Jabłko Berło Tron. Imperium Malazańskie. Tom 4 - Ian C. Esslemont - ebook

Jabłko Berło Tron. Imperium Malazańskie. Tom 4 ebook

Ian C. Esslemont

5,0
62,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejna epicka opowieść o dziejach Malazu, napisana przez przyjaciela Stevena Eriksona i współtwórcę tego fascynującego świata.

W Darudżystanie, mieście snów, mieście błękitnego ognia, wreszcie zapanował pokój. Jego mieszkańcy mogą wrócić do polityki, handlu, swarów, a przede wszystkim cieszenia się życiem. Są jednak tacy, którzy nie pozwolą, by zapomniano o przeszłości. Uczony prowadzący wykopaliska na równinach natrafia na zamkniętą starożytną kryptę. Kupiec imieniem Skromny Wkład knuje spiski mające przepędzić resztki malazańskich najeźdźców. A ocalali agenci dawno obalonej mocy uświadamiają sobie, że zmiany, do których doszło, otwierają przed nimi szansę. Tymczasem w centrum wydarzeń gruby złodziej w czerwonej kamizelce chodzi po ulicach, w jednej ręce dzierżąc ciastko, a w drugiej losy miasta.

Daleko na południu ogromny Odprysk Księżyca rozbił się na Morzu Rivańskim, tworząc łańcuch wysepek, będący marzeniem wszystkich poszukiwaczy skarbów. Malazański weteran posługujący się pseudonimem „Rudy” postanawia spróbować tam szczęścia i być może również pożegnać się ze starymi przyjaciółmi. Znajduje jednak więcej niż się spodziewał, a poszukiwanie skarbów zmienia się w szalony, krwawy chaos. Zebrały się tam moce z całego świata, poszukujące legendarnego Tronu Nocy. Skutki tych wydarzeń sięgają daleko. Na niewielkiej wyspie u brzegów Genabackis lud, który odwrócił się plecami do podobnych pragnień, kieruje zamaskowane twarze ku kontynentowi i przypomina sobie stare proroctwo o powrocie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 928

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Podziękowania

Jak zwy­kle wyrazy miło­ści i sza­cunku dla Gerri oraz chło­pa­ków za wspar­cie dla mojego pisar­stwa, z powodu któ­rego poświę­cam im znacz­nie mniej czasu, niż­bym tego pra­gnął.

Dramatis personae

W Darudżystanie

Coll: rajca

Ral­lick Nom: eme­ry­to­wany skry­to­bójca

Krute: skry­to­bójca

Uczony Ebbin: nie­za­leżny anty­kwa­riusz/histo­ryk

Torvald Nom: czło­wiek uro­dzony w Daru­dży­sta­nie

Tiserra: żona Torvalda, garn­carka

Jeshin Lim: rajca

Redda Orr: raj­czyni

Bara­thol Mekhar: kowal

Scil­lara: żona Bara­thola

Vor­can Radok/pani Varada: głowa domu Nomów, dawna wład­czyni Gil­dii Skry­to­bój­ców

Pani Zawiść: odwie­dza­jąca Daru­dży­stan szlach­cianka i użyt­kow­niczka magii

Thu­rule: straż­nik Pani Zawi­ści

Leff: straż­nik

Plama: straż­nik

Wyka­łaczka: była żoł­nierka z Pod­pa­la­czy Mostów, obec­nie wspól­niczka w Barze K’rula

Nie­widka: była żoł­nierka z Pod­pa­la­czy Mostów, obec­nie wspól­niczka w Barze K’rula

Trzpień: były Pod­pa­lacz Mostów

Duiker: dawny mala­zań­ski histo­ryk impe­rialny

Rybak: bard, regu­larny gość w Barze K’rula

Madrun: eks­tra­wa­gancki straż­nik w Rezy­den­cji Nomów

Lazan Drzwi: eks­tra­wa­gancki straż­nik w Rezy­den­cji Nomów

Suko­smyk (albo Sumienny Kosmyk): kasz­te­lan

Z Koterii T’orrud

Baruk: alche­mik

Taya: tan­cerka i skry­to­bój­czyni

Hin­ter: nie­ży­jący nekro­manta

Aman: dawny skle­pi­karz

Deru­dan: cza­row­nica

W gospodzie „Pod Feniksem”

Meese: wła­ści­cielka

Sulty: kel­nerka

Scu­rve: bar­man

Jess: nowa kel­nerka

Chud: kucharka

Kruppe: zło­dziej

Na Odpryskach

Mala­kai: zło­dziej

Ner­wu­sik: mala­zań­ski wete­ran

Jal­lin Sko­czek: poszu­ki­wacz skar­bów

Orchi­dea: młoda kobieta

Corien Lim: młody męż­czy­zna z daru­dży­stań­skiej rodziny szla­chec­kiej

Seguleh

Jan: Drugi

Gall: Trzeci

Palla: Szó­sta

Lo: Ósmy

Oru: Jede­na­sty

Iralt: Pięt­na­sta

Shun: Osiem­na­sty

Ira: Dwu­dzie­sta

Beru: z Czwar­tej Dzie­siątki

Horul: z Pierw­szej Setki

Sall: z Pierw­szych Trzy­stu

Sen­gen: kapłan

Na Brzegach Stworzenia

Leoman/Jhe­val: Agent Kró­lo­wej Snów

Kiska: była szponka

Twórca: miesz­ka­niec

Korus: potężny demon

Then aj Ehlien/The­naj: miesz­ka­niec

Malazańczycy

Ara­gan: amba­sa­dor w Daru­dży­sta­nie, dowódca mala­zań­skich wojsk na Gena­bac­kis

Kapi­tan Dre­shen Harad’ Ul: adiu­tant Ara­gana

Pięść K’ess: dowódca wojsk w cen­tral­nych pro­win­cjach mala­zań­skich

Kapi­tan Fal’ej: prawa ręka pię­ści K’essa

Pięść Step­pen: dowódca połu­dnio­wych sił mala­zań­skich

Sier­żant Hek­tar: sier­żant z dwu­dzie­stej Trze­ciej Dru­żyny Trze­ciej Kom­pa­nii Siód­mego Legionu Dru­giej Armii

Kapral Mała: uzdro­wi­cielka z dru­żyny

Kość: sabo­ta­ży­sta

Ben­dan: rekrut. Rodo­wity daru­dży­stań­czyk

Tarat: zwia­dow­czyni, rhi­vij­ska rekrutka

Inni gracze

Torn: mala­zań­ski attaché u Mala­zań­czy­ków

Galene: kapłanka srebr­nych Moran­thów, człon­kini ich rady rzą­dzą­cej

Yusek: poszu­ki­waczka przy­gód

Cala­dan Brood: naczelny wódz z pół­nocy, Ascen­dent

Jiwan: nowy czło­nek rhi­vij­skiej rady rzą­dzą­cej

Tse­rig: znany też jako „Bez­zębny”, stary czło­nek rhi­vij­skiej rady rzą­dzą­cej

Cull Pięta: najem­nik nie­dawno przy­były z Kon­fe­de­ra­cji Wol­nych Miast

Morn: wid­mowy gość Odpry­sków

Top­per: dowódca impe­rial­nych skry­to­bój­ców, „szpo­nów”

Prolog

Czyż nie spo­glą­damy razem na mroczne wody jeziora I naszym oczom nie uka­zują się gwiaz­do­zbiory Obu pół­kul jed­no­cze­śnie?

Pie­śni miło­sne z Cyna­mo­no­wych Pust­kowi

Dzień odkry­cia zaczął się tak samo jak każdy inny. Ebbin wstał przed świ­tem i zała­twił potrzebę. Bez­zębna sta­ru­cha, będąca jego obo­zową kucharką, obu­dziła się już i goto­wała wodę na poranną her­batę oraz mączy­stą owsiankę. Zaj­rzał do namiotu dwóch war­tow­ni­ków, któ­rych wyna­jął tylko dla­tego, że uwa­żał, iż ktoś powi­nien pil­no­wać obozu. Obaj męż­czyźni spali. Miał wra­że­nie, że to nie jest wła­ściwa pro­ce­dura, jeśli cho­dzi o war­tow­ni­ków, ale i tak miał szczę­ście Bliź­nia­ków, że w ogóle udało mu się zna­leźć kogoś chęt­nego do pracy za marne pie­nią­dze, jakie mógł zaofe­ro­wać.

– Her­bata się gotuje – oznaj­mił i pozwo­lił, by poła opa­dła.

Obu­dził kop­nia­kami dwóch pomoc­ni­ków śpią­cych na pia­sku przy wyga­słym ogni­sku. Pła­cił tym ponu­rym mło­dzień­com kilka mie­dzia­ków mie­sięcz­nie za dźwi­ga­nie cię­ża­rów i cią­gnię­cie wozu. Podob­nie jak sta­ro­żytni miesz­kańcy tych oko­lic byli Gadro­bij­czy­kami, wywo­dzili się z ple­mion od nie­pa­mięt­nych cza­sów zamiesz­ku­ją­cych oko­liczne stepy. Żaden mia­stowy Daru nie mar­no­wałby czasu pośród sta­rych cmen­tar­nych wzgórz na połu­dnie od wiel­kiej metro­po­lii, jaką był Daru­dży­stan. Żaden poza Ebbi­nem, który jako jedyny z Uczo­nych Braci z Towa­rzy­stwa Filo­zo­ficz­nego (był jego ofi­cjal­nym człon­kiem) na­dal był prze­ko­nany, że można jesz­cze coś zna­leźć w dawno już prze­ko­pa­nych i obra­bo­wa­nych kryp­tach oraz gro­bow­cach.

Przy­glą­dał się jasnemu niebu, popi­ja­jąc słabą her­batę. Było czy­ste, a wie­trzyk powie­wał ane­micz­nie. Dobra pogoda na kolejny dzień badań. Ski­nął na mło­dzień­ców, odga­nia­jąc ich od ogni­ska, przy któ­rym grzali chude łydki, a potem wska­zał na odle­głe rusz­to­wa­nie. Dwaj war­tow­nicy pili her­batę, jak zwy­kle kłó­cąc się ze sobą zawzię­cie. Ebbin wie­dział, że gdy wie­czo­rem wróci do obozu, na­dal będą ogry­zać te same stare kości, co w dniu, gdy ich wyna­jął. Ludzie są różni, pomy­ślał.

Mło­dzieńcy zeszli ze wzgó­rza i zajęli pozy­cje przy wiel­kiej wcią­garce. Ebbin uklęk­nął na kamien­nym obmu­ro­wa­niu studni. Otwo­rzył starą kłódkę z brązu, uwol­nił żela­zne łań­cu­chy i roz­chy­lił skrzy­dła drew­nia­nej pokrywy. To, co znaj­do­wało się pod nią, niczym się nie róż­niło od innych sta­ro­żyt­nych studni, bar­dzo licz­nych w tym regio­nie, zalud­nio­nym ongiś przez Gadro­bij­czy­ków.

Co jed­nak może zna­leźć na dnie tej z pozoru zwy­czaj­nej studni? Och, co może tam zna­leźć! Sto­sun­kowo suchy i cie­pły okres, jaki roz­po­czął się w tej oko­licy przed kil­koma poko­le­niami, dopro­wa­dził do wyczer­pa­nia się zaso­bów wody i spadku poziomu wód grun­to­wych nie­mal o wzrost doro­słego męż­czy­zny. A ten spa­dek mógł odsło­nić to, co leżało ukryte przez tysiąc­le­cia! Nie­jed­no­znaczne wzmianki w mało zna­nych źró­dłach i notatki napi­sane na ich mar­gi­ne­sach dopro­wa­dziły go krok po kroku do wielu takich studni. Do tej pory każda z nich oka­zy­wała się jed­nak cał­kiem zwy­czajna. Pro­wa­dzone od wielu lat poszu­ki­wa­nia zawsze wio­dły go w ślepą uliczkę.

Ale może tym razem. Może wresz­cie okaże się, że mia­łem rację!

Prze­ło­żył nogi przez obmu­ro­wa­nie i opu­ścił je nad ciem­no­ścią, po czym dotknął dło­nią wewnętrz­nej powierzchni studni. Nie po raz pierw­szy zachwy­cił się umie­jęt­no­ściami sta­ro­żyt­nych budow­ni­czych. Kamień był taki gładki! O ile potra­fił to okre­ślić, otwór był dosko­na­łym okrę­giem. W porów­na­niu z tą stud­nią współ­cze­sne budowle wyda­wały się żało­śnie nie­udolne. Ich budow­ni­czo­wie myśleli tylko o kosz­tach, nie o wspa­nia­łym dzie­dzic­twie, jakie zosta­wią przy­szło­ści!

Się­gnął pod sie­dze­nie z desek i owi­nął zwi­sa­jący z niego sznur wokół ramie­nia. Spraw­dził torbę ze sprzę­tem, zawie­ra­jącą lampę, olej, mło­tek, dłuto i inne tego rodzaju rze­czy, po czym ski­nął na chło­pa­ków, wyda­jąc im roz­kaz. Wcią­garka zazgrzy­tała prze­szy­wa­jąco, gdy uwol­nili łań­cuch, i Ebbin zawisł nad pustką.

Zjeż­dżał ku dnu pośród nie­sa­mo­wi­tej ciszy, mąco­nej tylko dźwię­kiem przy­twier­dzo­nych do sznura dzwo­necz­ków. Uży­wał ich, gdy miał zamiar wró­cić na górę, by wezwać leni­wych chło­pa­ków, któ­rzy w upalne dni zawsze wyle­gi­wali się w cie­niu. Szarp­nął za sznur, każąc im się zatrzy­mać, po czym zapa­lił lampę. Potem dał sygnał do wzno­wie­nia powol­nej podróży w dół.

Pod­czas tych bez­gło­śnych zjaz­dów w mrok czuł się tak, jakby zanu­rzał się w oce­anie. Wtedy naj­sil­niej dopa­dały go wąt­pli­wo­ści. Co, jeśli dowody tu były, tylko ukryte przed jego oczami? Przy­su­nął lampę bli­żej twa­rzy i z uwagą przy­glą­dał się mija­nym kamie­niom, szu­ka­jąc jakichś cha­rak­te­ry­stycz­nych ele­men­tów. Jak zwy­kle pod war­stwą mułu i wyschnię­tych alg nie dostrzegł nic cie­ka­wego.

Kolejna porażka. A wyda­wało się, że wszyst­kie wska­zówki wio­dły wła­śnie do tego miej­sca.

Tafla wody na dole była czarna jak noc. Ebbin spró­bo­wał prze­su­nąć lampę, żeby się­gnąć po sznur, ale jego palce musnęły roz­ża­rzony brąz. Pisnął z bólu i wypu­ścił lampę. Spa­dała przez moment, a potem zga­sła. Z daleka dobiegł go plusk. Sie­dział w ciem­no­ści, prze­kli­na­jąc swą nie­zdar­ność i ssąc palce.

Nagle przed jego oczami poja­wiło się blade migo­ta­nie. Przy­mru­żył powieki i doszedł do wnio­sku, że to tylko gwiazdy, jakie cza­sami poja­wiają się w ciem­no­ści przed oczami. Ale lśniące iskierki nie zni­kały. Wyba­łu­szył oczy w nie­prze­nik­nio­nym mroku. Czy to mogły być pozo­sta­ło­ści magii groty? Osłony, pie­czę­cie i tak dalej.

I czy sama ich obec­ność nie potwier­dzała praw­dzi­wo­ści jego hipo­tez?

Wbił wzrok w ciem­ność, zapo­mi­na­jąc o pal­cach. Po jego brud­nej, spo­co­nej skó­rze prze­biegł dreszcz… odkry­cia.

Czy jed­nak nie mogło to być ostrze­że­nie dla intru­zów? Czy nie wła­śnie z tych pól cmen­tar­nych dobie­gły w swoim cza­sie szepty o powro­cie sta­ro­żyt­nego tyrana Raesta (jeśli rze­czy­wi­ście nastą­pił on tej cał­kiem nie­daw­nej nocy; wielu w to nie wie­rzyło, a jesz­cze wię­cej było takich, któ­rzy w ogóle o tym nie sły­szeli)?

Zaci­snął dło­nie, by uchro­nić je przed panu­ją­cym w studni chło­dem, i spró­bo­wał wygnać z umy­słu ata­wi­styczny lęk przed cie­niami. Prze­sądy! Był uczo­nym! Nie miał czasu na zabo­bonne obawy. Groty ist­niały, i można było nimi mani­pu­lo­wać, ale moc sama w sobie nie była zła. Nie miała świa­do­mo­ści. Sta­no­wiła po pro­stu kolejną siłę natury, którą trzeba było uwzględ­niać, podob­nie jak cię­żar albo esen­cja życia.

Ebbin usiadł wygod­niej w zim­nym, wil­got­nym mroku i ostroż­nie, nie­mal z czcią, wycią­gnął rękę. Jego palce musnęły zimny, zero­do­wany kamień. Pró­bo­wał wyma­cać jakiś otwór. Nagle poczuł coś pod koniusz­kami pal­ców – jakąś łuko­watą kra­wędź. Poja­wił się blask, blady i migo­tliwy. Pomy­ślał, że z pew­no­ścią się myli. Nie­moż­liwe, by w głębi dawno już zba­da­nej studni ist­niał tunel. Wpro­wa­dziły go w błąd nie­re­gu­lar­no­ści powierzchni kamie­nia. Powi­nien zaprze­stać tych bez­u­ży­tecz­nych wysił­ków i dać chło­pa­kom sygnał, żeby wycią­gnęli go na górę.

Wtem jego stopy w zno­szo­nych butach z koź­lej skóry zna­la­zły się w lodo­wa­tej wodzie. Wzdry­gnął się pod wpły­wem szoku i omal nie spadł z wąskiego sie­dze­nia. Szarp­nął gorącz­kowo za sznur, każąc chło­pa­kom się zatrzy­mać.

Ucze­pił się kra­wę­dzi ściany studni i odzy­skał rów­no­wagę. Miał wra­że­nie, że tunel był tu zawsze, nie­od­kryty i cier­pliwy, jakby cze­kał na niego. Otarł ręka­wem spo­coną twarz i z ulgą prze­łknął ślinę. Przez pewien czas sie­dział w bez­ru­chu. Jego oddech niósł się echem w zamknię­tej prze­strzeni, szybki i ochry­pły.

Może jed­nak mi się udało! Może zna­la­złem to, w czego ist­nie­nie inni nie chcieli uwie­rzyć! To może być gro­bo­wiec ostat­niego i naj­więk­szego z kró­lów tyra­nów Daru­dży­stanu.

A ja nic za cho­lerę nie widzę. Pocią­gnął za sznur, doma­ga­jąc się wycią­gnię­cia na górę. Bła­gam, bogo­wie, bła­gam… niech się okaże, że w obo­zie jest jesz­cze jedna lampa!

***

Nie było już żad­nej. Ebbin prze­szu­kał swój ekwi­pu­nek i namiot, a także namioty straż­ni­ków, ale na koniec był zmu­szony zje­chać na dół tylko z miękką, łojową świecą. Przez całą drogę osła­niał wątły pło­myk niczym dro­go­cenny klej­not. Gdy tylko jego stopy znowu dotknęły lodo­wa­tej wody, szarp­nął za sznur, roz­ka­zu­jąc chło­pa­kom się zatrzy­mać.

Uniósł świecę w zim­nym, nie­ru­cho­mym powie­trzu.

Czy to było tutaj? Czy się pomy­lił?

Wpa­try­wał się w ścianę studni, zbu­do­waną ze sta­ro­żyt­nych, zero­do­wa­nych kamieni, prze­su­wa­jąc świecę na boki.

Bogo­wie, bła­gam! Cóż to by było za odkry­cie. Wresz­cie zna­lazł to miej­sce. To nie była gładka bariera z cegieł i zaprawy murar­skiej zamy­ka­jąca tunel, lecz mroczna dziura po wyrwa­nych z muru kamie­niach.

Ten widok zła­mał Ebbi­nowi serce.

Porażka. Gro­bo­wiec obra­bo­wano, podob­nie jak wszyst­kie inne. Nie tra­fił tu pierw­szy. Przy­kuc­nął na chwilę. Łój spły­wał mu po pal­cach. Potem pod­niósł się z wes­tchnie­niem i wycią­gnął rękę. Pochy­la­jąc się nie­bez­piecz­nie, zdo­łał zła­pać za kamień i pod­cią­gnąć się w górę. Uniósł świecę. Tunel. Gład­kie ściany. I coś przed Ebbi­nem. Gruz?

Nagle zain­te­re­so­wany pod­cią­gnął się jesz­cze wyżej i zna­lazł się w wej­ściu wybi­tym w murze. Posu­wał się naprzód powoli, bo przez cały czas musiał uno­sić rękę, w któ­rej trzy­mał świeczkę, ale wresz­cie wczoł­gał się do tunelu, zosta­wia­jąc za sobą koły­szące się sie­dze­nie. Ruszył naprzód zaku­rzo­nym, peł­nym paję­czyn tune­lem, uno­sząc przed sobą świecę.

To było osy­pi­sko. Bariera z ziemi i kamieni.

Jak dawno temu powstało? Obej­rzał się na wybite w murze wej­ście i znowu ogar­nął go opty­mizm. Czy zdo­łali zapu­ścić się dalej? Czy to, co znaj­do­wało się za rumo­wi­skiem, mogło pozo­stać… nie­na­ru­szone?

Być może. Będzie musiał to spraw­dzić. Przyj­rzał się zbi­tej ziemi i skal­nym odłam­kom z docie­kli­wo­ścią ase­sora.

Wygląda na to, że nie unik­nie się kopa­nia w sta­rym stylu.

Zaczął się powoli wyco­fy­wać.

To będzie wyma­gało czasu.

***

Męż­czy­zna szar­pał się z cztery razy więk­szym od sie­bie stwo­rze­niem, pró­bu­jąc wycią­gnąć je ze wzbu­rzo­nych fal migo­tli­wego morza świa­tła. Płyn nisz­czył i pochła­niał ciało istoty niczym kwas. Buchały z niej kłęby pary i pokry­wały ją pęche­rze. Sły­chać było skwier­cze­nie. Towa­rzy­szyły mu nie­ludz­kie krzyki bólu i gniewu. Stwo­rze­nie wyma­chi­wało koń­czy­nami z prze­ra­że­nia, zada­jąc potężne, roz­pacz­liwe ciosy. Odbi­jał je jedy­nie dzięki srebr­nym roz­bły­skom mocy. Świe­tli­ste fale roz­pry­ski­wały się o nich obu. Męż­czy­zna ukląkł, pró­bu­jąc odto­czyć stwo­rze­nie.

– Czoł­gaj się! – wołał w prze­rwach mię­dzy falami. – Czoł­gaj się! Możesz to zro­bić!

– Płonę! – wołała istota, wście­ka­jąc się i pła­cząc.

– Czoł­gaj się!

– Umie­ram…

– Nie!

Spo­mię­dzy leżą­cych na plaży gła­zów wyło­niła się – bie­gnąc bądź kuś­ty­ka­jąc – grupka naj­roz­ma­it­szych stwo­rzeń. Wpa­dły w mor­skie fale. Wrzesz­czały i sapały, gdy ota­cza­jący je płyn zmie­niał się nagle w dym. Ciało scho­dziło z nich pasmami, pochła­niane przez kwa­sowe świa­tło.

– Nie! Wra­caj­cie! – ryk­nął prze­ra­żony męż­czy­zna.

Wspól­nie wycią­gnęli ogromną postać na czarny pia­sek. Nie­które mniej­sze stwo­rze­nia znik­nęły w pie­nią­cych się falach. Szu­kał ich gorącz­kowo, na oślep poru­sza­jąc rękami. Wycią­gnął z wody dwie maleń­kie, dymiące postaci i padł zmę­czony na pia­sek.

Olbrzy­mia istota o pta­sich sto­pach wark­nęła z wysiłku, pró­bu­jąc pod­nieść się na nogi. Jej ciało w nie­któ­rych miej­scach roz­pu­ściło się aż do kości. Z ran pły­nęła prze­zro­czy­sta posoka. Istota powle­kła się do dyszą­cego ciężko męż­czy­zny i opa­dła na kolana obok niego.

– Dla­czego?

Męż­czy­zna wsparł się na łok­ciach. Świe­tli­sta woda spły­wała po nim, nie zosta­wia­jąc ran. Dłu­gie czarne włosy lepiły mu się do czaszki.

– Nie z two­jej winy ciśnięto cię do tego morza, żebyś roz­pu­ścił się w nim cał­ko­wi­cie. To nie jest w porządku. Nie w porządku.

Istota popa­trzyła na niego ze zdu­mie­niem w gore­ją­cych niczym piece oczach.

– Nic ci się nie stało. Jesteś odporny. Czy jesteś… Ele­in­tem?

– Nie. Tylko czło­wie­kiem.

Olbrzym chrząk­nął z nie­do­wie­rza­niem.

– Z pew­no­ścią kimś znacz­nie wię­cej. Jestem Korus, Wysoko Uro­dzony z Alar Game­lon. Jak masz na imię?

Męż­czy­zna opu­ścił wzrok.

– Nie wiem. Utra­ci­łem je. Ale nadano mi nowe. The­naj.

Korus przy­kuc­nął na potęż­nych nogach i przyj­rzał się swej pazu­rza­stej dłoni. Jej pokryte łuskami ciało znik­nęło nie­mal cał­ko­wi­cie. Bia­ławe ścię­gna poru­szały się wysta­wione na dzia­ła­nie powie­trza.

– No cóż, The­naj. Cokol­wiek ze mnie zostało, należę do cie­bie.

Męż­czy­zna ski­nął dło­nią, odrzu­ca­jąc z gnie­wem tę ofertę.

– Nie. Nale­żysz teraz do sie­bie. Jesteś wolny od wszel­kich zobo­wią­zań. Od wezwań i wyko­rzy­sta­nia przez tych, któ­rzy posłu­gują się gro­tami, niech wszyst­kich spo­tka roz­pusz­cze­nie! Możesz robić, co tylko zechcesz.

Olbrzymi demon pochy­lił pokrytą łusko­wym pan­ce­rzem głowę. Poru­szył zło­tymi oczami, przy­glą­da­jąc się opu­sto­sza­łej czar­nej plaży.

– Zatem zostanę tutaj.

The­naj ski­nął z wdzięcz­no­ścią głową.

– Dobrze. W takim razie pomóż mi z tymi małymi stwo­rze­niami. Ich odwaga prze­ra­sta ich mądrość.

***

W dziel­nicy mająt­ków Daru­dży­stanu wysoki męż­czy­zna z haczy­ko­wa­tym nosem wró­cił do coraz pil­niej­szej pracy ryso­wa­nia nowego planu mia­sta, sko­pio­wa­nego ze sta­rego, który nabrał już rdza­wej barwy zama­zu­ją­cej szcze­góły. Pochy­lał twarz nisko nad weli­nem, cier­pli­wie skro­biąc na nim gęsim pió­rem.

– Mia­sto zawsze się odna­wia, mistrzu Baruku? – zapy­tał ktoś sto­jący tuż przy jego boku.

Wielki alche­mik pode­rwał się gwał­tow­nie i ude­rzył przed­ra­mie­niem w krysz­ta­łowy kała­marz, prze­wra­ca­jąc go. Na plan wylał się czarny płyn. Baruk odwró­cił się powoli i spoj­rzał na pęka­tego czło­wieczka sto­ją­cego przy nim. Był on tak niski, że led­wie się­gał głową ponad blat wyso­kiego stołu.

– Ojej. Kruppe naj­ser­decz­niej prze­pra­sza. Gdyby coś się wyda­rzyło, a prze­cież zawsze coś się wyda­rza, ten incy­dent z pew­no­ścią zosta­nie uznany za zło­wrogi omen.

Baruk wytarł gęsie pióro w szmatkę.

– To był tylko przy­pa­dek. – Wło­żył pióro do sto­jaka. – A swoją drogą, jak udało ci się tu dostać? Wzmoc­ni­łem wszyst­kie osłony.

Załza­wione żabie oczy spoj­rzały na niego nie­win­nie. Baruk pochy­lił się przy­gnę­biony.

– Obaj wiemy, co nam zagraża. Ostrze­żeń było wystar­cza­jąco wiele. Śmierć Śmierci na miłość wszyst­kich bogów. Zie­lona cho­rą­giew na noc­nym nie­bie. Roz­trza­ska­nie księ­życa i jego ponowne naro­dziny. Znisz­cze­nie Dra­gni­pura… – Mach­nął ręką. – Wybierz, co chcesz.

– Wszy­scy mają skłon­ność tak robić. – Gru­ba­sek wes­tchnął z zado­wo­le­niem i usiadł na wyście­ła­nym fotelu. – Łatwo jest wszystko prze­wi­dzieć po fak­cie… Czy może nawet po akcie? – Wyłu­pia­ste oczy zro­biły nagle zeza. Kruppe uniósł do twa­rzy jedwabną chu­s­teczkę. – Bogo­wie, chroń­cie nas przed taką wizją!

Sie­dzący na wyso­kim stołku Baruk przyj­rzał się gościowi, skła­da­jąc palce w pira­midkę pod pod­bród­kiem. Jego oczy rap­tem nabrały ostrzej­szego wyrazu.

– Oba­wiam się, że tym razem będziesz miał wię­cej trud­no­ści.

Do obu­tych w pan­to­felki stóp Krup­pego pod­szedł demon, jesz­cze niż­szy i bar­dziej otyły od niego. Baruk pomy­ślał, że gdyby Odmro­zin miał ogon, z pew­no­ścią by nim zamer­dał. Z obszer­nego rękawa gru­ba­ska – trzeba przy­znać, że brud­nego i wytar­tego – wyło­nił się zatkany kor­kiem pojem­nik na próbki. Kruppe otwo­rzył go i wyło­wił z niego rybę – nie­wielką i białą. Podał ją Odmro­zinowi, który natych­miast połknął przy­smak. Gru­ba­sek pogła­skał demona po łysej, sęka­tej gło­wie.

– To była rzadka jaski­niowa ryba albi­nos z jaskiń Jhag Odhan, Kruppe.

– Bar­dzo smaczna. Szcze­rze pole­cam. Na grzance.

– Co, poza okra­da­niem moich pó­łek z prób­kami i prze­ka­ba­ca­niem moich sług, skło­niło cię do tej wizyty? Przy­po­mi­nam sobie poprzed­nią, którą zło­ży­łeś cał­kiem nie­dawno, i to wspo­mnie­nie mnie nie uspo­kaja.

Gru­ba­sek pową­chał mleczny płyn wypeł­nia­jący sło­iczek, zmarsz­czył nos i odsta­wił naczy­nie na bok.

– Kruppe zasta­na­wiał się teraz, pod­czas faktu, jeśli można tak powie­dzieć, a prze­cież wła­śnie powie­dział, jakie codzienne czyn­no­ści, czy pozor­nie nie­winne wyda­rze­nia, okażą się, gdy spoj­rzymy na to po fak­cie, zapo­wie­dziami strasz­li­wego incy­dentu, który nad­cho­dzi albo i nie nad­cho­dzi, bo nie­wy­klu­czone, że wła­śnie mu zapo­bie­gli­śmy, postrze­ga­jąc go przed fak­tem.

Wsparł pod­bró­dek na bla­dych dło­niach i uśmiech­nął się do Baruka, który zamru­gał i zmarsz­czył brwi.

– Co masz na myśli?

Kruppe zatrze­po­tał prze­sad­nie wielką chu­s­teczką.

– Och, któż mógłby to odgad­nąć? Kto wie, co mogli­by­śmy odkryć, gdy­by­śmy poszu­kali głę­biej? Czy rze­czy od dawna ukryte przed gorą­cym bla­skiem słońca, ale w jakiś spo­sób na­dal zacho­wane, być może na wiecz­ność, dłu­żej, niż poży­jemy nawet my dwaj, mogłyby obu­dzić się z wes­tchnie­niem i otwo­rzyć nie­wi­dzące oczy?

Baruk obró­cił pió­rem w sto­jaku z rzeź­bio­nego ste­atytu.

– To, co mówisz, jest bar­dzo nie­po­ko­jące, Kruppe. Krąg na­dal pozo­staje zła­many… – pochy­lił głowę – …dzięki …komuś. Jego dosko­na­łość, która miała trwać wiecz­nie, ule­gła znisz­cze­niu. Poświę­cam cały swój czas i wszyst­kie siły sta­ra­niom, by to się nie zmie­niło… ale zakłó­ce­nia wywo­łane przez nie­dawne donio­słe incy­denty…

Potarł czoło i zgar­bił się, oka­zu­jąc nie­ty­pową dla niego sła­bość i wyczer­pa­nie.

Gru­ba­sek zmarsz­czył na moment brwi z zatro­ska­niem, ale ten gest pozo­stał nie­zau­wa­żony. Potem nadął pierś, choć tylko w bez­piecz­nej odle­gło­ści od prze­cią­żo­nych dol­nych guzi­ków kami­zelki.

– Nie roz­pa­czaj, Wasza Wielka Alche­micz­ność. Węgorz ma oczy sokoła! A gdyby miał koń­czyny, byłyby silne jak u pan­tery! Nie jest białą, wijącą się bez­ład­nie rybą albi­no­sem! Hmm… to zna­czy, że w prze­ci­wień­stwie do rze­czo­nej ryby jest za szybki, by można go było zła­pać w słoik!

***

W zauł­kach giełdy tan­ce­rek, pod jej wie­lo­barw­nymi mar­ki­zami i uno­szą­cym się w powie­trzu dymem z lase­czek kadzi­dła, krą­żyły pogło­ski o bez­pre­ce­den­so­wym poja­wie­niu się w kon­ste­la­cji naj­bar­dziej uta­len­to­wa­nych arty­stek nowej, nie­zwy­kle jasnej gwiazdy.

Ser­cem giełdy była Droga Wes­tchnień, cie­ni­sty zaułek, na który nie­przy­pad­kowo wycho­dziły otwarte wyku­szowe okna poko­jów miesz­ka­nek dziel­nicy. W chłodne wie­czory dziew­czyny czę­sto gro­ma­dziły się na ławecz­kach, by odbie­rać wyrazy uwiel­bie­nia zgro­ma­dzo­nych na dole zalot­ni­ków. Dziś wie­czo­rem dwo­rza­nie i młode zbiry roz­ma­wiali ze sobą z oży­wie­niem, wymie­nia­jąc pełne zachwytu opisy god­nego bogini wdzięku i kla­sycz­nej urody mło­dej tan­cerki. Tym­cza­sem na górze szyl­kre­towe grze­bie­nie z pasją cze­sały czarne jak noc włosy.

Poja­wiła się zni­kąd – drobna, fascy­nu­jąca zjawa, któ­rej pew­ność sie­bie kłó­ciła się z wie­kiem, na jaki wyglą­dała. Żadna szkoła nie mogła się pochwa­lić, że ją wykształ­ciła, choć wiele z nich z chę­cią przy­pi­sa­łoby sobie tę zasługę. Uma­lo­wane usta roz­cią­gnięte w tajem­ni­czym uśmieszku i piwne oczy z nutą zie­leni wymy­kały się nawet naj­spryt­niej sfor­mu­ło­wa­nym pyta­niom, odbie­ra­jąc cie­kaw­skim zdol­ność mowy. Do tej pory przy­znała tylko, że uczyła ją matka, która rów­nież była kie­dyś sławną tan­cerką.

Potem zaczął się romans. Jego echa wypeł­niły wszyst­kie zaułki. Mar­kizy trze­po­tały od tęsk­nych wes­tchnień podziwu, dwu­krot­nie sil­niej­szych niż zazwy­czaj! Nie­zwy­kle uzdol­niona i pra­co­wita tan­cerka (z pew­no­ścią o bar­dzo niskim pocho­dze­niu) i nie­śmiały syn szla­chec­kiego rodu (zubo­ża­łego i chy­lą­cego się ku upad­kowi). Zupeł­nie jak w sta­rych opo­wie­ściach! Jeshin Lim, mól książ­kowy, mało obie­cu­jący syn wiel­kiej ongiś rodziny Limów, kuzyn rajcy Shar­dana, któ­rego spo­tkał tak tra­giczny los, zako­chał się sza­leń­czo w tan­cerce pozba­wio­nej rodziny i konek­sji. Ich związku nie mogło tłu­ma­czyć nic poza czy­stą, gorącą miło­ścią.

Jed­nakże nie­które wyglą­da­jące przez okna dziew­częta wci­skały pięk­nie wypie­lę­gno­wane paznok­cie w skórę dłoni i odsła­niały per­łowe ząbki, szep­cząc, że z pew­no­ścią rzu­ciła na niego urok.

Potem wyda­rzyło się coś zupeł­nie nie­ocze­ki­wa­nego. Kuzyn zdo­był miej­sce w Radzie! Wszy­scy kiwali gło­wami z mądrymi minami, mówiąc, że miłość i poświę­ce­nie uta­len­to­wa­nej kobiety doda­dzą sił każ­demu męż­czyź­nie. A ścieżkę do Rady z pew­no­ścią uto­ro­wały mu złote kółeczka i bran­so­lety dobro­wol­nie zdjęte z jej jakże kształt­nych koń­czyn!

Cała sprawa musiała się jed­nak skoń­czyć w tra­giczny i łzawy spo­sób. Wszy­scy wie­dzieli, że tak zawsze dzieje się mię­dzy nie­do­bra­nymi kochan­kami. Lim osią­gnął tytuł rajcy i był teraz sta­now­czo zbyt ważny na zwią­zek z tak nisko posta­wioną kobietą.

W owie­wa­nych chłod­nie­ją­cym wie­trzy­kiem oknach grze­bie­nie prze­su­wały się gładko przez dłu­gie czarne włosy, a senne, uma­lo­wane koh­lem oczy wypeł­niała pełna satys­fak­cji świa­do­mość nie­unik­nio­nej kata­strofy.

I nagle w wyna­ję­tej kare­cie przy­był do jed­nej z sąsia­du­ją­cych z kwa­te­rami tan­ce­rek kamie­nic, w któ­rych wiele dziew­cząt miesz­kało na koszt swo­ich… nazwijmy ich patro­nami.

***

Kareta Lima zatrzy­mała się pod pry­wat­nym wej­ściem. Wysiadł z niej, spo­wity w ciemny płaszcz z kap­tu­rem. Do twa­rzy przy­ci­skał deli­katną złotą maskę zasła­nia­jącą jego rysy. Straż­nik ukło­nił mu się z sza­cun­kiem, odwra­ca­jąc wzrok, i odsu­nął rygiel.

Skie­ro­wał się ku zna­nym drzwiom w kory­ta­rzu na pierw­szym pię­trze i zapu­kał szybko cztery razy – ich umó­wiony kod. Jed­nakże drzwi się nie otwo­rzyły i nie objęły go nagie, gład­kie ramiona. Złota maska prze­su­nęła się w prawo i w lewo, a potem dłoń unio­sła się do klamki i oka­zało się, że drzwi są otwarte. Wszedł do środka i zamknął je.

– Kocha­nie?

Z pogrą­żo­nego w mroku zagra­co­nego pokoju nie nade­szła żadna odpo­wiedź. Pod­łogę pokry­wały liczne grube dywany, na któ­rych spo­czy­wały poduszki ozdo­bione zrzu­co­nymi, cien­kimi jak babie lato sza­tami. Ruszył nie­pew­nie w głąb pomiesz­cze­nia.

– Moja droga?

Zna­lazł ją pod oknem. Nie było tu wyku­szu ani ławeczki. W małych okien­kach umiesz­czono kraty. Wyglą­dała w noc. Błę­kitne pło­mie­nie gazo­wych latarń oświe­tla­ją­cych mia­sto wal­czyły o pry­mat z zie­lon­kawą łuną noc­nego nieba.

– Prze­pra­szam, moja droga… – zaczął.

Odwró­ciła się, krzy­żu­jąc ramiona na małych pier­siach. W jej oczach na moment roz­bły­sły zie­lone punk­ciki, przy­po­mi­na­jące łunę na nie­bie.

– Któż to zakłóca moją pry­wat­ność?

Jeshin przy­glą­dał się jej zmie­szany. Po chwili zdjął maskę i prze­niósł spoj­rze­nie na kobietę. Poło­żył kap­tur, odsła­nia­jąc dłu­gie czarne włosy i szczu­płą twarz uczo­nego. Postu­kał pal­cem w złotą maskę.

– Widzisz? Na­dal przy­cho­dzę tu zama­sko­wany, zgod­nie z twoim życze­niem. Choć nie wiem, czemu ma słu­żyć ta fasada ano­ni­mo­wo­ści, skoro wszy­scy wie­dzą…

Odrzu­cił maskę na bok.

– Nie powi­nie­neś tu przy­cho­dzić – rze­kła, opla­ta­jąc się rękami jesz­cze cia­śniej, jakby chciała uwię­zić coś w sobie.

Jeshin odwró­cił się i zaczął spa­ce­ro­wać po pokoju.

– Tak, tak. Jestem teraz rajcą. Na­dal zawsty­dzasz mnie tro­ską o moją repu­ta­cję. – Nagle odwró­cił się w jej stronę. – Ale może znaj­dzie się spo­sób. Nie potrze­buję już bło­go­sła­wień­stwa rodziny…

Pode­szła bli­żej i uci­szyła go, kła­dąc mu palec na ustach.

– Nie. – Jej głos brzmiał uspo­ka­ja­jąco, jakby mówiła do dziecka. – Nie chcę, żeby cokol­wiek cię osła­biło. Prze­ciw­nicy wyko­rzy­sta­liby to prze­ciwko tobie. Nazwa­liby cię impul­syw­nym dur­niem. Nie wolno ci się skom­pro­mi­to­wać. – Spoj­rzała na niego nie­mal ukrad­kowo. – Twoja wielka wizja przy­szło­ści mia­sta, pamię­tasz?

Przy­tu­lił ją mocno.

– Ale bez cie­bie?

Była tan­cerką i bez trudu wyśli­znęła się z jego objęć.

– Oboje musimy… coś poświę­cić – odpo­wie­działa i znowu zwró­ciła się ku oknu.

Pokrę­cił głową z głę­bo­kim podzi­wem.

– Twoja deter­mi­na­cja jest dla mnie wzo­rem.

Odwró­ciła się, doty­ka­jąc pal­cem pod­bródka.

– Jest jesz­cze jedna rzecz, którą mogę dla cie­bie zro­bić, mój Jeshi­nie, mój szla­chetny rajco.

Zbył tę suge­stię mach­nię­ciem ręki, na­dal krę­cąc głową.

– Zro­bi­łaś już wystar­cza­jąco wiele. A nawet zbyt wiele. Twoje rady, wszystko, co wie­dzia­łaś… Jak mówią, wszyst­kie tajem­nice odsła­niają się pod sto­pami tan­cerki.

Kąciki jej zazna­czo­nych henną ust unio­sły się w geście zado­wo­le­nia.

– To bar­dzo stare powie­dze­nie. I bar­dzo praw­dziwe. Dam ci jesz­cze coś, co nie­dawno do mnie dotarło. W mie­ście mieszka bar­dzo bogaty męż­czy­zna, który podziela twoją wizję sil­nego Daru­dży­stanu, oto­czo­nego sza­cun­kiem, na jaki zasłu­guje. – Opu­ściła kąciki ust w wyra­zie lek­ce­wa­że­nia. – Pocho­dzi z pół­nocy, z Kota, ale powi­nien cię poprzeć. Nazywa się Skromny. Skromny Wkład.

– Ten, co han­dluje żela­zem? – zapy­tał Jeshin, marsz­cząc brwi.

– Jest kimś znacz­nie wię­cej niż han­dla­rzem, uwierz mi.

Roz­po­starł dło­nie, jakby się pod­da­wał.

– Skoro tak mówisz, naj­droż­sza. Skon­tak­tuję się z nim.

– Zna­ko­mi­cie. Jeśli udzieli ci wspar­cia, nic nie powstrzyma two­jego awansu.

Gapił się na nią, wręcz onie­miały z wra­że­nia.

– Nie zasłu­guję na cie­bie, kocha­nie.

Uśmiech­nęła się raz jesz­cze, poło­żyła dłoń na jego piersi i deli­kat­nie popchnęła go na stertę podu­szek.

– Zasłu­żysz, kocha­nie. Zasłu­żysz.

Sta­nęła nad nim w pozie roz­po­czy­na­ją­cej Prze­bu­dze­nie Pożogi – unio­sła jedną nogę, led­wie doty­ka­jąc palu­chem pod­łogi, i dotknęła ręką twa­rzy, jakby osła­niała się przed gore­ją­cym spoj­rze­niem pra­daw­nego świtu. Z tej pozy prze­szła do pierw­szych czte­rech odda­ją­cych cześć ruchów, po jed­nym dla każ­dej strony świata. Kła­niała się, uno­sząc w bła­gal­nym geście dło­nie, zwró­cone wewnętrz­nymi powierzch­niami do środka.

Potem zaczęła tań­czyć.

Gapił się na nią jak zahip­no­ty­zo­wany. Serce waliło mu jak sza­lone.

– Och, Taya – mógł jedy­nie wyję­czeć. – Taya…

***

Azyl zało­żono przed poko­le­niami w przy­brzeż­nych górach na połu­dnie od Men­gal. Jedni zwali go klasz­to­rem, inni szkołą. Ci, któ­rzy do niego przy­by­wali, świa­do­mie i dobro­wol­nie wyrze­kali się świata, ze wszyst­kimi jego wabi­kami i pro­wa­dzą­cymi na manowce ambi­cjami.

Dla Estena Rula pozo­sta­wało tajem­nicą, dla­czego legen­darny Wędro­wiec, zabójca Ano­man­dera Rake’a, Syna Ciem­no­ści i władcy Odpry­sku Księ­życa, przy­był w to miej­sce. Ktoś, kto poko­nał naj­po­tęż­niej­szy i budzący naj­więk­szy lęk Ascen­dent, na­dal aktywny, nie powi­nien sie­dzieć w jakimś pro­win­cjo­nal­nym klasz­to­rze, peł­nym mam­ro­czą­cych kapła­nów i ako­li­tów.

Z pew­no­ścią nie tutaj zamie­rzał prze­by­wać, gdy sam z kolei pokona Wędrowca.

Nawet teraz, gdy spraw­dził to już w wielu nie­za­leż­nych źró­dłach, nie potra­fił uwie­rzyć, że to nędzne zbio­ro­wi­sko gór­skich chat i pozba­wio­nych dachów świą­tyń stało się azy­lem dla wiel­kiego szer­mie­rza. Wyszedł na cen­tralny piasz­czy­sty dzie­dzi­niec i zatrzy­mał się, przy­glą­da­jąc się odzia­nym w kapłań­skie szaty ludziom, spa­ce­ru­ją­cym po nim nie­śpiesz­nie. Nikt nie zwra­cał na niego naj­mniej­szej uwagi. Esten Rul, poje­dyn­ko­wicz i szer­mierz sławny na trzech kon­ty­nen­tach, nie był przy­zwy­cza­jony do takiego trak­to­wa­nia. Ci nędz­nicy o ogo­lo­nych gło­wach naj­wy­raź­niej byli za głupi, by sobie uświa­do­mić, że sto­ją­cego przed nimi męż­czy­znę uwa­żano za mistrza na Quon Tali i w Fala­rze. Esten spraw­dził też war­tość naj­bar­dziej uta­len­to­wa­nych szer­mierzy na Gena­bac­kis i szcze­rze mówiąc, uwa­żał, że wszy­scy są dru­go­rzędni.

Zauwa­żył sta­ruszka pil­nie zamia­ta­ją­cego liście leżące na dzie­dzińcu i pod­szedł do niego.

– Hej, star­cze. Gdzie znajdę tego, który posłu­guje się imie­niem Wędro­wiec?

Stary męż­czy­zna kon­ty­nu­ował zamia­ta­nie, nie zwra­ca­jąc na niego naj­mniej­szej uwagi. Z pew­no­ścią była to celowa znie­waga. Esten przy­dep­nął słomę zwią­zaną na końcu mio­tły.

– Mówię do cie­bie, dziadku.

Męż­czy­zna spoj­rzał na niego. Miał bar­dzo ciemną skórę. Z pew­no­ścią nie był miej­scowy. Głowę wła­śnie mu wygo­lono, a twarz pokry­wały bli­zny i bruzdy pozo­stałe po latach tro­ski. W jego oczach, ciem­no­nie­bie­skich niczym głę­bia oce­anu, nie było cie­nia stra­chu.

Zanie­po­ko­jony cię­ża­rem tego spoj­rze­nia Esten odwró­cił wzrok. To nie był sługa. Być może znu­żony bitwami wete­ran.

– Sły­sza­łeś o nim?

– O tym, któ­rego zwą tu mistrzem? Tak.

Esten odchrząk­nął.

A więc był ich mistrzem, tak? Oczy­wi­ście. Kim innym mógłby tu być?

– Gdzie go znajdę? W któ­rej z tych żało­snych chat?

Sta­rzec obrzu­cił go spoj­rze­niem. Esten zauwa­żył, że zatrzy­mał wzrok na jelcu jego ukry­tego w pochwie rapiera.

– Chcesz mu rzu­cić wyzwa­nie?

– Nie, przy­wio­złem mu kwiaty z Czar­nego Koralu. Pew­nie, że chcę mu rzu­cić wyzwa­nie, ty durny star­cze!

Stary męż­czy­zna zamknął oczy, jakby drę­czył go ból, i opu­ścił głowę.

– Wra­caj do Daru­dży­stanu. Ten, któ­rego zwą Wędrow­cem, porzu­cił wszelką zabawę mie­czem.

Wró­cił do zamia­ta­nia.

Esten led­wie się powstrzy­mał przed ude­rze­niem bez­czel­nego głupca. Wsparł dłoń na ręko­je­ści rapiera.

– Nie pro­wo­kuj mnie. Nie przy­wy­kłem do takiego trak­to­wa­nia. Zapro­wadź mnie do Wędrowca albo znajdę kogoś innego, kto to zrobi. Pod groźbą uży­cia broni.

Sta­ru­szek znie­ru­cho­miał. Po chwili spoj­rzał na niego. Przy­mru­żył powieki, a jego oczy przy­brały jesz­cze ciem­niej­szą barwę.

– A więc tak to wygląda? Pro­szę bar­dzo, zapro­wa­dzę cię do niego, ale naj­pierw musisz udo­wod­nić, że jesteś tego godny.

Esten gapił się na niego ze zdu­mie­niem.

– Że jestem tego godny? Jak niby miał­bym to udo­wod­nić?

Rozej­rzał się z nie­do­wie­rza­niem. Zebrał się tłum mni­chów, kapła­nów czy jak ich tam zwał. Wszy­scy przy­glą­dali mu się w mil­cze­niu. Estena Rula nie­ła­two było zastra­szyć, lecz ich zacho­wa­nie nieco go zanie­po­ko­iło. Prze­niósł uwagę z powro­tem na zamia­ta­cza i lekko ski­nął urę­ka­wicz­nioną dło­nią.

– A jak niby mam to zro­bić?

– Poko­nu­jąc naj­słab­szego z nas.

Esten stłu­mił nie­cier­pli­wość i zaczerp­nął głę­boko tchu, żeby się uspo­koić.

– A kto by to był?

Męż­czy­zna wzru­szył powoli ramio­nami. Miał smutną minę.

– Hmm… ja.

– Ty?

– Tak. Jestem tu zupeł­nie nowy.

– Ty… – Odsu­nął się od męż­czy­zny, jakby roz­ma­wiał z sza­leń­cem. – Ty tylko zamia­tasz dzie­dzi­niec!

Sta­ru­szek ski­nął głową.

– To prawda. A nawet tego nie nauczy­łem się jesz­cze robić porząd­nie. No wiesz, to przez ten wiatr. Bez względu na to, jak bar­dzo się sta­rasz, zawsze przy­cho­dzi, i wszyst­kie twoje plany oraz wysiłki idą na darmo.

Esten prych­nął z nie­sma­kiem i odwró­cił się.

– Wędro­wiec! – ryk­nął, ota­cza­jąc usta dłońmi. – Sły­szysz mnie? Ukry­wasz się tutaj? Wyjdź i walcz ze mną!

– Jeśli mnie poko­nasz, przy­pro­wa­dzą go tutaj.

Esten zato­czył pełen krąg i znowu zwró­cił się twa­rzą do męż­czy­zny.

– Naprawdę… tak po pro­stu?

– Tak. Po pro­stu. To sta­ro­żytny zwy­czaj. Tutaj na­dal pamięta się o nim i ota­cza go sza­cun­kiem.

Esten roz­po­starł dło­nie w geście wyra­ża­ją­cym bez­rad­ność.

– No cóż… skoro muszę… Masz jakąś broń?

Stary męż­czy­zna wzru­szył ramio­nami, jakby znowu chciał prze­pro­sić Estena, i uniósł mio­tłę.

***

Sto­jący w bra­mie klasz­toru ako­lita śle­dził wzro­kiem cudzo­ziem­skiego poje­dyn­ko­wi­cza odda­la­ją­cego się zyg­za­ko­watą gór­ską ścieżką. Męż­czy­zna splótł dło­nie za ple­cami i opu­ścił głowę. Wiele musiał prze­my­śleć. Ako­lita pokło­nił się sprzą­ta­czowi, który stał przy bra­mie, wspie­ra­jąc się na mio­tle. Na jej trzonku było mnó­stwo nacięć.

– Czy wróci, mistrzu? – zapy­tał ako­lita.

– Cią­gle ci powta­rzam, żebyś tak do mnie nie mówił – odparł męż­czy­zna, który wyrzekł się imie­nia Wędro­wiec. Wzru­szył ramio­nami. – Miejmy nadzieję, że nie. Dostał nauczkę. Zostało nam tylko mieć nadzieję, że ją zro­zu­mie. – Prze­su­nął dło­nie na mio­tle. – Ale… życie cią­gle udziela nam lek­cji i tylko nie­liczni czer­pią z nich jakie­kol­wiek korzy­ści. – Spoj­rzał na dzie­dzi­niec i skrzy­wił się bole­śnie. – Bogo­wie, wystar­czy na chwilę odwró­cić uwagę i wszystko idzie do Otchłani. Będę musiał zacząć wszystko od nowa.

– Wszy­scy powin­ni­śmy tak postę­po­wać, mistrzu.

Na nazna­czo­nej śla­dami bólu twa­rzy męż­czy­zny na moment poja­wił się uśmie­szek. Potem jego usta znowu zamarły w typo­wym dla niego gry­ma­sie.

– Dobrze to ują­łeś. Wszy­scy powin­ni­śmy tak postę­po­wać. Każ­dego dnia. Z każ­dym odde­chem.

***

Na bez­i­mien­nym skraju osie­dla bie­doty, poło­żo­nego na zachód od Daru­dży­stanu, stara kobieta przy­kuc­nęła przed swoją chatą i stru­gała patyk. Na noc­nym nie­bie gorzał ogromny jaskra­wo­zie­lony sierp Bułata. Kobieta wplo­tła w roz­czo­chrane włosy mnó­stwo kawał­ków sznurka, wstą­żek, pacior­ków oraz rze­my­ków. Bose stopy wysta­jące spod spód­nic były rów­nie ciemne jak zie­mia, któ­rej doty­kały. Nuciła coś pod nosem w nie­zro­zu­mia­łym dla nikogo języku.

Sta­ruszka, miesz­ka­jąca samot­nie w walą­cej się cha­cie, nie była niczym nie­zwy­kłym w osie­dlu bie­doty. Gnieź­dzili się tu naj­ubożsi i naj­bar­dziej znisz­czeni przez życie. Naj­ni­żej posta­wieni spo­śród gar­ba­rzy, kana­la­rzy i śmie­cia­rzy Daru­dży­stanu. Co drugą chatę zaj­mo­wała stara wdowa albo bab­cia. Męż­czyźni umie­rali tu wcze­śniej, podob­nie jak wszę­dzie. Twier­dzili, że dowo­dzi to, jak ciężko pra­cują, ale kobiety wie­działy, że po pro­stu są za słabi, żeby wytrzy­mać sta­rość.

Ta kobieta miesz­kała w swej nędz­nej cha­cie, odkąd kto­kol­wiek się­gał pamię­cią. O tym fak­cie nie wspo­mi­nał jed­nak nikt poza sąsia­du­ją­cymi z nią wdo­wami i bab­ciami, które zawsze nazy­wały ją „sza­loną sta­ru­chą”.

Przy­kuc­nęła w bło­cie przed chatą i unio­sła patyk bli­sko nie­mal cał­ko­wi­cie ośle­pio­nych przez zaćmę oczu, by przyj­rzeć się skom­pli­ko­wa­nej plą­ta­ni­nie linii bie­gną­cych od jed­nego końca do dru­giego.

– Już nie­długo – zamru­czała. – Nie­długo. – Skie­ro­wała ze stra­chem nie­wiele widzące już oczy na nocne niebo i obcą zie­loną cho­rą­giew, która na nie wtar­gnęła. – Już nie­długo. Nie­długo.

Wło­żyła patyk do torby, którą miała u boku. Z mniej­szej wycią­gnęła fajkę i odro­binę lep­kiej, ciem­nej sub­stan­cji przy­po­mi­na­ją­cej gumę. Zro­biła z niej kulkę i wsu­nęła ją do środka. Następ­nie zapa­liła od patyka wetknię­tego do tlą­cego się ogni­ska, zacią­gnęła się głę­boko i zatrzy­mała dym w płu­cach na dłuż­szą chwilę, nim wresz­cie odchy­liła głowę i wypu­ściła go ku niebu.

– Już nie­długo – mruk­nęła, mru­ga­jąc powie­kami załza­wio­nych oczu. – Nie­długo.

Księga I

Jabłko

Rozdział I

Pro­blem ze ścież­kami polega na tym, że jak już wybie­rzesz jedną, nie możesz wybrać pozo­sta­łych.

Przy­pi­sy­wane Sza­leń­stwu Gothosa

Po Hurly – daw­nej wio­sce rybac­kiej na połu­dnio­wym wybrzeżu Gena­bac­kis – nie pozo­stało zbyt wiele. Jej ówcze­śni miesz­kańcy uto­nęli przed nie­spełna dwu laty, gdy nagle nad­cią­gnęły potężne fale, powstałe, kiedy ostat­nie frag­menty ogrom­nej lata­ją­cej góry zwa­nej Odpry­skiem Księ­życa uto­nęły w Morzu Rivań­skim. Kiedy wody się cof­nęły, pstro­kata armia poszu­ki­wa­czy skar­bów zle­ciała się do trupa wio­ski na podo­bień­stwo much. A wkrótce po nich nade­szła gor­sza plaga – zło­dzieje, oszu­ści i inni żeru­jący na wszyst­kich prze­stępcy.

Pierwsi w miej­scu kata­strofy poja­wili się przed­sta­wi­ciele Połu­dnio­wej Kon­fe­de­ra­cji Wol­nych Miast, któ­rej miesz­kańcy od dawna parali się pirac­twem i mor­skim roz­bój­nic­twem. Zabrali wszystko, co tylko zdo­łali – głów­nie oca­lałe łodzie – i ogło­sili się wła­ści­cie­lami nowo powsta­łych wysp. Po kilku mie­sią­cach wpro­wa­dzili cła i opłaty trans­por­towe oraz odparli cztery odrębne zbrojne ataki tych, któ­rzy pró­bo­wali rzu­cić im wyzwa­nie.

Obec­nie, po ponad roku dzia­łal­no­ści han­dlo­wej, Połu­dniowa Kon­fe­de­ra­cja zapew­niła sobie nie­kwe­stio­no­wany mono­pol na wyspach, które z cha­rak­te­ry­styczną dla sie­bie bez­po­śred­nio­ścią nazwała Odpry­skami.

***

Jal­lin, prze­zwany Skocz­kiem z powodu swego zwy­czaju ata­ko­wa­nia od tyłu, musiał przy­znać, że dobre czasy w Hurly ofi­cjal­nie się skoń­czyły. Podob­nie jak inni kan­cia­rze i sza­brow­nicy wyczu­wał zbli­ża­jący się schy­łek. Sze­roka rzeka poszu­ki­wa­czy for­tuny zmie­niła się w wąską strużkę obdar­tych męż­czyzn i kobiet, rów­nie ubo­gich jak ci, któ­rzy wywal­czyli już sobie miej­sce w gni­ją­cym mia­steczku.

Jal­lin Sko­czek świet­nie to wszystko znał. Nie­raz już widy­wał podobny cykl w innych mia­stach na pół­nocy, gdzie mala­zań­skie wojny napę­dziły bez­względną, kani­ba­li­styczną eko­no­mię bra­ków i sza­le­ją­cego popytu. Był prze­ko­nany, że w tym miej­scu gorączka for­tun zdo­by­wa­nych w jedną noc i tra­co­nych jesz­cze szyb­ciej ni­gdy już nie wróci do nie­daw­nego poziomu. Koniunk­tura się koń­czyła, nim zdą­żył zdo­być mają­tek. Tak samo jak w Pale, Kurl i Cal­lows. Ale tym razem do tego nie dopu­ści. Nie ma mowy. Hurly było koń­cem drogi. Naj­da­lej poło­żo­nym miej­scem, do któ­rego mogły dotrzeć wszyst­kie te męty i nie­udacz­nicy. Ostat­nią nadzieją dla każ­dego.

Dla­tego z wielką uwagą przy­glą­dał się kolej­nemu nowemu przy­by­szowi, który poja­wił się na błot­ni­stej głów­nej ulicy mia­steczka. Był żyla­stym, obdar­tym wete­ra­nem, cudzo­ziem­cem, sądząc po ruda­wych wło­sach i ryżych wąsach – Mala­zań­czy­kiem. Miał na sobie woj­skowe san­dały i płaszcz, a przez ramię prze­rzu­cił skó­rzane sakwy. Fakt, że był wete­ra­nem, nie zanie­po­koił Jal­lina. Pra­wie wszy­scy prze­grani łowcy for­tuny, któ­rzy przy­by­wali tu tą drogą, słu­żyli kie­dyś w licz­nych pół­noc­nych armiach i z reguły zde­zer­te­ro­wali ze wszyst­kich. Uwa­żał, że są żało­śni w swej goto­wo­ści nara­że­nia się na rany albo nawet śmierć w zamian za obiet­nicę gar­ści monet czy kawałka ziemi.

Nowy przy­bysz wyglą­dał jesz­cze gorzej niż więk­szość z nich. U jego boku wisiał krótki miecz, a poza tym jego doby­tek skła­dał się tylko z prze­rzu­co­nych przez ramię sakw, na któ­rych mocno zaci­skał opa­loną, nazna­czoną bli­znami dłoń. Te wiel­kie torby zain­te­re­so­wały Jal­lina. Co stary żoł­nierz – zwol­niony ze służby albo dezer­ter – mógł uwa­żać za tak ważne, że dźwi­gał to ze sobą aż na Odpry­ski?

Wete­ran zatrzy­mał się w tym samym punk­cie, co wielu innych poszu­ki­wa­czy skar­bów z Odpry­sku, tam, gdzie trasa koń­czyła się przy pokry­tej ciem­no­sza­rym żwi­rem plaży opa­da­ją­cej ku Morzu Rivań­skiemu. Co bar­dziej spo­strze­gaw­czy z nich zauwa­żali w tym momen­cie dwa istotne fakty – Odpry­ski sta­no­wiły odle­głe punk­ciki widoczne na morzu i ni­gdzie nie było żad­nej łodzi.

Te odkry­cia spra­wiały, że nawet naj­twardsi i naj­od­por­niejsi z nich czuli się zagu­bieni. W tym wła­śnie miej­scu Jal­lin nawią­zy­wał kon­takt ze swymi celami. Gdy pod­szedł do męż­czy­zny, ten na­dal gapił się na morze.

– Są tam, prawda? – wyszep­tał. – Żyła złota.

Stary żoł­nierz mruk­nął coś pod nosem, przy­glą­da­jąc się usia­nej odpad­kami żwi­ro­wej plaży.

– Potrze­buję łodzi.

– Wszy­scy tu jej potrze­bują, przy­ja­cielu – odparł z uśmie­chem Jal­lin. – Tak się składa, że znam kogoś, kto mógłby zna­leźć na swo­jej miej­sce dla jesz­cze jed­nego pasa­żera.

Męż­czy­zna skie­ro­wał na niego wzrok. Z jego szcze­rego spoj­rze­nia Jal­lin wyczy­tał, że widział już wiele. Więk­szość wete­ra­nów miała w oczach ten nie do końca zro­zu­miały dla Jal­lina błysk. Ni­gdy nie był aż tak głupi, by posta­wić nogę na polu bitwy. Spra­wiali wra­że­nie, że lepiej ich nie zacze­piać. Mimo to wielu okradł, oszu­kał bądź ogra­bił, a nawet zabił. Rzecz jasna, zawsze robił to z zasko­cze­nia. Naj­pierw musiał zdo­być ich zaufa­nie. Dla­tego uwa­żał, że nie ma zna­cze­nia, że są umie­ją­cymi wal­czyć twar­dzie­lami. W końcu czasy pokoju bar­dzo się róż­niły od cza­sów wojny.

– Ile? – zapy­tał męż­czy­zna. Puścił torby i osło­nił dło­nią oczy przed skła­nia­ją­cym się ku zacho­dowi słoń­cem. Cokol­wiek było w tych tor­bach, wyglą­dało na cięż­kie.

Jal­lin obli­zał wargi, a potem zachi­cho­tał przy­jaź­nie.

– Pytasz, ile? Och, to będzie cię kosz­to­wało. Nie mam zamiaru cię obra­żać, suge­ru­jąc, że mogę ci zała­twić spe­cjalną zniżkę albo inny taki syf. To będzie cię kosz­to­wało. Musimy się doga­dać, tak?

Kolejne nie­zo­bo­wią­zu­jące chrząk­nię­cie. Jal­lin wska­zał na ścieżkę bie­gnącą mię­dzy gospo­dami, skle­pami i szyn­kami.

– Może w gospo­dzie „Przy Wyspach”? Co ty na to? Wyglą­dasz na kogoś, kto chęt­nie by się cze­goś napił.

Męż­czy­zna obej­rzał się i przy­gryzł wąsy. Raz jesz­cze rzu­cił tęskne spoj­rze­nie na morze. Po chwili wes­tchnął. Ramiona mu opa­dły.

– Aha. Chęt­nie coś sobie łyknę.

Jal­lin wska­zał mu drogę. Żeby odwró­cić jego uwagę, przez cały czas opo­wia­dał o poszu­ki­wa­czach skar­bów, któ­rzy wzbo­ga­cili się na Odpry­skach. W rze­czy­wi­sto­ści nikomu się to nie udało. A przy­naj­mniej nikomu z tych, któ­rzy wró­cili. Dzi­siaj uzgod­nimy cenę, pomy­ślał. Nie za niską i nie za wysoką. Żeby nie wzbu­dzać podej­rzeń. Potem, na plaży, przed­stawi żoł­nie­rza swo­jemu „przy­ja­cie­lowi”. Dłu­giemu i ostremu jak brzy­twa. Mize­ry­kor­dii, któ­rej uży­wał, by wresz­cie uwol­nić od cier­pień sta­rych żoł­nie­rzy.

***

Gospoda „Przy Wyspach” róż­niła się od innych nowych budyn­ków w Hurly tym, że miała kamienne mury. Zaj­mo­wała miej­sce, w któ­rym ongiś wzno­siła się świą­ty­nia Poliel, bogini cho­roby, pomoru i zarazy. Dawni miesz­kańcy Hurly naj­wy­raź­niej z wielką chę­cią odda­wali jej cześć. Mogło to mieć coś wspól­nego z pobli­skimi bagnami. Nowy wła­ści­ciel lokalu, Akien Threw, lubił żar­to­wać, że lepiej by wyszli na prak­ty­ko­wa­niu kultu Pra­daw­nej Ciem­no­ści, któ­rego świę­tym arte­fak­tem był Odprysk Księ­życa.

Jal­lin wszedł do środka i popro­wa­dził sta­rego żoł­nie­rza do sto­lika z tyłu. Po dro­dze spoj­rzał w oczy Akie­nowi.

Wszy­scy naga­nia­cze i oszu­ści w mia­steczku mieli umowę z obe­rży­stą – posiłki i miej­sce do spa­nia w zamian za spro­wa­dza­nie klien­tów. Plus pro­cent od zysków oczy­wi­ście.

Gdy tylko wsparli ręce na bla­cie sza­ro­srebr­nych desek z wyrzu­co­nego na brzeg drewna, poja­wiły się dwa duże kufle piwa. Wete­ran przy­mru­żył powieki. Kąciki ust mu opa­dły.

– Co to ma być? – zapy­tał.

W gospo­dzie pano­wał pół­mrok, ale Jal­lin i tak zauwa­żył bli­zny prze­szy­wa­jące twarz męż­czy­zny oraz to, że jego skoł­tu­nione rude włosy, gdzie­nie­gdzie już posi­wiałe, po jed­nej stro­nie wyra­stały tylko w nie­któ­rych miej­scach. To przy­po­mi­nało ślady po opa­rze­niu. Widział jed­nak wielu sta­rych żoł­nie­rzy i pra­wie wszy­scy mieli bli­zny. Roz­sta­wali się z garstką pie­nię­dzy, jaką zgro­ma­dzili w życiu, rów­nie łatwo jak inni, a chyba nawet szyb­ciej niż więk­szość.

– Jak masz na imię, przy­ja­cielu? – zapy­tał.

– Rudy. Rudy Pies.

Jal­lin uniósł brwi, ale nic nie powie­dział. Nie obcho­dziło go imię męż­czy­zny.

– No cóż, Rudy. To jest ale z Elin­gar­thu. Bar­dzo dobre. – Dotknął pal­cem boku nosa. – Wła­ści­ciel to mój przy­ja­ciel.

– Jasne – mruk­nął zło­wrogo żoł­nierz, ale uniósł kufel i pocią­gnął długi łyk.

Jal­lin zauwa­żył sku­pi­sko bia­łych blizn na przed­ra­mie­niu męż­czy­zny i pomy­ślał, że miałby powody do nie­po­koju, gdyby nie było oczy­wi­ste, że żoł­nierz naj­lep­sze lata ma już za sobą. Zauwa­żył też, że Rudy cały czas zaci­ska dłoń na trzy­ma­nych na kola­nach sakwach.

Wete­ran otarł usta i skrzy­wił się z nie­sma­kiem.

– Wąt­pię, żeby pocho­dziło z Elin­gar­thu.

Jal­lin wzru­szył bez­tro­sko ramio­nami.

– Nie jestem znawcą. Jesz­cze jedno?

– Na Otchłań, nie.

– Jasne. Jest jesz­cze wcze­śnie.

Do mia­steczka napły­wało coraz mniej poszu­ki­wa­czy skar­bów i obe­rża była pra­wie pusta. Przy drzwiach sie­działo dwóch straż­ni­ków, takich samych sta­rych opry­chów jak Jal­lin. Przy pobli­skim sto­liku sie­dzieli dwaj męż­czyźni, gapiący się z przy­gnę­bie­niem za zacho­dzące żółte słońce. Ele­gancko ubrany mło­dzie­niec, poto­mek jakie­goś ary­sto­kra­tycz­nego rodu, roz­siadł się przy dru­gim sto­liku w towa­rzy­stwie trzech męż­czyzn. Jal­lin wie­dział, że to miej­scowe zbiry uda­jące prze­wod­ni­ków, tak samo jak on.

Młody męż­czy­zna oparł się wygod­niej.

– Nie ma już sensu ni­gdzie wyru­szać – oznaj­mił nagle. – Jest sta­now­czo za późno. Wszystko już wyczy­ścili.

Stary żoł­nierz, Rudy, zwró­cił się w jego stronę.

Jeden z miej­sco­wych prze­wod­ni­ków coś powie­dział.

– A kto ostat­nio wró­cił? – odpo­wie­dział lek­ce­wa­żąco szlach­cic. – Był ktoś taki?

– Gdy­bym coś tam zna­lazł, z pew­no­ścią nie wró­cił­bym tutaj – odpo­wie­dział inny z jego towa­rzy­szy.

Wszy­scy poza mło­dym szlach­ci­cem ryk­nęli gło­śnym śmie­chem.

– To tylko głu­pie gada­nie – wyszep­tał Jal­lin, pochy­la­jąc się nad bla­tem. – Boi się tam popły­nąć.

– Gdzie są wszyst­kie statki? – wyce­dził wete­ran.

Powłó­czący nogami chło­pak przy­niósł dwa kolejne kufle.

– Kotwi­czą daleko od brzegu. Rano przy­sy­łają łodzie i można kupić miej­sce na nich. Ale… – dodał nieco ciszej – …nocą można się prze­mknąć obok nich. Za opłatą.

Żoł­nierz poki­wał głową.

– Dla­czego wszy­scy nie zaata­kują łodzi o świ­cie, kiedy odpły­wają?

– Pil­nują ich żoł­nie­rze Połu­dnio­wej Kon­fe­de­ra­cji Wol­nych Miast, przy­ja­cielu.

– A co powstrzy­muje tych, któ­rzy mają wła­sne łodzie?

Jal­lin roze­śmiał się gło­śno.

– Och, pró­bo­wali. Pró­bo­wali. Ale chło­paki z Kon­fe­de­ra­cji to naj­lepsi piraci i roz­bój­nicy mor­scy ze wszyst­kich. Zato­pili ich całą masę.

– Ale może okręt wojenny? Mala­zań­ski?

Jal­lin osu­szył kufel.

– Aha. Parę mie­sięcy temu jeden z nich przedarł się przez blo­kadę. Nikt go już wię­cej nie widział. – Odsło­nił zęby w sze­ro­kim uśmie­chu. – Może zała­twili wszyst­kich.

Stary żoł­nierz pocią­gnął długi łyk.

– Jak powie­dział ten facet? Nikt ni­gdy nie wraca? Zga­dza się?

Jal­lin bar­dzo się sta­rał nadać swemu uśmie­chowi dobro­duszny wygląd.

– Słu­cham? Chciał­byś, żeby ktoś inny uciekł z górą łupów? Posłu­chaj, cen­tralna wyspa jest cho­ler­nie duża. Potrzeba mnó­stwa czasu, żeby ją prze­szu­kać. Nie jest tak, że wysią­dziesz na ląd i potkniesz się o kufer złota.

Udał, że pocią­gnął długi łyk z dru­giego kufla. Nie prze­jął się tym zbyt­nio, ale niech szlag trafi tego gadułę, kim­kol­wiek mógł być. Tak czy ina­czej, liczy się tylko to, żeby żoł­nierz poszedł z nim na brzeg, gdzie spo­tka się z jego „przy­ja­cie­lem”. Z całą pew­no­ścią się spo­tka.

Wete­ran wcią­gnął powie­trze przez zęby i pogła­skał wąsy.

– No cóż, to wszystko, czego potrze­bo­wa­łem się dowie­dzieć. Dzię­kuję za piwo.

Wstał i prze­rzu­cił torby przez ramię.

Jal­lin wstał razem z nim.

– Mógł­bym cię tam zabrać dziś w nocy. Mój przy­ja­ciel…

– Roz­wa­liłby mi łeb… – dokoń­czył za niego żoł­nierz.

Jal­lin spoj­rzał w oczy Akie­nowi i roz­po­starł dło­nie.

– Pro­szę bar­dzo. Nie chcesz mojej pomocy? To do Kap­tura z tobą.

Sto­jący za barem Akien ski­nął do swo­ich dwóch straż­ni­ków, któ­rzy wstali i zablo­ko­wali wyj­ście. Stary żoł­nierz zatrzy­mał się i zer­k­nął na potęż­nego jak byk obe­rży­stę, który ruszył ku niemu z pałką w dłoni.

– W czym pro­blem? – zapy­tał.

– W rachunku.

Jal­lin trzy­mał się na dystans, cze­ka­jąc na szansę. Wete­ran wska­zał na niego.

– On zapłaci.

Akien sta­nął przed swo­imi opry­chami, dzięki czemu Jal­lin zna­lazł się na wprost za żoł­nie­rzem i zaci­snął palce na pasie, bli­sko wytar­tych ręko­je­ści szty­le­tów.

– Nie – wyce­dził, uparty jak byk, któ­rego przy­po­mi­nał. – Jest dla mnie oczy­wi­ste, że to ty zamó­wi­łeś ale.

Stary żoł­nierz nie pró­bo­wał się spie­rać. Wszy­scy widzieli, że to nie on zama­wiał, ale trzeba było zacho­wać pozory. Takie zasady obo­wią­zy­wały w oszu­kań­czych spe­lun­kach. Wstęp był za darmo, ale wyj­ście kosz­to­wało cho­ler­nie drogo.

– W porządku – wark­nął z rezy­gna­cją. – Ile to będzie kosz­to­wało?

Akien uniósł brwi, licząc w pamięci.

– Cztery kufle ale z Elin­gar­thu? To będą dwie daru­dży­stań­skie złote rady.

Po sali poniósł się pełen zdu­mie­nia gwizd. Wszy­scy spoj­rzeli na mło­dego szlach­cica. Odchy­lił się do tyłu, trzy­ma­jąc rękę za opar­ciem krze­sła.

– To skan­da­liczne zdzier­stwo, mój drogi obe­rży­sto.

Akien wzru­szył masyw­nymi ramio­nami.

– Koszty trans­portu.

Szlach­cic zer­k­nął na wete­rana, uno­sząc brwi.

Ten zła­pał za krze­sło, żeby zacho­wać rów­no­wagę.

– Nie mam takich pie­nię­dzy!

Sto­jący za jego ple­cami Jal­lin wska­zał na torby. Akien ski­nął głową.

– W takim razie zapłatą muszą być twoje sakwy.

Wete­ran dotknął ich drugą ręką.

– Nie.

Dwaj straż­nicy ruszyli naprzód, uno­sząc pałki. Żoł­nierz bły­ska­wiczne wal­nął jed­nego krze­słem, a dru­giego kop­nął. Jego szyb­kość zasko­czyła Jal­lina, ale wie­dział, że on sam jest szyb­szy. Sto­jący w drzwiach Akien zmu­sił żoł­nie­rza do zatrzy­ma­nia się i Jal­lin ruszył do ataku.

– Za tobą! – wark­nął ktoś i wete­ran się uchy­lił.

Ostry jak brzy­twa przy­ja­ciel Jal­lina dra­snął go tylko, nie tra­fia­jąc w tęt­nicę. Nagle coś poja­wiło się na gra­nicy pola widze­nia zbira i ude­rzyło go w głowę. Runął na pod­łogę. Ostat­nim, co usły­szał, był ryk bólu i wście­kło­ści Akiena, gdy żoł­nierz się do niego dobrał.

***

– Czeka na cie­bie moran­thań­ski attaché, amba­sa­do­rze.

Amba­sa­dor Ara­gan, prze­wod­ni­czący mala­zań­skiego posel­stwa impe­rial­nego, uniósł głowę, odry­wa­jąc spoj­rze­nie od dymią­cego naparu z orze­chów koru, i gło­śno jęk­nął.

– Na litość Pożogi, czło­wieku. Czy to nie może zacze­kać?

Jego adiu­tant, kapi­tan Dre­shen Harad ’Ul, młod­szy syn jed­nego ze szla­chec­kich rodów z Unty, stał wypro­sto­wany jak włócz­nia. Jego rdza­wo­czer­wono-czarny impe­rialny mun­dur galowy był wyjąt­kowo zadbany.

– Attaché nalega.

Ara­gan osu­szył naczynko z czar­nym pły­nem i skrzy­wił się bole­śnie.

Bogo­wie, nie powi­nie­nem był pró­bo­wać dotrzy­mać kroku tym bar­gha­sc­kim gościom. Oni nie wie­dzą, kiedy skoń­czyć.

Skie­ro­wał poczer­wie­niałe oczy na Dre­shena i wziął do ręki nóż oraz pod­pło­myk.

– W takim razie zaproś go na śnia­da­nie.

Adiu­tant zasa­lu­to­wał.

Ara­gan posma­ro­wał pod­pło­myk rhi­vij­skim mio­dem.

Nawet nie zdą­ży­łem się zorien­to­wać w sytu­acji i mam nego­cjo­wać z Moran­thami? Czego ode mnie ocze­kują w Uncie? Cią­gle prze­no­szą mnie z miej­sca na miej­sce. Wszystko się spie­przyło. Pew­nie ni­gdy nawet nie spo­tkam tego cho­ler­nego nowego cesa­rza, Mal­licka. Nie mam w ogóle poję­cia, jak wygląda.

Moran­thań­skiego attaché przy­pro­wa­dzono do wej­ścio­wej kom­naty w apar­ta­men­cie Ara­gana. Amba­sa­dor wyko­rzy­sty­wał ją jako biuro i miej­sce spo­tkań. Podo­bał mu się widok z tarasu wycho­dzą­cego na ogrody usy­tu­owane za rezy­den­cją. Attaché był wete­ra­nem z Czer­wo­nych Moran­thów. Na jego chi­ty­no­wej zbroi barwy krwi wid­niały liczne rysy i wgnie­ce­nia, pamiątki po wal­kach. Ara­gan wstał i otarł usta.

– Witaj, komen­dan­cie Torn.

Moranth pokło­nił się sztywno.

– Witaj, amba­sa­do­rze.

Ara­gan usiadł, wska­zu­jąc gościowi krze­sło naprze­ciwko.

– Czemu zawdzię­czam ten zaszczyt?

Attaché odrzu­cił zapro­sze­nie ski­nie­niem dłoni i splótł ukryte w pan­cer­nych ręka­wi­cach ręce za ple­cami.

– Posel­stwo Moran­thów pra­gnie pro­sić sta­rych sojusz­ni­ków o przy­sługę.

Ara­gan uniósł brwi.

Oho! Jeste­śmy teraz sta­rymi sojusz­ni­kami? Od kiedy? Już od roku odrzu­cali nasze prośby o wspar­cie.

– Słu­cham?

Trudno to było okre­ślić w przy­padku kogoś cał­ko­wi­cie zamknię­tego w zbroi, ale attaché spra­wiał wra­że­nie skrę­po­wa­nego. Pod­szedł do dwu­skrzy­dło­wych drzwi wycho­dzą­cych na taras, odwra­ca­jąc się ple­cami do Ara­gana.

– Pro­simy, byś wywarł nacisk na radę, by zaka­zała wstępu na cmen­ta­rzy­ska na połu­dnie od mia­sta.

Amba­sa­dor zakrztu­sił się kawał­kiem pod­pło­myka. Adiu­tant pod­biegł do niego i wrę­czył mu kie­lich roz­cień­czo­nego wina. Ara­gan wypił je jed­nym hau­stem.

– Na bogów! – wydy­szał. – Nie pro­sisz o wiele! – Odchrząk­nął. – Suge­ruję, żeby­ście sami na nich naci­skali.

– Robimy to. Już od mie­sięcy. Nie chcą nas słu­chać. Cho­dzi o… dawne spory.

Ara­gan poka­zał adiu­tan­towi kube­czek. Męż­czy­zna ski­nął głową i wyszedł. Amba­sa­dor obró­cił krze­sło, zwra­ca­jąc się twa­rzą do sztyw­nych ple­ców Moran­tha.

– O co tu cho­dzi? Dla­czego cmen­ta­rzy­ska?

– Nie­któ­rzy z nas… – Attaché prze­rwał nagle i potrzą­snął zamkniętą w heł­mie głową. – Nie, to nie wystar­czy. – Odwró­cił się i zaczerp­nął głę­boko tchu. – Jak rozu­miemy, nazy­wa­cie nasze kolory kla­nami. Jed­nakże traf­niej­szym okre­śle­niem byłyby zapewne „gil­die”. Tak czy ina­czej, tych spo­śród nas, któ­rych nazy­wa­cie Srebr­nymi, można uznać za naj­bliż­szych waszym magom, choć w grun­cie rze­czy są raczej misty­kami.

Ara­gan mógł tylko gapić się na niego. To było wię­cej, niż usły­szał od wszyst­kich Moran­thów, z któ­rymi do tej pory roz­ma­wiał. W Uncie zna­leź­liby się uczeni, któ­rzy mogliby zbu­do­wać całą karierę na infor­ma­cji, którą wła­śnie usły­szał od przed­sta­wi­ciela tego nie­wia­ry­god­nie skry­tego ludu.

Attaché Torn skrzy­żo­wał ramiona na piersi.

– Od pew­nego czasu wśród Srebr­nych panuje nie­po­kój. Ich obawy doty­czą cmen­ta­rzysk i tego, co według wielu się na nich kryje.

Kapi­tan Dre­shen wró­cił z maleń­kim kubecz­kiem naparu z orze­chów koru. Ara­gan przy­jął go, po czym ski­nął na adiu­tanta, każąc mu zosta­wić ich samych.

– Torn, te ruiny cią­gną się wiele mil na Rów­ni­nie Miesz­kal­nej. Zaj­mują obszar więk­szy niż całe mia­sto! Masz poję­cie, ilu żoł­nie­rzy byłoby potrzeb­nych…

– Powie­dziano mi, żebym wspo­mniał o waszych gar­ni­zo­nach oraz więk­szej czę­ści Pią­tej Armii na pół­nocy. A także o oddzia­łach Zastępu Jed­no­rę­kiego z połu­dnia…

Ara­gan wzniósł ręce nad głowę.

– Chwi­leczkę! – Skrzy­wił się z bólu i prze­łknął napar. – Nie mogę spro­wa­dzić tak wielu żoł­nie­rzy bli­sko mia­sta! Zasta­nów się nad tym. To rów­na­łoby się mala­zań­skiemu puczowi. Aktowi wojny. – Mach­nął ręką. – Nie. Wyklu­czone.

Torn opu­ścił ręce. Kera­ty­nowe płyty zazgrzy­tały.

– Tak też myśla­łem. – Nie­mal wes­tchnął. – Jed­nakże moi prze­ło­żeni doma­gali się, bym wystą­pił z taką prośbą. Niech i tak będzie. Pro­szę, byś przy­naj­mniej zgro­ma­dził swych naj­bar­dziej uta­len­to­wa­nych magów i kazał im śle­dzić wszel­kie poczy­na­nia na tere­nie cmen­ta­rzysk.

Ara­gan zmarsz­czył brwi, zasta­na­wia­jąc się nad tymi sło­wami.

– To zapewne mógł­bym zro­bić. Ale pomyśl tylko o tym. To, co wyczu­wają wasi Srebrni, to zapewne jedy­nie zabu­rze­nia w gro­tach wywo­łane tym, co się tu wyda­rzyło.… podobno miecz Ano­man­dera Rake’a został znisz­czony. Czci­ciele Kap­tura utrzy­mują, że on przy tym był i rów­nież zgi­nął, jeśli potra­fisz w to uwie­rzyć. Moi mago­wie kadrowi na­dal jęczą pod wpły­wem szoku.

– Może i masz rację… ale czy speł­nisz moją prośbę?

– Oczy­wi­ście, Torn. Oczy­wi­ście. To będzie moja przy­sługa dla cie­bie.

Moranth pochy­lił głowę.

– Świet­nie. Pro­szę, prze­każ innym te infor­ma­cje. Do zoba­cze­nia, amba­sa­do­rze.

Ara­gan pod­szedł do drzwi.

– Do zoba­cze­nia, attaché.

Po odej­ściu Moran­tha Ara­gan wezwał ski­nie­niem kapi­tana Dre­shena i ponow­nie zajął się śnia­da­niem. Gapił się na otwarte dwu­skrzy­dłowe drzwi pro­wa­dzące na taras. Kiedy skoń­czył jeść, usiadł wygod­niej, popi­ja­jąc roz­cień­czone wino. Spoj­rzał na adiu­tanta.

– Prze­każ tę wia­do­mość pię­ści z połu­dnia… Kto to jest?

– Step­pen.

– Tak jest, Step­pen. Powiedz jej, żeby przy­słała nam tylu żoł­nie­rzy, ilu tylko może. A kto dowo­dzi w cen­trum i odpo­wiada za gar­ni­zony w Wol­nych Mia­stach?

– To będzie pięść K’ess, w Pale.

– W porządku. Powinno mu się udać zebrać choć kilka kom­pa­nii. Mogą się spo­tkać na zacho­dzie, gdzieś na połu­dnie od Dha­vranu.

Dre­shen uniósł brwi.

– A jeśli poja­wią się pyta­nia?

– To tylko ćwi­cze­nia, kapi­ta­nie. Nic wię­cej. Jak zwy­kle. Mają się śpie­szyć, a potem cze­kać.

– Rozu­miem. W porządku, amba­sa­do­rze.

Odwró­cił się ku drzwiom.

Ara­gan dopił resztkę roz­cień­czo­nego wina.

– A na kim w mie­ście możemy pole­gać, jeśli trzeba będzie po cichu wyko­nać dla nas robotę?

Na twa­rzy kapi­tana Dre­shena poja­wił się uśmiech.

– Mamy listę takich ludzi, amba­sa­do­rze.

***

Przy­zwy­cza­jała się już do nie­zwy­kło­ści tego dzi­wacz­nego kró­le­stwa, tak bar­dzo nie­po­dob­nego do świata, który znała. Zasta­na­wiała się, czy to zły znak. Jej towa­rzysz, Leoman od Cepów, nazy­wał to miej­sce Brze­gami Stwo­rze­nia.

Po pierw­sze, był tu świt, jeśli można to tak nazwać. Wyła­niał się z fal morza sto­pio­nego świa­tła. Zaczy­nał się jako jasność roz­cho­dząca się w jed­nym z kie­run­ków. Można go było uznać za wschodni, choć zapewne żaden przy­nie­siony tu kom­pas nie miałby poję­cia, jak się zacho­wać. Migo­tliwe morze ener­gii jakby odda­wało część swo­jej świa­tło­ści, i ta łuna, czy może fala, sze­rzyła się po fir­ma­men­cie, zastę­pu­jąc gwiazdy czymś w rodzaju bla­sku dnia, który z cza­sem znowu ustę­po­wał miej­sca ciem­no­ści.

Z bramy, przez którą tu dotarli, Wiru Cha­osu, pozo­stała jedy­nie słaba plama na hory­zon­cie, a i ona szybko zani­kała razem z reszt­kami mroku. Być może armia Tiste Lio­san, z Jay­ashul i jej bra­tem Lori­kiem, poko­nała maga pod­trzy­mu­ją­cego tę dziurę, czy może roz­dar­cie w rze­czy­wi­sto­ści.

A może po pro­stu uciekł. Kto mógł to wie­dzieć? Z pew­no­ścią nie ona. Nie tutaj, uwię­ziona w tym wiecz­nym nie­miej­scu. I całe szczę­ście, że tak się stało, bo znowu zawio­dła. Nawet przy pomocy wła­da­ją­cej cza­rami ciotki Agayli i Cza­ro­dziejki, samej Kró­lo­wej Snów, nie zdo­łała wyko­nać zada­nia. A teraz było już po wszyst­kim. Nie musiała wię­cej się sta­rać. Nie musiała szu­kać. Nie musiała sie­bie oskar­żać. Jaki mia­łoby to sens?

Doszła do wnio­sku, że na swój spo­sób to wspa­niałe wyzwo­le­nie.

Poło­żyła głowę na nagim ramie­niu Leomana. Czy to despe­ra­cja w końcu zbli­żyła ich do sie­bie? A może po pro­stu samot­ność? Byli jedy­nym męż­czy­zną i jedyną kobietą w tym kró­le­stwie. A ten męż­czy­zna zali­czał się do naj­groź­niej­szych wro­gów Impe­rium Mala­zań­skiego. Był kie­dyś straż­ni­kiem oso­bi­stym przy­wód­czyni buntu, sha’ik, a potem dowo­dził Armią Apo­ka­lipsy w Sied­miu Mia­stach i zadał Impe­rium jedną z naj­strasz­liw­szych klęsk w jego dzie­jach – w Y’Gha­ta­nie.

Nie był jed­nak potwo­rem, a tylko wyra­cho­wa­nym twar­dzie­lem ze zdol­no­ścią prze­trwa­nia. Zwa­żyw­szy to wszystko, nie róż­nił się zbyt­nio od niej.

Rytm jego odde­chu się zmie­nił i Kiska uświa­do­miła sobie, że się obu­dził. Usiadł, prze­su­nął spoj­rze­niem po jej nagim boku i udzie, a potem uśmiech­nął się pod dłu­gimi wąsami.

– Życzę ci miłego dnia.

Bogo­wie, miała wielką ochotę powie­dzieć mu, żeby się pozbył tych wąsów.

– Jeśli można to nazwać dniem.

Odchrząk­nął, skrzy­żo­wał nogi i wsparł dło­nie na kola­nach.

– Możemy przy­jąć takie zało­że­nie.

– I co teraz? Czy zbu­du­jemy chatę z wyrzu­co­nego na brzeg drewna? Utkamy sobie kape­lu­sze z liści i wycho­wamy stado dzi­ku­sów?

– Tu nie ma drewna – odpo­wie­dział z roz­tar­gnie­niem w gło­sie, spo­glą­da­jąc na połu­dnie.

Wetknęła dłoń w deli­katny, czarny pia­sek, na któ­rym leżeli.

– Zawsze zasta­na­wia­łam się nad tymi wszyst­kimi sta­rymi mitami o począt­kach tej czy innej rasy. Wypeł­nie­nie kra­iny jest w porządku, ale co z następ­nym poko­le­niem? Ale przy­pusz­czam, że jeśli lubisz poli­ga­mię i kazi­rodz­two, nie widzisz w tym pro­blemu…

Spoj­rzała na niego. Na­dal wpa­try­wał się w dal.

– Niech cię Pożoga! Czy już zaczą­łeś mnie igno­ro­wać?

Poru­szył ustami.

– Jesz­cze nie. – Wska­zał pod­bród­kiem na połu­dnie. – Nasz przy­ja­ciel odszedł.

Prze­to­czyła się na drugi bok i przyj­rzała niebu nad brze­giem. Ich tyta­niczny sąsiad rze­czy­wi­ście znik­nął. Istota tak ogromna, iż wyda­wa­łoby się, że mogłaby objąć ramio­nami lata­jącą górę, jaką był Odprysk Księ­życa. Nie pozo­stał po niej żaden ślad. A ona niczego nie usły­szała.

Zerwała się na nogi i zaczęła się ubie­rać.

– Cho­lera, czemu mi nie powie­dzia­łeś!

Spoj­rzał na nią, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać.

– Nie chcia­łem ci prze­ry­wać. Nie lubisz tego.

Prze­rzu­ciła przez ramię pas z bro­nią.

– Bar­dzo zabawne. Chodźmy.

Wcią­gnął jedwabne szorty, które nosił pod fil­co­wymi spodniami – żeby go nie swę­działo, jak twier­dził.

– Coś mi mówi, że nie ma powodu się śpie­szyć, Kiska. Jeśli jest jakieś miej­sce, w któ­rym można zapo­mnieć o pośpie­chu, z pew­no­ścią się w nim zna­leź­li­śmy.

Na­dal zbie­rała broń.

– Twoim pro­ble­mem jest leni­stwo. Chęt­nie leżał­byś tu sobie cały dzień.

– I kochał się z tobą? Z całą pew­no­ścią.

– Leoman! Możesz na chwilę wyłą­czyć swój urok.

Wcią­gnął przez głowę brudną prze­szy­wa­nicę z wyściółką.

– W tym przy­padku nie ma żad­nego uroku, Kiska. To wąsy. One ni­gdy nie zawo­dzą.

Niech mnie bogo­wie bro­nią!

Ruszyła przed sie­bie. Gdyby tylko wie­dział.

***

Gdy minęli już trzy ska­li­ste przy­lądki, Kiska zatrzy­mała się na kolej­nym dłu­gim i wąskim łuku czar­nej plaży. Chrzęst ostrego wul­ka­nicz­nego żwiru zwia­sto­wał zbli­ża­nie się Leomana. Po chwili męż­czy­zna usiadł z wes­tchnie­niem i popra­wił rze­mie­nie owi­nięte wokół noga­wek.

– Trudno by mu było się ukryć, Kiska.

Stłu­miła wark­nię­cie.

– Czy nie chcesz się dowie­dzieć, co tu jest?

Mach­nął ręką bez zain­te­re­so­wa­nia.

– Tu nic nie ma.

Omio­tła spoj­rze­niem gładką linię plaży i coś zauwa­żyła. Coś wyso­kiego.

– Tam.

Kiedy się zbli­żyli, zorien­to­wała się, dla­czego go wcze­śniej prze­oczyła. Miał ten sam mato­wo­czarny kolor co pia­sek. Kiedy sie­dział, dorów­ny­wał jej wzro­stem. Szli ku niemu, szu­ra­jąc sto­pami po pia­sku. Gdy wstał, był dwa razy wyż­szy od Kiski. Z grub­sza przy­po­mi­nał jej ocio­sany posąg z bazaltu. Jego dło­nie były sze­ro­kimi, pozba­wio­nymi pal­ców łopa­tami, a głowa zero­do­wa­nym kamie­niem umiesz­czo­nym mię­dzy przy­po­mi­na­ją­cymi głazy bar­kami. We wszyst­kich szcze­gó­łach wyglą­dał tak samo jak wielki niczym góra tytan, któ­rego widzieli, gdy tru­dził się w świe­tli­stym morzu, naj­wy­raź­niej budu­jąc linię brze­gową. Leoman zatrzy­mał się obok niej. Ręce trzy­mał bli­sko kiścieni, ale roz­sąd­nie przy­wią­zał broń do pasa.

– Witaj – zawo­łała sła­bym, ochry­płym gło­sem.

Bogo­wie, jak zwra­cać się do takiego jeste­stwa? Roz­legł się zgrzyt kamie­nia. Istota prze­chy­liła głowę, jakby jej słu­chała.

– Mam na imię Kiska, a to jest Leoman. – Cze­kała na odpo­wiedź. Jeste­stwo patrzyło na nich. A przy­naj­mniej wyobra­żała sobie, że to robi. Widziała, że nie ma oczu, ust ani żad­nych rysów twa­rzy. – Czy rozu­miesz…

Wzdry­gnęła się, gdy w jej umy­śle ode­zwał się głos.

– Sły­szysz mnie? Ja cie­bie sły­szę.

Leoman otwo­rzył sze­roko oczy ze zdu­mie­nia. On rów­nież to usły­szał.

– Tak. Oboje cię sły­szymy.

– To dobrze. Jestem zado­wo­lony. Witaj­cie, nie­zna­jomi. Od wie­ków nikt mnie nie odwie­dzał. Byłem samotny. A teraz przy­bywa tu coraz wię­cej gości. To mnie cie­szy.

Nie mogła się powstrzy­mać przed peł­nym rado­ści zer­k­nię­ciem na Leomana. Coraz wię­cej! Powie­dział „coraz wię­cej”! Odpo­wie­dział jej ostrze­gaw­czym spoj­rze­niem, ale zlek­ce­wa­żyła jego obawy. Gdyby istota chciała ich zabić, nie mie­liby wiel­kich szans. Zaczerp­nęła tchu, żeby się uspo­koić.

– Jak masz na imię? Jak powin­ni­śmy się do cie­bie zwra­cać?

– Nie mam imie­nia w waszym rozu­mie­niu tego słowa. Ale mam tytuł. Jestem Twórcą.

Gapiła się na niego onie­miała. Na wszyst­kich bogów na górze i na dole. Twórca. Stwórca? Nie, nie powie­dział, że jest Stwórcą, tylko Twórcą. Jej uwagę przy­cią­gnął głos mam­ro­czą­cego pod nosem Leomana. Omal się nie roze­śmiała. To była inwo­ka­cja do bogów, pocho­dząca z Sied­miu Miast. Cyniczny Leoman wró­cił do korzeni! Nie­mniej w jego gło­sie pobrzmie­wało raczej zdu­mie­nie niż poboż­ność.

Pró­bo­wała coś powie­dzieć, ale zaschło jej w gar­dle i nie była w sta­nie wykrztu­sić słów. Kolana ugięły się pod nią. Odsu­nęła się, mru­ga­jąc. Leoman poło­żył dłoń na jej ramie­niu, by pomóc jej zacho­wać rów­no­wagę.

– Są tu też inni? – zdo­łała zapy­tać. – Tacy jak my?

– Jeden taki jak wy. Drugi inny.

– Rozu­miem… – Chyba. – Czy możemy się z nimi spo­tkać? Są tutaj?

– Jeden jest. – Ręka ciężka i gruba jak sta­lak­tyt unio­sła się, wska­zu­jąc coś przed nim. – Tam.

Twórca odwró­cił się i zro­bił krok. Gdy jego przy­po­mi­na­jąca kamienną płytę stopa ude­rzyła o pia­sek, zie­mia zadrżała. Z pobli­skich przy­ląd­ków posy­pały się skalne odłamki.

Teraz go sły­szymy? Być może prze­kształ­cił się w jakiś spo­sób, by móc się z nami poro­zu­mie­wać. Ruszyła za nim, ale na czar­nej plaży nie widziała nikogo innego. Po chwili coś jed­nak ujrzała. Pła­ską, wypo­le­ro­waną kamienną płytę, ciem­no­czer­woną i poprze­szy­waną czar­nymi żył­kami. Może to był gra­nat. Spo­czy­wało na niej coś, co wyglą­dało jak garść gałą­zek i liści przy­nie­sio­nych tu przez wiatr. Wes­tchnęła i pobie­gła w tamtą stronę.

Ich prze­wod­nik.

Uklę­kła przy kamie­niu. Twórca stał obok niej. Pochy­lił pozba­wioną rysów twa­rzy kopu­la­stą głowę, przy­glą­da­jąc się stwo­rze­niu. Leoman przy­sta­nął za nim, wsu­wa­jąc dło­nie za sze­roki pas z bro­nią.

– Czy on… nie żyje? – zapy­tała Kiska.

– W przy­padku podob­nej istoty to roz­róż­nie­nie nie ma więk­szego zna­cze­nia. Esen­cja, która ją przed­tem oży­wiała, nie nale­żała do niej. Teraz zapewne odpły­nęła, ale w jej głębi kryje się nawet więk­szy poten­cjał.

– Towa­rzy­szyła nam.

– Tak myśla­łem. Przy­była wkrótce po was.

Zgar­nęła szczątki do skó­rza­nego woreczka.

– A co z tym dru­gim? – zapy­tała, sta­ra­jąc się zapa­no­wać nad gło­sem. – Tym, który był podobny do nas?

– Jego płeć jest taka sama jak tego z was – stwier­dził Twórca, wska­zu­jąc Leomana. – Przy­był do nas z Vitru.

– Z Vitru? – zdzi­wiła się Kiska.

Twórca wska­zał tępo zakoń­czoną głową na nie­spo­kojne morze świa­tła.

– To jest Vitr. Wszystko pocho­dzi z niego.

– Wszystko? Naprawdę?

– Wszystko, co ist­nieje, jest desty­la­cją Vitru. I wszystko z cza­sem się w nim roz­pusz­cza. Ty, ja. Wszelka esen­cja życia. Każda świa­do­mość.

Kiska poczuła, że jej brwi uno­szą się coraz wyżej.

– Abso­lut­nie wszystko? Wszyst­kie rasy? Z pew­no­ścią nie smoki… Tiste… albo Jaghuci.

Twórca z gło­śnym zgrzy­tem i trza­skiem pęka­ją­cej skały zaci­snął łopa­to­wate dło­nie w pię­ści. Pia­sek pod jego sze­ro­kimi sto­pami roz­ża­rzył się i zaskwier­czał, prze­ra­dza­jąc się w czarny obsy­dian. Cała plaża zadrżała. Z dale­kich przy­ląd­ków dobiegł łoskot osu­wa­ją­cych się gła­zów. Kiska padła na zie­mię i prze­to­czyła się, odda­la­jąc się od ota­cza­ją­cego Twórcę żaru.

– Nie mów mi o Jaghu­tach! Wtrą­cają się do wszyst­kiego!

Wstrząsy ziemi ustały. Kiska zakryła twarz, by osło­nić ją przed żarem, i teraz jej rękaw był czer­wony i wil­gotny. Zaka­słała i splu­nęła krwią. Leoman przy­sta­wił do nosa szmatkę.

– Wybacz, Twórco – zdo­łała wykrztu­sić, nie prze­sta­jąc kasłać.

Jeste­stwo unio­sło pię­ści przed pozba­wioną rysów kamienną twa­rzą, jakby przy­glą­dało się im z zdu­mie­niem. Otwo­rzyło ze zgrzy­tem dło­nie.

– Nie, to ja muszę cie­bie prze­pro­sić. Mój gniew… zadali mi strasz­liwą ranę! – Opu­ścił ręce. – A jeśli cho­dzi o tych, któ­rych zwiesz smo­kami, Ele­in­tów, oso­bi­ście poma­ga­łem isto­tom, które wyło­niły się z Vitru w pełni ukształ­to­wane. Nie­które z nich wybie­rały tę wła­śnie postać. Nie wiem, czy były pierw­szymi ze swego rodzaju, czy gdzie indziej powstały przed nimi inne. Nato­miast Tiste… Andii wyło­nili się z wiecz­nej nocy, to prawda, ale co z esen­cją, która ich oży­wia? Jestem prze­ko­nany, że poru­sza­jąca wszyst­kim ener­gia wywo­dzi się stąd. Z Vitru. Dla­tego nie­któ­rzy nazy­wają go Pierw­szym Świa­tłem.

Kiska spoj­rzała z bojaź­nią na ogromne, pozo­sta­jące w nie­ustan­nym ruchu morze. Pierw­sze Świa­tło? Któż jed­nak mógłby temu zaprze­czyć? Co, jeśli to „morze” jest po pro­stu ogrom­nym rezer­wu­arem albo źró­dłem ener­gii – albo mocy czy esen­cji, jak tam to zwał? To była teo­lo­gia, czy może filo­zo­fia, daleko wykra­cza­jąca poza jej poj­mo­wa­nie. Ponow­nie skie­ro­wała uwagę na Twórcę.

– A co z tym dru­gim? Z tym, który jest taki jak my?

– Pomo­głem mu wyło­nić się z Vitru.

Kiska par­sk­nęła śmie­chem. Skrzy­wiła się, sły­sząc w nim nutę histe­rii.

– W takim razie, Twórco, zapew­niam, że nie jest taki jak my.

– Jest śmier­tel­ni­kiem, ufor­mo­wa­nym w taki sam spo­sób jak wy.

– Śmier­tel­ni­kiem? Jak się nazywa? Czy ma jakieś imię?

Twórca prze­su­nął się z trza­skiem pęka­ją­cego szkła, po czym ruszył przed sie­bie powol­nym, ocię­ża­łym kro­kiem. Kiska szła obok niego.

– Mała istoto, uświa­dom sobie, że ci, któ­rzy zetknęli się z Vitrem, wyła­niają się z niego jako nowo naro­dzeni. Świeżo ukształ­to­wani albo prze­bu­do­wani. W jego umy­śle nie zacho­wały się żadne ślady poprzed­niego byto­wa­nia. Bar­dzo mi pomógł w pracy i ukoił moją samot­ność. Nada­łem mu imię Then aj Ehliel, Dar Stwo­rze­nia.

– W… pracy? – zapy­tał idący za nimi Leoman.

Wielka kopuła głowy odwró­ciła się ku niemu ze zgrzy­tem kamie­nia.

– Wzmac­niam i utrzy­muję gra­nicę bytu, nie­ustan­nie pod­gry­zaną przez Vitr, rzecz jasna.

Kiska zatrzy­mała się i zasło­niła dłońmi twarz, strą­ca­jąc z niej płatki zakrze­płej krwi. Grunt koły­sał się pod jej sto­pami, a uszy wypeł­niał ogłu­sza­jący ryk. Bogo­wie na dole! To było… to było… nie­moż­liwe! Co tu robiła? W jaki spo­sób…

Pod­trzy­mały ją dło­nie Leomana.

– Kiska. Dobrze się czu­jesz?

Znowu się roze­śmiała. Czy dobrze się czuję?

– Sły­sza­łeś, co powie­dział Twórca?

– Tak. Wzmac­nia brzeg. Rozu­miem to.

Na pustyn­nym koczow­niku naj­wy­raź­niej nie wywarło to szcze­gól­nego wra­że­nia. Kró­lowo Snów! Czy ist­niało coś, co mogłoby wypro­wa­dzić go z rów­no­wagi? Strzep­nęła z twa­rzy resztę zakrze­płej krwi i wypro­sto­wała się.

– Kiska… – zaczął Leoman. – Szanse, że to rze­czy­wi­ście może być…

Odsu­nęła się od niego.

– Tak, tak.

Twórca uniósł rękę i wska­zał przed sie­bie.

– Idź­cie dalej wzdłuż plaży. Znaj­dzie­cie go tam. Pomaga mi w pracy.

Pokło­niła się mu.

– Dzię­kuję, Twórco. Jeste­śmy two­imi dłuż­ni­kami.

– By­naj­mniej. To ja zacią­gną­łem wobec was dług. Dobrze jest zoba­czyć innych. I poroz­ma­wiać z innymi.

Kiska pokło­niła się raz jesz­cze i ruszyła przed sie­bie. Pia­sek wcią­gał jej buty. Ze wszyst­kich sił sta­rała się, by nogi się pod nią nie ugi­nały, i powstrzy­my­wała łzy. To było nie­wy­ko­nalne. Zawę­dro­wała za daleko. Gwał­towne, nie­re­ali­styczne pra­gnie­nia, które skło­niły ją do wyru­sze­nia w drogę, wyda­wały się teraz… Bogo­wie, led­wie mogła je sobie przy­po­mnieć! Żart Oponn! Nawet gdyby zna­la­zła męż­czy­znę, któ­rego szu­kała, nie mia­łaby mu już nic do powie­dze­nia. Nie potra­fi­łaby mu wytłu­ma­czyć, dla­czego powi­nien wró­cić. Nie miała mu nic do zaofe­ro­wa­nia poza… sobą. A teraz… nawet tego nie była już pewna.

***

Prace trwały bli­sko mie­siąc. Ebbin kopał sam. Nie chciał się z nikim podzie­lić tajem­nicą swego odkry­cia. Szcze­rze mówiąc, mło­dzieńcy i dwóch wyna­ję­tych straż­ni­ków z chę­cią wyle­gi­wali się w cie­niu, pod­czas gdy on pocił się pod zie­mią. Zie­mię i kamie­nie wydo­byte z tunelu zrzu­cał pro­sto do wody na dole.

Dzięki dodat­ko­wemu wspar­ciu od spon­sora kupił nowy sprzęt, w tym rów­nież dwie lampy. Jedną wspo­ma­gał się na dole. W końcu udało mu się stwo­rzyć nie­wielką lukę w osy­pi­sku i zoba­czyć, co jest po dru­giej stro­nie. Ku jego wiel­kiej uldze tunel biegł dalej. Ebbin otarł twarz brud­nym ręka­wem, wziął lampę i zaczął się prze­ci­skać naprzód. Uto­ro­wał sobie ręcz­nie drogę, a potem uniósł lampę w cia­snej prze­strzeni. Pło­mień był pro­sty jak ostrze noża. Powie­trze pozo­sta­wało tu cał­ko­wi­cie nie­ru­chome. Zaj­rzał w głąb przy­po­mi­na­ją­cego rurę tunelu. Biegł on pro­sto przed sie­bie, a jego prze­krój był dosko­nale okrą­gły. Kory­tarz pro­wa­dził nieco ku górze. Nie było tu żad­nych szkod­ni­ków, odpad­ków ani paję­czyn. To dziwne, że zawa­lił się w tak ści­śle okre­ślo­nym miej­scu. Ebbin zbył jed­nak wąt­pli­wo­ści wzru­sze­niem ramion i sunął dalej na łok­ciach i kola­nach.

Tunel koń­czył się okrą­głą kom­natą, która w sła­bym świe­tle lampy spra­wiała wra­że­nie zwień­czo­nej gładką kopułą. Na pod­ło­dze walały się kamienne frag­menty. Stą­pał ostroż­nie, by nie nadep­nąć na ostrą kra­wędź. Gdy wzrok przy­zwy­czaił mu się do pół­mroku, zauwa­żył wej­ścia do mniej­szych pomiesz­czeń ota­cza­ją­cych cen­tralny gro­bo­wiec. Wszyst­kie drzwi wyła­mano.

A jed­nak go poko­nano! Oszu­kano! Jak to moż­liwe, że ktoś dotarł tu przed nim? Ani jedno słowo w zapi­skach nie suge­ro­wało ist­nie­nia tego gro­bowca! Starł z twa­rzy zimny pot. Niech ich szlag! Gro­bo­wiec zapewne obra­bo­wano wkrótce po jego ukoń­cze­niu. Kuzyni robot­ni­ków albo bystro­ocy tubylcy obser­wu­jący prace budow­lane. Roz­rzu­cał kop­nia­kami rumo­wi­sko. Nagle poczuł pod nogami coś nie­rów­nego. Uklęk­nął, trzy­ma­jąc lampę w złą­czo­nych dło­niach.

Patrzyła na niego czaszka. Wzdry­gnął się, ale szybko odzy­skał pano­wa­nie nad sobą i usu­nął wię­cej kamien­nego pyłu. I jesz­cze wię­cej. Sze­reg… nie, okrąg z ludz­kich cza­szek wpra­wio­nych w pod­łogę nie­mal na rów­nym jej pozio­mie. I kolejne takie kręgi. Jeden wewnątrz dru­giego. Wstał i spoj­rzał na wielki cień przed sobą.

Wewnątrz krę­gów znaj­do­wała się tajem­ni­cza, przy­po­mi­na­jąca rzeźbę kon­struk­cja. Dwa łuki krzy­żo­wały się ze sobą, two­rząc cztery trój­kątne wej­ścia. W środku, na onyk­so­wym cokole, leżał zmu­mi­fi­ko­wany trup. Twarz zasła­niała mu wykuta ze złota maska, lśniąca żół­tym bla­skiem w świe­tle lampy. Była pozba­wiona ozdób, ale wytło­czono na niej twarz. Na jej ustach malo­wał się blady uśmiech, iry­tu­jący, szy­der­czy gry­mas kogoś, kto wie lepiej.

Ebbin omal nie wycią­gnął ręki po ten piękny przed­miot, ale coś go powstrzy­mało. Jakiś instynkt. Być może się mylił, miał jed­nak wra­że­nie, że usły­szał cichy szept, „to nie dla cie­bie”… tak słaby, że mógł być jedy­nie wytwo­rem jego wyobraźni, zro­dzo­nym w głu­chej ciszy głę­boko pod zie­mią. Cof­nął dłoń. To dziwne… gro­bo­wiec obra­bo­wano, ale naj­cen­niej­szy łup pozo­stał nie­tknięty. Dla­czego?

Cof­nął się i uniósł lampę, by oświe­tlić ściany komory. Wszyst­kie mniej­sze pomiesz­cze­nia otwarto, a cokoły w nich były puste. Nie­prawda. Jedno oca­lało, a zamy­ka­jące je drzwi były nie­tknięte. Pod­szedł bli­żej. Wrota były pro­stą gra­ni­tową płytą. Nie umiesz­czono na nich żad­nego znaku. Nic, co by wska­zy­wało, kto albo co spo­czywa za nimi.

Postu­kał pal­cem w litą skałę. Ary­sto­krata z legen­dar­nej epoki impe­rial­nej? Przyj­rzał się cen­tral­nej kon­struk­cji przy­po­mi­na­ją­cej cokół.

Albo jego wierny sługa.

Prze­su­nął dło­nią po gład­kiej, zim­nej pły­cie. Nie miał dłut, potrzeb­nych, by się przez nią prze­bić, i z pew­no­ścią nie zamie­rzał wpusz­czać tu swo­ich debil­nych pomoc­ni­ków. Żeby zro­bić to jak trzeba, będzie potrze­bo­wał narzę­dzi i zaso­bów, na które obec­nie nie było go stać.

Musi poroz­ma­wiać ze swoim spon­so­rem. Po takim suk­ce­sie z pew­no­ścią da Ebbi­nowi wię­cej pie­nię­dzy. W końcu do tej pory go finan­so­wał. Ten przed­się­biorca z Jed­no­okiego Kota cecho­wał się zna­ko­mitą intu­icją i wielką zdol­no­ścią prze­wi­dy­wa­nia, nawet jeśli inni roz­pusz­czali paskudne plotki o jego prze­stęp­czych powią­za­niach. Nosił dziwne, pół­nocne imię: Skromny Wkład.

Gdy wró­cił do tunelu, pod­szept instynktu, czy może iry­tu­jący szcze­gół, kazał mu się zatrzy­mać. Coś w tych bocz­nych komo­rach. Poli­czył je. Było ich dwa­na­ście. Dla­czego zawsze ta mistyczna liczba? Legendy? Stare ludowe opo­wie­ści o dwu­na­stu bie­sach? Mito­lo­gia wywo­dząca się ze sta­ro­żyt­nych prak­tyk? A może hołd zło­żony przez budow­ni­czych? Potrzą­snął głową. Za wcze­śnie na sta­wia­nie hipo­tez.

Być może z cza­sem znaj­dzie odpo­wie­dzi.

***

Po całej Gena­bac­kis krą­żyły opo­wie­ści, że sławny naczelny wódz z pół­nocy roz­bił tym­cza­sowy obóz pośród wzgórz na wschód od Daru­dży­stanu, mia­sta, w któ­rym zgi­nął jego przy­ja­ciel – a cza­sami rów­nież wróg – Ano­man­der, władca Odpry­sku Księ­życa i Syn Ciem­no­ści. Jego namiot odwie­dzali liczni emi­sa­riu­sze z pół­nocy, Wol­nych Miast oraz Rów­niny Rhi­vij­skiej. Pro­sili go o wer­dykt w spo­rach o zie­mię albo dzie­dzi­cze­nie tytu­łów, a także w kon­flik­tach tery­to­rial­nych. Ogromny męż­czy­zna całe dni i noce sie­dział ze skrzy­żo­wa­nymi nogami na uło­żo­nych w grube war­stwy dywa­nach i wypi­jał nie­zli­czone fili­żanki her­baty, pod­czas gdy przed­sta­wi­ciele miast i człon­ko­wie star­szy­zny róż­nych ple­mion uskar­żali się i kłó­cili ze sobą.

Jed­nej z takich nocy, gdy oma­wiano pro­blem nie­spra­wie­dli­wych podat­ków w Soge­nie, dys­puta prze­ro­dziła się w poga­wędki o daw­nych dniach, przed przy­by­ciem znie­na­wi­dzo­nych Mala­zań­czy­ków. Wresz­cie Brood wstał i wyszedł z namiotu. Jiwan, syn jed­nego z naj­bar­dziej zaufa­nych rhi­vij­skich człon­ków sztabu naczel­nego wodza, który sam okrył się nie­dawno sławą wśród jego dorad­ców, posta­no­wił podą­żyć za Ascen­den­tem i zakłó­cić jego samot­ność.

Brood stał sam, patrząc na zachód, gdzie nie­bie­ska łuna znie­na­wi­dzo­nego mia­sta roz­pra­szała mrok nocy. Być może sławny wódz się­gał wzro­kiem jesz­cze dalej, do kur­hanu, który wła­sno­ręcz­nie usy­pał, by uczcić pamięć przy­ja­ciela.

Jiwa­nowi przy­po­mniały się pogło­ski, że gro­bo­wiec w rze­czy­wi­sto­ści jest pusty. W końcu czy jaka­kol­wiek ciem­ność mogłaby zatrzy­mać Syna Matki Ciem­no­ści? Nie wie­dział, jak wygląda prawda, i wła­ści­wie go to nie obcho­dziło. Uświa­da­miał sobie jed­nak, że tylko strach przed Cala­da­nem Bro­odem zapo­biega powro­towi wojny na pół­nocy. Pokój trzy­ma­jący Rhi­vij­czy­ków na ich rów­ni­nie. Pokój Cala­dana Bro­oda.

Ten pokój wła­śnie teraz mógł się koń­czyć. Jiwan odchrząk­nął, by oznaj­mić swoją obec­ność.

– Coś cię kło­po­cze, panie?