Jak mądrze zadbać o swojego psa i kota? - Firlej-Oliwa Magda - ebook + książka

Jak mądrze zadbać o swojego psa i kota? ebook

Firlej-Oliwa Magda

0,0
29,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Młody czy starszy? Smakosz czy miłośnik dań wszelakich? Kanapowiec czy nieustraszony odkrywca? Każdy czworonożny pupil potrzebuje miłości wyrażanej nie tylko w smaczkach i głaskach, ale też troską o jego zdrowie. Twój ulubieniec także.

Pomoże ci o nie zadbać Magda Firlej-Oliwa – lekarka weterynarii z pasją, która przekaże ci swoją wiedzę i rozwieje twoje wątpliwości. A to wszystko w oparciu o prawdziwe historie z codziennej praktyki w krakowskiej lecznicy.

Dowiesz się, na jakie choroby może cierpieć twój zwierzak i jak rozpoznawać ich pierwsze objawy, co trzeba badać i z jaką częstotliwością. Poznasz prawdy i mity o zabezpieczeniach przed pchłami i kleszczami. Zrozumiesz, „dlaczego to wszystko tyle kosztuje…?” i zmierzysz się z jeszcze trudniejszymi tematami jak na przykład zwierzęca eutanazja.

Ta książka będzie twoim wsparciem na każdym etapie rozwoju zwierzęcia: od malucha do seniora. Odwdzięcz mu się za nieustanne towarzystwo, oddane spojrzenie i wierne serce – zadbaj o jego zdrowie!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 319

Data ważności licencji: 3/10/2026

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Książkę dedykuję wszystkim zwierzakom, ale szczególnie moim kotom: Anadiemu, Antkowi, Anakinowi i Julce. To one zapoczątkowały we mnie zmiany, które poszły dalej w świat.

Oddaję w wasze ręce książkę, którą pisałam z myślą o właścicielach zwierząt niemających żadnych związków z medycyną ani z medycyną weterynaryjną. Starałam się napisać taką książkę, jaką sama chciałabym przeczytać, gdybym nie była lekarką weterynarii.

Możecie ją czytać strona po stronie, gdyż zagadnienia są ułożone chronologicznie – od początku życia zwierzęcia przez wiek młodociany i życie dorosłe aż po jesień życia. Możecie również wybierać interesujące was w danym momencie zagadnienia, a inne pomijać.

W ostatnim rozdziale opisuję kwestię eutanazji zwierząt. Wiem, że dla wielu z was jest to bardzo trudny temat, może nawet temat tabu. Starałam się napisać go w głębokim poszanowaniu wszystkich emocji i tak, aby dostarczyć wam merytoryczną wiedzę na temat tej procedury. Czasem mówię do moich klientów: „Jedyną wadą zwierząt jest to, że żyją krócej od nas” – uważam ten temat za równie ważny jak pozostałe, ponieważ każdy opiekun przynajmniej raz w życiu musi się zmierzyć z tą decyzją.

Na pewno nie przeczytacie w tej książce, że zwierzęta „zdychają” lub „padają” – chciałabym bardzo, aby słowa te przestały być używane w naszym języku. Jeżeli uważacie, że zwierzęta zdychają, a tylko ludzie umierają, to ta książka nie jest dla was.

Aby wyjaśnić pewne kwestie, chciałabym wam napisać jeszcze parę słów. Gdy przyjmuję zwierzęta w gabinecie, są one moimi pacjentami. I tak też określam je w tej książce. Pacjenci są przyprowadzani przez swoich opiekunów. Osobiście wolę termin „opiekun” niż „właściciel”, niemniej w tekście oba określenia są używane zamiennie. Opiekun czy właściciel zwierzęcia jest moim klientem. W przeciwieństwie więc do medycyny ludzkiej w gabinecie weterynaryjnym pacjent i klient to nie to samo.

Spotkacie się również z wyrażeniem „zakład leczniczy dla zwierząt” (w skrócie ZLZ). Jest to nazwa urzędowa wszystkich możliwych form działalności weterynaryjnych zajmujących się leczeniem zwierząt. Mam tu na myśli gabinety, lecznice, przychodnie i kliniki. Skrótu ZLZ w tekście używam po to, aby nie musieć każdorazowo pisać, że chodzi mi o gabinet, lecznicę, przychodnię i klinikę ☺.

Niektóre rozdziały są napisane w formie rozmowy. Pisząc je, miałam w pamięci masę przeprowadzonych przeze mnie tego typu rozmów ze znajomymi, którzy o weterynarii nie wiedzą nic. Pytający nie jest konkretną osobą. Jest fikcyjną postacią zadającą pytania, które przez lata usłyszałam od różnych osób.

Życzę wam, kochani, miłej lektury!

JA W REALU

Bardzo dużo osób trafiających do mnie osobiście lub natykających się na treści zamieszczane przeze mnie w sieci zadaje mi pytanie, czy od zawsze marzyłam o tym, aby zostać lekarzem weterynarii. I za każdym razem, słysząc lub czytając to pytanie, dochodzę do wniosku, że zapewne większość z was chciałaby usłyszeć, że o tym zawodzie marzyłam od dziecka, że znosiłam do domu ranne zwierzątka i że osłuchiwałam plastikowym dziecięcym stetoskopem pluszowe serduszko mojego miśka. Prawda, niestety – choć według mnie „stety” – jest taka, że decyzję o studiach weterynaryjnych podjęłam już jako dorosła kobieta. Całe życie miałam zostać lekarzem, ale ludzkim. Specjalnie napisałam „miałam”, a nie „chciałam”, ponieważ z perspektywy czasu widzę, że to były plany raczej osób z mojego otoczenia, a nie moje. Zwierzęta nigdy nie były ważną częścią życia mojej rodziny i do teraz nie jestem w stanie wyjaśnić, co się wydarzyło, że dziś jestem tu, gdzie jestem.

Moje życie potoczyło się inaczej, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Gdy byłam w pierwszej klasie liceum, nagle zmarła moja Mama. Zostaliśmy sami z Tatą, a ja musiałam bardzo szybko dorosnąć. Dziś, kiedy przypominam sobie ten okres, widzę, jak bardzo byłam wtedy pewna, że jestem dorosła i niezależna, a jednocześnie jak bardzo właśnie taka nie byłam. Niemniej życie ułożyło się tak, że po pewnym czasie mój Tata wyprowadził się z domu, a ja zamieszkałam z moim ówczesnym chłopakiem. Była to dla mnie dobra szkoła życia, choć nie będę ukrywać, że nauka nie była wtedy moim priorytetem. Uczęszczałam do jednego z najlepszych liceów w Krakowie, gdzie nie było taryfy ulgowej. Moje „dorosłe” podejście do życia oraz okoliczności, w jakich się znalazłam, sprawiły, że w pewnym momencie miałam duże wątpliwości, czy w ogóle zostanę dopuszczona do matury. Orłem zdecydowanie nie byłam. Osobą, która wtedy bardzo mi pomogła, choć pewnie do dziś nie ma o tym pojęcia, był jeden z moich nauczycieli, który nie zważając na konwenanse, zwyczajnie i nie przebierając w słowach mnie ochrzanił. (Żeby nie trzymać was w niepewności, napiszę od razu, że dziś jestem lekarzem prowadzącym jego koty). Ochrzan nie ochrzan, czasu było za mało, by nadrobić wszystkie braki, więc maturę napisałam raczej przeciętnie. Patrząc na jej wyniki, niektórzy zapewne mogliby pomyśleć, że rezultat był niezły, ja jednak wtedy kumplowałam się z ludźmi, którzy startowali na medycynę, stomatologię, biotechnologię i inne oblegane kierunki. Na tle matur napisanych na dziewięćdziesiąt pięć procent moja na pewno była przeciętna.

Wybór, którego dokonałam wtedy co do kierunku studiów, podyktowany był moimi wynikami z matury oraz tym, że również na studiach nie planowałam się przepracowywać. Czułam się wolna, dorosła i niezależna. Chciałam robić dorosłe rzeczy, a nie siedzieć w książkach. Wybrałam zatem zootechnikę o specjalności biologia rozrodu zwierząt na krakowskim Uniwersytecie Rolniczym. Jak się wkrótce okazało, nauki i tak było sporo. Ten kierunek był naprawdę ciekawy. Mieliśmy bardzo dużo zajęć praktycznych ze zwierzętami. Jeżeli miałabym porównywać ze studiami weterynaryjnymi, to dużo więcej ciekawszych i przede wszystkim praktycznych zajęć mieliśmy właśnie na zootechnice. Izolowanie oocytów, ćwiczenia praktyczne z embriotransferu czy inseminacji. Do tego pół roku samych tylko praktyk! Przez dwa miesiące wstawałam o czwartej rano, żeby iść pomóc w doju stada kilkuset duńskich krów. Dzięki tym studiom spotkałam fajnych ludzi, wyswatałam moją przyjaciółkę, poznałam człowieka, który okazał się moim kuzynem – naprawdę nie żałuję tych pięciu lat. Jak się kilka lat później okazało, w tym samym czasie na tym samym co ja wydziale studiował mój obecny mąż, ale wtedy się jeszcze nie znaliśmy. To jeszcze nie koniec podobnych zbiegów okoliczności (o kilku jeszcze wam opowiem). Niemniej od pierwszego roku na tym kierunku część wykładowców nakłaniała nas do zmiany studiów. Dlaczego? Prawda, niestety, jest taka, że pracy dla zootechników w Polsce jest niewiele. Znajomi po tych studiach są bankowcami, mój bliski kolega jest optykiem. Kilka osób z roku zostało technikami weterynaryjnymi, część wyjechała za granicę. Niektórzy mają swoje biznesy w zupełnie innych branżach. Chyba tylko jeden mój kolega pracuje (lub pracował) ściśle w tym zawodzie.

Za namową jednego z profesorów po drugim roku zootechniki złożyłam papiery na jeden z wydziałów weterynaryjnych. O dziwo, nawet się dostałam, ale moje prywatne życie ułożyło się tak, że musiałam zrezygnować. Studia i życie się toczyły, okoliczności się zmieniały, a myśl o studiowaniu weterynarii była coraz bardziej natrętna. Dodatkowo była ona regularnie podsycana przez kolejnych moich wykładowców. Zaczynając piąty rok zootechniki, byłam już pewna, że chcę zostać lekarzem weterynarii. Nie było wielkiego olśnienia, jakiegoś przełomu w życiu czy wydarzenia, które zadecydowałoby za mnie. To po prostu dojrzewało we mnie przez dłuższy czas. Miałam w sobie wtedy wielki zapał i ogromną determinację, ale i sporo obaw. Byłam już przecież dwudziestotrzylatką (dziś, gdy czytam o sobie z tamtych czasów, trochę chce mi się śmiać). Miałam poukładane życie w Krakowie i średnio napisaną maturę. Mimo że już raz ten wynik zapewnił mi dostanie się na studia, tym razem musiałam mieć pewność. Kolejny rok przerwy to byłoby już za dużo. Wiedziałam, że jeżeli chcę dostać się na studia, muszę poprawić maturę, zorganizować przeprowadzkę do innego miasta – bo wtedy w Krakowie jeszcze nie istniał wydział medycyny weterynaryjnej – czyli wywrócić swoje życie do góry nogami.

Teraz, gdy patrzę w przeszłość, nachodzi mnie następująca refleksja. Tylko bez żarcików proszę... Znacie tę myśl Paula Coelha: „Kiedy czegoś gorąco pragniesz, to cały wszechświat sprzyja potajemnie twojemu pragnieniu”? Brzmi patetycznie, a dla niektórych może naiwnie. Ja jednak mam nieodparte wrażenie, że właśnie coś podobnego wydarzyło się wtedy w moim życiu. Na piątym roku jednocześnie pisałam pracę magisterską i uczyłam się do matury, którą musiałam poprawić. I poprawiłam ją, obroniłam pracę magisterską i dostałam się na wymarzone studia. Z kolei moje życie prywatne potoczyło się tak, że wyjazd do innego miasta okazał się wtedy najlepszym, co mogło mnie spotkać. Wakacje między jednymi a drugimi studiami dzięki moim przyjaciołom były najcudowniejszymi i najbardziej szalonymi wakacjami w moim życiu. Wiktorze, Basiu, Tadziku – dziękuję! Uratowaliście mi wtedy życie.

Przyszedł październik, a wraz z nim... No właśnie. Wydawało mi się, że o studiach i studiowaniu wiem już wszystko. Miałam za sobą przecież już pięć lat studiów, seminaria, pracę magisterską, niekończące się godziny ćwiczeń i wykładów. A październik był jak kubeł zimnej wody. Później było już tylko gorzej. Ogromna ilość materiału do przyswojenia i ogromny stres. Było nas tylu, że dla prowadzących byliśmy liczbami w dzienniku. Różne historie przeżyłam i o różnych słyszałam, ale z wielu powodów o nich tutaj nie napiszę. Mam znajomych, którzy nie wytrzymali presji i wzięli urlop dziekański. Mam takich, którzy zrezygnowali ze studiów, i takich, którzy studiują do dzisiaj. Prawda jest taka, że aby studiować weterynarię, trzeba mieć twardy tyłek, i tyle. Ewentualnie szufladę pełną psychotropów.

Czy żałuję, że poszłam na te studia? Oczywiście, że nie. Dały mi one przepustkę do tego, co robię dzisiaj. I to jest dla mnie najważniejsze.

Na studiach różniłam się nieco od moich kolegów. Byłam od większości o pięć lat starsza. Część przyszła na te studia po to, żeby pożyć studenckim życiem. Ja takie życie już zaliczyłam w Krakowie, dlatego starałam się skupiać na czymś innym. Choć oczywiście spotkania towarzyskie w gronie niesamowitych ludzi ode mnie z grupy były częścią mojego życia. Na trzecim roku zaczęłam uczęszczać na praktyki do największej lubelskiej przychodni. Kilkunastu lekarzy, kilkunastu techników weterynaryjnych, wiele różnych przypadków ze wszystkich dziedzin weterynarii. Nauczyłam się tam bardzo dużo. I to był ten moment. Kiedy pierwszy raz weszłam do przychodni, poczułam ten zapach i atmosferę, wtedy właśnie doświadczyłam tego „czegoś”, o co pytają mnie często ludzie w sieci. Możecie się śmiać, ale poczułam się jak Harry Potter, który po raz pierwszy trzyma w ręku swoją różdżkę. Pamiętacie ten moment, kiedy jego włosy rozwiewa magiczny wiatr, a za plecami pojawia się złoty blask? Tak właśnie poczułam się pierwszy raz w uniformie lekarskim, wchodząc do szpitala weterynaryjnego. Wiedziałam już, że to jest mój świat i że jestem w odpowiednim miejscu.

W późniejszych latach odbyłam praktyki jeszcze w paru miejscach. Każda miała inny charakter i inną atmosferę, każda nauczyła mnie czegoś nowego. Pozwolę sobie na małą dygresję – drodzy studenci weterynarii, to jest właśnie to, co przyda wam się po studiach. Doświadczenie, umiejętności praktyczne, zdolność myślenia przyczynowo-skutkowego i łączenia faktów. Nie sposób tego zdobyć, ucząc się teorii. Postarajcie się o możliwość odbywania regularnych praktyk, a na pewno nie pożałujecie.

Ponieważ medycyna zwierząt mniejszych niż kot jest na studiach traktowana po macoszemu, zdecydowałam, że między piątym a szóstym rokiem popraktykuję trochę w miejscu, które nieco przybliży mi ten obszar weterynarii. Króliki, świnki morskie, jeże i cała masa mniej standardowych gatunków. Nie myślałam o zajęciu się wyłącznie tym, ale uznałam, że warto przynajmniej znać podstawowe zagadnienia i choroby. Znowu masa nowej wiedzy, nowe umiejętności. I wiecie co? Zrodziła się między nami taka chemia, że po powrocie z Erasmusa, na którego pojechałam w ramach szóstego roku studiów, wróciłam do tej przychodni i pracuję w niej do dzisiaj. Czym się zajmuję? Jestem psio-kocim internistą, trochę operuję, uczę się diagnostyki obrazowej. Pracuję między innymi z Justyną, która w tym samym czasie co ja studiowała zootechnikę, tylko na innej specjalności, a teraz jest najlepszą techniczką weterynaryjną na (moim) świecie. Pracuję również z Michałem, który studiował ze mną zootechnikę (był rok niżej), a potem był ze mną na roku i razem studiowaliśmy weterynarię. Jeśli odwiedzacie mój Instagram, to znacie go pewnie jako mojego #teambuddy (kazał mi napisać, że uważam go za najprzystojniejszego faceta w przychodni). Mamy szefa, który traktuje nas jak ludzi, a nie jak mięcho do roboty (a z tym bywa różnie). Mamy fajny, zgrany zespół, nasze zainteresowania uzupełniają się, dlatego każdy może zająć się w pracy tym, co kocha. Co mnie czeka w przyszłości? Mam trochę planów i parę marzeń... Zobaczymy.

JA W SIECI

To, że dziś czytacie tę książkę, spowodowane jest wyłącznie tym, że pewnego dnia postanowiłam zacząć działalność edukacyjną w sieci. Co mnie do tego skłoniło? Przyczyn było przynajmniej kilka, ale jedna główna, która motywowała mnie od początku, to nieprawdopodobna ilość bzdur wypisywanych na forach dla opiekunów zwierząt. Czytałam niektóre posty i chciało mi się wyć ze złości. Cała masa ludzi niemających pojęcia o weterynarii. Ba! Niemających nawet pojęcia o biologii i jednocześnie uzurpujących sobie prawo do stawiania diagnoz bez badania pacjenta. Bez elementarnej wiedzy. Wyrażających opinie typu: „U mojego Fafika było to samo, daj lek X”. Niektórym może wydać się to śmieszne, mnie też bawiło, do chwili gdy po raz pierwszy przyszło mi leczyć zwierzę, na którym opiekun wypróbował już wszelkie możliwe zabiegi polecane w sieci.

Pomyślałam, że stworzę w sieci miejsce, gdzie opiekunowie zwierząt będą mogli znaleźć rzetelne informacje na temat zdrowia swoich pupili. I tak powstał mój fanpage na Facebooku. Pojawił się pierwszy tekst. Później kolejne. Ale ciągle kołatała mi się w głowie myśl, że to jeszcze nie jest to. Dwudziestego siódmego lipca 2019 roku założyłam na Instagramie profil o nazwie Weterynarz Też Człowiek (@weterynarz.tez.czlowiek). Formułę konta podpatrzyłam u Pauliny Zagórskiej (@doktorkanieuczka) publikującej superwartościowe treści na temat, którego wam nie zdradzę, żebyście sami sprawdzili jej content.

Oprócz przypadków klinicznych, historii moich pacjentów i materiałów edukacyjnych chciałam pokazywać ludziom pracę lekarza weterynarii od kuchni. Opisywać te chwile, gdy musimy się zmierzyć z ciemną stroną naszego zawodu, z obelgami klientów, z hejtem w sieci. Chwile, gdy musimy się tłumaczyć z zarobionych pieniędzy i cen usług. Chciałam pokazywać również cudowne momenty, gdy stan zdrowotny pacjenta poprawia się w trakcie terapii albo gdy po długim leczeniu pacjent wraca do domu. Chwile, gdy bezdomne zwierzęta znajdują swojego człowieka, swoje kolana i pełną michę. Gdy ludzie ze łzami w oczach dziękują nam za uratowanie życia ich pupila. I robię to do dzisiaj. To chcę pokazywać. Zawód lekarza weterynarii bez owijania w bawełnę.

Na moim profilu możecie znaleźć opisy chorób, zdjęcia z mojej codziennej pracy klinicznej, prawdziwe emocje i codzienne rozterki. Możecie również zobaczyć nieco mojego prywatnego życia. Trochę też życia moich zwierząt (mam wrażenie, że część ludzi obserwuje moje konto tylko ze względu na koci content).

Ponieważ słowo pisane nie jest moją mocną stroną (piszę to z pełną świadomością, że czytacie właśnie moją książkę), w planach mam nagrywanie dalszych odcinków podcastu, sprawia mi to bowiem dużą frajdę. Jak Weterynarz Też Człowiek będzie dalej wyglądać? Nie mam pojęcia, ale właśnie to jest w tym najciekawsze...

Jak to jest być weterynarzem? Mało kto porusza ten temat, a zapewne wiele osób jest ciekawych weterynaryjnej rzeczywistości.

Lekarzem weterynarii, a nie weterynarzem.

A to jakaś różnica? Nie wiedziałem.

Tak, ale opowiem ci o tym później.

Okej. To jak to jest być lekarzem weterynarii?

Każdy pewnie chciałby usłyszeć, że to najcudowniejsza rzecz pod słońcem, ale prawda jest taka, że najlepszą odpowiedzią będzie: „To zależy...”.

To znaczy?

Zacznijmy od początku. Kiedy zapytasz studentów pierwszego roku weterynarii, czemu wybrali ten kierunek, część odpowie ci, że ma rodziców w branży, część, że nie dostała się na „ludzką medycynę” czy inny kierunek studiów, ale większość powie, że kocha zwierzęta i nie lubi ludzi. Albo lubi zwierzęta bardziej niż ludzi. Są i tacy, którzy twierdzą, że nie wyobrażają sobie pracy z ludźmi. I to jest właśnie największe nieporozumienie w naszej branży, ponieważ wbrew obiegowej opinii lekarz weterynarii pracuje głównie z ludźmi. Z ich emocjami. Z ich strachem, gdy słyszą trudną do udźwignięcia diagnozę, z ich złością, gdy w trakcie leczenia pojawiają się komplikacje. Czasem z furią, gdy zwierzę umiera. Są często łzy, niekontrolowane wybuchy, niecenzuralne słowa. Jak myślisz, czy człowiek, który w ogóle nie jest przygotowany do obsługi ludzkich emocji, jest w stanie tyle ich udźwignąć?

Nie sądzę...

Właśnie. Pamiętam taką historię. Byłam wtedy w piątym miesiącu ciąży. Przyszedł do mnie mężczyzna ze swoim królikiem, u którego zaobserwował pozornie błahe objawy. Ja, już widząc, że ta historia nie skończy się dobrze (objawy były charakterystyczne dla wzrastającego w klatce piersiowej nowotworu), zaproponowałam prześwietlenie. Ponieważ kobiety ciężarne nie mogą wykonywać zdjęć rentgenowskich, poprosiłam o zrobienie tego badania dwie inne osoby z naszej przychodni. Musisz wiedzieć, że króliki to są tacy mali wariaci, którzy bardzo mocno się stresują przy każdej manipulacji. I zdarza się, tak jak zdarzyło się właśnie wtedy, że dochodzi do nagłych zgonów na tle stresowym. Mimo reanimacji pacjent zmarł tuż po zrobieniu zdjęcia rentgenowskiego. Powiem ci, że nigdy w życiu nie modliłam się tak bardzo, żeby okazało się na rentgenie, że pacjent ma guza w klatce piersiowej. Moje podejrzenie się potwierdziło, tylko co z tego, skoro musiałam iść do klienta w gabinecie i powiedzieć mu, że owszem, mamy diagnozę, ale pacjent nie żyje.

I co się stało?

Klient eksplodował, zaczął krzyczeć, wymachiwać rękami. Prawie walnął w ścianę tuż obok mojej głowy. Pierwszy raz w życiu bałam się, że ktoś mnie w gabinecie uderzy. Tego dnia zdecydowałam, że chcę iść na zwolnienie lekarskie dużo wcześniej, niż planowałam. Nie potrzebowałam takich akcji w tym momencie życia.

Znam lekarkę, która wraz ze swoją techniczką została pobita w lecznicy przez niezadowolonego klienta.

Mój kolega miał jeszcze inną sytuację. Pracował kiedyś w klinice całodobowej w Trójmieście. Na zmianach nocnych był tylko lekarz, bez personelu pomocniczego. Kiedyś w środku nocy zadzwonił telefon i jakiś rycerz ortalionu zapytał „Ej, koleżko, mam tu psa po walkach do szycia, da radę zrobić?”. I wyobraź sobie, że wchodzi ci do przychodni kilku karków hobbystycznie wystawiających swoje psy do walk (nielegalnych oczywiście). Ich kilku – ty sam. Jesteś zupełnie bezbronny. Mogą ci zrobić wszystko...

Historia ma happy end?

Wydaje mi się, że odesłał ich do innej całodobówki, kłamiąc, że właśnie zaczyna kilkugodzinny zabieg chirurgiczny.

Mieliśmy też klienta, starszego pana, który przychodził do nas ze swoją suczką. Pewnego dnia okazało się, że wykrył u swojej suki guzka na gruczole sutkowym (to dość częsty problem u niekastrowanych suk). Lekarz, który ją przyjmował, był świadkiem wybuchu ogromnego żalu, gdy starszy pan wyznał, że niedawno pochował żonę zmarłą na raka piersi. I tak naprawdę rozmowa w gabinecie nie dotyczyła już jego psa, lecz raczej historii jego czterdziestoletniego małżeństwa oraz choroby jego żony.

Innym razem przyszła do mnie zapłakana pani z psem, którego odziedziczyła niedawno po swoim zmarłym tragicznie synu.

Inna pani próbowała wyswatać mnie ze swoim synem, gdyż, jak się przyznała na wizycie, jest terminalnie chora i szuka kogoś, kto zajmie się jej jedynakiem... A na wizytę przyszła z pieskiem kuzynki.

Młode małżeństwo płaczące za swoim odchodzącym psem, gdyż, jak mi wyznali, nie mogą mieć dzieci i właśnie tego psiaka traktowali jak dziecko.

Chomik, któremu usuwałam oko, należał do trzech kilkuletnich braci, z których dwóch miało autyzm. Matka od lat podmieniała umierające chomiki, gdyby bowiem wyjawiła synom prawdę, nie wyciągnęłaby ich przez miesiąc spod biurka. Błagała mnie, żeby zwierzę przeżyło zabieg.

Mogłabym jeszcze długo wymieniać, ale chyba widzisz, o co mi chodzi...

Lekarze weterynarii są niejednokrotnie psychoterapeutami opiekunów zwierząt. I to najczęściej nie z własnej woli. Płacą za to naprawdę ogromną cenę, gdyż nikt nie nauczył ich dystansować się od takich historii. Paradoksalnie – im więcej masz empatii, tym gorzej na tym wychodzisz. Jak może się czuć człowiek, który wysłuchał w ciągu dnia trzech takich historii, po czym wraca do domu, niejednokrotnie również pełnego różnych problemów? Psychoterapeuta ma swojego superwizora, jest uczony zarządzania ludzkimi emocjami, a my? My uczymy się pisać cykl Krebsa za pomocą strukturalnych wzorów chemicznych.

Wiesz, że statystyki pokazują, że wśród lekarzy weterynarii wskaźnik samobójstw jest nawet ośmiokrotnie wyższy niż w innych grupach zawodowych?

Dlaczego?

Najpierw studia, które nie przygotowują do zawodu. Studia ciężkie, nie owijajmy w bawełnę. Pod różnym względem. Ogrom nauki przytłacza, a to tylko wierzchołek góry lodowej. Następnie praca: niejednokrotnie ponad siły, chroniczny stres, wymagający, nierzadko roszczeniowi klienci, umierający pacjenci, często śmiesznie niskie wynagrodzenia, czasem mobbing, czasem seksizm. Już po kilku latach zaczyna się wypalenie zawodowe, ludzie zmieniają branżę lub wyjeżdżają do pracy za granicę. Ja pracuję w sporej przychodni w mieście wojewódzkim – tak naprawdę nie dotknęła mnie jeszcze ta najgorsza strona weterynarii, z którą na co dzień spotykają się moje koleżanki i moi koledzy po fachu. Jedna koleżanka mówi na to „zgnilizna”.

„Zgnilizna” – czyli?

Wyobraź sobie, że kończysz studia, umiesz niewiele albo nic. Trafiasz na staż z urzędu pracy, ponieważ nikt cię do pracy nie przyjmie. Sześć miesięcy pracujesz na etacie za tysiąc złotych. Jeżeli masz kogoś, kto cię utrzyma (rodziców, męża, żonę), to masz szczęście, a jak nie... cóż, sam sobie odpowiedz, jak musi się żyć za tysiąc złotych miesięcznie. Zaciskasz zęby i zdobywasz wiedzę i umiejętności. O ile oczywiście ktoś ci sfinansuje kursy i szkolenia. Koszt weekendowych warsztatów praktycznych wynosi od dwóch tysięcy do sześciu tysięcy złotych. Konferencje teoretyczne – od trzystu do ośmiuset złotych, plus dojazd, nocleg. Jak masz tysiąc złotych na miesiąc, to dalej się nie dokształcasz, bo cię nie stać. Wiem, że rezydenci po medycynie „ludzkiej” również nie mają łatwo, ale pieniądze z naszego stażu to kwoty pozwalające na życie na granicy ubóstwa. Drugą stroną medalu jest to, że pracodawca musi mieć z ciebie jakiś pożytek w pracy. Nikt nie zatrudnia ludzi, którzy nie zarobią chociaż na swoją pensję. A jak masz być dostatecznie kompetentny, skoro na studiach jest niezwykle mała liczba zajęć praktycznych?

A co z nauką w przychodni, w której pracujesz? Na pewno są tam jacyś bardziej doświadczeni lekarze.

O, to jest bardzo ciekawe zagadnienie. Ja miałam dużo szczęścia, ponieważ praktyczną stronę zawodu zaczęłam poznawać, uczęszczając regularnie od trzeciego roku studiów na praktyki. Tylko dzięki temu mój szef zdecydował się pozwolić mi od razu po studiach, bez odbytego stażu, przyjmować pacjentów. Dziś bardzo często piszą do mnie studenci wszystkich wydziałów, że nikt ich nie chce przyjąć na praktyki.

Dlaczego?

Niektórzy boją się ujawnienia tajemnicy służbowej. Podejrzewam również, że lekarze nie chcą sobie wychowywać konkurencji. Często jest tak nawet z lekarzami z tej samej przychodni. Dlaczego ktoś ma za darmo dzielić się ze świeżakiem wiedzą i umiejętnościami, za które zapłacił spore pieniądze na konferencjach i szkoleniach? Często młodzi lekarze nie są wpuszczani na sale chirurgiczne właśnie z takich powodów. Z drugiej strony znam również takie przypadki, gdy świetny specjalista wyszkolił zdolnego podopiecznego, a ten kilka miesięcy później otworzył dwieście metrów od gabinetu swojego mentora konkurencyjny gabinet weterynaryjny. Niby takie jest prawo wolnego rynku, ale jednak trochę boli... Problem jest, niestety, systemowy.

Jeśli ktoś ma determinację, to uczy się na zwłokach (za pozwoleniem opiekuna oczywiście). Jeśli nie trafi w miejsce, w którym może się rozwijać i atmosfera jest przynajmniej neutralna, to wyjściem jest otwarcie szybko czegoś swojego.

Na początku zazwyczaj jest to jednoosobowy gabinet, gdzie trzeba być lekarzem od wszystkiego... Dobrze jest robić podstawową chirurgię, znać się zarówno na przewodzie pokarmowym, jak i przynajmniej na podstawach dermatologii. To oczywiście są przykładowe dziedziny. Im więcej zrobisz sam, tym mniej pacjentów musisz odesłać do innego gabinetu. A odesłani pacjenci rzadko wracają.

Dodatkowo klienci uważają niejednokrotnie, że lekarz z powołania to ten, który leczy za darmo lub za cenę leków. A to jak kupować chleb za cenę mąki. Jakbyśmy nie mieli rodzin, rachunków do zapłacenia, marzeń. Nikt z tych żądających nie pracuje zapewne za darmo, ale wiadomo, lekarz weterynarii – zawód zaufania publicznego – powinien. Mój mąż pracuje w małym mieście pod Krakowem i niejednokrotnie opowiada, że ludzie potrafią się kłócić o pięć złotych za tabletkę do odrobaczania. Ile ja się naczytałam na mojej „ukochanej” grupie na Facebooku, że jak to możliwe, że lekarz bierze pięć, dziesięć, piętnaście złotych TYLKO za wypisanie recepty. A to normalna usługa jest przecież. Jak się idzie do „ludzkiego” lekarza po receptę i zostawia za to pięćdziesiąt złotych, to jakoś mało kto jest zbulwersowany. Raz po niewybrednym komentarzu na temat opłaty za receptę wręczyłam klientowi bloczek z receptami i długopis, mówiąc, że jeśli napisze sobie receptę sam, to dostanie ją za darmo. Usłyszałam tylko krótkie: „Ale ja nie umiem”. Właśnie. Ja umiem i to za tę umiejętność klient płaci. Kiedyś karmiona tymi forumowymi mądrościami miałam opory przed braniem pieniędzy za swoją pracę, a później przyszedł do mojego domu hydraulik, który za dwadzieścia minut pracy, podczas której wymienił w łazience muszlę klozetową i umywalkę, ze swoich rzeczy używając jedynie narzędzi, skasował czterysta pięćdziesiąt złotych.

Nie wszyscy idą tak traumatyczną drogą, jaką opisałaś...

Oczywiście, że nie. Ja miałam dużo szczęścia. I szefa, który miał spore doświadczenie w branży, gdy zakładał własną przychodnię, więc nie chciał powielać pewnych schematów. Każdy z nas ma swoją drogę, swój potencjał i swoje okoliczności życiowe, w których musimy zacząć życie zawodowe. Jednak gdy rozmawiam z niektórymi znajomymi, to czasem płakać się chce. Nie dziwię się, że ludzie po kilku latach postanawiają się przebranżowić.

To czym się różni lekarz weterynarii od weterynarza?

Słowo „weterynarz” to potoczna nazwa lekarza weterynarii używana w języku polskim, gdyby jednak podeprzeć się łaciną, to veterinarius oznacza hodowcę zwierząt. Po łacinie poprawna forma brzmi medicus veterinarius, czyli lekarz weterynarii. Weterynaria jest dziedziną medycyny. Jesteśmy lekarzami. Tylko nasi pacjenci są nieco inni.

To czemu twój profil nazywa się „Weterynarz Też Człowiek”?

Ponieważ „lekarz weterynarii też człowiek” brzmi dziwnie, jest za długie i jakoś mi nie pasowało, gdy go zakładałam. Dodatkowo ludzie nie szukają w sieci hasła „lekarz weterynarii”, tylko „weterynarz”. Mnie nie robi różnicy, czy ktoś o mnie mówi lekarz weterynarii czy weterynarz. W oficjalnych pismach czy ofertach jednak „weterynarz” nie przejdzie nawet u mnie. Powiem szczerze, że jeśli ktoś spoza branży zwraca się do społeczności lekarzy weterynarii z ofertą (jak zrobiła to kiedyś pewna osoba, proponując testowanie różnych programów) i używa sformułowania „weterynarz/weterynarze”, to jest spalony już na wejściu. Ja sama o sobie mówię „weterynarka”, lecz wiem, że niektórym dziewczynom z branży ta nazwa zupełnie nie odpowiada. Znam lekarzy nielubiących określenia „weterynarz” – mają do tego prawo.

To powiedz mi wreszcie: jak to jest być weterynarką?

Różnie, ale kocham to moje „różnie” i nie wyobrażam sobie, że miałabym w życiu robić cokolwiek innego.

Gdy omawialiśmy z 

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Jeżeli już zostałeś szczęśliwym właścicielem/opiekunem/rodzicem (niepotrzebne skreślić) psa czy kota, powinieneś się zastanowić, od czego zacząć waszą relację, aby to miało ręce i nogi (alternatywnie łapy i łapy). Nie będę tu opowiadać o socjalizacji, zaleceniach behawioralnych czy kwestiach związanych z treningiem czystości i posłuszeństwa zwierzęcia, nie jestem bowiem behawiorystką, niemniej bardzo by mi zależało, aby każdy świadomy opiekun zainteresował się tymi tematami, zanim zaprosi do siebie nowe zwierzę.

Przywieźliście nowego zwierzaka do domu – i co dalej? Jeżeli macie psa z hodowli (z pseudohodowli najczęściej także), powinniście dostać książeczkę zdrowia, w której lekarz weterynarii wpisał, jakie zabiegi profilaktyczne były do tej pory wykonane u zwierzęcia. Mówię konkretnie o szczepieniach i o odrobaczeniu. O kalendarzu szczepień psów i kotów oraz o zaleceniach co do odrobaczania będziecie mogli przeczytać w dalszej części tego rozdziału, tu nadmienię tylko, że jeżeli młode zwierzę trafia do was z hodowli lub pseudohodowli, gdzie przestrzegano zasad profilaktyki, to powinno być raz lub dwa razy zaszczepione oraz raz lub dwa razy odrobaczone.

Każdy wpis w książeczce powinien być podbity pieczątką lekarską z podpisem tego lekarza. Piszę o tym dlatego, że wielu lekarzy (w tym ja) z dużą rezerwą podchodzi do dokumentów, w których w miejscu pieczątki pozostawione jest puste miejsce lub wbita jest pieczątka z podpisem „technik weterynarii” albo pieczątka przychodni weterynaryjnej czy gabinetu weterynaryjnego. Przy takim wpisie mam poważne wątpliwości, czy dany zabieg profilaktyczny został wykonany prawidłowo lub czy w ogóle został wykonany.

Wracając jednak do dokumentacji. Książeczkę zdrowia należy schować w takim miejscu, aby nie zginęła – stanowi ona dokumentację medyczną waszego zwierzaka. Należy ją również zabierać ze sobą na każdą wizytę u lekarza weterynarii, szczególnie na wizyty profilaktyczne, podczas których chcecie szczepić lub odrobaczyć zwierzaka. Najczęściej w książeczce zdrowia jest również miejsce (choć jest go niewiele) na skrótowe opisanie wizyt, podczas których zwierzę z jakiegokolwiek powodu dostaje leki. Warto poprosić lekarza o wpisanie paru słów w to miejsce w książeczce, dlatego że dokumentacja medyczna, którą przychodnia ma w komputerze, jest dostępna tylko dla medyków z danej przychodni (w Polsce nie ma ogólnej bazy danych dostępnej dla wszystkich lekarzy weterynarii). Czasami zaś się zdarza (na przykład gdy jesteście na urlopie, jest noc lub święto, a wasz lekarz wtedy nie pracuje), że musicie ze zwierzakiem pilnie udać się do kliniki całodobowej lub innego zakładu dla zwierząt, który w tym czasie akurat jest otwarty. W takiej sytuacji choćby lakoniczny wpis w książeczce może pozwolić przyjmującemu was (nowemu) lekarzowi poprowadzić dalszą diagnostykę i leczenie pacjenta. Alternatywą dla książeczki zdrowia jest poproszenie lekarza o wydruk lub plik PDF z opisem właśnie odbytej wizyty.

W zależności od tego, czy jesteście tradycjonalistami, czy fanami nowych technologii, możecie kompletować dokumentację medyczną w formie papierowej w jakimś segregatorze lub w formie plików zapisywać ją w chmurze czy bezpośrednio na swoim smartfonie. Nie ma to większego znaczenia, bardzo ważne jest jednak, aby tę dokumentację w ogóle prowadzić. Czasami potrzebujecie drugiej konsultacji i taka dokumentacja jest prawdziwą skarbnicą wiedzy dla lekarza. Niestety, bardzo często zdarza mi się przyjmować pacjentów, którzy na przykład dzień wcześniej byli w innej przychodni. W trakcie wywiadu lekarskiego okazuje się, że zwierzę poprzedniego dnia otrzymało jakieś leki, lecz opiekun nie ma zielonego pojęcia, co to było. I wtedy mam związane ręce, ponieważ opisowe określenia „biały zastrzyk”, „przezroczysty zastrzyk” albo „różowy zastrzyk” nic mi nie mówią. Część leków to substancje długodziałające – działają czterdzieści osiem godzin, siedemdziesiąt dwie godziny. Są takie, które działają kilka dni lub nawet tygodni. Dodatkowo wiele leków wyklucza się wzajemnie, więc ja, nie wiedząc, co zwierzę otrzymało poprzedniego dnia, mam związane ręce, jeżeli chodzi o dalszą terapię. Jednocześnie jeżeli macie zwierzę chorujące przewlekle i prowadzicie porządną dokumentację medyczną, możecie uniknąć dublowania badań, a tym samym zaoszczędzić trochę pieniędzy. Nie mówię już o takiej sytuacji, kiedy zwierzę ma wiele chorób dotyczących różnych narządów czy układów i jednocześnie jest w trakcie leczenia u wielu różnych specjalistów w kilku różnych placówkach. Na przykład u kardiologa, u ortopedy i u dermatologa naraz. W takiej sytuacji nie ma możliwości prowadzenia takiego zwierzęcia bez sumiennej dokumentacji medycznej. Powtórzę to jeszcze raz bardzo wyraźnie, ponieważ dla wielu opiekunów wcale nie jest to oczywiste: dokumentacja medyczna, czyli opisy wizyt, wyniki badań krwi, wyniki diagnostyki obrazowej oraz cała reszta tego typu dokumentacji jest dostępna tylko dla przychodni, w której te badania były robione. Nas, lekarzy weterynarii, również obowiązuje RODO i nie ma możliwości dzielenia się takimi informacjami z lekarzami z innych przychodni.

Co w sytuacji, kiedy mam takiego pacjenta w gabinecie? Jeżeli jest taka możliwość, to albo ja, albo opiekun na bieżąco kontaktujemy się z poprzednim lekarzem, żeby zasięgnąć informacji, jeśli jednak takiej możliwości nie ma, to trzeba trochę porzeźbić...

Myślę, że dla wszystkich, którzy mieli wątpliwości, jest już jasne, że prowadzenie książeczki zdrowia to ważny element bycia odpowiedzialnym opiekunem zwierzęcia[6]. Zdarzają się takie sytuacje, że odbieracie zwierzę z pseudohodowli (w hodowlach się to nie zdarza) i nie dostajecie żadnej dokumentacji medycznej, żadnej książeczki ani nawet świstka papieru, który mówiłby, jakie zabiegi profilaktyczne były robione i czy w ogóle jakiekolwiek przeprowadzono. Wtedy macie prawo (a nawet obowiązek) poprosić o wydanie takich dokumentów. Siłą rzeczy, jeżeli przygarniacie psa lub kota z miejsca, gdzie urodziły się młode z rodziców bezdomnych lub trzymanych w wątpliwych warunkach, dokumentacji takiej nie otrzymacie. Wtedy lekarz weterynarii wyda wam książeczkę zdrowia na pierwszej wizycie lekarskiej. Dochodzimy więc do spraw poważnych, a mianowicie...

Jedno z najczęstszych pytań, jakie zadają mi osoby, które planują przyjąć pod swój dach zwierzaka, brzmi właśnie tak: „Kiedy umówić się na pierwszą wizytę u lekarza weterynarii?”. I powiem wam, że wbrew pozorom odpowiedź na to pytanie wcale nie jest taka prosta. Istnieją dwie szkoły. Przedstawiciele pierwszej radzą, aby udać się ze zwierzakiem do lekarza niemal od razu po przyjęciu go do swojego domu. Takie postępowanie wydaje się najbardziej sensowne w sytuacji, gdy na przykład uczestniczycie w interwencji z przejmowaniem zwierząt w złym stanie, które muszą natychmiast uzyskać pomoc lekarską. To samo powinniście zrobić, gdy odbieracie psa z hodowli lub pseudohodowli i widzicie, że już w trakcie podróży do domu lub tuż po przyjeździe u zwierzęcia rozwijają się dziwne objawy kliniczne. Może to być biegunka, mogą to być wymioty. Zwierzę jest apatyczne, nie chce się bawić, nie chce jeść, nie chce pić, ma zapadnięte oczy czy ciągle śpi. A tak naprawdę, jeżeli odbieracie szczeniaka lub kociaka, to każde jego zachowanie, które budzi wasz niepokój, powinno być niezwłocznie skonsultowane z lekarzem weterynarii. Po pierwsze, dlatego że z psimi i kocimi dziećmi jest dokładnie tak samo jak z dziećmi ludzkimi. Bardzo łatwo się odwadniają, dużo szybciej ich stan może się pogorszyć nawet przy błahych objawach i dużo szybciej niż u zwierzęcia dorosłego może dojść do zgonu. Po drugie, dlatego że, niestety, w tym wieku dość często zdarzają się poważne choroby zakaźne, takie jak parwowiroza u psów czy panleukopenia u kotów, i zwlekanie z pomocą lekarską znacznie zwiększa prawdopodobieństwo śmierci malucha.

Wizyta lekarska jest też bardzo ważna, kiedy chcecie adoptować zwierzę, które pochodzi z nieznanych warunków i nieznany jest jego status zdrowotny. Mówię tutaj zwłaszcza o kotach. Bardzo ważne, żeby o tym pamiętać wtedy, gdy w domu macie już kociego rezydenta. Piszę o tym dlatego, że czasami zgarnięcie kota pod pachę i przyniesienie do domu jest spontaniczne: znaleźliście go na spacerze w lesie, błąkał się przy drodze, jego dotychczasowy właściciel nie do końca się sprawdzał jako opiekun. Takie właśnie koty bardzo często są nosicielami bardzo groźnych wirusów, jak wirus białaczki kociej (FeLV) czy wirus nabytego niedoboru immunologicznego kotów (FIV). Jeżeli nie znacie statusu zdrowotnego nowego kota w odniesieniu do tych dwóch chorób, to najgorsze, co możecie zrobić, to wprowadzić go do waszego domu i próbować zapoznać z waszym kocim rezydentem. O tym, w jaki sposób te choroby się przenoszą, piszę dalej, niemniej już teraz zaznaczam, że ryzyko jest duże, a choroby powodowane przez te wirusy są groźne, nieuleczalne i bardzo często prowadzą do śmierci.

Jeśli więc zupełnie przypadkowo podczas któregoś weekendu staniecie się nowymi opiekunami jakiegoś kota, to najlepiej zawieźć go od razu do lekarza przynajmniej na szybkie płytkowe testy diagnostyczne, nie ma bowiem sensu ratować życia jednemu kotu kosztem zdrowia i życia innego. Chyba że to wasz pierwszy kot – wtedy nie ma to znaczenia, bo ani wirus białaczki kociej, ani wirus niedoboru odporności nie są groźne dla ludzi (ani dla psów). Nie mówię oczywiście, że badań tych nie należy wykonywać – jak najbardziej należy – po prostu w takiej sytuacji nie musicie od razu ze spaceru jechać do lekarza. O FeLV i FIV dowiecie się więcej w dalszej części rozdziału, gdy będę omawiać kalendarz szczepień.

Zwolennicy takiego postępowania, czyli wizyty lekarskiej od razu po adopcji/kupnie zwierzęcia, mówią, że również bezobjawowe zwierzę należy niezwłocznie pokazać lekarzowi.

Przedstawiciele drugiej szkoły też twierdzą, że zwierzę z objawami chorobowymi lub zwierzę o nieznanym statusie zdrowotnym należy umówić na wizytę od razu, natomiast w wypadku zwierzęcia niewykazującego żadnych objawów klinicznych część lekarzy zaleca odczekać kilka dni po przeprowadzce i dopiero wtedy umówić patronażową wizytę lekarską. Postępowanie takie bierze pod uwagę ewentualny stres adaptacyjny zwierzęcia po przeprowadzce. Wyobraźcie sobie, że całe życie mieszkacie w jednym miejscu z matką, rodzeństwem, wśród stworzeń, które znacie. Nie znacie niczego innego ponad właśnie taki stan rzeczy. Dodatkowo jesteście zupełnie mali. I nagle zabiera się was od mamy i rodzeństwa, z otoczenia, które dobrze znacie, i wsadza gdzieś, gdzie jesteście w zupełnie nowym miejscu, z zupełnie nowymi ludźmi i zupełnie nowymi zwierzakami lub w ogóle bez nich. Nie wierzę, że ktokolwiek z nas przeszedłby taką zmianę bez najmniejszego stresu. Jeżeli ktoś z was posyłał kiedykolwiek dziecko do żłobka lub przedszkola, to wie, o czym mówię.

Myślicie, że zwierzaki się nie stresują? Oczywiście, że się stresują, tylko w nieco inny sposób niż my. Stresują się ich organizmy, wydzielając hormony stresu. To jest właśnie stres adaptacyjny. I taki stres adaptacyjny może powodować spadek odporności. Wiem, że ci z was, którzy uwielbiają swoich lekarzy weterynarii, pewnie mi nie uwierzą, ale prawda jest taka, że przychodnia weterynaryjna jest środowiskiem, w którym można spotkać bardzo dużo różnych patogenów (wirusów, bakterii, pasożytów, grzybów). Oczywiście prowadzimy bieżące odkażanie i dezynfekcję, ale nie jesteśmy w stanie uniknąć sytuacji, gdy na przykład w poczekalni spotyka się zwierzę zdrowe, a nieszczepione, ze zwierzęciem chorym. A stąd już krótka droga do nieszczęścia. Tak więc odroczenie wizyty lekarskiej u ZDROWEGO zwierzęcia ma na celu przeczekanie tego newralgicznego okresu, gdy odporność zwierzęcia może szwankować jeszcze bardziej (piszę „jeszcze bardziej” dlatego, że odporność młodego zwierzęcia i tak zazwyczaj jest dość niska, zwłaszcza u tych zwierzaków, które nie otrzymały z mlekiem matki odpowiedniej ochrony).

Tak jak napisałam, specjaliści nie są jednomyślni, najbezpieczniej więc będzie, jeżeli skontaktujecie się ze swoim lekarzem i z nim bezpośrednio ustalicie najdogodniejszy termin wizyty. Raz jeszcze jednak podkreślę, że jeżeli odbieracie zwierzę i widzicie, że występują u niego niepokojące objawy, to wtedy wizyta lekarska wymagana jest w terminie jak najszybszym z możliwych.

DOBRY LEKARZ WETERYNARII

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Zanim zaczniemy, muszę poświęcić kilka zdań wyjaśnieniu, jak wygląda cykl płciowy u samic i samców psów oraz kotów, żebyście wiedzieli, o czym jest mowa. Jak mawiają na studiach weterynaryjnych: najpierw fizjologia, później patologia.

NAJPIERW SŁÓW KILKA O PSACH (A WŁAŚCIWIE SUCZKACH ☺)

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Myślę, że jest to rozdział, w którym nawet najbardziej świadomi opiekunowie znajdą bardzo dużo nowych informacji. Przez lata wokół znieczulenia zwierząt narosło wiele mitów. Na forach kopiowane są historie budzące strach i trwogę. Opiekunowie czasem latami zwlekają z ważnymi operacjami, bojąc się znieczulenia i ryzyka, że zwierzę się nie wybudzi. Mnóstwo psów z ogromnym kamieniem nazębnym i ropą czeka na ten właściwy moment. Moment, kiedy lekarz musi powiedzieć właścicielowi, że niewybudzenie się z tej narkozy będzie dla psa lepsze niż dalsze życie z tym kamieniołomem w paszczy. Guzy rosnące niejednokrotnie do ogromnych rozmiarów, tak że przestaje to być już zwierzę z guzem, a zaczyna być guz ze zwierzęciem. Dlatego że opiekunowie boją się znieczulenia. Doskonale was rozumiem. Gdy mój szef kastrował Zulę (naszą sukę), siedziałam w pokoju socjalnym przychodni, w której pracuję, jak na szpilkach, odliczając minuty, ale wiedziałam, że trzeba to zrobić. I tak jest. Znieczula się zwierzę wtedy, kiedy trzeba. Nie jest to fanaberia lekarza czy widzimisię właściciela. Nawet prawo zabrania wykonywania procedur chirurgicznych, które nie są niezbędne dla ratowania życia i zdrowia zwierzęcia. Dlatego właśnie w Polsce zakazane jest u zwierząt kopiowanie uszu i obcinanie ogonów. Ponieważ jest to zabieg kosmetyczny czy estetyczny. Zwierzę od tego nie będzie zdrowsze. Tak samo zakazane jest prawnie u kotów obcinanie ostatnich paliczków wraz z pazurami. Zabieg taki stosowany jest w niektórych krajach jako profilaktyka ładnych mebli. Czyli jeśli obetniemy kotom pazury, to nie będą drapały mebli. Proste. Gdy obetniemy ludziom ręce, nie będą śmiecić w lasach. To jest mój postulat!

Powiem wam, że od początku, gdy planowałam poszczególne rozdziały tej książki, miałam problem właśnie z tym jednym. Niby wiedziałam, co chcę napisać, a z drugiej strony zastanawiam się, czy to nie będzie za mało. Napiszę zatem to, co planowałam od siebie, a później będę odpowiadać na pytania, które zadawali moi obserwatorzy. Nie umiałam rozstrzygnąć problemu i po prostu zapytałam ich o zdanie.

To, co przeciętny opiekun nazywa „znieczuleniem” czy „narkozą”, w anestezjologii weterynaryjnej jest nazywane znieczuleniem ogólnym. Słowo „ogólne” jest tu o tyle ważne, że nie jest to jedyny rodzaj znieczulenia, jakim dysponujemy w medycynie.

Przeciwieństwem znieczulenia ogólnego jest znieczulenie miejscowe. W znieczuleniu ogólnym leki, które podajemy zwierzęciu, działają na cały organizm (czyli teoretycznie nie boli całe ciało). W znieczuleniu miejscowym leki podawane są w ten sposób, aby znieczulić tylko konkretną partię ciała. W weterynarii jest to rzadko stosowane jako wyłączna metoda znieczulenia. Nietrudno się domyślić dlaczego. O ile człowiekowi można powiedzieć: „Siedź spokojnie, znieczulę cię miejscowo, a później zrobimy, co mamy zrobić”, o tyle nie wyobrażam sobie zastosowania tej metody u zwierząt. To znaczy wyobrażam sobie próby zastosowania tej metody, obawiam się jednak, że reakcja moich pacjentów byłaby daleka od oczekiwanej. Choć miałam kiedyś taką sytuację, że musieliśmy wykonać badanie USG jamy brzusznej u jednego kotka. Poprosiłam właścicielkę, aby położyła kota w pozycjonerze na grzbiecie. Pozycjoner to taka miękka rynienka (korytko), w której zwierzętom jest łatwiej leżeć właśnie na grzbiecie. Jakież było moje zdziwienie, gdy pani, zamiast kota położyć, przez dziesięć minut prosiła siedzącego na stole zwierzaka – słownie, nie dotykając go – aby położył się w pozycjonerze na grzbiecie. Jak łatwo się domyślić, jej metoda nie poskutkowała. Znieczulenie miejscowe dobrze sprawdza się jako działanie dodatkowe przy znieczuleniu ogólnym. Niektórzy lekarze wykorzystują znieczulenie miejscowe jako dodatek do zwykłej owariohisterektomii (kastracji suki lub kotki).

W medycynie wyróżnia się również znieczulenie obwodowe – polega ono na takim działaniu farmakologicznym, że bezbolesność uzyskiwana jest w pewnym obszarze ciała, ale za pośrednictwem blokowania nerwów czuciowych. Czasem wykorzystuje się je w stomatologii, gdy zwierzę znieczulone jest ogólnie i lekarz miejscowo jeszcze znieczula nerwy, a pośrednio struktury w obrębie czaszki, przed usuwaniem zębów.

Znieczulenie nie jest tym samym co tak zwany głupi Jaś. Zadaniem znieczulenia jest osiągnięcie stanu zwierzęcia, w którym jest ono nieprzytomne. Czyli wyłączone jest czucie, zwierzę śpi, nie rusza się (!!!), nie reaguje na bodźce zewnętrzne i ból, a dodatkowo jego mięśnie są poddane farmakologicznemu zwiotczeniu. Jak się domyślacie, trudno jest osiągnąć taki stan za pomocą jednego tylko leku, dlatego zazwyczaj w weterynarii stosowana jest kombinacja kilku leków, tak aby spełnić wszystkie powyższe założenia. Zabiegi chirurgiczne wykonywane są w znieczuleniu wystarczająco głębokim, aby zwierzę nic podczas zabiegu nie czuło. Przynajmniej takie jest założenie.

Opiekunowie, mówiąc „głupi Jaś”, mają zazwyczaj na myśli farmakologiczną sedację zwierzęcia. Sedacja jest to stan uspokojenia i obezwładnienia, niekiedy połączony z lekkim działaniem przeciwbólowym. Podczas sedacji silny bodziec zewnętrzny powinien być w stanie wywołać u zwierzęcia jakąś reakcję. Zwierzę jest sedowane, gdy nie pozwoli sobie na przykład założyć dojścia dożylnego (wenflonu) czy wykonać pewnych badań (na przykład USG lub RTG). Zdarza się, że pacjenta trzeba sedować do zwykłego badania klinicznego. Mnie samej raz na jakiś czas zdarza się sedować pacjentów, aby wykonać u nich podstawowe badania, takie jak badanie kliniczne, badanie USG jamy brzusznej czy zwykłe pobranie krwi.

Konieczność sedacji podyktowana jest ogromnym stresem zwierzęcia, a co za tym idzie – najczęściej jego agresją. Istnieją badania, do których zwierzę musi być bezwzględnie zsedowane ze względu na precyzję samego badania. Nawet jeżeli jest najpotulniejsze na świecie. Tak właśnie jest z badaniem rentgenowskim, które ma wykluczyć lub potwierdzić dysplazję stawów biodrowych. Ułożenie zwierzęcia podczas takiego badania wymaga bardzo konkretnych pozycji oraz precyzji w ulokowaniu pacjenta, dlatego nie ma możliwości wykonania takiego badania bez uspokojenia farmakologicznego. Tak samo jest z badaniem tomograficznym czy z rezonansem magnetycznym. To z kolei wiąże się z tym, że podczas obu badań zwierzę musi leżeć nieruchomo kilka, kilkanaście, a czasem kilkadziesiąt minut. Sama przechodziłam badanie zarówno tomografem komputerowym, jak i rezonansem magnetycznym. Leżenie w aparacie do rezonansu magnetycznego jest dużym dyskomfortem dla człowieka, który przecież rozumie, co wokół niego się dzieje. Dla zwierzęcia byłby to ogromny stres i nawet najbardziej posłuszne zwierzę nie wytrzymałoby w jednej pozycji tyle czasu.

Powiedzmy sobie również szczerze, że my, lekarze, sedujemy czasem pacjentów (oczywiście za zgodą właścicieli), aby zadbać o swoje bezpieczeństwo. Nikt z nas nie będzie się narażał na pogryzienie przez agresywne zwierzę. Dodatkowo są przychodnie, które bezwzględnie sedują każdego pacjenta, który ma mieć wykonane jakiekolwiek zdjęcie rentgenowskie. Podyktowane jest to również troską o bezpieczeństwo personelu weterynaryjnego. Zwierzęcia zsedowanego nie trzeba trzymać do badania rentgenowskiego. Jego stan jest taki, że można spokojnie ułożyć je w pożądanej dla nas pozycji i robić zdjęcia z zachowaniem bezpieczeństwa osób obsługujących takiego pacjenta. Dlaczego bezpieczeństwa? Promienie rentgenowskie nie są zupełnie obojętne dla naszego organizmu. Przyjmowanie dużych dawek promieniowania tego typu może mieć skutki zdrowotne w postaci zainicjowania transformacji nowotworowej. U kobiet w ciąży może dochodzić do powstawania wad płodu. Dlatego właśnie ciąża jest przeciwwskazaniem do wykonywania badania rentgenowskiego. Teoretycznie wraz z rozwojem nauki aparaty rentgenowskie emitują coraz mniej promieniowania. Niemniej wyobraźcie sobie, że codziennie w swojej pracy kilka razy dziennie trzymacie pacjenta do badania rentgenowskiego. Mimo środków ochrony osobistej, takich jak fartuchy ołowiane, dawka promieniowania może być spora. Dlatego zgodnie ze sztuką lekarską i obowiązującą w radiologii zasadą ALARA lekarz nie powinien trzymać zwierzęcia do badania. Jest to powinność opiekuna. Jeżeli lekarz trzyma wasze zwierzę do badania, jest to tylko jego dobra wola, ale miejcie świadomość, że może wam tego odmówić i poprosić, żebyście to wy asystowali zwierzęciu przy wykonywaniu zdjęć rentgenowskich. Z tego samego powodu personel weterynaryjny wykonujący badania rentgenowskie nosi ze sobą przyrządy (dozymetry, dawkomierze) mające rejestrować miesięczną dawkę promieniowania, jaką konkretna osoba przyjęła. Dozymetry takie są następnie kontrolowane w zewnętrznych jednostkach (u nas na przykład dozymetry są wysyłane do Instytutu Fizyki Jądrowej PAN) i jeśli kontrola wykaże, że ktoś z personelu przyjął zbyt dużą dawkę promieniowania, może być odsunięty od badań na najbliższy czas. Bezwzględnymi przeciwwskazaniami do asystowania zwierzęciu przy badaniu zarówno dla personelu, jak i dla właściciela są ciąża, choroby tarczycy i choroby onkologiczne – i w trakcie leczenia, i w remisji.

Jeżeli wyjdziemy poza przychodnię weterynaryjną, to muszę wam powiedzieć, że wszystkie czynności lekarsko-weterynaryjne, a czasem nawet pielęgnacyjne, na przykład w zoo, są wykonywane tylko po sedacji zwierzęcia. Wyobraźcie sobie na przykład badanie kliniczne tygrysa. Jest ktoś chętny zrobić to bez sedacji? Co więcej, zastrzyk uspokajający u takiego zwierzaka wykonywany jest przez strzał z broni Palmera, co oznacza, że nigdy nikt do zwierzęcia nie zbliża się nawet po to, żeby zrobić mu jeden szybki zastrzyk. Chyba nie muszę wam wyjaśniać, dlaczego tak się robi. Wiem, że w tym miejscu pewnie część z was się oburzy, pytając: jak można tak strzelać do zwierząt? Jak można tak „znieczulać” zwierzęta tylko dlatego, że lekarz się boi? Właśnie tak, kochani – my, lekarze, również się czasem boimy. I mówiąc bez ogródek, w gabinecie lekarskim nie jest naszym obowiązkiem ogarnianie agresywnego psa czy kota. Znam naprawdę masę historii, w których opiekunowie przynoszą lub przyprowadzają agresywne zwierzęta do gabinetu i zaczynają wizytę od słów: „Ja go nie będę trzymać, bo mnie ugryzie”. To trochę tak, jakbyście powiedzieli nam wprost: „Wolę, żeby gryzł ciebie niż mnie”. Tak naprawdę ja też wolę, żeby ugryzł was niż mnie (więc się nie dziwię), ale czyj to jest pies? Mój czy wasz?

Żeby zobrazować, dlaczego lekarze nie powinni pozwalać się gryźć swoim pacjentom (nawet w imię dziwnie pojętego powołania), opowiem pewną historię. Ludzie na studia weterynaryjne idą w większości dlatego, że kochają zwierzęta. Na studiach człowiek często żyje w przeświadczeniu, że w tym zawodzie nic mu nie grozi. Serio! Widziałam już takie akcje, że mam wrażenie, że studenci w większości nie mają instynktu samozachowawczego. Instynktu takiego również nie miała pewna studentka, która uznała, że zna się na psach i umili jednemu z nich pobyt w szpitalu. Nadmienić trzeba, że na klatce wisiało ostrzeżenie, że pies jest agresywny i że należy personelowi ograniczyć kontakt z nim do niezbędnego minimum. Nie trzeba było długo czekać. Kilkanaście minut później karetka odwiozła dziewczynę do szpitala. Diagnoza? Poszarpane tkanki obu rąk. Mięśnie, ścięgna, naczynia krwionośne. Zasłaniała twarz dłońmi. Ta historia skończyła się dobrze, ale wyobraźcie sobie, że ta dziewczyna była o krok od tego, aby stracić możliwość wykonywania swojego zawodu, zanim jeszcze uzyskała do tego prawo. My bowiem, kochani, wbrew wielu opiniom pracujemy nie tylko głowami, ale także rękami. Dlatego właśnie nie warto ryzykować uszkodzenia narzędzi naszej pracy (a przy okazji integralnych części ciała), aby wykonać u pacjenta jakieś procedury medyczne. Tak naprawdę ręce dobrego chirurga powinny być ubezpieczone nie gorzej niż tyłek J.Lo.

Dziwnie meandruje mój wywód, pozwólcie więc, że wrócę do znieczulenia.

Cała procedura znieczulenia dzieli się na kilka etapów. Pierwszym jest tak zwana premedykacja, czyli przedznieczulenie. Następnie mamy indukcję znieczulenia, podtrzymanie znieczulenia, wybudzanie oraz okres poznieczuleniowy. Jeżeli nie planujecie zostawać lekarzami weterynarii, to wiedza ta jest wam zupełnie niepotrzebna, niemniej mam swój cel w tym, że wam wyszczególniam te fazy. Po pierwsze, moi drodzy, podręcznik anestezjologii, z którego korzystam, pisząc ten rozdział[20], określa wybudzanie jako jedną z faz znieczulenia. Nigdy więc się nie zgadzajcie na odbieranie i zabieranie do domu swojego zwierzęcia niewybudzonego po zabiegu. Nie nalegajcie również na wydanie zwierzaka wcześniej, niż zaleca lekarz, ponieważ na przykład śpieszy się wam do domu (tak, tak, znam takie historie). Zwierzę idące do domu po zabiegu ma być świadome, względnie aktywne, a na pewno musi kontaktować. Nie może spać. Powikłania w trakcie znieczulenia mogą zdarzyć się w każdej fazie i co zrobicie, jeżeli zwierzę przestanie oddychać w domu, zanim się wybudzi? Nie zdążycie nawet dojechać do lekarza... Na moim profilu na Instagramie jest post na ten właśnie temat. Niektóre komentarze mrożą krew w żyłach. Dlatego jestem przeciwniczką wybudzania się pacjentów przy właścicielu. Ma to dla mnie aspekt czysto logistyczny. Nie mam możliwości wprowadzenia klienta do szpitala, gdyż jest to przestrzeń przeznaczona jedynie dla personelu weterynaryjnego, chociażby ze względu na zagrożenie epidemiologiczne. Wybudzanie się pacjenta przy opiekunie być może jest komfortowe dla tego opiekuna, ale na pewno nie jest tak bezpieczne jak wybudzanie się w szpitalu. Poza tym musicie wiedzieć, że zwierzaki czasem podczas wybudzania nieświadomie piszczą, warczą lub wokalizują w inny sposób, a choć nie wynika to z bólu, lecz ze specyfiki leków do znieczulenia, to takie przeżycie dla opiekuna może być traumatyczne.

Drugi mój cel w przekazywaniu tak szczegółowej wiedzy tutaj to... (muszę przyznać, że czuję dreszczyk emocji, ponieważ chyba rozprawię się z największym mitem, jaki krąży po forach weterynaryjnych) kochani, przekazanie wam, że znieczulenie wziewne – tak bardzo pożądane i tak bardzo wynoszone pod niebiosa przez opiekunów zwierząt – jest tylko częścią całości znieczulenia! Co to oznacza? Oznacza to, że nawet jeżeli wasze zwierzę będzie operowane w znieczuleniu wziewnym, to i tak podczas premedykacji zostaną mu podane domięśniowo lub dożylnie inne leki. Nie ma, kochani, innej możliwości. Czytając czasami wpisy na forach weterynaryjnych i odpowiadając na pytania moich obserwatorów, mam wrażenie, że opiekunowie zwierząt myślą, że znieczulenie wziewne (potocznie zwane wziewką) polega na tym, że bierze się zupełnie świadome zwierzę pod pachę, podłącza mu się maskę lub – o zgrozo! – wsadza mu się rurkę intubacyjną do tchawicy na żywca i podłącza gaz anestetyczny. I zwierzę idzie spać. Tak to, moi drodzy, nie działa. Powtórzę jeszcze raz. Nawet jeżeli wasze zwierzę będzie operowane w znieczuleniu wziewnym, to i tak wcześniej zostaną mu podane inne leki. Znam taką historię, kiedy opiekunka nie wyraziła zgody na podanie żadnych leków iniekcyjnych i zażądała jedynie narkozy wziewnej. Tak się nie da. Co więcej, uwierzcie mi, że wcale nie chcielibyście, aby wasze zwierzę było operowane w ten sposób. Po pierwsze, nie wyobrażam sobie zaintubowania zupełnie świadomego pacjenta. Zbyt lekko znieczulony pies potrafi podczas prób intubacji mieć kaszel odruchowy przy drażnieniu krtani rurką intubacyjną. A co dopiero na żywca. Pominę już aspekt etyczny całej procedury. Po drugie, po odłączeniu gazu anestetycznego zwierzę obudziłoby się w ciągu kilkudziesięciu sekund. Maksymalnie kilku minut. Co oznacza, że w ciągu kilkudziesięciu sekund przestałaby działać jakakolwiek osłona przeciwbólowa. Uwierzcie mi, nie chcecie tego dla swojego zwierzaka. Intubuje się pacjenta już śpiącego, czyli spremedykowanego, gdyż zabieg intubacji polega na tym, że wyciąga się język zwierzęcia z jamy ustnej, wkłada się do gardła laryngoskop i po rynience laryngoskopu wprowadza się przez krtań do tchawicy plastikową rurkę (laryngoskop to taki przyrząd medyczny, który służy do jak najlepszego udostępnienia obszaru gardła i krtani pacjenta osobie intubującej). Rurka intubacyjna z natury swojej jest sztywna i jej ściany się nie zapadają, co gwarantuje nam drożność dróg oddechowych przez cały okres znieczulenia. Jest to szczególnie ważne u pacjentów brachycefalicznych, u których budowa i funkcjonowanie układu oddechowego pozostawia wiele do życzenia. Rurka intubacyjna umożliwia również podczas zabiegu wdrożenie procedury sztucznego oddychania, gdyby pacjent przestał oddychać samodzielnie (owszem, zdarza się). Rurka intubacyjna w końcu jest niezbędna u pacjentów, u których wykonywane są zabiegi chirurgiczne w obrębie klatki piersiowej z naruszeniem jej ściany. Tutaj musicie mi uwierzyć na słowo, że tak jest, choć bardziej dociekliwym mogę powiedzieć, że pośrednie wytłumaczenie tego zjawiska znajdziecie w rozdziale trzecim.

Wracając... Czy zatem prawdą jest, że znieczulenie wziewne jest bezpieczniejsze niż znieczulenie dożylne? Na jednym ze szkoleń z anestezjologii usłyszałam, że dobre znieczulenie dożylne jest bezpieczniejsze niż nieprawidłowe znieczulenie wziewne. Czyli znowu odpowiedź brzmi: „To zależy”. To zależy od osoby, która znieczula, to zależy od leków, które są używane do znieczulenia, to zależy od osobistych predyspozycji zwierzęcia. Ogólnie: jeżeli jedna i druga procedura przeprowadzane są prawidłowo, to się uważa, że znieczulenie wziewne jest bezpieczniejsze. Niemniej pamiętajcie o tym, co powiedziałam na początku. Nawet przed znieczuleniem wziewnym podawane są w premedykacji inne leki i również od wyboru tych leków i ich bezpieczeństwa zależy powodzenie i bezpieczeństwo całej procedury znieczulenia. Znieczulenie wziewne jest bezpieczniejsze również ze względu na to, że zazwyczaj przychodnia, która ma aparat do narkozy wziewnej, dysponuje lepszym monitoringiem pacjenta podczas znieczulenia. Mówię tutaj o monitorowaniu parametrów życiowych pacjenta na kardiomonitorze i o przeszkolonym pod kątem anestezjologicznym personelu. A na takim kardiomonitorze możemy mierzyć podczas zabiegu tętno i reagować na jego zbyt szybkie lub zbyt wolne tempo. To samo z ciśnieniem krwi, saturacją czy temperaturą ciała. I teraz, moi drodzy, pada fundamentalne pytanie, po którym część z was na pewno mnie znienawidzi. Czy myślicie, że można mieć wyszkolony personel, aparat do narkozy wziewnej, znieczulać najnowszej generacji lekami, intubować pacjenta oraz monitorować go w trakcie i po zabiegu, kiedy zabieg, powiedzmy, kastracji suki kosztuje sto pięćdziesiąt złotych? Odpowiem wprost. Nie da się. Uwierzcie mi, że znieczulenie waszego zwierzęcia to jest ostatnia rzecz, na której chcecie oszczędzać.

RYZYKO PRZY ZNIECZULENIU

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Jeżeli mówimy o stworzeniach żyjących sobie beztrosko na naszych zwierzętach lub w ich organizmie, nie powinniśmy zapomnieć o tak zwanych ektopasożytach, czyli pasożytach bytujących na zewnętrznej powierzchni ciała. W związku z tym kolejny rozdział poświęcę pchłom, kleszczom i innym takim uroczym stworzonkom.

KLESZCZE

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Młodość w życiu każdego zwierzęcia to najgorszy okres. Przynajmniej z medycznego punktu widzenia. Pewnie większość z was zapyta: dlaczego najgorszy? Otóż jeżeli opiekun jest odpowiedzialny, to podczas wczesnego dzieciństwa zwierzę bardzo często bywa u swojego lekarza. Kalendarz odrobaczania i szczepień jest dość gęsto ułożony, dlatego można śledzić postępy w rozwoju i we wzroście takiego zwierzaka. Po zakończeniu młodocianego kalendarza szczepień i odrobaczania przychodzi okres, w którym wiele zwierząt jest kastrowanych (o samej kastracji przeczytacie więcej w rozdziale piątym). Często w tym czasie, jeżeli wcześniej nie było problemów zdrowotnych, wykonywane są pierwsze badania krwi. Wraz z wizytą kontrolną i ściągnięciem szwów po zabiegu kończy się intensywny okres odwiedzin w gabinecie lekarskim. W tym momencie lekarz traci pacjenta z oczu nawet na kilka lat. I to właśnie miałam na myśli, mówiąc, że jest to najgorszy okres w życiu zwierzęcia. Choć słowo „najgorszy” nie jest tutaj najbardziej trafne. Jest to okres, gdy zdrowiu pupila nie poświęca się aż tyle uwagi w porównaniu ze zwierzętami bardzo młodymi lub pacjentami w wieku podeszłym. I czasem gdy tracimy czujność, tuż pod naszym nosem może się rozwinąć dużo różnych i groźnych chorób.

Jakie zatem jest minimalne minimum (tak, wiem, że się tak nie mówi), jeżeli chodzi o zdrowie i profilaktykę naszego zwierzęcia?

Przede wszystkim sprawdzajcie książeczkę zdrowia swojego zwierzęcia. Prawie w każdej jest taka rubryka, w którą lekarz wpisuje, kiedy wypada data następnego szczepienia, następnego odrobaczania lub badania kału. U dorosłych psów warto raz na trzy miesiące albo zbadać kał, albo podać preparat przeciwpasożytniczy. Jest o tyle łatwiej, że coroczne szczepienie na wściekliznę zazwyczaj skłania właścicieli do odwiedzenia gabinetu lekarskiego właśnie z racji tego szczepienia. Uwierzcie mi jednak, nie zawsze tak jest. Przed szczepieniem pies jest badany klinicznie, więc już samo to badanie może przynieść sporo informacji na temat stanu zdrowia zwierzęcia. U kotów jest nieco gorzej, bo może się zdarzyć, że między dwoma zalecanymi szczepieniami miną aż trzy lata! Z punktu widzenia całego życia zwierzęcia to bardzo długo.

Jak zatem powinna wyglądać profilaktyka u zwierząt w tym wieku? Wizyta lekarska wraz z badaniem klinicznym powinna się odbywać nie rzadziej niż raz na rok. Podczas badania klinicznego lekarz zmierzy temperaturę zwierzęcia, sprawdzi jego węzły chłonne, sprawdzi stan nawodnienia, stan uzębienia, stan błon śluzowych. Osłucha również serce oraz układ oddechowy. Sprawdzi kondycję skóry. Zajrzy do uszu, obmaca jamę brzuszną. Takie badanie daje nam już sporo informacji jak na jedno zwierzę. Niemniej należy pamiętać, że duża część chorób w początkowych fazach nie daje objawów. Dlatego również raz do roku dobrze jest zrobić badania krwi. Rozległość tych badań jest oczywiście zależna od pacjenta, jego gatunku i rasy oraz od możliwości finansowych właściciela. Podstawowe badania krwi to morfologia, czyli ocena krwinek, oraz badanie biochemiczne oceniające przynajmniej nerki i wątrobę. To jest pakiet minimum, który powinien być punktem wyjścia. Jeżeli macie możliwość, to warto wykonać nieco szersze badania krwi. Ponieważ nie wszystkie narządy da się skontrolować przez badanie krwi, warto jest wykonać raz do roku USG jamy brzusznej. Jest to badanie kluczowe przy ocenie na przykład śledziony, której choroby zdarzają się dość często u psów, a raczej nie dają zmian w obrazie krwi. U psa raz do roku również dobrze jest wykonać analizę moczu. U kotów badanie moczu warto zrobić przynajmniej dwa razy do roku, o ile nie ma żadnych objawów świadczących o problemach z drogami moczowymi. Pamiętajcie, że cały czas mówimy o zwierzętach, które nie mają żadnych objawów świadczących o problemach zdrowotnych. Jeżeli objawy się pojawiają, to wasz lekarz prowadzący ustala dalsze postępowanie i częstotliwość konkretnych badań. O badaniu kału i odrobaczaniu przeczytacie w rozdziale trzecim.

O tym, że warto znać rasę zwierzęcia, które ma się w domu, pisałam już na początku tej książki. Tutaj chciałabym tylko powtórzyć, że specyfika rasy będzie wam potrzebna właśnie po to, aby ustalić predyspozycje danej rasy do pewnych chorób. Jeżeli dana rasa ma predyspozycje do konkretnej jednostki chorobowej, to zaleca się wykonywanie profilaktycznych badań w związku właśnie z tą chorobą.

Nie mam możliwości napisania tutaj o wszystkich predyspozycjach u wszystkich możliwych ras, co, mam nadzieję, jest dla was zrozumiałe. Chciałam jedynie rozszerzyć nieco temat mutacji genu MDR-1, o której wspomniałam w rozdziale szóstym. Mówię o tym dlatego, że mutacja ta może dotyczyć wielu ras i w obrębie konkretnej rasy może występować z różnym nasileniem, a opiekunowie bardzo często nie są świadomi, że powinni swoje zwierzę przebadać właśnie pod kątem tej mutacji.

MUTACJA GENU MDR-1

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Weterynaria, tak jak pozostałe nauki medyczne i ścisłe, z roku na rok robi ogromne postępy w zakresie wiedzy, którą dysponujemy. Opracowywane są nowe terapie, rejestrowane są nowe leki, zmienia się zupełnie świadomość ludzi. Życie zwierząt wydłuża się ze względu na coraz większe możliwości ze strony medycyny i coraz większą świadomość wśród opiekunów. Weterynaria u swoich podstaw rozwijała się głównie w dziedzinie leczenia zwierząt gospodarskich oraz nadzoru nad produktami pochodzenia zwierzęcego. Te dwie dziedziny miały możliwość rozwoju ze względu na fakt generowania dochodu. Posiadanie zwierzęcia jako członka rodziny dochodu nie przynosi. Ba! Niejednokrotnie nakłady finansowe, jakie muszą być poniesione na czworonoga, są porównywalne z sumami, które wydajemy sami na siebie. Ile razy w gabinecie słyszałam: „Pani doktor, przecież on je lepiej ode mnie”. Opiekunowie w poszukiwaniu pomocy dla swoich chorych zwierząt odwiedzają specjalistów w całej Polsce. Czasem również za granicą. Dlatego dziś lecznictwo małych zwierząt jest rozwinięte jak nigdy wcześniej. I będzie coraz lepiej!

WETERYNARIA KLASY PREMIUM

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Spis treści:

Dostępne w wersji pełnej.

Niniejsza książka nie zastępuje profesjonalnej porady weterynaryjnej oraz nie może być podstawą do postawienia diagnozy i przeprowadzenia leczenia. Każdy przypadek jest indywidualny, dlatego autorka i wydawca rekomendują regularne konsultowanie się z lekarzem weterynarii.

Copyright © by Magda Firlej-Oliwa

Wydawca prowadzący: Wojciech Karkoszka

Redakcja tekstu: Weronika Werewka

Weryfikacja merytoryczna: lek. wet. Ilona Bykowska

Projekt typograficzne książki: Andrzej Choczewski / Wydawnictwo JAK

Ilustracje: Małgorzata Drabina / YELLOW ROOM graphic design

Adiustacja: Marcin Grabski / Wydawnictwo JAK

Korekta: Bogumiła Ziembla-Ziembicka / Wydawnictwo JAK,

Joanna Hołdys / Wydawnictwo JAK

Projekt okładki: Magda Gardeła

Fotografie na okładce: pies – © Tatyana Vyc / Shutterstock;

ręka trzymająca stetoskop – © Hazal Ak / Shutterstock;

kot – © MediaProduction / iStock by Getty Images;

ręka trzymająca miskę – © Purple Clouds / Shutterstock;

karma w misce – © Hekla / Shutterstock; na 4 s. okładki:

pies po lewej – © Magda Gardeła; pies po prawej – © Anna Drużbacka

ISBN 978-83-8135-914-6

www.otwarte.eu

Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o., ul. Smolki 5/302, 30-513 Kraków

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek