego przypisuje sobie jednakowe zasługi za resuscytację, skoro wykonałam ją głównie ja.

Kawa rozlewa się w kałużę, a ja decyduję, że trzeba to powiedzieć. Tim się wzdryga, jakby wiedział, co go czeka.

– Tim, jeśli chodzi o tamtą noc...

– Proszę, Kerry. Wyciągnąłem wnioski, następnym razem będzie inaczej.

Patrzę na niego bez słowa. Trzeba ostrożniej.

– Nie ma się czego wstydzić. I to nie znaczy, że nie nadajesz się na lekarza czy coś takiego. Ale może lepiej, żebyśmy wyjaśnili sprawę, zwłaszcza że nie wiemy nawet, czy robiłam to dobrze i czy Joel odzyska pełną sprawność.

Tim wytrzeszcza oczy. Wygląda na równie wystraszonego jak na promenadzie.

– Mama nie może się dowiedzieć – szepcze. – Jeśli się dowie, co naprawdę zaszło, to się załamie. Tylko dlatego nie powiedziałem...

Rozlega się dzwonek na lekcje.

Reagujemy jak psy Pawłowa, tak jak nas wytresowano. Nasza rozmowa może poczekać.

Ruszamy w stronę klasy, sztywna od nowości cholewka ociera mi mokrą piętę. Po lekcjach znowu pomówię z Timem, zanim sprawy wymkną się spod kontroli. Rozumiem, dlaczego nie chce, żeby wiedzieli. Elaine Palmer to nie do końca ta urocza, dzielna matka, za jaką wszyscy ją mają. Będzie zła. Wkurzona.

Ale liczą się fakty. To ja zaczęłam działać. Ataki Joela mogą być tymczasowe lub nie, ale gdybym w ogóle nie wkroczyła do akcji, nie miałby najmniejszych szans.

Nigdy nie sądziłam, że jestem próżna, ale może jednak jestem, bo jakiś głos podpowiada mi, że ludzie powinni wiedzieć, że sytuację uratowała ta szara myszka Kerry.

Wchodzę z chlupotem do pracowni chemicznej i to znajome wnętrze sprawia, że pierwszy raz od pięciu dni czuję się normalnie. Wszyscy się na nas gapią, ale tłumaczę sobie, że to z powodu moich przemoczonych rajstop i kiecki.

Pan Sykes wyłania się zza regału z pomocami szkolnymi i na nasz widok mruga powiekami, jakby przez ostatnie dwa tygodnie siedział tu kołkiem, pilnując szalek Petriego i palników Bunsena.

– No proszę, i jesteśmy w komplecie. Jak może pamiętacie, z pewnym sceptycyzmem odnosiłem się do teorii głoszącej, że tak zwana pluskwa milenijna doprowadzi do końca świata. Radość z powodu słuszności moich domniemań przyćmiewa jednak fakt, że zamiast przeczesywać postapokaliptyczny krajobraz w poszukiwaniu złomu, jestem skazany na spędzenie tego poranka na próbach przybliżenia wam mechanizmu addycji nukleofilowej w kontekście aldehydów.

Krzywi się w czymś na podobieństwo uśmiechu.

– Zanim jednak podejmiemy ten jakże próżny trud, mam coś do powiedzenia. – Sięga pod biurko, podnosi sfatygowaną reklamówkę Marks & Spencer, wyjmuje z niej prostokątne pudełko i pokazuje nam, jakby dokonał właśnie przełomowego odkrycia w dziedzinie chemii organicznej. W środku jest jednak odkształcona rolada czekoladowa.

– Coś wisi w powietrzu i trzeba się tym zająć. Ponieważ w sylwestra dwie osoby z naszego zacnego grona dokonały czegoś niezwykłego, pozwoliłem sobie kupić ciasto, z przyczyn kosmetycznych przecenione o pięćdziesiąt procent i obecnie przeterminowane o, bagatela, dwa dni. Proponuję poświęcić dwadzieścia minut na analizę składu chemicznego rolady i bombardowanie pana Palmera i panny Smith pytaniami, a potem zamknięcie tematu. Zgoda?

Kiedy patrzę na sześcioro pozostałych uczniów – z których większość nigdy wcześniej nie poświęcała mi uwagi – w ich oczach widzę ten sam głód wiedzy, co u towarzystwa na szkolnym dziedzińcu. Chcą ze mną gadać.

Czy tak mogłoby wyglądać życie szkolne, gdybyśmy nie byli z Timem sąsiadami? Nie zawsze uchodziłam za nerdkę. W podstawówce zapraszano mnie na imprezy, nawet na siódme urodziny Louise Norman w Chessington World of Adventures. W odróżnieniu od swojej siostry nigdy nie wygrałabym konkursu na sobowtóra Barbie, ale byłam dosyć ładna. W trzeciej klasie dostałam nawet od chłopaków z klasy dwie walentynki.

A potem, gdy dopiero co wyrosłam z etapu zabawy lalkami, do parterowego domu naprzeciwko sprowadził się Tim z rodzicami. Po jakimś roku od zamieszkania na Hazelmere Crescent jego tata odszedł, a Tim z nieśmiałego chłopca przemienił się w starego maleńkiego. Początkowo trzymałam z nim, bo było mi go szkoda, ale potem połączyły nas zestawy młodego chemika i kurs pierwszej pomocy i nie wstydziliśmy się już tego, że tak bardzo się wyróżniamy na tle rówieśników i rodzin.

Kiedy ludzie wyrabiają sobie opinię na temat Tima, nie rozumieją, jak naprawdę wygląda jego życie. To nie tylko żmudna codzienna opieka obejmująca czynności, których żadne dziecko nie powinno wykonywać dla swojego rodzica. To także niebezpieczna huśtawka matczynych nastrojów.

Właśnie z powodu jej obsesji na punkcie jego przyszłej kariery lekarskiej wstąpiliśmy oboje do organizacji St John Ambulance. Ale też oboje to uwielbiamy. On jest pilnym uczniem i chce za wszelką cenę przynosić do domu medale, a ja lubię wzięte rodem z filmów katastroficznych ćwiczenia opatrywania złamań wieloodłamowych albo silnych krwotoków.

Na ogół nie przeszkadza mi to, że uchodzę za dziwną, choć czasem chciałabym „móc” flirtować z Antem, Grubym Mattem czy Joelem – szczególnie Joelem. Albo przebrać się za Ginger Spice na imprezę do Baby Spice, czyli Louise Norman.

Pan Sykes rozdaje na papierowych ręcznikach w kolorze szpitalnej zieleni precyzyjnie odmierzone porcje ciasta, a na nas spada grad pytań.

– Skąd wiedzieliście, że umiera?

– Jak to jest: całować Joela Greenawaya?

– Dostaniesz medal?

– Nie wszyscy naraz, hałastro – mówi pan Sykes, ale się uśmiecha. – Może pani zechce zacząć, panno Smith?

Tim zerka na mnie nerwowo. Mam teraz okazję powiedzieć całą prawdę: nowa wersja zdarzeń obiegnie szkołę, nim wybrzmi ostatni dzwonek.

Tyle że jego mama nigdy nie była z niego dumniejsza niż teraz. Czy powiedzenie prawdy liczy się bardziej niż ich szczęście? Może i raz dał ciała, ale na myśl o tym, co robi na co dzień, świątek i piątek, dochodzę do wniosku, że jest najdzielniejszym ze znanych mi ludzi.

Nie mogę go karać za kilka minut słabości, zaczynam więc opowiadać nową wersję naszej historii, nie do końca zgodną z prawdą, ale wiarygodną. Jeśli się dobrze postaram, zastąpi w mojej głowie tę właściwą.

– Byliśmy większą ekipą znajomych na promenadzie, czekaliśmy, aż wybije północ. Jak to zwykle bywa w obecności Joela Greenawaya, chłopaki podawali sobie piłkę...

Rozdział 8: Joel

5 stycznia 2000

Kiedy mi mówią, że umarłem, wyzywam ich od kłamliwych sukinsynów.

Lekarze, pielęgniarki, farmaceuci, mama, tata, nawet Ant – oni wszyscy spiskują przeciwko mnie, chcą mnie zatrzymać w szpitalu i dlatego wymyślają niestworzone historie. Mówią, że „umarłem” na osiemnaście minut, że przeżyłem tylko dlatego, że Tim uciskał mi z całej siły klatkę piersiową.

Gówno prawda.

Jasne, mam zmasakrowane żebra i każdy oddech boli jak diabli. I czasami nie panuję nad ciałem, moimi kończynami wstrząsają spazmy. Czasem wymachuję nogami, bezwiednie, ale tak mocno i wściekle, jak wcześniej na boisku. Do tego drętwieją mi czubki palców i jest to bardzo uciążliwe.

Nie jest dobrze, wiadomo, ale umrzeć nie umarłem. Nawet piłkarz ćwierćinteligent wie, że stamtąd nie ma powrotu.

W prawdziwym świecie niedziela przechodzi w poniedziałek, poniedziałek we wtorek, wtorek w środę, a ja tkwię w tym samym miejscu. Rodzice zrezygnowali z całodobowej warty, a gdy przychodzą w porze lunchu, nie mogą się od siebie oderwać, jakby przez mój uraz na nowo się w sobie zakochali czy coś.

Ant wrócił do swojego studium gastronomicznego, a Kerry do szkoły, więc nie ma kto mnie chronić przed personelem, który ciągle przyłazi, żeby mnie trącać, szturchać i oglądać ciało pod żadnym względem nieprzypominające mojego.

Ale teraz zapada zmrok. Przyszła. Kerry, poznaję ją po krokach. Póki tu jest, czuję się bezpieczny.

– Jak tam czubki? Drętwe? – pyta po wejściu.

– Jak cholera – odpowiadam.

– O nie. – Marszczy zatroskana czoło. – A miałam nadzieję, że to chwilowe.

– Mówiłem o lekarzach. Czubki. Czaisz?

Nie od razu rozumie, ale po chwili uśmiecha się tak szeroko, że wygląda jak pięciolatka.

– Żarcik! Joel, ty zażartowałeś!

– No i?

– Żartowanie to sztuka. Trzeba używać gry słów, rozumować i mieć poczucie humoru. A to znaczy... no, to znaczy, że jesteś nadal sobą.

Ilekroć przychodzi, pyta o czubki, a ja odpowiadam tak samo; to nasz osobisty żarcik. Wierzę, że to jedyna osoba, która nie uczestniczy w spisku.

– Przenoszą mnie – mówię jej w piątek. Czy może w sobotę? Nie, dzień meczu wyczułbym w kościach.

– Najwyższy czas. Nie bardzo pasujesz do tego towarzystwa. – Zerka przez ramię na innych pacjentów, w większości nieprzytomnych. – W sensie: to nie są wymarzeni rozmówcy.

– To całkiem jak ja, Kerry. Kopię piłkę i czasem stękam, i nie zdałem ani jednego egzaminu. Nie żebym się nimi kiedykolwiek przejmował. Liczy się tylko piłka.

Kerry parska śmiechem.

– Nie potrzebujesz egzaminów, żeby być megagwiazdą i chyba największym ciachem w całej szkole.

Czerwieni się. Dlaczego się czerwieni, skoro to ona skomplementowała mnie? Próbuję wymyślić odpowiedź, ale chwilowo mnie zaćmiło. Czy powinienem powiedzieć: „Aż taki dobry nie jestem”? To by było kłamstwo. Jestem dobry. Jestem zajebiście dobry.

Milczenie się przeciąga i pojawia się ryzyko, że zaraz powiem coś, przez co wyjdę na ciula. Odkąd wybudziłem się ze śpiączki, nie do końca panuję nad tym, co plotę. Wcześniej dobrze odnajdywałem się w towarzystwie, lubiłem się wygłupiać. Kerry się myli: to nieprawda, że nadal jestem sobą. Ten nowy ja jest chamski i nieprzewidywalny. To jakiś obcy. Nie mogę tego znieść.

Wchodzi mój pielęgniarz, postawny jasnowłosy Czech, miłośnik czarnego humoru.

– Mam nadzieję, że na kardiologii będzie więcej życia. Bo to tam się przenoszę, prawda, Václav? Nie mogę się doczekać.

– Jeszcze za nami zatęsknisz. Tu masz jak w pierwszej klasie w samolocie. Na dole czeka cię klasa turystyczna, koniec z indywidualną vipowską obsługą. I widok też nie na pięć gwiazdek.

Na OIOM-ie podoba mi się tylko widok: czuję się jak w zawieszonym nad miastem śmigłowcu. Václav przesunął mi łóżko, żebym mógł oglądać plażę i dwa molo unoszące się na powierzchni szarej wody.

– Uznali najwyraźniej, że zdrowiejesz, i to jest najważniejsze – mówi Kerry.

Wzruszam ramionami, kurde, jaki ból. Kiedy Tim mnie odwiedził, wyjaśnił, że podczas resuscytacji widocznie uszkodził mi żebra. Zakazałem mu odwiedzin, bo to przez niego tak mnie boli, gdy oddycham, śmieję się albo przekręcam.

– Nie sądzę, żeby w ogóle coś mi dolegało.

Kerry się nachyla i czuję kwiatowe perfumy, których używała moja pierwsza dziewczyna. Dziwne. Nigdy nie widziałem w Kerry atrakcyjnej dziewczyny. Właściwie nie widziałem w niej dziewczyny w ogóle.

– A jednak. Ludzie w naszym wieku nie padają trupem ot tak, musi być jakiś powód i należy go znaleźć. Przecież rozmawialiśmy o tym, Joel...

Serio? Ludzie powtarzają, że rozmawialiśmy o tym czy o tamtym, a gdy odpowiadam, że nie pamiętam, zwalają wszystko na leki, którymi wprowadzono mnie w śpiączkę.

Ale jeśli to nie leki? Jeśli te osiemnaście minut bezdechu zrobiło mi sieczkę z mózgu?

– Czyli ty też uważasz, że umarłem, tak?

– No... – Kerry zaczyna skubać paznokieć serdecznego palca lewej ręki. Wszystkie inne paznokcie ma krótkie, ale ten jest czerwony i wygryziony do żywego mięsa, jakby cały nagromadzony stres postanowiła wyładować właśnie na nim. – Tylko teoretycznie.

Noga podryguje mi pod zwisającym z krawędzi łóżka prześcieradłem. Obserwujemy ją oboje, a Václav, stale czujny, podnosi głowę znad papierów. Po kilku krępujących sekundach ruch samoistnie ustaje.

– Ludzie nie wstają z martwych, chyba że w książkach Stephena Kinga.

– Nie o to chodzi.

– To o co? Tim opowiadał mi to ze szczegółami, ale... zapomniałem.

Tylko troje ludzi widziało całą sytuację z bliska: Ant, Tim i Kerry. Ant nie chce ze mną o tym rozmawiać, bo to „za bardzo powalone”, a na spotkanie z tą mendą Timem zawsze będzie za wcześnie.

– Pamiętasz, jak tej nocy grałeś w piłkę przy promenadzie? – pyta i wsuwa dłonie pod uda, żeby już nie skubać zakrwawionego palca.

Pamiętam czy skleciłem to wspomnienie z urywków tego, co było wcześniej?

– No jasne.

– Dochodziła północ i... tak się złożyło, że gdy upadłeś, patrzyłam akurat w waszą stronę. – Znów oblewa się rumieńcem. – Podbiegłam i zdawało mi się, że nie oddychasz, więc Gruby Matt poleciał wezwać karetkę, a ja... – Urywa. – Ja wykonywałam sztuczne oddychanie, żeby zapobiec niedotlenieniu, a Tim... uciskał ci klatkę piersiową, bo stanęło ci serce.

– I złamał mi, kurde, żebra, wiem, mówił. Ale skąd wiedziałaś, że umarłem?

– Były oznaki.

– Jakie oznaki? Jakiś ziejący z dupy ogniem gościu z ogonem próbował mnie porwać do piekła? – I znów krzyczę, ale nie mogę przestać. To się ciągle powtarza.

Kerry wzdycha.

– Miałeś puste spojrzenie. Wydałeś z siebie dziwny dźwięk. No i jeszcze... się zmoczyłeś.

– Zlałem się? Na oczach wszystkich?

Kerry kiwa ponuro głową.

– Tylko ja to zauważyłam. Starałam się nie dopuszczać reszty tak blisko. Nie masz się czego wstydzić, po prostu mięśnie wiotczeją, kiedy człowiek...

Kiedy człowiek umiera. Zamykam oczy. Tamci to kłamliwe sukinsyny. Ale Kerry? Skoro Kerry tak twierdzi, to musi to być prawda.

– Kontynuowaliśmy masaż serca i sztuczne oddychanie aż do przyjazdu karetki.

– Metodą usta-usta? – Nachodzi mnie koszmarna myśl. – Tim robił mi sztuczne oddychanie?

– Nie, ja. – Teraz jest już czerwona jak burak. – Chodziło tylko o to, żeby dostarczyć ci do płuc powietrze, no i... – Waha się. – Musiałam użyć ust.

Ten nowy szczegół to dla mnie za wiele.

– Ja tego nie zniosę.

– Przepraszam, nie zrobiłabym tego, gdyby było jakieś inne...

– Idź do domu, Kerry.

– Joel, dopiero co przyszłam. Tata odbierze mnie dopiero o siódmej.

– To idź pieszo. Przyda ci się trochę ruchu, ostatnio ci się przytyło. – Nie przytyło jej się, jest w sam raz. Ale chcę jej sprawić przykrość, tak jak ona sprawiła ją mnie, mówiąc, że się zmoczyłem jak jakiś parkowy menel. – Przynajmniej możesz sobie pójść. A ja, kurwa, nie.

– Jeśli ci wstyd, to niepotrzebnie – odpowiada beznamiętnym tonem. – Wszyscy wiedzą, że odpłynąłeś. Nikt nie podejrzewa, że z własnej woli pocałowałbyś taką dziewczynę jak ja...

– Idź już.

Coś opada z plaskiem na pościel: czasopismo sportowe. Kerry zawsze mi coś przynosi.

– Nie miałam racji, że jesteś sobą, Joel. Wcześniej może i nie zwracałeś na mnie uwagi, ale nigdy nie byłeś taki wredny.

Zamykam oczy. Słyszę zaciągany suwak kurtki i jej oddalające się kroki.

– Poszła – mówi Václav. Otwieram oczy, a on stoi nad moim łóżkiem i kręci głową i kudłatymi brwiami ściągniętymi tak, że stykają się nad nosem. – Następnym razem lepiej ją przeproś. Będziesz teraz potrzebował jak najwięcej znajomych.

Václav to debil. Nigdy nie miałem problemu ze znalezieniem przyjaciół. Jeśli już, to miałem ich zbyt wielu.

Huśtawki nastrojów, zmęczenie, ból – wszystko, co nowe – musi minąć, jeśli tylko się dobrze postaram. Prawdziwy ja powróci, nim padnie hasło: „Joel Greeenaway to największa nadzieja Dolphins”.

Nazajutrz po przenosinach na inny oddział przy moim łóżku stają trener Coley oraz Murray, kapitan drużyny. Niosą chyba cały asortyment działu z owocami w Tesco.

– Jak tam, Panie Bananie? Przynieśliśmy zapasy.

Przezywają mnie tak, bo jako jedyny zawodnik poważnie podchodzę do kwestii odżywiania: zamiast batoników jem banany, zamiast piwa piję sok pomarańczowy. I na co mi to było?

W staromodnej kraciastej piżamie czuję się jak naprawdę schorowany człowiek i z pełnej współczucia miny Murraya wnioskuję, że tak też wyglądam. A niech mi naskoczy. Jestem lepszym piłkarzem, zresztą chodzą słuchy, że w tym sezonie go wywalą.

– Przegraliśmy bez ciebie, słoneczko – mówi Coley. To jemu muszę zaimponować. Jego własna kariera zakończyła się po urazie i zawsze mi go było żal. To największy koszmar sportowca. – Taylora wynieśli z murawy po ostrym starciu.

– Chcecie wiedzieć, co to jest naprawdę ostre starcie? – Rozpinam górę od piżamy i od razu tego żałuję. Ale już za późno. Odchylam poły i odsłaniam klatę. – Jak się ocknąłem, to myślałem, że jestem po dziesięciu rundach z Tysonem.

Ale oni się nie śmieją, tylko wzdrygają. Tułów mam czarno-niebiesko-fioletowo-zielony jak z musicalu Józef i cudowny płaszcz snów w technikolorze.

Murray się krzywi.

– Musiało boleć.

Już mam mu powiedzieć, że nic nie poczułem, bo byłem już martwy, ale gryzę się w język.

– To nic takiego. Wrócę na boisko, zanim się obejrzycie.

Coley nie spuszcza wzroku z mojego torsu.

– Nie możesz się za bardzo spieszyć z tym powrotem do sprawności, dobra, Joel?

Pierwszy raz zwrócił się do mnie po imieniu. Najmłodszych zawodników traktuje się w klubie gorzej niż rekrutów. W pierwszym roku nas złamali: kazali czyścić kible i usługiwać starszym piłkarzom. W tym roku stawiają nas z powrotem na nogi i szkolą na piłkarskie roboty. A my to znosimy, bo nic na świecie nie równa się grze w piłkę.

Nasze spojrzenia się krzyżują i wyczuwam milczące porozumienie.

Robię minę najdzielniejszego z dzielnych.

– Jasna sprawa, trenerze. Ale ja pana nie zawiodę. Piłka to całe moje życie.

– No dobrze, Greenaway. Nie musisz się spieszyć, poczekamy.

Rozdział 9: Kerry

12 stycznia 2000

– Nikt nie patrzy. Ale musisz się sprężyć!

Szumi mi w uszach, gdy za moimi plecami Joel wyłania się z wnęki i pędzi za mną w stronę podwójnych drzwi.

Nie chcę, żeby wychodził z oddziału i narażał się na niebezpieczeństwo, ale zagroził, że jeśli mu nie pomogę, to sam się wymknie, a tego ryzykować nie mogę. Poza tym chcę, żeby mi dzisiaj zaufał.

Pielęgniarki są zajęte skrupulatną operacją na babce cytrynowej przyniesionej przez któregoś z krewnych. Nie widzą, jak przemykamy korytarzem i wychodzimy na schody ewakuacyjne. Zamierzamy zejść do szpitalnego bufetu.

Tyle że Joel sapie jak emeryt jarający osiemdziesiąt szlugów dziennie.

– Może trzeba było zjechać windą – mówię.

Jest tak zadyszany, że nawet się nie wykłóca, czekamy więc, aż złapie trochę tchu. Stoimy na piątym piętrze, a ja pilnuję najwyższego stopnia, żeby w razie upadku nie stoczył się ze schodów.

Oto nowa ja: zawsze gotowa do działania. W stołówce, autobusie, galerii handlowej Churchill Square – wszędzie przyglądam się ludziom w poszukiwaniu oznak rychłego zatrzymania krążenia.

Airway, Breathing, Circulation wpisane są teraz we mnie jak deseń w kolorowy lizak. Mięśnie rąk już mnie nie bolą, ale są przygotowane do uciskania i masowania ludzkiej klatki piersiowej w rytm dziecięcej rymowanki.