62,00 zł
Kolejna epicka opowieść o dziejach Malazu, napisana przez przyjaciela Stevena Eriksona i współtwórcę tego fascynującego świata.
W Darudżystanie, mieście snów, mieście błękitnego ognia, wreszcie zapanował pokój. Jego mieszkańcy mogą wrócić do polityki, handlu, swarów, a przede wszystkim cieszenia się życiem. Są jednak tacy, którzy nie pozwolą, by zapomniano o przeszłości. Uczony prowadzący wykopaliska na równinach natrafia na zamkniętą starożytną kryptę. Kupiec imieniem Skromny Wkład knuje spiski mające przepędzić resztki malazańskich najeźdźców. A ocalali agenci dawno obalonej mocy uświadamiają sobie, że zmiany, do których doszło, otwierają przed nimi szansę. Tymczasem w centrum wydarzeń gruby złodziej w czerwonej kamizelce chodzi po ulicach, w jednej ręce dzierżąc ciastko, a w drugiej losy miasta.
Daleko na południu ogromny Odprysk Księżyca rozbił się na Morzu Rivańskim, tworząc łańcuch wysepek, będący marzeniem wszystkich poszukiwaczy skarbów. Malazański weteran posługujący się pseudonimem „Rudy” postanawia spróbować tam szczęścia i być może również pożegnać się ze starymi przyjaciółmi. Znajduje jednak więcej niż się spodziewał, a poszukiwanie skarbów zmienia się w szalony, krwawy chaos. Zebrały się tam moce z całego świata, poszukujące legendarnego Tronu Nocy. Skutki tych wydarzeń sięgają daleko. Na niewielkiej wyspie u brzegów Genabackis lud, który odwrócił się plecami do podobnych pragnień, kieruje zamaskowane twarze ku kontynentowi i przypomina sobie stare proroctwo o powrocie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 928
Jak zwykle wyrazy miłości i szacunku dla Gerri oraz chłopaków za wsparcie dla mojego pisarstwa, z powodu którego poświęcam im znacznie mniej czasu, niżbym tego pragnął.
Coll: rajca
Rallick Nom: emerytowany skrytobójca
Krute: skrytobójca
Uczony Ebbin: niezależny antykwariusz/historyk
Torvald Nom: człowiek urodzony w Darudżystanie
Tiserra: żona Torvalda, garncarka
Jeshin Lim: rajca
Redda Orr: rajczyni
Barathol Mekhar: kowal
Scillara: żona Barathola
Vorcan Radok/pani Varada: głowa domu Nomów, dawna władczyni Gildii Skrytobójców
Pani Zawiść: odwiedzająca Darudżystan szlachcianka i użytkowniczka magii
Thurule: strażnik Pani Zawiści
Leff: strażnik
Plama: strażnik
Wykałaczka: była żołnierka z Podpalaczy Mostów, obecnie wspólniczka w Barze K’rula
Niewidka: była żołnierka z Podpalaczy Mostów, obecnie wspólniczka w Barze K’rula
Trzpień: były Podpalacz Mostów
Duiker: dawny malazański historyk imperialny
Rybak: bard, regularny gość w Barze K’rula
Madrun: ekstrawagancki strażnik w Rezydencji Nomów
Lazan Drzwi: ekstrawagancki strażnik w Rezydencji Nomów
Sukosmyk (albo Sumienny Kosmyk): kasztelan
Baruk: alchemik
Taya: tancerka i skrytobójczyni
Hinter: nieżyjący nekromanta
Aman: dawny sklepikarz
Derudan: czarownica
Meese: właścicielka
Sulty: kelnerka
Scurve: barman
Jess: nowa kelnerka
Chud: kucharka
Kruppe: złodziej
Malakai: złodziej
Nerwusik: malazański weteran
Jallin Skoczek: poszukiwacz skarbów
Orchidea: młoda kobieta
Corien Lim: młody mężczyzna z darudżystańskiej rodziny szlacheckiej
Jan: Drugi
Gall: Trzeci
Palla: Szósta
Lo: Ósmy
Oru: Jedenasty
Iralt: Piętnasta
Shun: Osiemnasty
Ira: Dwudziesta
Beru: z Czwartej Dziesiątki
Horul: z Pierwszej Setki
Sall: z Pierwszych Trzystu
Sengen: kapłan
Leoman/Jheval: Agent Królowej Snów
Kiska: była szponka
Twórca: mieszkaniec
Korus: potężny demon
Then aj Ehlien/Thenaj: mieszkaniec
Aragan: ambasador w Darudżystanie, dowódca malazańskich wojsk na Genabackis
Kapitan Dreshen Harad’ Ul: adiutant Aragana
Pięść K’ess: dowódca wojsk w centralnych prowincjach malazańskich
Kapitan Fal’ej: prawa ręka pięści K’essa
Pięść Steppen: dowódca południowych sił malazańskich
Sierżant Hektar: sierżant z dwudziestej Trzeciej Drużyny Trzeciej Kompanii Siódmego Legionu Drugiej Armii
Kapral Mała: uzdrowicielka z drużyny
Kość: sabotażysta
Bendan: rekrut. Rodowity darudżystańczyk
Tarat: zwiadowczyni, rhivijska rekrutka
Torn: malazański attaché u Malazańczyków
Galene: kapłanka srebrnych Moranthów, członkini ich rady rządzącej
Yusek: poszukiwaczka przygód
Caladan Brood: naczelny wódz z północy, Ascendent
Jiwan: nowy członek rhivijskiej rady rządzącej
Tserig: znany też jako „Bezzębny”, stary członek rhivijskiej rady rządzącej
Cull Pięta: najemnik niedawno przybyły z Konfederacji Wolnych Miast
Morn: widmowy gość Odprysków
Topper: dowódca imperialnych skrytobójców, „szponów”
Czyż nie spoglądamy razem na mroczne wody jeziora I naszym oczom nie ukazują się gwiazdozbiory Obu półkul jednocześnie?
Pieśni miłosne z Cynamonowych Pustkowi
Dzień odkrycia zaczął się tak samo jak każdy inny. Ebbin wstał przed świtem i załatwił potrzebę. Bezzębna starucha, będąca jego obozową kucharką, obudziła się już i gotowała wodę na poranną herbatę oraz mączystą owsiankę. Zajrzał do namiotu dwóch wartowników, których wynajął tylko dlatego, że uważał, iż ktoś powinien pilnować obozu. Obaj mężczyźni spali. Miał wrażenie, że to nie jest właściwa procedura, jeśli chodzi o wartowników, ale i tak miał szczęście Bliźniaków, że w ogóle udało mu się znaleźć kogoś chętnego do pracy za marne pieniądze, jakie mógł zaoferować.
– Herbata się gotuje – oznajmił i pozwolił, by poła opadła.
Obudził kopniakami dwóch pomocników śpiących na piasku przy wygasłym ognisku. Płacił tym ponurym młodzieńcom kilka miedziaków miesięcznie za dźwiganie ciężarów i ciągnięcie wozu. Podobnie jak starożytni mieszkańcy tych okolic byli Gadrobijczykami, wywodzili się z plemion od niepamiętnych czasów zamieszkujących okoliczne stepy. Żaden miastowy Daru nie marnowałby czasu pośród starych cmentarnych wzgórz na południe od wielkiej metropolii, jaką był Darudżystan. Żaden poza Ebbinem, który jako jedyny z Uczonych Braci z Towarzystwa Filozoficznego (był jego oficjalnym członkiem) nadal był przekonany, że można jeszcze coś znaleźć w dawno już przekopanych i obrabowanych kryptach oraz grobowcach.
Przyglądał się jasnemu niebu, popijając słabą herbatę. Było czyste, a wietrzyk powiewał anemicznie. Dobra pogoda na kolejny dzień badań. Skinął na młodzieńców, odganiając ich od ogniska, przy którym grzali chude łydki, a potem wskazał na odległe rusztowanie. Dwaj wartownicy pili herbatę, jak zwykle kłócąc się ze sobą zawzięcie. Ebbin wiedział, że gdy wieczorem wróci do obozu, nadal będą ogryzać te same stare kości, co w dniu, gdy ich wynajął. Ludzie są różni, pomyślał.
Młodzieńcy zeszli ze wzgórza i zajęli pozycje przy wielkiej wciągarce. Ebbin uklęknął na kamiennym obmurowaniu studni. Otworzył starą kłódkę z brązu, uwolnił żelazne łańcuchy i rozchylił skrzydła drewnianej pokrywy. To, co znajdowało się pod nią, niczym się nie różniło od innych starożytnych studni, bardzo licznych w tym regionie, zaludnionym ongiś przez Gadrobijczyków.
Co jednak może znaleźć na dnie tej z pozoru zwyczajnej studni? Och, co może tam znaleźć! Stosunkowo suchy i ciepły okres, jaki rozpoczął się w tej okolicy przed kilkoma pokoleniami, doprowadził do wyczerpania się zasobów wody i spadku poziomu wód gruntowych niemal o wzrost dorosłego mężczyzny. A ten spadek mógł odsłonić to, co leżało ukryte przez tysiąclecia! Niejednoznaczne wzmianki w mało znanych źródłach i notatki napisane na ich marginesach doprowadziły go krok po kroku do wielu takich studni. Do tej pory każda z nich okazywała się jednak całkiem zwyczajna. Prowadzone od wielu lat poszukiwania zawsze wiodły go w ślepą uliczkę.
Ale może tym razem. Może wreszcie okaże się, że miałem rację!
Przełożył nogi przez obmurowanie i opuścił je nad ciemnością, po czym dotknął dłonią wewnętrznej powierzchni studni. Nie po raz pierwszy zachwycił się umiejętnościami starożytnych budowniczych. Kamień był taki gładki! O ile potrafił to określić, otwór był doskonałym okręgiem. W porównaniu z tą studnią współczesne budowle wydawały się żałośnie nieudolne. Ich budowniczowie myśleli tylko o kosztach, nie o wspaniałym dziedzictwie, jakie zostawią przyszłości!
Sięgnął pod siedzenie z desek i owinął zwisający z niego sznur wokół ramienia. Sprawdził torbę ze sprzętem, zawierającą lampę, olej, młotek, dłuto i inne tego rodzaju rzeczy, po czym skinął na chłopaków, wydając im rozkaz. Wciągarka zazgrzytała przeszywająco, gdy uwolnili łańcuch, i Ebbin zawisł nad pustką.
Zjeżdżał ku dnu pośród niesamowitej ciszy, mąconej tylko dźwiękiem przytwierdzonych do sznura dzwoneczków. Używał ich, gdy miał zamiar wrócić na górę, by wezwać leniwych chłopaków, którzy w upalne dni zawsze wylegiwali się w cieniu. Szarpnął za sznur, każąc im się zatrzymać, po czym zapalił lampę. Potem dał sygnał do wznowienia powolnej podróży w dół.
Podczas tych bezgłośnych zjazdów w mrok czuł się tak, jakby zanurzał się w oceanie. Wtedy najsilniej dopadały go wątpliwości. Co, jeśli dowody tu były, tylko ukryte przed jego oczami? Przysunął lampę bliżej twarzy i z uwagą przyglądał się mijanym kamieniom, szukając jakichś charakterystycznych elementów. Jak zwykle pod warstwą mułu i wyschniętych alg nie dostrzegł nic ciekawego.
Kolejna porażka. A wydawało się, że wszystkie wskazówki wiodły właśnie do tego miejsca.
Tafla wody na dole była czarna jak noc. Ebbin spróbował przesunąć lampę, żeby sięgnąć po sznur, ale jego palce musnęły rozżarzony brąz. Pisnął z bólu i wypuścił lampę. Spadała przez moment, a potem zgasła. Z daleka dobiegł go plusk. Siedział w ciemności, przeklinając swą niezdarność i ssąc palce.
Nagle przed jego oczami pojawiło się blade migotanie. Przymrużył powieki i doszedł do wniosku, że to tylko gwiazdy, jakie czasami pojawiają się w ciemności przed oczami. Ale lśniące iskierki nie znikały. Wybałuszył oczy w nieprzeniknionym mroku. Czy to mogły być pozostałości magii groty? Osłony, pieczęcie i tak dalej.
I czy sama ich obecność nie potwierdzała prawdziwości jego hipotez?
Wbił wzrok w ciemność, zapominając o palcach. Po jego brudnej, spoconej skórze przebiegł dreszcz… odkrycia.
Czy jednak nie mogło to być ostrzeżenie dla intruzów? Czy nie właśnie z tych pól cmentarnych dobiegły w swoim czasie szepty o powrocie starożytnego tyrana Raesta (jeśli rzeczywiście nastąpił on tej całkiem niedawnej nocy; wielu w to nie wierzyło, a jeszcze więcej było takich, którzy w ogóle o tym nie słyszeli)?
Zacisnął dłonie, by uchronić je przed panującym w studni chłodem, i spróbował wygnać z umysłu atawistyczny lęk przed cieniami. Przesądy! Był uczonym! Nie miał czasu na zabobonne obawy. Groty istniały, i można było nimi manipulować, ale moc sama w sobie nie była zła. Nie miała świadomości. Stanowiła po prostu kolejną siłę natury, którą trzeba było uwzględniać, podobnie jak ciężar albo esencja życia.
Ebbin usiadł wygodniej w zimnym, wilgotnym mroku i ostrożnie, niemal z czcią, wyciągnął rękę. Jego palce musnęły zimny, zerodowany kamień. Próbował wymacać jakiś otwór. Nagle poczuł coś pod koniuszkami palców – jakąś łukowatą krawędź. Pojawił się blask, blady i migotliwy. Pomyślał, że z pewnością się myli. Niemożliwe, by w głębi dawno już zbadanej studni istniał tunel. Wprowadziły go w błąd nieregularności powierzchni kamienia. Powinien zaprzestać tych bezużytecznych wysiłków i dać chłopakom sygnał, żeby wyciągnęli go na górę.
Wtem jego stopy w znoszonych butach z koźlej skóry znalazły się w lodowatej wodzie. Wzdrygnął się pod wpływem szoku i omal nie spadł z wąskiego siedzenia. Szarpnął gorączkowo za sznur, każąc chłopakom się zatrzymać.
Uczepił się krawędzi ściany studni i odzyskał równowagę. Miał wrażenie, że tunel był tu zawsze, nieodkryty i cierpliwy, jakby czekał na niego. Otarł rękawem spoconą twarz i z ulgą przełknął ślinę. Przez pewien czas siedział w bezruchu. Jego oddech niósł się echem w zamkniętej przestrzeni, szybki i ochrypły.
Może jednak mi się udało! Może znalazłem to, w czego istnienie inni nie chcieli uwierzyć! To może być grobowiec ostatniego i największego z królów tyranów Darudżystanu.
A ja nic za cholerę nie widzę. Pociągnął za sznur, domagając się wyciągnięcia na górę. Błagam, bogowie, błagam… niech się okaże, że w obozie jest jeszcze jedna lampa!
***
Nie było już żadnej. Ebbin przeszukał swój ekwipunek i namiot, a także namioty strażników, ale na koniec był zmuszony zjechać na dół tylko z miękką, łojową świecą. Przez całą drogę osłaniał wątły płomyk niczym drogocenny klejnot. Gdy tylko jego stopy znowu dotknęły lodowatej wody, szarpnął za sznur, rozkazując chłopakom się zatrzymać.
Uniósł świecę w zimnym, nieruchomym powietrzu.
Czy to było tutaj? Czy się pomylił?
Wpatrywał się w ścianę studni, zbudowaną ze starożytnych, zerodowanych kamieni, przesuwając świecę na boki.
Bogowie, błagam! Cóż to by było za odkrycie. Wreszcie znalazł to miejsce. To nie była gładka bariera z cegieł i zaprawy murarskiej zamykająca tunel, lecz mroczna dziura po wyrwanych z muru kamieniach.
Ten widok złamał Ebbinowi serce.
Porażka. Grobowiec obrabowano, podobnie jak wszystkie inne. Nie trafił tu pierwszy. Przykucnął na chwilę. Łój spływał mu po palcach. Potem podniósł się z westchnieniem i wyciągnął rękę. Pochylając się niebezpiecznie, zdołał złapać za kamień i podciągnąć się w górę. Uniósł świecę. Tunel. Gładkie ściany. I coś przed Ebbinem. Gruz?
Nagle zainteresowany podciągnął się jeszcze wyżej i znalazł się w wejściu wybitym w murze. Posuwał się naprzód powoli, bo przez cały czas musiał unosić rękę, w której trzymał świeczkę, ale wreszcie wczołgał się do tunelu, zostawiając za sobą kołyszące się siedzenie. Ruszył naprzód zakurzonym, pełnym pajęczyn tunelem, unosząc przed sobą świecę.
To było osypisko. Bariera z ziemi i kamieni.
Jak dawno temu powstało? Obejrzał się na wybite w murze wejście i znowu ogarnął go optymizm. Czy zdołali zapuścić się dalej? Czy to, co znajdowało się za rumowiskiem, mogło pozostać… nienaruszone?
Być może. Będzie musiał to sprawdzić. Przyjrzał się zbitej ziemi i skalnym odłamkom z dociekliwością asesora.
Wygląda na to, że nie uniknie się kopania w starym stylu.
Zaczął się powoli wycofywać.
To będzie wymagało czasu.
***
Mężczyzna szarpał się z cztery razy większym od siebie stworzeniem, próbując wyciągnąć je ze wzburzonych fal migotliwego morza światła. Płyn niszczył i pochłaniał ciało istoty niczym kwas. Buchały z niej kłęby pary i pokrywały ją pęcherze. Słychać było skwierczenie. Towarzyszyły mu nieludzkie krzyki bólu i gniewu. Stworzenie wymachiwało kończynami z przerażenia, zadając potężne, rozpaczliwe ciosy. Odbijał je jedynie dzięki srebrnym rozbłyskom mocy. Świetliste fale rozpryskiwały się o nich obu. Mężczyzna ukląkł, próbując odtoczyć stworzenie.
– Czołgaj się! – wołał w przerwach między falami. – Czołgaj się! Możesz to zrobić!
– Płonę! – wołała istota, wściekając się i płacząc.
– Czołgaj się!
– Umieram…
– Nie!
Spomiędzy leżących na plaży głazów wyłoniła się – biegnąc bądź kuśtykając – grupka najrozmaitszych stworzeń. Wpadły w morskie fale. Wrzeszczały i sapały, gdy otaczający je płyn zmieniał się nagle w dym. Ciało schodziło z nich pasmami, pochłaniane przez kwasowe światło.
– Nie! Wracajcie! – ryknął przerażony mężczyzna.
Wspólnie wyciągnęli ogromną postać na czarny piasek. Niektóre mniejsze stworzenia zniknęły w pieniących się falach. Szukał ich gorączkowo, na oślep poruszając rękami. Wyciągnął z wody dwie maleńkie, dymiące postaci i padł zmęczony na piasek.
Olbrzymia istota o ptasich stopach warknęła z wysiłku, próbując podnieść się na nogi. Jej ciało w niektórych miejscach rozpuściło się aż do kości. Z ran płynęła przezroczysta posoka. Istota powlekła się do dyszącego ciężko mężczyzny i opadła na kolana obok niego.
– Dlaczego?
Mężczyzna wsparł się na łokciach. Świetlista woda spływała po nim, nie zostawiając ran. Długie czarne włosy lepiły mu się do czaszki.
– Nie z twojej winy ciśnięto cię do tego morza, żebyś rozpuścił się w nim całkowicie. To nie jest w porządku. Nie w porządku.
Istota popatrzyła na niego ze zdumieniem w gorejących niczym piece oczach.
– Nic ci się nie stało. Jesteś odporny. Czy jesteś… Eleintem?
– Nie. Tylko człowiekiem.
Olbrzym chrząknął z niedowierzaniem.
– Z pewnością kimś znacznie więcej. Jestem Korus, Wysoko Urodzony z Alar Gamelon. Jak masz na imię?
Mężczyzna opuścił wzrok.
– Nie wiem. Utraciłem je. Ale nadano mi nowe. Thenaj.
Korus przykucnął na potężnych nogach i przyjrzał się swej pazurzastej dłoni. Jej pokryte łuskami ciało zniknęło niemal całkowicie. Białawe ścięgna poruszały się wystawione na działanie powietrza.
– No cóż, Thenaj. Cokolwiek ze mnie zostało, należę do ciebie.
Mężczyzna skinął dłonią, odrzucając z gniewem tę ofertę.
– Nie. Należysz teraz do siebie. Jesteś wolny od wszelkich zobowiązań. Od wezwań i wykorzystania przez tych, którzy posługują się grotami, niech wszystkich spotka rozpuszczenie! Możesz robić, co tylko zechcesz.
Olbrzymi demon pochylił pokrytą łuskowym pancerzem głowę. Poruszył złotymi oczami, przyglądając się opustoszałej czarnej plaży.
– Zatem zostanę tutaj.
Thenaj skinął z wdzięcznością głową.
– Dobrze. W takim razie pomóż mi z tymi małymi stworzeniami. Ich odwaga przerasta ich mądrość.
***
W dzielnicy majątków Darudżystanu wysoki mężczyzna z haczykowatym nosem wrócił do coraz pilniejszej pracy rysowania nowego planu miasta, skopiowanego ze starego, który nabrał już rdzawej barwy zamazującej szczegóły. Pochylał twarz nisko nad welinem, cierpliwie skrobiąc na nim gęsim piórem.
– Miasto zawsze się odnawia, mistrzu Baruku? – zapytał ktoś stojący tuż przy jego boku.
Wielki alchemik poderwał się gwałtownie i uderzył przedramieniem w kryształowy kałamarz, przewracając go. Na plan wylał się czarny płyn. Baruk odwrócił się powoli i spojrzał na pękatego człowieczka stojącego przy nim. Był on tak niski, że ledwie sięgał głową ponad blat wysokiego stołu.
– Ojej. Kruppe najserdeczniej przeprasza. Gdyby coś się wydarzyło, a przecież zawsze coś się wydarza, ten incydent z pewnością zostanie uznany za złowrogi omen.
Baruk wytarł gęsie pióro w szmatkę.
– To był tylko przypadek. – Włożył pióro do stojaka. – A swoją drogą, jak udało ci się tu dostać? Wzmocniłem wszystkie osłony.
Załzawione żabie oczy spojrzały na niego niewinnie. Baruk pochylił się przygnębiony.
– Obaj wiemy, co nam zagraża. Ostrzeżeń było wystarczająco wiele. Śmierć Śmierci na miłość wszystkich bogów. Zielona chorągiew na nocnym niebie. Roztrzaskanie księżyca i jego ponowne narodziny. Zniszczenie Dragnipura… – Machnął ręką. – Wybierz, co chcesz.
– Wszyscy mają skłonność tak robić. – Grubasek westchnął z zadowoleniem i usiadł na wyściełanym fotelu. – Łatwo jest wszystko przewidzieć po fakcie… Czy może nawet po akcie? – Wyłupiaste oczy zrobiły nagle zeza. Kruppe uniósł do twarzy jedwabną chusteczkę. – Bogowie, chrońcie nas przed taką wizją!
Siedzący na wysokim stołku Baruk przyjrzał się gościowi, składając palce w piramidkę pod podbródkiem. Jego oczy raptem nabrały ostrzejszego wyrazu.
– Obawiam się, że tym razem będziesz miał więcej trudności.
Do obutych w pantofelki stóp Kruppego podszedł demon, jeszcze niższy i bardziej otyły od niego. Baruk pomyślał, że gdyby Odmrozin miał ogon, z pewnością by nim zamerdał. Z obszernego rękawa grubaska – trzeba przyznać, że brudnego i wytartego – wyłonił się zatkany korkiem pojemnik na próbki. Kruppe otworzył go i wyłowił z niego rybę – niewielką i białą. Podał ją Odmrozinowi, który natychmiast połknął przysmak. Grubasek pogłaskał demona po łysej, sękatej głowie.
– To była rzadka jaskiniowa ryba albinos z jaskiń Jhag Odhan, Kruppe.
– Bardzo smaczna. Szczerze polecam. Na grzance.
– Co, poza okradaniem moich półek z próbkami i przekabacaniem moich sług, skłoniło cię do tej wizyty? Przypominam sobie poprzednią, którą złożyłeś całkiem niedawno, i to wspomnienie mnie nie uspokaja.
Grubasek powąchał mleczny płyn wypełniający słoiczek, zmarszczył nos i odstawił naczynie na bok.
– Kruppe zastanawiał się teraz, podczas faktu, jeśli można tak powiedzieć, a przecież właśnie powiedział, jakie codzienne czynności, czy pozornie niewinne wydarzenia, okażą się, gdy spojrzymy na to po fakcie, zapowiedziami straszliwego incydentu, który nadchodzi albo i nie nadchodzi, bo niewykluczone, że właśnie mu zapobiegliśmy, postrzegając go przed faktem.
Wsparł podbródek na bladych dłoniach i uśmiechnął się do Baruka, który zamrugał i zmarszczył brwi.
– Co masz na myśli?
Kruppe zatrzepotał przesadnie wielką chusteczką.
– Och, któż mógłby to odgadnąć? Kto wie, co moglibyśmy odkryć, gdybyśmy poszukali głębiej? Czy rzeczy od dawna ukryte przed gorącym blaskiem słońca, ale w jakiś sposób nadal zachowane, być może na wieczność, dłużej, niż pożyjemy nawet my dwaj, mogłyby obudzić się z westchnieniem i otworzyć niewidzące oczy?
Baruk obrócił piórem w stojaku z rzeźbionego steatytu.
– To, co mówisz, jest bardzo niepokojące, Kruppe. Krąg nadal pozostaje złamany… – pochylił głowę – …dzięki …komuś. Jego doskonałość, która miała trwać wiecznie, uległa zniszczeniu. Poświęcam cały swój czas i wszystkie siły staraniom, by to się nie zmieniło… ale zakłócenia wywołane przez niedawne doniosłe incydenty…
Potarł czoło i zgarbił się, okazując nietypową dla niego słabość i wyczerpanie.
Grubasek zmarszczył na moment brwi z zatroskaniem, ale ten gest pozostał niezauważony. Potem nadął pierś, choć tylko w bezpiecznej odległości od przeciążonych dolnych guzików kamizelki.
– Nie rozpaczaj, Wasza Wielka Alchemiczność. Węgorz ma oczy sokoła! A gdyby miał kończyny, byłyby silne jak u pantery! Nie jest białą, wijącą się bezładnie rybą albinosem! Hmm… to znaczy, że w przeciwieństwie do rzeczonej ryby jest za szybki, by można go było złapać w słoik!
***
W zaułkach giełdy tancerek, pod jej wielobarwnymi markizami i unoszącym się w powietrzu dymem z laseczek kadzidła, krążyły pogłoski o bezprecedensowym pojawieniu się w konstelacji najbardziej utalentowanych artystek nowej, niezwykle jasnej gwiazdy.
Sercem giełdy była Droga Westchnień, cienisty zaułek, na który nieprzypadkowo wychodziły otwarte wykuszowe okna pokojów mieszkanek dzielnicy. W chłodne wieczory dziewczyny często gromadziły się na ławeczkach, by odbierać wyrazy uwielbienia zgromadzonych na dole zalotników. Dziś wieczorem dworzanie i młode zbiry rozmawiali ze sobą z ożywieniem, wymieniając pełne zachwytu opisy godnego bogini wdzięku i klasycznej urody młodej tancerki. Tymczasem na górze szylkretowe grzebienie z pasją czesały czarne jak noc włosy.
Pojawiła się znikąd – drobna, fascynująca zjawa, której pewność siebie kłóciła się z wiekiem, na jaki wyglądała. Żadna szkoła nie mogła się pochwalić, że ją wykształciła, choć wiele z nich z chęcią przypisałoby sobie tę zasługę. Umalowane usta rozciągnięte w tajemniczym uśmieszku i piwne oczy z nutą zieleni wymykały się nawet najsprytniej sformułowanym pytaniom, odbierając ciekawskim zdolność mowy. Do tej pory przyznała tylko, że uczyła ją matka, która również była kiedyś sławną tancerką.
Potem zaczął się romans. Jego echa wypełniły wszystkie zaułki. Markizy trzepotały od tęsknych westchnień podziwu, dwukrotnie silniejszych niż zazwyczaj! Niezwykle uzdolniona i pracowita tancerka (z pewnością o bardzo niskim pochodzeniu) i nieśmiały syn szlacheckiego rodu (zubożałego i chylącego się ku upadkowi). Zupełnie jak w starych opowieściach! Jeshin Lim, mól książkowy, mało obiecujący syn wielkiej ongiś rodziny Limów, kuzyn rajcy Shardana, którego spotkał tak tragiczny los, zakochał się szaleńczo w tancerce pozbawionej rodziny i koneksji. Ich związku nie mogło tłumaczyć nic poza czystą, gorącą miłością.
Jednakże niektóre wyglądające przez okna dziewczęta wciskały pięknie wypielęgnowane paznokcie w skórę dłoni i odsłaniały perłowe ząbki, szepcząc, że z pewnością rzuciła na niego urok.
Potem wydarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego. Kuzyn zdobył miejsce w Radzie! Wszyscy kiwali głowami z mądrymi minami, mówiąc, że miłość i poświęcenie utalentowanej kobiety dodadzą sił każdemu mężczyźnie. A ścieżkę do Rady z pewnością utorowały mu złote kółeczka i bransolety dobrowolnie zdjęte z jej jakże kształtnych kończyn!
Cała sprawa musiała się jednak skończyć w tragiczny i łzawy sposób. Wszyscy wiedzieli, że tak zawsze dzieje się między niedobranymi kochankami. Lim osiągnął tytuł rajcy i był teraz stanowczo zbyt ważny na związek z tak nisko postawioną kobietą.
W owiewanych chłodniejącym wietrzykiem oknach grzebienie przesuwały się gładko przez długie czarne włosy, a senne, umalowane kohlem oczy wypełniała pełna satysfakcji świadomość nieuniknionej katastrofy.
I nagle w wynajętej karecie przybył do jednej z sąsiadujących z kwaterami tancerek kamienic, w których wiele dziewcząt mieszkało na koszt swoich… nazwijmy ich patronami.
***
Kareta Lima zatrzymała się pod prywatnym wejściem. Wysiadł z niej, spowity w ciemny płaszcz z kapturem. Do twarzy przyciskał delikatną złotą maskę zasłaniającą jego rysy. Strażnik ukłonił mu się z szacunkiem, odwracając wzrok, i odsunął rygiel.
Skierował się ku znanym drzwiom w korytarzu na pierwszym piętrze i zapukał szybko cztery razy – ich umówiony kod. Jednakże drzwi się nie otworzyły i nie objęły go nagie, gładkie ramiona. Złota maska przesunęła się w prawo i w lewo, a potem dłoń uniosła się do klamki i okazało się, że drzwi są otwarte. Wszedł do środka i zamknął je.
– Kochanie?
Z pogrążonego w mroku zagraconego pokoju nie nadeszła żadna odpowiedź. Podłogę pokrywały liczne grube dywany, na których spoczywały poduszki ozdobione zrzuconymi, cienkimi jak babie lato szatami. Ruszył niepewnie w głąb pomieszczenia.
– Moja droga?
Znalazł ją pod oknem. Nie było tu wykuszu ani ławeczki. W małych okienkach umieszczono kraty. Wyglądała w noc. Błękitne płomienie gazowych latarń oświetlających miasto walczyły o prymat z zielonkawą łuną nocnego nieba.
– Przepraszam, moja droga… – zaczął.
Odwróciła się, krzyżując ramiona na małych piersiach. W jej oczach na moment rozbłysły zielone punkciki, przypominające łunę na niebie.
– Któż to zakłóca moją prywatność?
Jeshin przyglądał się jej zmieszany. Po chwili zdjął maskę i przeniósł spojrzenie na kobietę. Położył kaptur, odsłaniając długie czarne włosy i szczupłą twarz uczonego. Postukał palcem w złotą maskę.
– Widzisz? Nadal przychodzę tu zamaskowany, zgodnie z twoim życzeniem. Choć nie wiem, czemu ma służyć ta fasada anonimowości, skoro wszyscy wiedzą…
Odrzucił maskę na bok.
– Nie powinieneś tu przychodzić – rzekła, oplatając się rękami jeszcze ciaśniej, jakby chciała uwięzić coś w sobie.
Jeshin odwrócił się i zaczął spacerować po pokoju.
– Tak, tak. Jestem teraz rajcą. Nadal zawstydzasz mnie troską o moją reputację. – Nagle odwrócił się w jej stronę. – Ale może znajdzie się sposób. Nie potrzebuję już błogosławieństwa rodziny…
Podeszła bliżej i uciszyła go, kładąc mu palec na ustach.
– Nie. – Jej głos brzmiał uspokajająco, jakby mówiła do dziecka. – Nie chcę, żeby cokolwiek cię osłabiło. Przeciwnicy wykorzystaliby to przeciwko tobie. Nazwaliby cię impulsywnym durniem. Nie wolno ci się skompromitować. – Spojrzała na niego niemal ukradkowo. – Twoja wielka wizja przyszłości miasta, pamiętasz?
Przytulił ją mocno.
– Ale bez ciebie?
Była tancerką i bez trudu wyśliznęła się z jego objęć.
– Oboje musimy… coś poświęcić – odpowiedziała i znowu zwróciła się ku oknu.
Pokręcił głową z głębokim podziwem.
– Twoja determinacja jest dla mnie wzorem.
Odwróciła się, dotykając palcem podbródka.
– Jest jeszcze jedna rzecz, którą mogę dla ciebie zrobić, mój Jeshinie, mój szlachetny rajco.
Zbył tę sugestię machnięciem ręki, nadal kręcąc głową.
– Zrobiłaś już wystarczająco wiele. A nawet zbyt wiele. Twoje rady, wszystko, co wiedziałaś… Jak mówią, wszystkie tajemnice odsłaniają się pod stopami tancerki.
Kąciki jej zaznaczonych henną ust uniosły się w geście zadowolenia.
– To bardzo stare powiedzenie. I bardzo prawdziwe. Dam ci jeszcze coś, co niedawno do mnie dotarło. W mieście mieszka bardzo bogaty mężczyzna, który podziela twoją wizję silnego Darudżystanu, otoczonego szacunkiem, na jaki zasługuje. – Opuściła kąciki ust w wyrazie lekceważenia. – Pochodzi z północy, z Kota, ale powinien cię poprzeć. Nazywa się Skromny. Skromny Wkład.
– Ten, co handluje żelazem? – zapytał Jeshin, marszcząc brwi.
– Jest kimś znacznie więcej niż handlarzem, uwierz mi.
Rozpostarł dłonie, jakby się poddawał.
– Skoro tak mówisz, najdroższa. Skontaktuję się z nim.
– Znakomicie. Jeśli udzieli ci wsparcia, nic nie powstrzyma twojego awansu.
Gapił się na nią, wręcz oniemiały z wrażenia.
– Nie zasługuję na ciebie, kochanie.
Uśmiechnęła się raz jeszcze, położyła dłoń na jego piersi i delikatnie popchnęła go na stertę poduszek.
– Zasłużysz, kochanie. Zasłużysz.
Stanęła nad nim w pozie rozpoczynającej Przebudzenie Pożogi – uniosła jedną nogę, ledwie dotykając paluchem podłogi, i dotknęła ręką twarzy, jakby osłaniała się przed gorejącym spojrzeniem pradawnego świtu. Z tej pozy przeszła do pierwszych czterech oddających cześć ruchów, po jednym dla każdej strony świata. Kłaniała się, unosząc w błagalnym geście dłonie, zwrócone wewnętrznymi powierzchniami do środka.
Potem zaczęła tańczyć.
Gapił się na nią jak zahipnotyzowany. Serce waliło mu jak szalone.
– Och, Taya – mógł jedynie wyjęczeć. – Taya…
***
Azyl założono przed pokoleniami w przybrzeżnych górach na południe od Mengal. Jedni zwali go klasztorem, inni szkołą. Ci, którzy do niego przybywali, świadomie i dobrowolnie wyrzekali się świata, ze wszystkimi jego wabikami i prowadzącymi na manowce ambicjami.
Dla Estena Rula pozostawało tajemnicą, dlaczego legendarny Wędrowiec, zabójca Anomandera Rake’a, Syna Ciemności i władcy Odprysku Księżyca, przybył w to miejsce. Ktoś, kto pokonał najpotężniejszy i budzący największy lęk Ascendent, nadal aktywny, nie powinien siedzieć w jakimś prowincjonalnym klasztorze, pełnym mamroczących kapłanów i akolitów.
Z pewnością nie tutaj zamierzał przebywać, gdy sam z kolei pokona Wędrowca.
Nawet teraz, gdy sprawdził to już w wielu niezależnych źródłach, nie potrafił uwierzyć, że to nędzne zbiorowisko górskich chat i pozbawionych dachów świątyń stało się azylem dla wielkiego szermierza. Wyszedł na centralny piaszczysty dziedziniec i zatrzymał się, przyglądając się odzianym w kapłańskie szaty ludziom, spacerującym po nim nieśpiesznie. Nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Esten Rul, pojedynkowicz i szermierz sławny na trzech kontynentach, nie był przyzwyczajony do takiego traktowania. Ci nędznicy o ogolonych głowach najwyraźniej byli za głupi, by sobie uświadomić, że stojącego przed nimi mężczyznę uważano za mistrza na Quon Tali i w Falarze. Esten sprawdził też wartość najbardziej utalentowanych szermierzy na Genabackis i szczerze mówiąc, uważał, że wszyscy są drugorzędni.
Zauważył staruszka pilnie zamiatającego liście leżące na dziedzińcu i podszedł do niego.
– Hej, starcze. Gdzie znajdę tego, który posługuje się imieniem Wędrowiec?
Stary mężczyzna kontynuował zamiatanie, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi. Z pewnością była to celowa zniewaga. Esten przydepnął słomę związaną na końcu miotły.
– Mówię do ciebie, dziadku.
Mężczyzna spojrzał na niego. Miał bardzo ciemną skórę. Z pewnością nie był miejscowy. Głowę właśnie mu wygolono, a twarz pokrywały blizny i bruzdy pozostałe po latach troski. W jego oczach, ciemnoniebieskich niczym głębia oceanu, nie było cienia strachu.
Zaniepokojony ciężarem tego spojrzenia Esten odwrócił wzrok. To nie był sługa. Być może znużony bitwami weteran.
– Słyszałeś o nim?
– O tym, którego zwą tu mistrzem? Tak.
Esten odchrząknął.
A więc był ich mistrzem, tak? Oczywiście. Kim innym mógłby tu być?
– Gdzie go znajdę? W której z tych żałosnych chat?
Starzec obrzucił go spojrzeniem. Esten zauważył, że zatrzymał wzrok na jelcu jego ukrytego w pochwie rapiera.
– Chcesz mu rzucić wyzwanie?
– Nie, przywiozłem mu kwiaty z Czarnego Koralu. Pewnie, że chcę mu rzucić wyzwanie, ty durny starcze!
Stary mężczyzna zamknął oczy, jakby dręczył go ból, i opuścił głowę.
– Wracaj do Darudżystanu. Ten, którego zwą Wędrowcem, porzucił wszelką zabawę mieczem.
Wrócił do zamiatania.
Esten ledwie się powstrzymał przed uderzeniem bezczelnego głupca. Wsparł dłoń na rękojeści rapiera.
– Nie prowokuj mnie. Nie przywykłem do takiego traktowania. Zaprowadź mnie do Wędrowca albo znajdę kogoś innego, kto to zrobi. Pod groźbą użycia broni.
Staruszek znieruchomiał. Po chwili spojrzał na niego. Przymrużył powieki, a jego oczy przybrały jeszcze ciemniejszą barwę.
– A więc tak to wygląda? Proszę bardzo, zaprowadzę cię do niego, ale najpierw musisz udowodnić, że jesteś tego godny.
Esten gapił się na niego ze zdumieniem.
– Że jestem tego godny? Jak niby miałbym to udowodnić?
Rozejrzał się z niedowierzaniem. Zebrał się tłum mnichów, kapłanów czy jak ich tam zwał. Wszyscy przyglądali mu się w milczeniu. Estena Rula niełatwo było zastraszyć, lecz ich zachowanie nieco go zaniepokoiło. Przeniósł uwagę z powrotem na zamiatacza i lekko skinął urękawicznioną dłonią.
– A jak niby mam to zrobić?
– Pokonując najsłabszego z nas.
Esten stłumił niecierpliwość i zaczerpnął głęboko tchu, żeby się uspokoić.
– A kto by to był?
Mężczyzna wzruszył powoli ramionami. Miał smutną minę.
– Hmm… ja.
– Ty?
– Tak. Jestem tu zupełnie nowy.
– Ty… – Odsunął się od mężczyzny, jakby rozmawiał z szaleńcem. – Ty tylko zamiatasz dziedziniec!
Staruszek skinął głową.
– To prawda. A nawet tego nie nauczyłem się jeszcze robić porządnie. No wiesz, to przez ten wiatr. Bez względu na to, jak bardzo się starasz, zawsze przychodzi, i wszystkie twoje plany oraz wysiłki idą na darmo.
Esten prychnął z niesmakiem i odwrócił się.
– Wędrowiec! – ryknął, otaczając usta dłońmi. – Słyszysz mnie? Ukrywasz się tutaj? Wyjdź i walcz ze mną!
– Jeśli mnie pokonasz, przyprowadzą go tutaj.
Esten zatoczył pełen krąg i znowu zwrócił się twarzą do mężczyzny.
– Naprawdę… tak po prostu?
– Tak. Po prostu. To starożytny zwyczaj. Tutaj nadal pamięta się o nim i otacza go szacunkiem.
Esten rozpostarł dłonie w geście wyrażającym bezradność.
– No cóż… skoro muszę… Masz jakąś broń?
Stary mężczyzna wzruszył ramionami, jakby znowu chciał przeprosić Estena, i uniósł miotłę.
***
Stojący w bramie klasztoru akolita śledził wzrokiem cudzoziemskiego pojedynkowicza oddalającego się zygzakowatą górską ścieżką. Mężczyzna splótł dłonie za plecami i opuścił głowę. Wiele musiał przemyśleć. Akolita pokłonił się sprzątaczowi, który stał przy bramie, wspierając się na miotle. Na jej trzonku było mnóstwo nacięć.
– Czy wróci, mistrzu? – zapytał akolita.
– Ciągle ci powtarzam, żebyś tak do mnie nie mówił – odparł mężczyzna, który wyrzekł się imienia Wędrowiec. Wzruszył ramionami. – Miejmy nadzieję, że nie. Dostał nauczkę. Zostało nam tylko mieć nadzieję, że ją zrozumie. – Przesunął dłonie na miotle. – Ale… życie ciągle udziela nam lekcji i tylko nieliczni czerpią z nich jakiekolwiek korzyści. – Spojrzał na dziedziniec i skrzywił się boleśnie. – Bogowie, wystarczy na chwilę odwrócić uwagę i wszystko idzie do Otchłani. Będę musiał zacząć wszystko od nowa.
– Wszyscy powinniśmy tak postępować, mistrzu.
Na naznaczonej śladami bólu twarzy mężczyzny na moment pojawił się uśmieszek. Potem jego usta znowu zamarły w typowym dla niego grymasie.
– Dobrze to ująłeś. Wszyscy powinniśmy tak postępować. Każdego dnia. Z każdym oddechem.
***
Na bezimiennym skraju osiedla biedoty, położonego na zachód od Darudżystanu, stara kobieta przykucnęła przed swoją chatą i strugała patyk. Na nocnym niebie gorzał ogromny jaskrawozielony sierp Bułata. Kobieta wplotła w rozczochrane włosy mnóstwo kawałków sznurka, wstążek, paciorków oraz rzemyków. Bose stopy wystające spod spódnic były równie ciemne jak ziemia, której dotykały. Nuciła coś pod nosem w niezrozumiałym dla nikogo języku.
Staruszka, mieszkająca samotnie w walącej się chacie, nie była niczym niezwykłym w osiedlu biedoty. Gnieździli się tu najubożsi i najbardziej zniszczeni przez życie. Najniżej postawieni spośród garbarzy, kanalarzy i śmieciarzy Darudżystanu. Co drugą chatę zajmowała stara wdowa albo babcia. Mężczyźni umierali tu wcześniej, podobnie jak wszędzie. Twierdzili, że dowodzi to, jak ciężko pracują, ale kobiety wiedziały, że po prostu są za słabi, żeby wytrzymać starość.
Ta kobieta mieszkała w swej nędznej chacie, odkąd ktokolwiek sięgał pamięcią. O tym fakcie nie wspominał jednak nikt poza sąsiadującymi z nią wdowami i babciami, które zawsze nazywały ją „szaloną staruchą”.
Przykucnęła w błocie przed chatą i uniosła patyk blisko niemal całkowicie oślepionych przez zaćmę oczu, by przyjrzeć się skomplikowanej plątaninie linii biegnących od jednego końca do drugiego.
– Już niedługo – zamruczała. – Niedługo. – Skierowała ze strachem niewiele widzące już oczy na nocne niebo i obcą zieloną chorągiew, która na nie wtargnęła. – Już niedługo. Niedługo.
Włożyła patyk do torby, którą miała u boku. Z mniejszej wyciągnęła fajkę i odrobinę lepkiej, ciemnej substancji przypominającej gumę. Zrobiła z niej kulkę i wsunęła ją do środka. Następnie zapaliła od patyka wetkniętego do tlącego się ogniska, zaciągnęła się głęboko i zatrzymała dym w płucach na dłuższą chwilę, nim wreszcie odchyliła głowę i wypuściła go ku niebu.
– Już niedługo – mruknęła, mrugając powiekami załzawionych oczu. – Niedługo.
Jabłko
Problem ze ścieżkami polega na tym, że jak już wybierzesz jedną, nie możesz wybrać pozostałych.
Przypisywane Szaleństwu Gothosa
Po Hurly – dawnej wiosce rybackiej na południowym wybrzeżu Genabackis – nie pozostało zbyt wiele. Jej ówcześni mieszkańcy utonęli przed niespełna dwu laty, gdy nagle nadciągnęły potężne fale, powstałe, kiedy ostatnie fragmenty ogromnej latającej góry zwanej Odpryskiem Księżyca utonęły w Morzu Rivańskim. Kiedy wody się cofnęły, pstrokata armia poszukiwaczy skarbów zleciała się do trupa wioski na podobieństwo much. A wkrótce po nich nadeszła gorsza plaga – złodzieje, oszuści i inni żerujący na wszystkich przestępcy.
Pierwsi w miejscu katastrofy pojawili się przedstawiciele Południowej Konfederacji Wolnych Miast, której mieszkańcy od dawna parali się piractwem i morskim rozbójnictwem. Zabrali wszystko, co tylko zdołali – głównie ocalałe łodzie – i ogłosili się właścicielami nowo powstałych wysp. Po kilku miesiącach wprowadzili cła i opłaty transportowe oraz odparli cztery odrębne zbrojne ataki tych, którzy próbowali rzucić im wyzwanie.
Obecnie, po ponad roku działalności handlowej, Południowa Konfederacja zapewniła sobie niekwestionowany monopol na wyspach, które z charakterystyczną dla siebie bezpośredniością nazwała Odpryskami.
***
Jallin, przezwany Skoczkiem z powodu swego zwyczaju atakowania od tyłu, musiał przyznać, że dobre czasy w Hurly oficjalnie się skończyły. Podobnie jak inni kanciarze i szabrownicy wyczuwał zbliżający się schyłek. Szeroka rzeka poszukiwaczy fortuny zmieniła się w wąską strużkę obdartych mężczyzn i kobiet, równie ubogich jak ci, którzy wywalczyli już sobie miejsce w gnijącym miasteczku.
Jallin Skoczek świetnie to wszystko znał. Nieraz już widywał podobny cykl w innych miastach na północy, gdzie malazańskie wojny napędziły bezwzględną, kanibalistyczną ekonomię braków i szalejącego popytu. Był przekonany, że w tym miejscu gorączka fortun zdobywanych w jedną noc i traconych jeszcze szybciej nigdy już nie wróci do niedawnego poziomu. Koniunktura się kończyła, nim zdążył zdobyć majątek. Tak samo jak w Pale, Kurl i Callows. Ale tym razem do tego nie dopuści. Nie ma mowy. Hurly było końcem drogi. Najdalej położonym miejscem, do którego mogły dotrzeć wszystkie te męty i nieudacznicy. Ostatnią nadzieją dla każdego.
Dlatego z wielką uwagą przyglądał się kolejnemu nowemu przybyszowi, który pojawił się na błotnistej głównej ulicy miasteczka. Był żylastym, obdartym weteranem, cudzoziemcem, sądząc po rudawych włosach i ryżych wąsach – Malazańczykiem. Miał na sobie wojskowe sandały i płaszcz, a przez ramię przerzucił skórzane sakwy. Fakt, że był weteranem, nie zaniepokoił Jallina. Prawie wszyscy przegrani łowcy fortuny, którzy przybywali tu tą drogą, służyli kiedyś w licznych północnych armiach i z reguły zdezerterowali ze wszystkich. Uważał, że są żałośni w swej gotowości narażenia się na rany albo nawet śmierć w zamian za obietnicę garści monet czy kawałka ziemi.
Nowy przybysz wyglądał jeszcze gorzej niż większość z nich. U jego boku wisiał krótki miecz, a poza tym jego dobytek składał się tylko z przerzuconych przez ramię sakw, na których mocno zaciskał opaloną, naznaczoną bliznami dłoń. Te wielkie torby zainteresowały Jallina. Co stary żołnierz – zwolniony ze służby albo dezerter – mógł uważać za tak ważne, że dźwigał to ze sobą aż na Odpryski?
Weteran zatrzymał się w tym samym punkcie, co wielu innych poszukiwaczy skarbów z Odprysku, tam, gdzie trasa kończyła się przy pokrytej ciemnoszarym żwirem plaży opadającej ku Morzu Rivańskiemu. Co bardziej spostrzegawczy z nich zauważali w tym momencie dwa istotne fakty – Odpryski stanowiły odległe punkciki widoczne na morzu i nigdzie nie było żadnej łodzi.
Te odkrycia sprawiały, że nawet najtwardsi i najodporniejsi z nich czuli się zagubieni. W tym właśnie miejscu Jallin nawiązywał kontakt ze swymi celami. Gdy podszedł do mężczyzny, ten nadal gapił się na morze.
– Są tam, prawda? – wyszeptał. – Żyła złota.
Stary żołnierz mruknął coś pod nosem, przyglądając się usianej odpadkami żwirowej plaży.
– Potrzebuję łodzi.
– Wszyscy tu jej potrzebują, przyjacielu – odparł z uśmiechem Jallin. – Tak się składa, że znam kogoś, kto mógłby znaleźć na swojej miejsce dla jeszcze jednego pasażera.
Mężczyzna skierował na niego wzrok. Z jego szczerego spojrzenia Jallin wyczytał, że widział już wiele. Większość weteranów miała w oczach ten nie do końca zrozumiały dla Jallina błysk. Nigdy nie był aż tak głupi, by postawić nogę na polu bitwy. Sprawiali wrażenie, że lepiej ich nie zaczepiać. Mimo to wielu okradł, oszukał bądź ograbił, a nawet zabił. Rzecz jasna, zawsze robił to z zaskoczenia. Najpierw musiał zdobyć ich zaufanie. Dlatego uważał, że nie ma znaczenia, że są umiejącymi walczyć twardzielami. W końcu czasy pokoju bardzo się różniły od czasów wojny.
– Ile? – zapytał mężczyzna. Puścił torby i osłonił dłonią oczy przed skłaniającym się ku zachodowi słońcem. Cokolwiek było w tych torbach, wyglądało na ciężkie.
Jallin oblizał wargi, a potem zachichotał przyjaźnie.
– Pytasz, ile? Och, to będzie cię kosztowało. Nie mam zamiaru cię obrażać, sugerując, że mogę ci załatwić specjalną zniżkę albo inny taki syf. To będzie cię kosztowało. Musimy się dogadać, tak?
Kolejne niezobowiązujące chrząknięcie. Jallin wskazał na ścieżkę biegnącą między gospodami, sklepami i szynkami.
– Może w gospodzie „Przy Wyspach”? Co ty na to? Wyglądasz na kogoś, kto chętnie by się czegoś napił.
Mężczyzna obejrzał się i przygryzł wąsy. Raz jeszcze rzucił tęskne spojrzenie na morze. Po chwili westchnął. Ramiona mu opadły.
– Aha. Chętnie coś sobie łyknę.
Jallin wskazał mu drogę. Żeby odwrócić jego uwagę, przez cały czas opowiadał o poszukiwaczach skarbów, którzy wzbogacili się na Odpryskach. W rzeczywistości nikomu się to nie udało. A przynajmniej nikomu z tych, którzy wrócili. Dzisiaj uzgodnimy cenę, pomyślał. Nie za niską i nie za wysoką. Żeby nie wzbudzać podejrzeń. Potem, na plaży, przedstawi żołnierza swojemu „przyjacielowi”. Długiemu i ostremu jak brzytwa. Mizerykordii, której używał, by wreszcie uwolnić od cierpień starych żołnierzy.
***
Gospoda „Przy Wyspach” różniła się od innych nowych budynków w Hurly tym, że miała kamienne mury. Zajmowała miejsce, w którym ongiś wznosiła się świątynia Poliel, bogini choroby, pomoru i zarazy. Dawni mieszkańcy Hurly najwyraźniej z wielką chęcią oddawali jej cześć. Mogło to mieć coś wspólnego z pobliskimi bagnami. Nowy właściciel lokalu, Akien Threw, lubił żartować, że lepiej by wyszli na praktykowaniu kultu Pradawnej Ciemności, którego świętym artefaktem był Odprysk Księżyca.
Jallin wszedł do środka i poprowadził starego żołnierza do stolika z tyłu. Po drodze spojrzał w oczy Akienowi.
Wszyscy naganiacze i oszuści w miasteczku mieli umowę z oberżystą – posiłki i miejsce do spania w zamian za sprowadzanie klientów. Plus procent od zysków oczywiście.
Gdy tylko wsparli ręce na blacie szarosrebrnych desek z wyrzuconego na brzeg drewna, pojawiły się dwa duże kufle piwa. Weteran przymrużył powieki. Kąciki ust mu opadły.
– Co to ma być? – zapytał.
W gospodzie panował półmrok, ale Jallin i tak zauważył blizny przeszywające twarz mężczyzny oraz to, że jego skołtunione rude włosy, gdzieniegdzie już posiwiałe, po jednej stronie wyrastały tylko w niektórych miejscach. To przypominało ślady po oparzeniu. Widział jednak wielu starych żołnierzy i prawie wszyscy mieli blizny. Rozstawali się z garstką pieniędzy, jaką zgromadzili w życiu, równie łatwo jak inni, a chyba nawet szybciej niż większość.
– Jak masz na imię, przyjacielu? – zapytał.
– Rudy. Rudy Pies.
Jallin uniósł brwi, ale nic nie powiedział. Nie obchodziło go imię mężczyzny.
– No cóż, Rudy. To jest ale z Elingarthu. Bardzo dobre. – Dotknął palcem boku nosa. – Właściciel to mój przyjaciel.
– Jasne – mruknął złowrogo żołnierz, ale uniósł kufel i pociągnął długi łyk.
Jallin zauważył skupisko białych blizn na przedramieniu mężczyzny i pomyślał, że miałby powody do niepokoju, gdyby nie było oczywiste, że żołnierz najlepsze lata ma już za sobą. Zauważył też, że Rudy cały czas zaciska dłoń na trzymanych na kolanach sakwach.
Weteran otarł usta i skrzywił się z niesmakiem.
– Wątpię, żeby pochodziło z Elingarthu.
Jallin wzruszył beztrosko ramionami.
– Nie jestem znawcą. Jeszcze jedno?
– Na Otchłań, nie.
– Jasne. Jest jeszcze wcześnie.
Do miasteczka napływało coraz mniej poszukiwaczy skarbów i oberża była prawie pusta. Przy drzwiach siedziało dwóch strażników, takich samych starych oprychów jak Jallin. Przy pobliskim stoliku siedzieli dwaj mężczyźni, gapiący się z przygnębieniem za zachodzące żółte słońce. Elegancko ubrany młodzieniec, potomek jakiegoś arystokratycznego rodu, rozsiadł się przy drugim stoliku w towarzystwie trzech mężczyzn. Jallin wiedział, że to miejscowe zbiry udające przewodników, tak samo jak on.
Młody mężczyzna oparł się wygodniej.
– Nie ma już sensu nigdzie wyruszać – oznajmił nagle. – Jest stanowczo za późno. Wszystko już wyczyścili.
Stary żołnierz, Rudy, zwrócił się w jego stronę.
Jeden z miejscowych przewodników coś powiedział.
– A kto ostatnio wrócił? – odpowiedział lekceważąco szlachcic. – Był ktoś taki?
– Gdybym coś tam znalazł, z pewnością nie wróciłbym tutaj – odpowiedział inny z jego towarzyszy.
Wszyscy poza młodym szlachcicem ryknęli głośnym śmiechem.
– To tylko głupie gadanie – wyszeptał Jallin, pochylając się nad blatem. – Boi się tam popłynąć.
– Gdzie są wszystkie statki? – wycedził weteran.
Powłóczący nogami chłopak przyniósł dwa kolejne kufle.
– Kotwiczą daleko od brzegu. Rano przysyłają łodzie i można kupić miejsce na nich. Ale… – dodał nieco ciszej – …nocą można się przemknąć obok nich. Za opłatą.
Żołnierz pokiwał głową.
– Dlaczego wszyscy nie zaatakują łodzi o świcie, kiedy odpływają?
– Pilnują ich żołnierze Południowej Konfederacji Wolnych Miast, przyjacielu.
– A co powstrzymuje tych, którzy mają własne łodzie?
Jallin roześmiał się głośno.
– Och, próbowali. Próbowali. Ale chłopaki z Konfederacji to najlepsi piraci i rozbójnicy morscy ze wszystkich. Zatopili ich całą masę.
– Ale może okręt wojenny? Malazański?
Jallin osuszył kufel.
– Aha. Parę miesięcy temu jeden z nich przedarł się przez blokadę. Nikt go już więcej nie widział. – Odsłonił zęby w szerokim uśmiechu. – Może załatwili wszystkich.
Stary żołnierz pociągnął długi łyk.
– Jak powiedział ten facet? Nikt nigdy nie wraca? Zgadza się?
Jallin bardzo się starał nadać swemu uśmiechowi dobroduszny wygląd.
– Słucham? Chciałbyś, żeby ktoś inny uciekł z górą łupów? Posłuchaj, centralna wyspa jest cholernie duża. Potrzeba mnóstwa czasu, żeby ją przeszukać. Nie jest tak, że wysiądziesz na ląd i potkniesz się o kufer złota.
Udał, że pociągnął długi łyk z drugiego kufla. Nie przejął się tym zbytnio, ale niech szlag trafi tego gadułę, kimkolwiek mógł być. Tak czy inaczej, liczy się tylko to, żeby żołnierz poszedł z nim na brzeg, gdzie spotka się z jego „przyjacielem”. Z całą pewnością się spotka.
Weteran wciągnął powietrze przez zęby i pogłaskał wąsy.
– No cóż, to wszystko, czego potrzebowałem się dowiedzieć. Dziękuję za piwo.
Wstał i przerzucił torby przez ramię.
Jallin wstał razem z nim.
– Mógłbym cię tam zabrać dziś w nocy. Mój przyjaciel…
– Rozwaliłby mi łeb… – dokończył za niego żołnierz.
Jallin spojrzał w oczy Akienowi i rozpostarł dłonie.
– Proszę bardzo. Nie chcesz mojej pomocy? To do Kaptura z tobą.
Stojący za barem Akien skinął do swoich dwóch strażników, którzy wstali i zablokowali wyjście. Stary żołnierz zatrzymał się i zerknął na potężnego jak byk oberżystę, który ruszył ku niemu z pałką w dłoni.
– W czym problem? – zapytał.
– W rachunku.
Jallin trzymał się na dystans, czekając na szansę. Weteran wskazał na niego.
– On zapłaci.
Akien stanął przed swoimi oprychami, dzięki czemu Jallin znalazł się na wprost za żołnierzem i zacisnął palce na pasie, blisko wytartych rękojeści sztyletów.
– Nie – wycedził, uparty jak byk, którego przypominał. – Jest dla mnie oczywiste, że to ty zamówiłeś ale.
Stary żołnierz nie próbował się spierać. Wszyscy widzieli, że to nie on zamawiał, ale trzeba było zachować pozory. Takie zasady obowiązywały w oszukańczych spelunkach. Wstęp był za darmo, ale wyjście kosztowało cholernie drogo.
– W porządku – warknął z rezygnacją. – Ile to będzie kosztowało?
Akien uniósł brwi, licząc w pamięci.
– Cztery kufle ale z Elingarthu? To będą dwie darudżystańskie złote rady.
Po sali poniósł się pełen zdumienia gwizd. Wszyscy spojrzeli na młodego szlachcica. Odchylił się do tyłu, trzymając rękę za oparciem krzesła.
– To skandaliczne zdzierstwo, mój drogi oberżysto.
Akien wzruszył masywnymi ramionami.
– Koszty transportu.
Szlachcic zerknął na weterana, unosząc brwi.
Ten złapał za krzesło, żeby zachować równowagę.
– Nie mam takich pieniędzy!
Stojący za jego plecami Jallin wskazał na torby. Akien skinął głową.
– W takim razie zapłatą muszą być twoje sakwy.
Weteran dotknął ich drugą ręką.
– Nie.
Dwaj strażnicy ruszyli naprzód, unosząc pałki. Żołnierz błyskawiczne walnął jednego krzesłem, a drugiego kopnął. Jego szybkość zaskoczyła Jallina, ale wiedział, że on sam jest szybszy. Stojący w drzwiach Akien zmusił żołnierza do zatrzymania się i Jallin ruszył do ataku.
– Za tobą! – warknął ktoś i weteran się uchylił.
Ostry jak brzytwa przyjaciel Jallina drasnął go tylko, nie trafiając w tętnicę. Nagle coś pojawiło się na granicy pola widzenia zbira i uderzyło go w głowę. Runął na podłogę. Ostatnim, co usłyszał, był ryk bólu i wściekłości Akiena, gdy żołnierz się do niego dobrał.
***
– Czeka na ciebie moranthański attaché, ambasadorze.
Ambasador Aragan, przewodniczący malazańskiego poselstwa imperialnego, uniósł głowę, odrywając spojrzenie od dymiącego naparu z orzechów koru, i głośno jęknął.
– Na litość Pożogi, człowieku. Czy to nie może zaczekać?
Jego adiutant, kapitan Dreshen Harad ’Ul, młodszy syn jednego ze szlacheckich rodów z Unty, stał wyprostowany jak włócznia. Jego rdzawoczerwono-czarny imperialny mundur galowy był wyjątkowo zadbany.
– Attaché nalega.
Aragan osuszył naczynko z czarnym płynem i skrzywił się boleśnie.
Bogowie, nie powinienem był próbować dotrzymać kroku tym barghasckim gościom. Oni nie wiedzą, kiedy skończyć.
Skierował poczerwieniałe oczy na Dreshena i wziął do ręki nóż oraz podpłomyk.
– W takim razie zaproś go na śniadanie.
Adiutant zasalutował.
Aragan posmarował podpłomyk rhivijskim miodem.
Nawet nie zdążyłem się zorientować w sytuacji i mam negocjować z Moranthami? Czego ode mnie oczekują w Uncie? Ciągle przenoszą mnie z miejsca na miejsce. Wszystko się spieprzyło. Pewnie nigdy nawet nie spotkam tego cholernego nowego cesarza, Mallicka. Nie mam w ogóle pojęcia, jak wygląda.
Moranthańskiego attaché przyprowadzono do wejściowej komnaty w apartamencie Aragana. Ambasador wykorzystywał ją jako biuro i miejsce spotkań. Podobał mu się widok z tarasu wychodzącego na ogrody usytuowane za rezydencją. Attaché był weteranem z Czerwonych Moranthów. Na jego chitynowej zbroi barwy krwi widniały liczne rysy i wgniecenia, pamiątki po walkach. Aragan wstał i otarł usta.
– Witaj, komendancie Torn.
Moranth pokłonił się sztywno.
– Witaj, ambasadorze.
Aragan usiadł, wskazując gościowi krzesło naprzeciwko.
– Czemu zawdzięczam ten zaszczyt?
Attaché odrzucił zaproszenie skinieniem dłoni i splótł ukryte w pancernych rękawicach ręce za plecami.
– Poselstwo Moranthów pragnie prosić starych sojuszników o przysługę.
Aragan uniósł brwi.
Oho! Jesteśmy teraz starymi sojusznikami? Od kiedy? Już od roku odrzucali nasze prośby o wsparcie.
– Słucham?
Trudno to było określić w przypadku kogoś całkowicie zamkniętego w zbroi, ale attaché sprawiał wrażenie skrępowanego. Podszedł do dwuskrzydłowych drzwi wychodzących na taras, odwracając się plecami do Aragana.
– Prosimy, byś wywarł nacisk na radę, by zakazała wstępu na cmentarzyska na południe od miasta.
Ambasador zakrztusił się kawałkiem podpłomyka. Adiutant podbiegł do niego i wręczył mu kielich rozcieńczonego wina. Aragan wypił je jednym haustem.
– Na bogów! – wydyszał. – Nie prosisz o wiele! – Odchrząknął. – Sugeruję, żebyście sami na nich naciskali.
– Robimy to. Już od miesięcy. Nie chcą nas słuchać. Chodzi o… dawne spory.
Aragan pokazał adiutantowi kubeczek. Mężczyzna skinął głową i wyszedł. Ambasador obrócił krzesło, zwracając się twarzą do sztywnych pleców Morantha.
– O co tu chodzi? Dlaczego cmentarzyska?
– Niektórzy z nas… – Attaché przerwał nagle i potrząsnął zamkniętą w hełmie głową. – Nie, to nie wystarczy. – Odwrócił się i zaczerpnął głęboko tchu. – Jak rozumiemy, nazywacie nasze kolory klanami. Jednakże trafniejszym określeniem byłyby zapewne „gildie”. Tak czy inaczej, tych spośród nas, których nazywacie Srebrnymi, można uznać za najbliższych waszym magom, choć w gruncie rzeczy są raczej mistykami.
Aragan mógł tylko gapić się na niego. To było więcej, niż usłyszał od wszystkich Moranthów, z którymi do tej pory rozmawiał. W Uncie znaleźliby się uczeni, którzy mogliby zbudować całą karierę na informacji, którą właśnie usłyszał od przedstawiciela tego niewiarygodnie skrytego ludu.
Attaché Torn skrzyżował ramiona na piersi.
– Od pewnego czasu wśród Srebrnych panuje niepokój. Ich obawy dotyczą cmentarzysk i tego, co według wielu się na nich kryje.
Kapitan Dreshen wrócił z maleńkim kubeczkiem naparu z orzechów koru. Aragan przyjął go, po czym skinął na adiutanta, każąc mu zostawić ich samych.
– Torn, te ruiny ciągną się wiele mil na Równinie Mieszkalnej. Zajmują obszar większy niż całe miasto! Masz pojęcie, ilu żołnierzy byłoby potrzebnych…
– Powiedziano mi, żebym wspomniał o waszych garnizonach oraz większej części Piątej Armii na północy. A także o oddziałach Zastępu Jednorękiego z południa…
Aragan wzniósł ręce nad głowę.
– Chwileczkę! – Skrzywił się z bólu i przełknął napar. – Nie mogę sprowadzić tak wielu żołnierzy blisko miasta! Zastanów się nad tym. To równałoby się malazańskiemu puczowi. Aktowi wojny. – Machnął ręką. – Nie. Wykluczone.
Torn opuścił ręce. Keratynowe płyty zazgrzytały.
– Tak też myślałem. – Niemal westchnął. – Jednakże moi przełożeni domagali się, bym wystąpił z taką prośbą. Niech i tak będzie. Proszę, byś przynajmniej zgromadził swych najbardziej utalentowanych magów i kazał im śledzić wszelkie poczynania na terenie cmentarzysk.
Aragan zmarszczył brwi, zastanawiając się nad tymi słowami.
– To zapewne mógłbym zrobić. Ale pomyśl tylko o tym. To, co wyczuwają wasi Srebrni, to zapewne jedynie zaburzenia w grotach wywołane tym, co się tu wydarzyło.… podobno miecz Anomandera Rake’a został zniszczony. Czciciele Kaptura utrzymują, że on przy tym był i również zginął, jeśli potrafisz w to uwierzyć. Moi magowie kadrowi nadal jęczą pod wpływem szoku.
– Może i masz rację… ale czy spełnisz moją prośbę?
– Oczywiście, Torn. Oczywiście. To będzie moja przysługa dla ciebie.
Moranth pochylił głowę.
– Świetnie. Proszę, przekaż innym te informacje. Do zobaczenia, ambasadorze.
Aragan podszedł do drzwi.
– Do zobaczenia, attaché.
Po odejściu Morantha Aragan wezwał skinieniem kapitana Dreshena i ponownie zajął się śniadaniem. Gapił się na otwarte dwuskrzydłowe drzwi prowadzące na taras. Kiedy skończył jeść, usiadł wygodniej, popijając rozcieńczone wino. Spojrzał na adiutanta.
– Przekaż tę wiadomość pięści z południa… Kto to jest?
– Steppen.
– Tak jest, Steppen. Powiedz jej, żeby przysłała nam tylu żołnierzy, ilu tylko może. A kto dowodzi w centrum i odpowiada za garnizony w Wolnych Miastach?
– To będzie pięść K’ess, w Pale.
– W porządku. Powinno mu się udać zebrać choć kilka kompanii. Mogą się spotkać na zachodzie, gdzieś na południe od Dhavranu.
Dreshen uniósł brwi.
– A jeśli pojawią się pytania?
– To tylko ćwiczenia, kapitanie. Nic więcej. Jak zwykle. Mają się śpieszyć, a potem czekać.
– Rozumiem. W porządku, ambasadorze.
Odwrócił się ku drzwiom.
Aragan dopił resztkę rozcieńczonego wina.
– A na kim w mieście możemy polegać, jeśli trzeba będzie po cichu wykonać dla nas robotę?
Na twarzy kapitana Dreshena pojawił się uśmiech.
– Mamy listę takich ludzi, ambasadorze.
***
Przyzwyczajała się już do niezwykłości tego dziwacznego królestwa, tak bardzo niepodobnego do świata, który znała. Zastanawiała się, czy to zły znak. Jej towarzysz, Leoman od Cepów, nazywał to miejsce Brzegami Stworzenia.
Po pierwsze, był tu świt, jeśli można to tak nazwać. Wyłaniał się z fal morza stopionego światła. Zaczynał się jako jasność rozchodząca się w jednym z kierunków. Można go było uznać za wschodni, choć zapewne żaden przyniesiony tu kompas nie miałby pojęcia, jak się zachować. Migotliwe morze energii jakby oddawało część swojej światłości, i ta łuna, czy może fala, szerzyła się po firmamencie, zastępując gwiazdy czymś w rodzaju blasku dnia, który z czasem znowu ustępował miejsca ciemności.
Z bramy, przez którą tu dotarli, Wiru Chaosu, pozostała jedynie słaba plama na horyzoncie, a i ona szybko zanikała razem z resztkami mroku. Być może armia Tiste Liosan, z Jayashul i jej bratem Lorikiem, pokonała maga podtrzymującego tę dziurę, czy może rozdarcie w rzeczywistości.
A może po prostu uciekł. Kto mógł to wiedzieć? Z pewnością nie ona. Nie tutaj, uwięziona w tym wiecznym niemiejscu. I całe szczęście, że tak się stało, bo znowu zawiodła. Nawet przy pomocy władającej czarami ciotki Agayli i Czarodziejki, samej Królowej Snów, nie zdołała wykonać zadania. A teraz było już po wszystkim. Nie musiała więcej się starać. Nie musiała szukać. Nie musiała siebie oskarżać. Jaki miałoby to sens?
Doszła do wniosku, że na swój sposób to wspaniałe wyzwolenie.
Położyła głowę na nagim ramieniu Leomana. Czy to desperacja w końcu zbliżyła ich do siebie? A może po prostu samotność? Byli jedynym mężczyzną i jedyną kobietą w tym królestwie. A ten mężczyzna zaliczał się do najgroźniejszych wrogów Imperium Malazańskiego. Był kiedyś strażnikiem osobistym przywódczyni buntu, sha’ik, a potem dowodził Armią Apokalipsy w Siedmiu Miastach i zadał Imperium jedną z najstraszliwszych klęsk w jego dziejach – w Y’Ghatanie.
Nie był jednak potworem, a tylko wyrachowanym twardzielem ze zdolnością przetrwania. Zważywszy to wszystko, nie różnił się zbytnio od niej.
Rytm jego oddechu się zmienił i Kiska uświadomiła sobie, że się obudził. Usiadł, przesunął spojrzeniem po jej nagim boku i udzie, a potem uśmiechnął się pod długimi wąsami.
– Życzę ci miłego dnia.
Bogowie, miała wielką ochotę powiedzieć mu, żeby się pozbył tych wąsów.
– Jeśli można to nazwać dniem.
Odchrząknął, skrzyżował nogi i wsparł dłonie na kolanach.
– Możemy przyjąć takie założenie.
– I co teraz? Czy zbudujemy chatę z wyrzuconego na brzeg drewna? Utkamy sobie kapelusze z liści i wychowamy stado dzikusów?
– Tu nie ma drewna – odpowiedział z roztargnieniem w głosie, spoglądając na południe.
Wetknęła dłoń w delikatny, czarny piasek, na którym leżeli.
– Zawsze zastanawiałam się nad tymi wszystkimi starymi mitami o początkach tej czy innej rasy. Wypełnienie krainy jest w porządku, ale co z następnym pokoleniem? Ale przypuszczam, że jeśli lubisz poligamię i kazirodztwo, nie widzisz w tym problemu…
Spojrzała na niego. Nadal wpatrywał się w dal.
– Niech cię Pożoga! Czy już zacząłeś mnie ignorować?
Poruszył ustami.
– Jeszcze nie. – Wskazał podbródkiem na południe. – Nasz przyjaciel odszedł.
Przetoczyła się na drugi bok i przyjrzała niebu nad brzegiem. Ich tytaniczny sąsiad rzeczywiście zniknął. Istota tak ogromna, iż wydawałoby się, że mogłaby objąć ramionami latającą górę, jaką był Odprysk Księżyca. Nie pozostał po niej żaden ślad. A ona niczego nie usłyszała.
Zerwała się na nogi i zaczęła się ubierać.
– Cholera, czemu mi nie powiedziałeś!
Spojrzał na nią, nie przestając się uśmiechać.
– Nie chciałem ci przerywać. Nie lubisz tego.
Przerzuciła przez ramię pas z bronią.
– Bardzo zabawne. Chodźmy.
Wciągnął jedwabne szorty, które nosił pod filcowymi spodniami – żeby go nie swędziało, jak twierdził.
– Coś mi mówi, że nie ma powodu się śpieszyć, Kiska. Jeśli jest jakieś miejsce, w którym można zapomnieć o pośpiechu, z pewnością się w nim znaleźliśmy.
Nadal zbierała broń.
– Twoim problemem jest lenistwo. Chętnie leżałbyś tu sobie cały dzień.
– I kochał się z tobą? Z całą pewnością.
– Leoman! Możesz na chwilę wyłączyć swój urok.
Wciągnął przez głowę brudną przeszywanicę z wyściółką.
– W tym przypadku nie ma żadnego uroku, Kiska. To wąsy. One nigdy nie zawodzą.
Niech mnie bogowie bronią!
Ruszyła przed siebie. Gdyby tylko wiedział.
***
Gdy minęli już trzy skaliste przylądki, Kiska zatrzymała się na kolejnym długim i wąskim łuku czarnej plaży. Chrzęst ostrego wulkanicznego żwiru zwiastował zbliżanie się Leomana. Po chwili mężczyzna usiadł z westchnieniem i poprawił rzemienie owinięte wokół nogawek.
– Trudno by mu było się ukryć, Kiska.
Stłumiła warknięcie.
– Czy nie chcesz się dowiedzieć, co tu jest?
Machnął ręką bez zainteresowania.
– Tu nic nie ma.
Omiotła spojrzeniem gładką linię plaży i coś zauważyła. Coś wysokiego.
– Tam.
Kiedy się zbliżyli, zorientowała się, dlaczego go wcześniej przeoczyła. Miał ten sam matowoczarny kolor co piasek. Kiedy siedział, dorównywał jej wzrostem. Szli ku niemu, szurając stopami po piasku. Gdy wstał, był dwa razy wyższy od Kiski. Z grubsza przypominał jej ociosany posąg z bazaltu. Jego dłonie były szerokimi, pozbawionymi palców łopatami, a głowa zerodowanym kamieniem umieszczonym między przypominającymi głazy barkami. We wszystkich szczegółach wyglądał tak samo jak wielki niczym góra tytan, którego widzieli, gdy trudził się w świetlistym morzu, najwyraźniej budując linię brzegową. Leoman zatrzymał się obok niej. Ręce trzymał blisko kiścieni, ale rozsądnie przywiązał broń do pasa.
– Witaj – zawołała słabym, ochrypłym głosem.
Bogowie, jak zwracać się do takiego jestestwa? Rozległ się zgrzyt kamienia. Istota przechyliła głowę, jakby jej słuchała.
– Mam na imię Kiska, a to jest Leoman. – Czekała na odpowiedź. Jestestwo patrzyło na nich. A przynajmniej wyobrażała sobie, że to robi. Widziała, że nie ma oczu, ust ani żadnych rysów twarzy. – Czy rozumiesz…
Wzdrygnęła się, gdy w jej umyśle odezwał się głos.
– Słyszysz mnie? Ja ciebie słyszę.
Leoman otworzył szeroko oczy ze zdumienia. On również to usłyszał.
– Tak. Oboje cię słyszymy.
– To dobrze. Jestem zadowolony. Witajcie, nieznajomi. Od wieków nikt mnie nie odwiedzał. Byłem samotny. A teraz przybywa tu coraz więcej gości. To mnie cieszy.
Nie mogła się powstrzymać przed pełnym radości zerknięciem na Leomana. Coraz więcej! Powiedział „coraz więcej”! Odpowiedział jej ostrzegawczym spojrzeniem, ale zlekceważyła jego obawy. Gdyby istota chciała ich zabić, nie mieliby wielkich szans. Zaczerpnęła tchu, żeby się uspokoić.
– Jak masz na imię? Jak powinniśmy się do ciebie zwracać?
– Nie mam imienia w waszym rozumieniu tego słowa. Ale mam tytuł. Jestem Twórcą.
Gapiła się na niego oniemiała. Na wszystkich bogów na górze i na dole. Twórca. Stwórca? Nie, nie powiedział, że jest Stwórcą, tylko Twórcą. Jej uwagę przyciągnął głos mamroczącego pod nosem Leomana. Omal się nie roześmiała. To była inwokacja do bogów, pochodząca z Siedmiu Miast. Cyniczny Leoman wrócił do korzeni! Niemniej w jego głosie pobrzmiewało raczej zdumienie niż pobożność.
Próbowała coś powiedzieć, ale zaschło jej w gardle i nie była w stanie wykrztusić słów. Kolana ugięły się pod nią. Odsunęła się, mrugając. Leoman położył dłoń na jej ramieniu, by pomóc jej zachować równowagę.
– Są tu też inni? – zdołała zapytać. – Tacy jak my?
– Jeden taki jak wy. Drugi inny.
– Rozumiem… – Chyba. – Czy możemy się z nimi spotkać? Są tutaj?
– Jeden jest. – Ręka ciężka i gruba jak stalaktyt uniosła się, wskazując coś przed nim. – Tam.
Twórca odwrócił się i zrobił krok. Gdy jego przypominająca kamienną płytę stopa uderzyła o piasek, ziemia zadrżała. Z pobliskich przylądków posypały się skalne odłamki.
Teraz go słyszymy? Być może przekształcił się w jakiś sposób, by móc się z nami porozumiewać. Ruszyła za nim, ale na czarnej plaży nie widziała nikogo innego. Po chwili coś jednak ujrzała. Płaską, wypolerowaną kamienną płytę, ciemnoczerwoną i poprzeszywaną czarnymi żyłkami. Może to był granat. Spoczywało na niej coś, co wyglądało jak garść gałązek i liści przyniesionych tu przez wiatr. Westchnęła i pobiegła w tamtą stronę.
Ich przewodnik.
Uklękła przy kamieniu. Twórca stał obok niej. Pochylił pozbawioną rysów twarzy kopulastą głowę, przyglądając się stworzeniu. Leoman przystanął za nim, wsuwając dłonie za szeroki pas z bronią.
– Czy on… nie żyje? – zapytała Kiska.
– W przypadku podobnej istoty to rozróżnienie nie ma większego znaczenia. Esencja, która ją przedtem ożywiała, nie należała do niej. Teraz zapewne odpłynęła, ale w jej głębi kryje się nawet większy potencjał.
– Towarzyszyła nam.
– Tak myślałem. Przybyła wkrótce po was.
Zgarnęła szczątki do skórzanego woreczka.
– A co z tym drugim? – zapytała, starając się zapanować nad głosem. – Tym, który był podobny do nas?
– Jego płeć jest taka sama jak tego z was – stwierdził Twórca, wskazując Leomana. – Przybył do nas z Vitru.
– Z Vitru? – zdziwiła się Kiska.
Twórca wskazał tępo zakończoną głową na niespokojne morze światła.
– To jest Vitr. Wszystko pochodzi z niego.
– Wszystko? Naprawdę?
– Wszystko, co istnieje, jest destylacją Vitru. I wszystko z czasem się w nim rozpuszcza. Ty, ja. Wszelka esencja życia. Każda świadomość.
Kiska poczuła, że jej brwi unoszą się coraz wyżej.
– Absolutnie wszystko? Wszystkie rasy? Z pewnością nie smoki… Tiste… albo Jaghuci.
Twórca z głośnym zgrzytem i trzaskiem pękającej skały zacisnął łopatowate dłonie w pięści. Piasek pod jego szerokimi stopami rozżarzył się i zaskwierczał, przeradzając się w czarny obsydian. Cała plaża zadrżała. Z dalekich przylądków dobiegł łoskot osuwających się głazów. Kiska padła na ziemię i przetoczyła się, oddalając się od otaczającego Twórcę żaru.
– Nie mów mi o Jaghutach! Wtrącają się do wszystkiego!
Wstrząsy ziemi ustały. Kiska zakryła twarz, by osłonić ją przed żarem, i teraz jej rękaw był czerwony i wilgotny. Zakasłała i splunęła krwią. Leoman przystawił do nosa szmatkę.
– Wybacz, Twórco – zdołała wykrztusić, nie przestając kasłać.
Jestestwo uniosło pięści przed pozbawioną rysów kamienną twarzą, jakby przyglądało się im z zdumieniem. Otworzyło ze zgrzytem dłonie.
– Nie, to ja muszę ciebie przeprosić. Mój gniew… zadali mi straszliwą ranę! – Opuścił ręce. – A jeśli chodzi o tych, których zwiesz smokami, Eleintów, osobiście pomagałem istotom, które wyłoniły się z Vitru w pełni ukształtowane. Niektóre z nich wybierały tę właśnie postać. Nie wiem, czy były pierwszymi ze swego rodzaju, czy gdzie indziej powstały przed nimi inne. Natomiast Tiste… Andii wyłonili się z wiecznej nocy, to prawda, ale co z esencją, która ich ożywia? Jestem przekonany, że poruszająca wszystkim energia wywodzi się stąd. Z Vitru. Dlatego niektórzy nazywają go Pierwszym Światłem.
Kiska spojrzała z bojaźnią na ogromne, pozostające w nieustannym ruchu morze. Pierwsze Światło? Któż jednak mógłby temu zaprzeczyć? Co, jeśli to „morze” jest po prostu ogromnym rezerwuarem albo źródłem energii – albo mocy czy esencji, jak tam to zwał? To była teologia, czy może filozofia, daleko wykraczająca poza jej pojmowanie. Ponownie skierowała uwagę na Twórcę.
– A co z tym drugim? Z tym, który jest taki jak my?
– Pomogłem mu wyłonić się z Vitru.
Kiska parsknęła śmiechem. Skrzywiła się, słysząc w nim nutę histerii.
– W takim razie, Twórco, zapewniam, że nie jest taki jak my.
– Jest śmiertelnikiem, uformowanym w taki sam sposób jak wy.
– Śmiertelnikiem? Jak się nazywa? Czy ma jakieś imię?
Twórca przesunął się z trzaskiem pękającego szkła, po czym ruszył przed siebie powolnym, ociężałym krokiem. Kiska szła obok niego.
– Mała istoto, uświadom sobie, że ci, którzy zetknęli się z Vitrem, wyłaniają się z niego jako nowo narodzeni. Świeżo ukształtowani albo przebudowani. W jego umyśle nie zachowały się żadne ślady poprzedniego bytowania. Bardzo mi pomógł w pracy i ukoił moją samotność. Nadałem mu imię Then aj Ehliel, Dar Stworzenia.
– W… pracy? – zapytał idący za nimi Leoman.
Wielka kopuła głowy odwróciła się ku niemu ze zgrzytem kamienia.
– Wzmacniam i utrzymuję granicę bytu, nieustannie podgryzaną przez Vitr, rzecz jasna.
Kiska zatrzymała się i zasłoniła dłońmi twarz, strącając z niej płatki zakrzepłej krwi. Grunt kołysał się pod jej stopami, a uszy wypełniał ogłuszający ryk. Bogowie na dole! To było… to było… niemożliwe! Co tu robiła? W jaki sposób…
Podtrzymały ją dłonie Leomana.
– Kiska. Dobrze się czujesz?
Znowu się roześmiała. Czy dobrze się czuję?
– Słyszałeś, co powiedział Twórca?
– Tak. Wzmacnia brzeg. Rozumiem to.
Na pustynnym koczowniku najwyraźniej nie wywarło to szczególnego wrażenia. Królowo Snów! Czy istniało coś, co mogłoby wyprowadzić go z równowagi? Strzepnęła z twarzy resztę zakrzepłej krwi i wyprostowała się.
– Kiska… – zaczął Leoman. – Szanse, że to rzeczywiście może być…
Odsunęła się od niego.
– Tak, tak.
Twórca uniósł rękę i wskazał przed siebie.
– Idźcie dalej wzdłuż plaży. Znajdziecie go tam. Pomaga mi w pracy.
Pokłoniła się mu.
– Dziękuję, Twórco. Jesteśmy twoimi dłużnikami.
– Bynajmniej. To ja zaciągnąłem wobec was dług. Dobrze jest zobaczyć innych. I porozmawiać z innymi.
Kiska pokłoniła się raz jeszcze i ruszyła przed siebie. Piasek wciągał jej buty. Ze wszystkich sił starała się, by nogi się pod nią nie uginały, i powstrzymywała łzy. To było niewykonalne. Zawędrowała za daleko. Gwałtowne, nierealistyczne pragnienia, które skłoniły ją do wyruszenia w drogę, wydawały się teraz… Bogowie, ledwie mogła je sobie przypomnieć! Żart Oponn! Nawet gdyby znalazła mężczyznę, którego szukała, nie miałaby mu już nic do powiedzenia. Nie potrafiłaby mu wytłumaczyć, dlaczego powinien wrócić. Nie miała mu nic do zaoferowania poza… sobą. A teraz… nawet tego nie była już pewna.
***
Prace trwały blisko miesiąc. Ebbin kopał sam. Nie chciał się z nikim podzielić tajemnicą swego odkrycia. Szczerze mówiąc, młodzieńcy i dwóch wynajętych strażników z chęcią wylegiwali się w cieniu, podczas gdy on pocił się pod ziemią. Ziemię i kamienie wydobyte z tunelu zrzucał prosto do wody na dole.
Dzięki dodatkowemu wsparciu od sponsora kupił nowy sprzęt, w tym również dwie lampy. Jedną wspomagał się na dole. W końcu udało mu się stworzyć niewielką lukę w osypisku i zobaczyć, co jest po drugiej stronie. Ku jego wielkiej uldze tunel biegł dalej. Ebbin otarł twarz brudnym rękawem, wziął lampę i zaczął się przeciskać naprzód. Utorował sobie ręcznie drogę, a potem uniósł lampę w ciasnej przestrzeni. Płomień był prosty jak ostrze noża. Powietrze pozostawało tu całkowicie nieruchome. Zajrzał w głąb przypominającego rurę tunelu. Biegł on prosto przed siebie, a jego przekrój był doskonale okrągły. Korytarz prowadził nieco ku górze. Nie było tu żadnych szkodników, odpadków ani pajęczyn. To dziwne, że zawalił się w tak ściśle określonym miejscu. Ebbin zbył jednak wątpliwości wzruszeniem ramion i sunął dalej na łokciach i kolanach.
Tunel kończył się okrągłą komnatą, która w słabym świetle lampy sprawiała wrażenie zwieńczonej gładką kopułą. Na podłodze walały się kamienne fragmenty. Stąpał ostrożnie, by nie nadepnąć na ostrą krawędź. Gdy wzrok przyzwyczaił mu się do półmroku, zauważył wejścia do mniejszych pomieszczeń otaczających centralny grobowiec. Wszystkie drzwi wyłamano.
A jednak go pokonano! Oszukano! Jak to możliwe, że ktoś dotarł tu przed nim? Ani jedno słowo w zapiskach nie sugerowało istnienia tego grobowca! Starł z twarzy zimny pot. Niech ich szlag! Grobowiec zapewne obrabowano wkrótce po jego ukończeniu. Kuzyni robotników albo bystroocy tubylcy obserwujący prace budowlane. Rozrzucał kopniakami rumowisko. Nagle poczuł pod nogami coś nierównego. Uklęknął, trzymając lampę w złączonych dłoniach.
Patrzyła na niego czaszka. Wzdrygnął się, ale szybko odzyskał panowanie nad sobą i usunął więcej kamiennego pyłu. I jeszcze więcej. Szereg… nie, okrąg z ludzkich czaszek wprawionych w podłogę niemal na równym jej poziomie. I kolejne takie kręgi. Jeden wewnątrz drugiego. Wstał i spojrzał na wielki cień przed sobą.
Wewnątrz kręgów znajdowała się tajemnicza, przypominająca rzeźbę konstrukcja. Dwa łuki krzyżowały się ze sobą, tworząc cztery trójkątne wejścia. W środku, na onyksowym cokole, leżał zmumifikowany trup. Twarz zasłaniała mu wykuta ze złota maska, lśniąca żółtym blaskiem w świetle lampy. Była pozbawiona ozdób, ale wytłoczono na niej twarz. Na jej ustach malował się blady uśmiech, irytujący, szyderczy grymas kogoś, kto wie lepiej.
Ebbin omal nie wyciągnął ręki po ten piękny przedmiot, ale coś go powstrzymało. Jakiś instynkt. Być może się mylił, miał jednak wrażenie, że usłyszał cichy szept, „to nie dla ciebie”… tak słaby, że mógł być jedynie wytworem jego wyobraźni, zrodzonym w głuchej ciszy głęboko pod ziemią. Cofnął dłoń. To dziwne… grobowiec obrabowano, ale najcenniejszy łup pozostał nietknięty. Dlaczego?
Cofnął się i uniósł lampę, by oświetlić ściany komory. Wszystkie mniejsze pomieszczenia otwarto, a cokoły w nich były puste. Nieprawda. Jedno ocalało, a zamykające je drzwi były nietknięte. Podszedł bliżej. Wrota były prostą granitową płytą. Nie umieszczono na nich żadnego znaku. Nic, co by wskazywało, kto albo co spoczywa za nimi.
Postukał palcem w litą skałę. Arystokrata z legendarnej epoki imperialnej? Przyjrzał się centralnej konstrukcji przypominającej cokół.
Albo jego wierny sługa.
Przesunął dłonią po gładkiej, zimnej płycie. Nie miał dłut, potrzebnych, by się przez nią przebić, i z pewnością nie zamierzał wpuszczać tu swoich debilnych pomocników. Żeby zrobić to jak trzeba, będzie potrzebował narzędzi i zasobów, na które obecnie nie było go stać.
Musi porozmawiać ze swoim sponsorem. Po takim sukcesie z pewnością da Ebbinowi więcej pieniędzy. W końcu do tej pory go finansował. Ten przedsiębiorca z Jednookiego Kota cechował się znakomitą intuicją i wielką zdolnością przewidywania, nawet jeśli inni rozpuszczali paskudne plotki o jego przestępczych powiązaniach. Nosił dziwne, północne imię: Skromny Wkład.
Gdy wrócił do tunelu, podszept instynktu, czy może irytujący szczegół, kazał mu się zatrzymać. Coś w tych bocznych komorach. Policzył je. Było ich dwanaście. Dlaczego zawsze ta mistyczna liczba? Legendy? Stare ludowe opowieści o dwunastu biesach? Mitologia wywodząca się ze starożytnych praktyk? A może hołd złożony przez budowniczych? Potrząsnął głową. Za wcześnie na stawianie hipotez.
Być może z czasem znajdzie odpowiedzi.
***
Po całej Genabackis krążyły opowieści, że sławny naczelny wódz z północy rozbił tymczasowy obóz pośród wzgórz na wschód od Darudżystanu, miasta, w którym zginął jego przyjaciel – a czasami również wróg – Anomander, władca Odprysku Księżyca i Syn Ciemności. Jego namiot odwiedzali liczni emisariusze z północy, Wolnych Miast oraz Równiny Rhivijskiej. Prosili go o werdykt w sporach o ziemię albo dziedziczenie tytułów, a także w konfliktach terytorialnych. Ogromny mężczyzna całe dni i noce siedział ze skrzyżowanymi nogami na ułożonych w grube warstwy dywanach i wypijał niezliczone filiżanki herbaty, podczas gdy przedstawiciele miast i członkowie starszyzny różnych plemion uskarżali się i kłócili ze sobą.
Jednej z takich nocy, gdy omawiano problem niesprawiedliwych podatków w Sogenie, dysputa przerodziła się w pogawędki o dawnych dniach, przed przybyciem znienawidzonych Malazańczyków. Wreszcie Brood wstał i wyszedł z namiotu. Jiwan, syn jednego z najbardziej zaufanych rhivijskich członków sztabu naczelnego wodza, który sam okrył się niedawno sławą wśród jego doradców, postanowił podążyć za Ascendentem i zakłócić jego samotność.
Brood stał sam, patrząc na zachód, gdzie niebieska łuna znienawidzonego miasta rozpraszała mrok nocy. Być może sławny wódz sięgał wzrokiem jeszcze dalej, do kurhanu, który własnoręcznie usypał, by uczcić pamięć przyjaciela.
Jiwanowi przypomniały się pogłoski, że grobowiec w rzeczywistości jest pusty. W końcu czy jakakolwiek ciemność mogłaby zatrzymać Syna Matki Ciemności? Nie wiedział, jak wygląda prawda, i właściwie go to nie obchodziło. Uświadamiał sobie jednak, że tylko strach przed Caladanem Broodem zapobiega powrotowi wojny na północy. Pokój trzymający Rhivijczyków na ich równinie. Pokój Caladana Brooda.
Ten pokój właśnie teraz mógł się kończyć. Jiwan odchrząknął, by oznajmić swoją obecność.
– Coś cię kłopocze, panie?