Ja, judaszka - Ewa Bartkowska - ebook

Ja, judaszka ebook

Ewa Bartkowska

4,5

Opis

„Ile razy można umierać z miłości?

Wiele. Każdego dnia, każdej nocy, każdej pojedynczej godziny, których szeregi rozciągają się na lata; całe życie, aż do samego końca; aż czas wyczerpie się nieodwołalnie, jego ostatnia minuta nieodwracalnie przesypie ostatnie ziarnko w klepsydrze”.

Krnąbrna nastolatka i wypalony czterdziestoparolatek – czy mogą być pokrewnymi duszami, sobie przeznaczonymi, jak się jej, Alicji, od pierwszego spotkania wydaje? I czy mają szansę na miłość szczęśliwą, jeśli ona jest uczennicą, a on, Wiktor, jej nauczycielem i wychowawcą? Jakich wyrzeczeń wymaga taki związek? Czy jego ciało sprosta jej namiętności i potrzebom? I czy zdrada może mieć postać inną niż fizyczne oddanie? Ewa Bartkowska opowiada o wielkiej miłości i wielkim dramacie z perspektywy dojrzałej kobiety, ale oddaje też głos mężczyźnie. Czytelnik ma więc szansę sam poznawać i oceniać spotkanie wrażliwości, lęków i nadziei.

Autorka o książce:

Ja, judaszka” to próba opisania wychodzenia z torów, w które wtłacza nas życie i społeczeństwo. Kluczenia, szukania rozwiązań, nowych ścieżek i trudnych wyborów – pomiędzy utartym i znanym a upragnionym. To powieść o przyjaźni i wielkiej miłości wbrew zasadom, o rozczarowaniach, ogromnej samotności, jakiej, pośród tłumów, doświadcza człowiek. O zmaganiu z cieniami przeszłości i samym sobą.

Autorka o sobie:

Mieszkałam w Jeleniej Górze, Frankfurcie nad Menem, Offenbachu, Rodgau, Szczytnie i Olsztynie. Od 2000 roku mieszkam we Wrocławiu.

Jestem kimś zupełnie zwyczajnym – kobieta rasy białej, lat czterdzieści cztery, była żona, wciąż aktualna matka, córka, przyjaciółka; trochę egoistka, trochę ekscentryczka. Jednak od chwili, gdy postawiłam ostatni znak na końcowej stronie mojej powieści, jestem też nareszcie naprawdę samą sobą.

Uwielbiam książki, książki i jeszcze raz książki, podróże, rozległe otwarte przestrzenie i ostre zakręty losu. Nie przywiązuję się do stanowisk ani życiowych ról. Po latach odwróciłam się plecami do wszystkiego, by spełnić swoje największe marzenie – napisać własną książkę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 530

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (8 ocen)
6
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ewa Bartkowska

Ja, judaszka

Wszystkim odważnym i niepokornym

Cóż począć z czasem i oddechem, i z przekleństwem wspomnień, gdy najważniejsze – sens wszechrzeczy – zostało odebrane? Teraz i tutaj wpasowuje się nas w jedno tylko istnienie, czy więc przeżycie więcej i znów jest w ogóle możliwe?

Jest wiele rzeczy, które będę pamiętać do końca; kurz czasu nie zdoła ich pokryć, nigdy – są wyryte w sercu, jak znaki w kamieniu, są niczym wieczne blizny; są we mnie na zawsze. Reszta wspomnień to szpargały w szufladzie pamięci, mogę je wkładać i wyjmować do woli, mogę skazać na zapomnienie.

*

Powietrze falowało gorącem, miałam czternaście lat, osiem miesięcy i czternaście dni, przed sobą, na skarpie, jasny budynek; otworzyłam drzwi i nawet tego nie przeczuwając, stanęłam na progu najpiękniejszego, a zarazem najboleśniejszego ze wszystkich moich doświadczeń: w szkolnym holu, na czarno-białej szachownicy posadzki postawiłam pierwszy krok – przeznaczenie, gotowe, już czekało; wtedy, tego dnia, po raz pierwszy ujrzałam jego.

Na imię miał Wiktor.

Na apelu rozpoczynającym rok szkolny nie było go, spóźnił się. Wszedł do budynku w momencie, kiedy uczniowie już opuszczali salę gimnastyczną, tłocząc się na korytarzach i rozlewając po zakamarkach liceum w poszukiwaniu swoich klas.

Szedł szybkim krokiem w stronę pokoju nauczycielskiego, w jednej ręce niósł brązową skórzaną teczkę, drugą przytrzymywał kilka książek przy boku. Ktoś go potrącił niechcący, książki rozsypały się po kwadratach posadzki. Stałam bardzo blisko, jedna upadła niemal u moich stóp. Podniosłam ją i zrobiłam dwa kroki w jego stronę. Reszta niesfornej sterty już wróciła na miejsce, a on skierował się tam, dokąd zmierzał, gdy zawołałam: – Panie profesorze! – i zrobiłam ku niemu jeszcze jeden krok. Odwrócił się i spojrzał w stronę głosu; rozpoznał swoją książkę w mojej wyciągniętej dłoni, a potem podniósł wzrok i zobaczyłam jego oczy. Szare i duże, łagodne i spokojne, oczy przejrzyste jak szary kryształ, i trwało to może sekundę, może dwie, i nie mogłam się poruszyć, skamieniała, oszołomiona świetlistością, która zdawała się wychodzić na zewnątrz, dotykając mnie spojrzeniem, które odbierałam jako dziwnie, nienaturalnie znajome. Jak powrót, jak raptowne zetknięcie z miejscem lub osobą, za którą się nieprawdopodobnie, ale tylko podświadomie tęskniło i z którą spotkanie wywołuje gwałtowny wybuch euforii tak silnej, że rozbija na drobne cząsteczki i unosi pod niebo. Uczucie nagłego oderwania od ziemi, jakbym wyrwała się z własnego ciała. Jednocześnie czułam się uwięziona, trzymana tym wzrokiem, nie mogłam się od tych oczu oderwać, on powiedział „dziękuję”, a ja wreszcie się ocknęłam, położyłam książkę na jego stercie, odwróciłam się i już na niego nie patrząc, poszłam do łazienki.

Nigdy wcześniej się nie zdarzyło, by ktoś uwięził mnie w ten sposób. Nigdy. Oczy nieznajomych oglądałam zawsze jako pierwsze, zwracałam na nie szczególną uwagę od początku, by być przygotowaną, by ocenić. Spojrzenia mówiły wiele z tego, co chciałam wiedzieć. Ale nikt nie miał takich oczu. I nie chodziło o kolor, o barwę – to bez znaczenia. Tylko o to światło, wewnętrzną iskrę, która przykuła mnie i trzymała niczym sznur. Jego spojrzenie miało miękkość, bezbronność i nutę smutku, zniewalającą dobroć, która sprawiała, że wokół serca rozlewało się ciepło i raptownie brakowało tchu.

Pierwszy dzień zajęć w nowej szkole dobiegł końca, wciąż było bardzo gorąco; wracając do domu, czułam ogromną ulgę i radość.

Mieszkałam we wsi rozciągniętej na dnie kotliny; otaczały ją góry porośnięte starymi lasami. Nasz dom stał przy końcu drogi, w objęciu rzeki, wśród trawiastych pagórków. Pachniał wykrochmaloną pościelą, pastą do podłóg i bezpieczeństwem. Tutaj, dwanaście kilometrów od bezustannego ruchu i zgiełku miasta, wszechobecny spokój sprawiał, że wszelkie rzeczy zdawały się znajdować na przeznaczonych im miejscach. Panująca tu cisza była dźwiękiem, który kochałam najbardziej – w niej rodził się porządek.

Po obiedzie poszłam na Owczą Górkę, usiadłam w rozkołysanej trawie pod starą brzozą o opadających ku ziemi ramionach. Często tu pisałam; widok dalekich przestrzeni sprawiał, że wzrok i myśli stawały się wolne.

Dotąd byłam ładem, moje wnętrze nim było – wszystko ułożone po kolei, jedno na drugim, niczym prastare warstwy gleby; żadnych trzęsień ziemi, nawet najdrobniejszych; taką mnie stworzono. Na to, by naruszyć ten porządek, dotychczasowa rzeczywistość nie znalazła sposobu. Miałam poczucie absolutnego nad nią panowania. Toczyła się przewidywalną koleiną dni i nocy, pór roku, przystrojonych choinek i malowanych jajek, czyichś narodzin i czyichś śmierci, radości i dramatów, i nic z tego nie miało mocy, by mnie dotknąć. Byłam spokojem, pogodzeniem, bez cienia goryczy czy zadziwienia; byłam wewnętrznie stara, obojętnie cierpliwa i odrobinę znudzona. Do dzisiaj.

Przez kilka kolejnych tygodni zadawałam sobie wciąż jedno pytanie: czy się nie mylę.

W czasie lekcji unikałam jego wzroku, chociaż ciągnęło mnie, żeby w te oczy patrzeć. Odczuwałam niewytłumaczalny przymus, z którym walczyłam każdego dnia; pamiętałam dreszcz rozpoznania, który przeszedł mnie w chwili, gdy nasze spojrzenia skrzyżowały się po raz pierwszy – spotkałam kogoś takiego jak ja sama.

Profesor uczył matematyki i propedeutyki. Został naszym wychowawcą.

Bardzo przystojny, witalny, o zmysłowości, jakiej warstwa zewnętrznego chłodu nie była w stanie ukryć; staroświecko kulturalny; miał ciemne, lekko za długie włosy, szarobłękitne oczy z ledwie zauważalną siatką kurzych łapek, kiedy się uśmiechał. Wysoki, wysportowany i nieodparcie pociągający. Nosił dżinsy, błękitne koszule i sportowe marynarki ze skórzanymi łatami na łokciach – Pan Profesor. Wyglądał na trzydzieści pięć lat, w rzeczywistości miał o dziesięć więcej.

My byliśmy dzieciakami po wiejskich szkołach, z ogromnymi brakami wiedzy. Pierwsza lekcja matematyki, którą naprawdę kochał, to był pogrom.

Profesor kreślił na tablicy równania i tłumaczył, początkowo cierpliwy i spokojny, ale nie rozumieliśmy nic; siedzieliśmy skrępowani, obcy, jeszcze oddzielni, bezradni; powietrze gęstniało, czułam, jak rośnie jego zniecierpliwienie; drewniany wskaźnik świsnął, przecinając powietrze, ostry szpic ugodził płaszczyznę tablicy, wskazując samotny x.

– Jaka liczba stoi przed iks? – zapytał podniesionym głosem.

Wszyscy zamarli; nikt nie znał odpowiedzi, nikt się nie poruszył, nikt nie oddychał. Nie znaliśmy tego mężczyzny, siły jego gniewu, ale czułam, że to nie furia, gniew ślepy, raczej odmiana złości, jaka bierze się z rozpaczy. Bo tak mało umiemy. Jego twarz była spięta, jednak napięcie nie sięgało oczu – spojrzenie pozostało miękkie.

Nie potrafiłam tego wytłumaczyć nawet samej sobie, ale czułam, że jest wyjątkowy. W jakiś trudny do określenia sposób. Zdecydowanie inteligentny tym szczególnym rodzajem inteligencji, której nie można zdobyć ani rozwinąć, bo jest jak talent, iskra, z którą trzeba się urodzić. I że pod warstwą zniecierpliwienia, złości, chłodu próbuje ukryć swoje rozczarowanie. I wrażliwość. Nie budził we mnie lęku.

Kolejno brał uczniów do odpowiedzi, jednego po drugim, nikt nie trafił – źle, źle, źle, podnosił się głos coraz wyżej. Pod wpływem nagłego impulsu wstałam.

– Jeden. Liczba jeden – powiedziałam nieswoim głosem.

Nie mam pojęcia, skąd wiedziałam. Umysł nie miał z tym nic wspólnego, to była czysta intuicja. Ale nie miało to znaczenia, bo zobaczyłam, jak on się odpręża, jak momentalnie łagodnieje, jak ta twarz, skierowana ku mnie, rozpogadza się, nagle zadowolona – jakby dostał prezent. I miałam ochotę roześmiać się, bo wtedy, tam, ujrzałam w nim mojego małego brata, jak z rączki wypada mu czerwony lizak, prosto w piach drogi, jak wyjmuję z ust identycznego lizaka, podaję bratu, mówiąc: Już dobrze, masz, i podnoszą się na mnie dziecięce oczy, jeszcze wilgotne, ale już jest w nich radość, lizak znika w małych ustach, uniesionych w uśmiechu…

Myślę, że dla niego ani wtedy, w holu, ani na tej lekcji nic się jeszcze nie wydarzyło.

Wkrótce zauważyłam, że moje myśli nieustannie uciekają w jego kierunku. Świadczyły też o tym moje nowe teksty.

Jego obecność wyczuwałam momentalnie, gdy tylko zjawiał się w pobliżu – wzbudzała natychmiastową aktywność emocji: uniesienie pomieszane z niepokojem, napięcie; powietrze wokół nagle gęstniało, naelektryzowane; nitka lekkiego prądu wzdłuż kręgosłupa; raptowne zaburzenie rytmu oddechu. Nawet nie podnosiłam głowy, by na niego spojrzeć, nie musiałam; kiedy był blisko, wiedziałam, zawsze. Mój dawny spokój wracał dopiero w chwili, gdy on znikał, wychodził z klasy, opuszczał przestrzeń wokół mnie.

Interesował mnie ogromnie, wręcz obsesyjnie, jak żaden inny człowiek dotychczas; jakby wytwarzał jakieś magnetyczne pole, które mnie przyciąga, które tylko ja wyczuwam. Ale dla niego wciąż jeszcze byłam tylko częścią bezkształtnej, bezimiennej granatowej masy, która wypełniała sale i płynęła korytarzami w czasie przerw.

Podczas lekcji, które prowadził, starałam się nie rzucać w oczy. Matematyka, podobnie jak fizyka i chemia, nigdy mnie nie pociągała. Robiłam minimum, tyle, by pozostawiono mnie w spokoju, po czym zajmowałam się swoimi sprawami.

Szybko zrozumiał, że nie jestem umysłem ścisłym, mimo to miał dla mnie jakąś delikatność, miękkość ledwie wyczuwalną. Między lekcjami kilka razy, czując na sobie ciężar wzroku, nagle podnosząc głowę znad czytanej książki, schwyciłam jego umykające spojrzenie. Nitki już zaczęły się splatać i nic ponadto nie miało dla mnie znaczenia.

*

Kupienie tutaj butelki dobrego wina graniczy z cudem. Jak na razie, co powtarzam sobie od trzech tygodni, to jedyna wada tego miejsca.

Jasne, że w porównaniu z Warszawą Jelenia Góra to grajdoł, prowincja, przysłowiowa dziura, gdzie psy szczekają dupami. I tego było mi trzeba.

Pewex jednak mają, tak samo korty w klubie tenisa, małym i trochę obskurnym, za to z przyjemnie niską składką.

Mieszkanie okazało się też nie takie złe, jak ostrzegał Mateusz, nawet jeśli kwieciste tapety jego zmarłej ciotki to nie mój gust. Zresztą mogę zrobić remont.

Niektórzy myślą, że najdroższego kozła złożyłem na ołtarzu zawodowym – okazało się, że oprócz małej Akademii Ekonomicznej, która nie dysponowała wolnymi etatami, miasto nie ma wyższych uczelni, na których mógłbym wykładać. Cóż, będę uczył w szkole średniej, żaden problem. By uwolnić się od duchów przeszłości, jestem gotowy na większe ofiary niż praca w liceum, gdzie dyrektor, zobaczywszy moje papiery, zapiał z zachwytu, jakby Pana Boga za nogi złapał. Przynajmniej będę się tu czuł doceniony. W sumie bilans wyszedł na plus.

Gdybym już znał kogoś w tym mieście, kto chciałby mnie słuchać, to powiedziałbym, że mój pierwszy dzień w nowej pracy przeszedł gładko. Rano wcale się nie spieszyłem, bo wzruszającą uroczystość rozpoczęcia roku szkolnego postanowiłem sobie odpuścić. Jak przewidywałem, nikt tego nawet nie skomentował.

Dziś w mojej karierze pojawił się nowy element: zostałem wychowawcą jednej z klas pierwszych, a dodatkowo, żeby uszczęśliwić mnie całkowicie, dyrektor poprosił, abym prowadził zajęcia z propedeutyki, bo „co zrobić, panie kolego, braki kadrowe”. Nowe obowiązki próbował osłodzić faktem, że dzięki temu będę otrzymywał wyższe wynagrodzenie. Ta radosna nowina przypomniała mi, że wkrótce powinienem chyba pomyśleć o udzielaniu korepetycji i prywatnych lekcji tenisa, bo za cholerę nie wiem, jakim cudem nauczyciel pracujący w szkole średniej miałby wyżyć ze swojej pensji.

Wróciwszy do domu, stwierdziłem, że odpowiednim zakończeniem dnia będzie wieczorna przebieżka po parku i lampka bordeaux. Dokładnie w tej kolejności. Szerszego spektrum rozrywek jeszcze nie zdążyłem sobie zorganizować.

Dzwonił Mateusz. Na jego podszytą zgryźliwością troskę zawsze mogę liczyć. Powiedziałem mu, że jestem szczęśliwy niczym prosiak w błocie.

Pewne rzeczy pozostają stałe bez względu na wielkość miasta. Na przykład klientela klubów tenisowych. To prawie zawsze ludzie zmanierowani i z forsą. Wiem, że pierwsze wynika z drugiego, chociaż nie rozumiem, dlaczego schemat powtarza się aż tak często.

Facet, z którym dzisiaj grałem, jest cinkciarzem. I ma knajpę. Sądząc po nowym bmw, w interesach radzi sobie całkiem nieźle. Okazało się, że na korcie również. Umówiliśmy się na kolejny mecz w niedzielę rano.

Kilka osób zahaczyło mnie o lekcje – widać wieści rozchodzą się błyskawicznie.

Wieczorem zjadłem na mieście. Wybór lokali nie powala na kolana, no ale coś za coś. Później poszedłem do kina. Tutaj wszystko jest w wersji mini: miasto, ulice, rynek i możliwości wyboru. Kino też. Film był niezły, szkoda tylko, że z niedostatku frekwencji wpuścili gówniarzy.

W domu byłem już przed jedenastą. Wracałem pustymi ulicami, miasto zupełnie wymarło. Przecież jest sobota! Co ci wszyscy ludzie robią wieczorami? Bo ja nawet nie mam z kim w szachy zagrać, o seksie nie wspominając. Do wyboru pozostaje Kino nocne albo sprawdzanie klasówek. Aaa, mogę się jeszcze upić.

Jednak dochodzę do wniosku, że moje życie z odzysku może być całkiem znośne. W wersji mini, na miarę miejsca. Przyjemnie spokojne. I lepiej, żeby tak było, bo na kolejne błędy zaczyna mi brakować czasu.

Jest też łyżka dziegciu, a jakże. Praca, jak dotychczas, diabelnie mnie frustruje. Te dzieciaki z pierwszych klas nie umieją elementarnych rzeczy! W głowie się nie mieści, jak można było wypuścić ich z podstawówki z takimi brakami. Kilka ładnych miesięcy będę się z nimi użerał, zanim to nadrobimy. Niedawno z całej dwudziestki na zadane pytanie potrafiła odpowiedzieć tylko jedna uczennica. Myślałem, że szlag mnie trafi na miejscu. Trochę mnie poniosło, niepotrzebnie ich zestresowałem. Chociaż ona nie wyglądała na wystraszoną. Chyba nawet lekko się uśmiechnęła.

Powoli i z trudem, ale wyławiam po kolei tych, którzy zdają się mieć jakieś pojęcie. Na razie znalazłem troje. Reszta… Szkoda słów. Praca u podstaw, oto, czym się teraz zajmuję.

Ten mój kumpel cinkciarz, Marek, to prosty chłop, ale w porządku. Poszedł Marek na jarmarek, zawsze myślę na jego widok. Imię adekwatne do zawodu. W sobotę po meczu wpadliśmy na kilka głębszych do Zielonego Koguta. To jego knajpa. Fajna. Dekadenckie towarzystwo, tyle że nadziane. Nic dziwnego, ceny drinków jak w Forum. Przedstawił mnie kilku osobom. Po sali kręciło się też parę niezłych babek. Niestety, z sortu tych, co zawsze krążą wokół forsy – młode, ładne i głupie. Syreny, jak nazywa je Mateusz.

Marek, dobry gospodarz, chciał zadbać o nowego kolegę, więc wypiliśmy parę kolejek przy barze. Barmanka cały wieczór robiła do mnie słodkie oczy.

Przysiadła się jedna panienka, Agata. Cholernie ładna, pierwszorzędne cycki. Nóg nie widziałem, bo była w spodniach, ale nieważne, i tak przepadło, jak tylko otworzyła usta i zaczęła mówić. Szkoda. Może to prawda, że były dwie kolejki: jedna po urodę, druga po rozum. Jeśli tak, to ta druga chyba diablo krótka. Nie sądzę, żeby któraś z bywalczyń Zielonego Koguta w niej stała.

Miałem kilka związków z takimi lalkami. Jeden nawet już po rozwodzie. Przyrzekłem sobie, że nigdy więcej. Patrząc na piersi Agaty, pomyślałem: Bardzo chwalebne, szlachetny rycerzu. A teraz wytłumacz to temu gościowi, który mieszka w twoich spodniach.

Uratował mnie kolejny walker. Wyszedłem zaraz po północy, sam.

Upłynął prawie miesiąc, odkąd uczę moje orły. Całą lekcję poświęciłem na klasówkę z dotychczas przerobionego materiału.

Przykrych obowiązków nie ma co odkładać, bo procentują jedynie wyrzutami sumienia, więc wieczorem zabrałem się do sprawdzania. Przede mną leżały na kupce dwadzieścia dwa bruliony do matematyki, wszystkie na zewnątrz niepodpisane, tak jak prosiłem. W każdym powinno być po pięć rozwiązanych zadań. No to zobaczymy, jaki z pana nauczyciel, Panie Psorze.

Po dwóch godzinach stwierdziłem, że poszło im całkiem nieźle. Średnia wahała się koło czterech w pięciostopniowej skali. Zostało mi jeszcze dziewięć zeszytów. Zaparzyłem herbatę i sięgnąłem po kolejny ze szczytu sterty.

Miał ładną okładkę, zrobioną z rozkładówki jakiegoś porządnego czasopisma – papier był kredowy, błyszczący i gruby. Na nim kolorowe zdjęcie rozległej syberyjskiej tundry, sfotografowanej latem. Robiło wrażenie.

Rozwiązane były dwa zadania, reszta nieruszona. Postawiłem 3 i zaparafowałem. Zamknąłem zeszyt i już miałem odłożyć, ale zawahałem się. To zdjęcie było naprawdę świetne. Zawsze przywiązywałem wagę do szczegółów, drobiazgi wiele mówią o ludziach. Pomyślałem, że nie ma sprawy, klasówkę sprawdziłem wcześniej, mogę zajrzeć, do kogo należy zeszyt. Otworzyłem go na pierwszej stronie. Napisano tam tylko: Alicja. Litery drobne i pochylone w prawo, pismo zdecydowane. Wpatrywałem się w nie chwilę. Zacząłem przekładać kartki. Po kolei, jedna za drugą, powoli, bardzo powoli.

Robiła notatki z lekcji, ale niezbyt skrupulatnie, raczej pobieżnie. Na marginesie trzeciej strony zauważyłem jakiś tekst maczkiem. Pochyliłem się nad nim i przeczytałem:

Ceną zaś rzeczy jest ilość tego, co nazwałbym życiem, które należy za nie wymienić – natychmiast albo w ostatecznym rozrachunku.

Dłuższy moment gapiłem się na te słowa. Coś mi przypominały. Skądś znałem ten cytat. Znalazłem – Henry David Thoreau. Tak, na pewno. To cytat z „Walden, czyli życie w lesie”. Zamurowało mnie. Ona zna Thoreau?! Moja uczennica, piętnastoletni dzieciak z jakiejś zapyziałej wioski i dziewiętnastowieczny Klub Transcendentalistów?! Dobro, Prawda i Piękno ponad wszystko? Wyższość ducha nad materią? Intuicja i zaufanie do samego siebie jedyną busolą wskazującą człowiekowi jego własną drogę? Nie, to chyba jakiś żart!

Przełożyłem następną kartkę. Nic. Następną: notatki, mały rysunek liścia. Kolejną. Nic. Do końca zapisanych stron już niczego nie znalazłem. Przewertowałem również te czyste. Nic. Poczułem zawód. Irracjonalny. I właśnie wtedy, gdy odwróciłem ostatnią stronę, zobaczyłem to.

Pod paskiem tylnej okładki tkwiła kartka. Biała, bez wzoru kratki. Miała ślad pobrudzonego tuszem palca. Pomyślałem, że nie powinienem tego robić. Ale nie mogłem się oprzeć – wyjąłem ją i odwróciłem.

Jestem… tutaj, u kresu spojrzenia stoję, ujrzyj mnie, zobacz mnie przez warstwę złudzenia młodych sukienek. Czekam… tutaj, w kąciku milczących ust ukryta, wołając cię… usłysz mój krzyk, usłysz moje wołanie, głosem cichym jak myśl wyszeptane, i wybaw mnie, proszę, od zagubienia…

Nie wiem, jak długo patrzyłem na te słowa.

Alicja. Nie mogłem jej skojarzyć.

Nie potrafiłem połączyć twarzy właścicielki z jej brulionem. Uświadomiłem sobie, że nie mam pojęcia nawet o tym, w której części klasy siedzi ta dziewczyna. Alicja – biała plama. Przez cztery tygodnie nie zapamiętałem twarzy garstki dzieciaków. Dlaczego? Bo jestem lekceważącym arogantem?

Zakorkowałem resztę wina i przebrałem się. Na zewnątrz była już noc. Godzinę biegałem po parku, „i wybaw mnie, proszę, od zagubienia…” miałem w głowie.

Wiersz wciąż leżał na stole.

Do końca weekendu powtórzyłem go w myślach chyba tysiąc razy. Szarpał mnie. Wewnętrznie. Lubię wiersze. Sztuką jest zawrzeć w małych formach dużo treści.

Nadejście poniedziałku przyjąłem z ulgą. Byłem ciekawy. Chociaż nie potrafiłbym zdefiniować swoich oczekiwań. Nie wiedziałem, czego tak naprawdę się spodziewam. Ale natychmiast chciałem naprawić własne zaniedbanie. Bo prawda jest taka, że dałem dupy.

Sprawdzanie obecności trwało dziś dłużej niż zwykle. Musiałem zapamiętać twarze. Z niejaką satysfakcją stwierdziłem, że większość jednak kojarzę.

Gdy wyczytałem imię Alicja, wstała dziewczyna w trzeciej ławce, po prawej stronie klasy, pod oknem. Nikt koło niej nie siedział.

Patrzyłem na nią chwilę. Kompletnie zaskoczony. Miała niewiele ponad metr sześćdziesiąt, bladą karnację, włosy sięgające ramion, proste, w kolorze ciemnego blond; oczy chyba piwne, ale nie jestem pewien, bo niemal natychmiast spuściła wzrok. Nie wyglądała nawet na piętnaście lat, miała sylwetkę i twarz dziecka. Niepozorna. Mógłbym przysiąc, że dzisiaj widzę ją po raz pierwszy w życiu.

Podczas dwóch lekcji, które miałem z moją klasą w planie tego dnia, zerknąłem na nią kilka razy. Była cicha. Nie odzywała się, nie szeptała z rówieśnikami jak inni. Notowała z tablicy, to znów patrzyła w okno. Nie rozglądała się po klasie. Pomyślałem, że jest nieśmiała. Po dzwonku nieśpiesznie spakowała zeszyt i podręcznik do skórzanej torby i nie patrząc na nikogo, po prostu wyszła.

Podczas przerw często widuję ją na korytarzu. Siedzi na jednym z szerokich parapetów okiennych albo u szczytu schodów prowadzących do pracowni fizycznej – na obrzeżach wszelkiego zamieszania i ruchu. Nie otacza jej krąg koleżanek. Nigdy. Zawsze jest sama i zawsze czyta. Nikt jej nie zaczepia, nikt nie próbuje z nią rozmawiać. Nikt jej nie zauważa. To samo w klasie. Ta dziewczyna zdaje się być przezroczysta. Sama również na nikogo nie zwraca uwagi.

Patrząc na nią, mam wrażenie, że wciąż jest maksymalnie skupiona. W sobie. Jakby wokoło nie istniało nic, co byłoby w stanie ją rozproszyć. Bije od niej ogromny spokój. Nie dlatego, że jest milcząca. Nigdy nie widziałem, by biegła czy śpieszyła się dokądkolwiek. Jej ruchy są wyważone i opanowane. Jakby każdy z nich został dokładnie przemyślany, by wyeliminować zbędne i gwałtowne. Nie wydaje się smutna, ale też nigdy się nie uśmiecha. Jej twarz zawsze jest łagodna. I spokojna. Twarz osoby bezgranicznie cierpliwej.

Z matematyką radzi sobie słabo. Dziesięciominutowe kartkówki, które robię niemal na każdej lekcji, w jej wypadku nieodmiennie oceniam na trójkę. Uparcie robi tylko jedno zadanie i zawsze jest to zadanie numer jeden. A przecież wcale nie jest ono każdorazowo najłatwiejsze. Zaświtało mi podejrzenie, że reszty nawet nie czyta.

Na lekcji propedeutyki wywołałem ją do odpowiedzi. Pomyślałem, że nie będzie jej łatwo wyjść na środek i odpowiadać na forum klasy. No ale jakoś musiałem przecież zdobyć ten stopień do dziennika.

Kiedy się odezwała, osłupiałem – ma niski głos, miękki i wibrujący. Wcześniej zupełnie tego nie zauważyłem. Zresztą dotychczas słyszałem jedynie: „Jestem”, zawsze ciche. A na matematyce, przy tablicy, nie wymagam komentarzy tylko rozwiązania.

Stała przed uczniami, półtora metra od mojego biurka.

Płynnie, bez pośpiechu i zająknięć referowała temat poprzedniej lekcji. Jej twarz była taka jak zawsze, nawet się nie zarumieniła. Ani znudzona, ani spięta, ani zadowolona.

Postawiłem piątkę. Usiadła w ławce i zapatrzyła się w okno.

Myliłem się. Ona wcale nie jest nieśmiała. Jej sylwetka, postawa, twarz, sposób zachowania i mówienia, wszystko to wyraża obojętność.

Zawsze, gdy ją widzę, przypomina mi się ten wiersz. Jestem niemal całkowicie pewien, że ona go napisała. Pasuje do niej. Thoreau też.

W weekendy gram w tenisa, codziennie rano i wieczorem biegam po parku, w soboty piję z Markiem kilka kolejek w Zielonym Kogucie. Czasem coś gotuję, idę do kina, prasuję swoje koszule, sprzątam mieszkanie. Robię zakupy, słucham płyt, sprawdzam kolejne klasówki, czytam książki. Rutyna aż miło.

To właśnie przy książce, „Niewidzialnym człowieku” Ralpha Ellisona, wczoraj wieczorem pomyślałem: Ciekawe, czy ona to czytała. Zszokowałem tym samego siebie. Dlaczego zadałem sobie to pytanie? Zacząłem się śmiać. Ale wiem, skąd się wzięło. Z rozmyślań na temat Alicji i wiersza uczyniłem coś na kształt małego hobby. Zajmowałem się nim w wolnych chwilach. Zawsze lubiłem trudne zagadki. Zastanawiam się, do kogo kierowała swój tekst. Nie jest patetycznym wyznaniem rozhisteryzowanej zakochanej nastolatki. Przyszło mi do głowy, że skoro znalazłem go w zeszycie do matematyki, to może do mnie. W przeszłości zdarzały mi się zadurzone studentki, a co odważniejsze próbowały mnie o tym fakcie informować.

Wczoraj widziałem ją w bufecie. Na długiej przerwie poszedłem kupić kanapkę i kawę. Zapłaciłem i z tacą w rękach odwróciłem się poszukać wolnego miejsca. Wokół wszystko było zajęte. Wszedłem do drugiej sali i usiadłem w rogu, przy pustym stoliku nauczycieli. Odpakowałem kanapkę i ugryzłem ją. Naraz na zewnątrz budynku wybuchła straszna wrzawa. Automatycznie podniosłem wzrok i spojrzałem w szerokie okno – chłopcy na boisku wrzeszczeli, grając w kosza. Ale to ledwie zarejestrowałem. Na parapecie siedziała Alicja. Dwa metry przede mną.

Plecy opierała o okienny wykusz; nogi miała wyciągnięte przed siebie, skrzyżowane w kostkach. Na stopach czarne trampki, podeszwy czyste. Była w niebieskich dżinsach i szkolnym mundurku. Czytała książkę. Głowę miała lekko pochyloną. W świetle słonecznym zobaczyłem, że jej włosy nie są w jednorodnym kolorze. Były pasma odrobinę jaśniejsze i ciemniejsze, ale niezaprzeczalnie naturalne. Rzęsy długie, ciemne, wywinięte na końcówkach. Cera jasna i świeża, jak to możliwe tylko u dzieci. Na nosie zauważyłem kropki piegów. Usta lekko wypukłe. I ten wyraz głębokiego spokoju.

Była to twarz harmonijna, ale jeszcze ani piękna, ani brzydka – typowe w jej wieku niezdecydowanie natury. Kaczątko, z którego może kiedyś wyrośnie łabędź.

Siedziała nieruchomo, całkowicie zatopiona w swojej lekturze. Nigdy nie wiedziałem, co czyta – jej książki zawsze były obłożone w nieprzezroczysty papier, jakby nie chciała ujawniać tytułów.

Jadłem i patrzyłem na Alicję.

Odwróciła kolejną stronę. Szybko czytała. Nawet jeśli czcionka była duża. Kolejna strona. I wtedy, niespodziewanie, nie odrywając wzroku od liter, uśmiechnęła się. Lekko, prawie niezauważalnie. Znieruchomiałem. Nie była rozbawiona, raczej jakby mówiła: A jednak. Jej uśmiech trwał zaledwie kilka sekund. I zniknął.

Wewnątrz pomieszczenia kręciło się sporo uczniów. Wchodzili, siadali, wychodzili, rozmawiali, śmiali się, jedli drożdżówki. Uświadomiłem sobie, że ani razu nie widziałem, by w czasie przerw jadła cokolwiek. Nie robiła niczego poza czytaniem.

Zaskoczyła mnie, nagle podnosząc wzrok. Natychmiast spojrzałem gdzieś indziej. I poczułem się nieswojo. Dlaczego tak się spłoszyłem? Przecież mogłem po prostu się uśmiechnąć. Jest dzieciakiem z mojej klasy, moją uczennicą! Nie jestem Humbert Humbert! Podczas lekcji nigdy na nią nie patrzę. Zbyt rzucałoby się w oczy. Moja uwaga mogłaby ściągnąć na nią zainteresowanie uczniów. A jestem pewien, że tego nie chce.

Idąc do pokoju nauczycielskiego, pomyślałem, że bardzo chciałbym znać tytuł jej książki.

Na klatce schodowej zaczepił mnie dziś jeden sąsiad. To nowość. Reszta się odkłania, ale wciąż zachowuje dystans. Za plecami pewnie gadają o mnie. Normalka.

Ten rozmowny ma na imię Piotr, mieszka na samej górze. To gej, jak w mordę strzelił. Oczywiście nie powiedział tego. Mnie tam kalafior. Żyj i daj żyć innym.

„Pan musi być tym profesorem”, wypalił, gdy skinąłem mu głową, mijając na schodach. No proszę, o nic nie pytają, a jednak wszystko wiedzą. Potwierdziłem.

Zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głowy.

„Masz za dobre ciuchy na belfra” – powiedział.

Na ułamek sekundy zdębiałem, potem wybuchłem śmiechem. On też. Tak się poznaliśmy.

Pracuje w teatrze, chyba przy kostiumach. Widząc, jak się ubiera, nie wpadłbym na to. Biedak zupełnie nie ma gustu. Podobno próbuje pisać własne sztuki. Jego otwartość graniczy z bezczelnością. Niezły oryginał. Nie sądzę, by był ulubieńcem kamienicy. Nie pasuje do obrazka.

Dziś trzeci dzień nie było jej w szkole. Jest zimno i wciąż leje, pewnie się przeziębiła. Podczas sprawdzania obecności zapytałem, czy ktoś wie, co się dzieje z Alicją, a wtedy wszystkie głowy obróciły się w stronę ławki pod oknem. Wcześniej zupełnie nie zauważyli, że jej nie ma. Nikt się nie wyrwał z informacją.

W dzienniku jest jej domowy numer telefonu. Mógłbym zadzwonić i podpytać rodziców. W końcu mam takie prawo.

Nie ma jej piąty dzień. Jeśli nie zjawi się w poniedziałek, zadzwonię. Przejrzałem dziennik. Prócz matematyki, fizyki i chemii ma dobre stopnie. Z historii czwórki. Reszta: geografia, biologia, rosyjski, niemiecki i przedmioty zawodowe – czwórki i piątki. A polski to rewelacja – ma trzy razy więcej ocen niż pozostali, i wszystko to piątki. No tak, książki. Z wychowania fizycznego zwolniona na podstawie orzeczenia lekarskiego – napisał wuefista. Ona ma jakieś kłopoty ze zdrowiem?

Podczas weekendu kilkakrotnie zadałem sobie pytanie, dlaczego wciąż myślę o tej dziewczynie. Interesuje mnie niczym jakieś rzadkie zjawisko przyrodnicze. Nieznany dotychczas gatunek. Nie potrafię jej rozgryźć, a to sprawia, że jeszcze bardziej chcę to zrobić. Inne dzieciaki są po prostu zwyczajnymi dzieciakami. Każde różne, ale jednakowo proste do odczytania. Nad nią się głowię. Nie pasuje do schematu.

Nalałem sobie wina, włączyłem Bacha, rozwaliłem się na kanapie i podsumowałem to, co wiem: jest cicha i spokojna. Pełna rezerwy, niezmiernie opanowana. Całkowicie zdystansowana wobec wszystkich i wszystkiego, co znajduje się i dzieje wokół niej. Obojętna, odległa. Jednocześnie nie ma w niej żadnej wyniosłości czy cienia pogardy. Nieśmiała też nie jest. Ani zahukana. Tak, samotniczka. Czy to świadomy wybór? Jeśli tak, to dlaczego? Kwestia charakteru?

Postanowiłem zająć się czymś prostszym: coś zrobić z mieszkaniem.

Graty ciotki wywaliłem od razu. Tak jak serweteczki, plastikowe bukiety płomiennych róż, obrazy cierpiących świętych, zatęchłe pościele i szklanki musztardówki.

Wymieniłem wannę, stara przeciekała. Wreszcie mogę się moczyć godzinami. Aż do zmarszczenia jajek. Chociaż to podobno jest też objawem starości – jak kurczenie. Jeśli wkrótce, dodatkowo, zaczną się kurczyć, nie będę zdziwiony. Organ nieużywany zanika. Może powinienem coś przedsięwziąć w tym zakresie. Jednak z biegiem lat zauważyłem, że moje wymagania rosną. Ładnych kobiet jest mnóstwo, lecz nie tego szukam. Już nie. Chciałbym zostać zaskoczony, porażony zachwytem, olśniony, ale w moim wieku przestaje się mieć złudzenia, że coś takiego może się zdarzyć.

Ocknąłem się nagle w środku nocy. Wyświetlacz zegara pokazywał kwadrans po drugiej. Nadal widziałem obrazy z przerwanego snu. W tym śnie wyszedłem z pokoju nauczycielskiego, na zewnątrz kotłował się tłum uczniów, było bardzo głośno. Spojrzałem w stronę holu i od razu ją zobaczyłem. Alicję. Stała na samym końcu korytarza, nieruchomo, z rękoma opuszczonymi wzdłuż ciała. Ten korytarz wydawał się nierealnie długi, ale widziałem ją bardzo wyraźnie. Patrzyła wprost we mnie, uśmiechała się. I mimo odległości i hałasu usłyszałem jej szept: „Czekałam na ciebie…”. Jednocześnie czułem, że coś mnie do niej pcha i że ja sam pragnę do niej iść. Próbowałem zrozumieć, dlaczego tego chcę, wtedy się obudziłem.

Leżałem w ciemnościach. Za cholerę nie mogłem ponownie zasnąć.

Jezu! Skąd się to wzięło?! Odbija mi? Ciekawe, co by na to powiedział doktor Freud.

*

Ten moment, decydująca chwila, o której kilka tygodni wcześniej, w holu i na pierwszej matematyce, jeszcze nic nie wiedziałam, nadeszła pod koniec października.

Jedna godzina w całym życiu… Jedna w całym ciągu innych, pośród lat i tego dnia: zajęcia z propedeutyki, klasówka, temat „Oblicza współczesnego świata”.

Nikt mi nie powiedział, bo któż miałby powiedzieć; przez poprzedni tydzień byłam chora; teraz siedziałam sparaliżowana nad kartką pustą, przeraźliwie białą, za oknem kołysał się konar kasztana, liście żółte i umierające, i pomyślałam: Jaka jestem mała, w tej ławce, w sali budynku przy cichej ulicy, w mieście, jakich na świecie miliony, drobne kropki na płaszczyźnie Ziemi zawieszonej wśród planet i gwiazd, we wszechświecie bez kresu, gdzie nasze codzienne sprawy, oceny z klasówek nie mają znaczenia… Ta myśl mnie rozluźniła; rozejrzałam się po cichej klasie – głowy pochylone, skrzypienie długopisów – i wtedy napotkałam jego wzrok, spokojny, oczy szare, jasne i czyste, pytające, szeroko otwarte, czekające jak drzwi. I weszłam w nie, w to spojrzenie, jakbym zanurzała się w chłodną wodę, powoli, coraz głębiej, do samego dna, a on mi na to pozwolił. Wewnętrzna nieśpieszna fala rozlewała się we mnie, ciepło, uczucie rosnącego uniesienia, które aż zwężało płuca.

Kiedy dzwonek już ucichł, położyłam przed nim, jako ostatnia, dwie kartki ciasno wypełnione słowami. Uśmiechnął się – lekko, nieznacznie, jeszcze nieświadomy ich zawartości; „oblicza współczesnego świata” według Alicji, bez jednej wzmianki o ustrojach politycznych i ich rozłożeniu na mapach; uśmiechnął się, jeszcze nieświadomy znaczenia kończącej się właśnie godziny.

Nie było go potem niemal przez cały tydzień; ja każdą długą minutę tego czasu mogłam karmić jedynie czekaniem.

Wrócił dopiero w piątek po południu, na lekcję propedeutyki.

Wszedł do klasy poważny, bez słowa, bez uśmiechu; idąc do biurka, siadając, nie spojrzał na nikogo, w dłoni ściskał plik klasówek i czułam, jak moje serce zamiera; czy to był błąd? – pomyślałam…

… kołacze serce mały ptak spłoszony oblicza świata nieodgadnione słowa wypowiedziane odważnie czy głupio które rzeczy są ważne które nie świat mój myśli moje… zrobiłam to tak napisałam czyś nie zrozumiał to niemożliwe czyżbym się pomyliła to także niemożliwe spójrz na mnie spójrz chcę to wiedzieć…

…i bałam się rozpostartych na białym tle papieru słów, że je przeczyta głośno, przeczyta wszystkim moje opowiadanie, i gardło się ścisnęło, schowałam pod ławką drżące dłonie.

Wymieniał nazwiska, notował oceny w dzienniku, bez pośpiechu, Skrupulatny Profesor, a zimna kropla spływała wzdłuż kręgosłupa między moimi łopatkami.

W jego palcach została ostatnia klasówka, a on milczał, po klasie niósł się szmer, piątek, ostatnia lekcja, uczniowie rozmawiali o otrzymanych ocenach i weekendzie, i byłam wdzięczna za zamieszanie, za ten hałas, a on powiedział:

– Piątka, Alicjo…

– Alicjo – powiedział i podniósł wzrok, oczy głębokie, a ja wstałam. – Za tę pracę wystawiłem, Alicjo, piątkę już na koniec roku – powiedział. – W podręczniku propedeutyki dla pierwszej klasy liceum nie ma już nic, czego byś nie wiedziała – powiedział, a ja stałam, unosząc ciężar jego spojrzenia. W klasie wrzało. Schował klasówkę między kartkami dziennika, usiadłam w ławce; na dzisiaj koniec, możecie iść.

Nie poruszyłam się i on też tego nie zrobił; zostaliśmy sami, skrępowani i milczący, w przestrzeni nagle wypełnionej ciszą, pełnej oczekiwania.

– Czy mogę je zatrzymać, Alicjo? – zapytał po dłuższej chwili.

Skinęłam głową; kartki klasówki, starannie złożone na cztery, schował do kieszeni marynarki, na twarzy miał uśmiech i młodość.

– Nie zapytasz nawet dlaczego? – zwrócił się do mnie niemal szeptem, ostrożnie spoglądając spod rzęs.

Milczałam, widząc jego ukrytą w cieniu twarzy obawę, czy się nie pomylił, pytanie, czy nie popełnia błędu, niepewność, jak odczytam jego intencje; milczałam, słuchając własnej intuicji, patrząc na tę twarz nagą i niespokojną, i „wiem, dlaczego”, chciałam odpowiedzieć, ale nagle zabrakło mi odwagi, bo skąd w człowieku bierze się pewność?

– Alicjo, wiem, że to nielogiczne… – zaczął, wstając zza biurka.

– Przeceniamy logikę – ucięłam, a w jego oczach błysnęło zdumienie i roześmiał się głośno, odrzucając głowę lekko do tyłu; zobaczyłam zęby białe, równe, odrobinę za drobne. Dłonie wepchnął w kieszenie dżinsów i już nie był dojrzałym mężczyzną, a ja piętnastoletnią dziewczyną, byliśmy ludźmi bez wieku, swobodni przez krótką chwilę, bo zaraz spiął się, skupił, jak pływak szykujący się do skoku pierwszy raz z najwyższej trampoliny.

– Chciałbym poprosić cię o rozmowę – powiedział z pozornym opanowaniem, które wiele kosztuje, a ja zobaczyłam ten trud, to zmaganie, jego źródło w zielonych ścianach z planszami niemieckich słówek, w nauczycielskim biurku, stojącym niczym strażnik, w równych rzędach ławek, ujrzałam granat mojego mundurka i wszystkie między nami bariery, które kreowała ta instytucja, szkoła. Tutaj byliśmy wtłoczeni w swe role: nauczyciel i uczennica. To widział on i ja też to zobaczyłam.

– Ale nie tutaj, nie w szkole, to… nie ma z nią nic wspólnego – odparłam, a on chyba poczuł ulgę.

Miałam wrażenie, jakby obraz wszechrzeczy zachwiał się, znane formy rozpłynęły, by natychmiast przekształcić się w nowe, zaskakujące i piękne. Otaczała mnie inna, nowa rzeczywistość, której przestrzenie były nieskończenie rozległe, a obrazy, kolory, smaki i dźwięki zadziwiająco wyraźne. Jakbym pierwszy raz otworzyła oczy, wreszcie nabrała powietrza, wyszła z ciemnego, ciasnego kokonu i w końcu się narodziła. Czułam pęd własnej krwi, zimny wiatr na skórze, krople deszczu i radość wyzwolenia się. Byłam lekka i nareszcie naprawdę żywa. Dla mnie świat powstał dzisiaj – na moich i jego oczach.

Od pierwszej chwili miałam rację – znalazłam go.

*

Otworzyłem drzwi mieszkania, zrzuciłem buty, pognałem do kuchni i nastawiłem wodę na herbatę. Byłem głodny, ale to musiało poczekać. Wyszarpnąłem z teczki plik klasówek. Niecierpliwie odszukałem jej kartki, usiadłem i zacząłem czytać.

Wszystko było jedynie złudzeniem – projekcją krótkotrwałych, tymczasowych form kolejnego ziarnka czasu. A jednak klepsydra wieczności niestrudzenie rodziła następne, czyste godziny. Wciąż i wciąż. Nieskończenie i od nowa. Wszystko było czymś zaledwie przez krótką chwilę, by zaraz stać się nowym. Ale samotny małż, ukryty na dnie oceanu, ciemnym i spokojnym niczym sny, o tym nie wiedział. Jakie ma znaczenie to, czym jestem? – myślał. Na co gładka perła w moim wnętrzu, jeśli nikt jej nie odnajdzie? Nie był szczęśliwy. Chciałby być ptakiem. Albo wodą. Ptaki wzbijają się wysoko i potrafią śpiewać. Małże są nieme. Małże są samotne i zbyt często umierają w więzieniu własnych skorup…

Zacząłem się śmiać. Nie z tego, co napisała. Z sytuacji. Była tak absurdalna, że aż komiczna. Ona napisała opowiadanie. I dała mi je – zamiast klasówki. I zupełnie zbiła mnie z tropu. Pomyślałem, że ma w sobie jakieś nieokiełznanie, rodzaj wrodzonej wolności; jest nieprzewidywalna. Musi mieć ogromne poczucie humoru. Wyrafinowanego humoru.

W tym momencie gwizdek czajnika wwiercił się wreszcie między moje myśli. Wyłączyłem go, nie odkładając kartki. O herbacie zapomniałem. Wróciłem do czytania.

To była niewesoła historia. O samotności i poszukiwaniu sensu. Jednoznacznego zakończenia, rozstrzygnięcia opowieści, brakowało. Jakby ona sama nie wiedziała, co spotka jej bohaterów. Albo pozostawiała otwartą furtkę dla przyszłości. Tekst był poruszający i refleksyjny. Głęboko osobisty. Wręcz intymny. Emocje opisywała tak żywo, że aż bolało. Jak piętnastolatka mogła stworzyć coś tak na wskroś prawdziwego? To nie mieściło się w mojej głowie.

Wiem, że nie zakpiła ze mnie. Tego jestem pewien. Wystarczyło, że wróciłem pamięcią do wydarzeń w klasie – te oczy!

Pod opowiadaniem dodała tekst: Największą zaletą pisania jest możliwość obdarzania własnymi grzechami (i marzeniami) stworzonych postaci.

Ten komentarz nie mógł być przypadkiem. Cokolwiek robiła, było przemyślane. Tyle to już wiedziałem. Jeśli miałbym zawierzyć swej inteligencji, to z kontekstu jej opowiadania wynikało, że jest mną zainteresowana – chciała mnie poznać. Nie pana profesora, tylko m n i e! Napisała to dla mnie i wyłącznie do mnie. Pomyślałem, że jest odważna. Bo skąd wiedziała?

*

Spotkaliśmy się w niedzielę rano w Horteksie, największej kawiarni w mieście; przyszedł wcześniej, na stole przed nim stała pusta filiżanka.

– Witaj, Alicjo. Bardzo się cieszę, że jednak przyszłaś – powiedział, a ja poczułam, że mam do niego żal o słowo „jednak”, o tę wątpliwość.

Usiadłam powoli naprzeciwko, patrząc mu w oczy.

– Jednak? Sądziłam, że traktujemy się poważnie… Nawet nie pomyślałam, że ty mógłbyś nie przyjść – powiedziałam spokojnym głosem.

Tutaj, na neutralnym gruncie, byłam wolna – zwróciłam się per ty, a on gwałtownie wciągnął powietrze.

– Wciąż mnie zaskakujesz… – zauważył po chwili, zmieszany. Mówił powoli, pochylony w moją stronę, ponad stolikiem wyciągnął dłoń. – Wiktor – powiedział, a ja się roześmiałam i tę dłoń uścisnęłam.

Zachwycona, oczarowana, patrzyłam na niego, słuchałam, jak mówi i cała byłam tym słuchaniem, urzeczona tym, jak opowiada, tłumaczy, jak się otwiera, analizuje, wciąż niewierzący w to, co się dzieje.

– Ty naprawdę taka jesteś… niewiarygodnie dorosła. Alicjo, zależy mi, żebyś dobrze mnie zrozumiała… Nie chodzi tylko o ciebie, w gruncie rzeczy bardziej o mnie… Chciałem się przekonać, że się nie mylę, i odnosi się to zarówno do tekstu, który napisałaś, jak i do mojej reakcji na jego treść. Tego, co się zdarzyło ze mną, we mnie, gdy go czytałem, początkowo absolutnie zaskoczony… Zaskoczony tak ogromnie, że aż się roześmiałem. I nie wiem, co w pierwszej chwili wstrząsnęło mną bardziej. Czy to, że zamiast klasówki dałaś mi opowiadanie, czy jego treść. To bardzo dojrzały tekst o życiu, piękny i niepokojący, ogromnie emocjonalny. Ale największym zaskoczeniem było, gdy przy kolejnej lekturze dotarło do mnie nagle, że właśnie mnie to spotyka. Teraz, dokładnie w tej chwili doświadczam tego, co opisałaś, kiedy patrzę na litery, twoje pochyłe pismo. Że właśnie w tym momencie ty, autorka, okazujesz się kimś innym, niż zdawałaś się być. I wtedy zobaczyłem cię w mojej głowie i usłyszałem, jak mówisz: „Mam cię!”.

Zakłopotany, przeczesał nerwowo dłonią włosy, mierzwiąc je, a ja milczałam.

– To było niesamowite… Kiedy sądziłem, że już rozumiem sens twojego gestu, że rozpoznałem zawartość słów, odkryłem, że głębiej kryje się jeszcze większa niespodzianka, jakby drzwi do nieznanego świata, a ty stoisz w ich progu i mówisz: „Wejdź – jeśli chcesz”. I po raz drugi poczułem zaskoczenie, bo zrozumiałem, że oprócz intrygującej, oryginalnej lektury otrzymałem również zaproszenie.

Słuchałam skupiona, on przerwał na chwilę, jakby zapraszając mnie do dialogu, ale ja wciąż milczałam.

– Pierwszy raz spotykam kogoś takiego jak ty. A przecież poznałem w życiu mnóstwo młodych ludzi. Uczę cię od dwóch miesięcy; jesteś cicha, zamknięta w sobie, nie wyróżniasz się w klasie, wręcz chyba się izolujesz, na przerwach czytasz, siedząc z boku. Wydawałoby się, nikt szczególny, szara myszka. Aż pewnego dnia robię dzieciakom klasówkę i nagle dostaję strzał między oczy… Alicja, jak to możliwe? Taka dojrzałość? Myślisz w absolutnie abstrakcyjny sposób, ta oryginalność w opisywaniu emocji…

Zamilkł znów i znów patrzył na mnie bezradny, jakby zabrakło mu słów.

– Jestem jednym z żartów Stwórcy. – Zaśmiałam się. – Dorośli, patrząc na mnie, widzą dziecko, podlotka, i nie rozmawiają jak z dorosłym, nie traktują jak dorosłego. Szkoda, bo oprócz staruszków są jedyną grupą wiekową, którą jestem zainteresowana. Oni mną, niestety, nie są… Moi rówieśnicy ze mną rozmawiają, przynajmniej początkowo, ale słyszą dorosłego i przestają widzieć rówieśnika. Nie pasuję do żadnego ze zbiorów – oto mój problem; dorosły umysł w ciele dziecka. Ta niewygodna dysharmonia potrwa jeszcze kilka lat, ale, co przyjmę z ogromną ulgą, czas w końcu wszystko wyrówna. – Zastanawiałam się chwilę. – Przeczytałeś opowiadanie o moim świecie, zwichrowanym wymiarze, w którym żyję, o Króliczej Norze, gdzie natura wszechrzeczy jest tylko złudzeniem. Takim samym, jakim ja dotychczas byłam dla ciebie. A co do klasy… Z oczywistych powodów nie znajdujemy zbyt wielu wspólnych tematów. Przebywanie w samotności jest dobre, bo po pierwsze, nie czuję wtedy swojej inności, a po drugie, próby dostosowywania się do wyobrażeń i wymagań otoczenia już mnie zmęczyły. Nie pamiętam, czy zaczęłam tyle czytać, bo dzieci mnie odrzucały, czy dlatego, że mnie nudziły. Ten tekst to był rodzaj testu, sprawdzanie, jak zareagujesz, jak to przyjmiesz. Jesteś pierwszym interesującym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałam. Również dlatego go dostałeś. Postanowiłam zaryzykować. I cieszę się, że to zrobiłam. Zresztą, dorosłość nie jest chyba kwestią wieku, bo znam wielu starych głupców – zakończyłam, a on się roześmiał.

Gdy wszystkie te rzeczy zostały powiedziane, przez niego i przeze mnie, wreszcie poczuliśmy się swobodnie, jakby opadły zasłony, jakbyśmy przedarli się przez mgłę i stanęli na wysokim wzgórzu o rozległym aż po horyzont widoku.

*

Codziennie widuję ją w szkole, ale zachowuje się, jakby zupełnie nic się nie wydarzyło. Jestem panem profesorem!? Oczywiście wiem, że w klasie nie będzie do mnie mówić „Wiktor” ani rzucać dwuznacznych tekstów, ale ona nawet na mnie nie spojrzała! Ani razu. Nawet na korytarzu. Dopiero co mieliśmy oszałamiające spotkanie i nic?! Przyszło mi do głowy, że może jest rozczarowana. Że nie okazałem się takim, za jakiego mnie brała.

W czwartek wieczorem zastanawiałem się, co mnie dopadło. Czy to mój kryzys wieku średniego? Facetom czasami odbija po czterdziestce. Chcą dziewczyn, które mogłyby być ich córkami. Znam paru takich. Zawsze mnie to śmieszyło. Nie, mnie nie o to chodzi. Chcę z nią rozmawiać. O tym, co przeczytała, co napisała. Jakie miała sny i co z nich wynika. Dlaczego na kartkówce zrobiła tylko jedno zadanie. No i lubię jej głos. Głęboki. Miękki. W niedzielę było to słychać jeszcze bardziej. Jest w nim coś gęstego i gładkiego. Karmel. Tak. Oczywiście ten głos kłóci się z jej wyglądem. Jestem całkowicie pewien, że w moim zainteresowaniu nie ma ani krzty podłoża seksualnego. Fizycznie to wciąż dziecko. Nawet nie ma piersi. A mnie zawsze pociągały kobiety z piersiami, niekoniecznie dużymi, ale ładnymi. Z wciętą linią bioder i gładkimi udami, i kształtną smukłą szyją. Muszą też posiadać zdolność myślenia. Niestety, kilka razy, wcześniej, zrobiłem wyjątek. Ale to już przeszłość. Teraz, zanim zabiorę jakąś do łóżka, najpierw zajmę się zawartością jej głowy. Tylko że mądre chyba stronią od facetów, którzy zbyt dobrze wyglądają. Może sądzą, że albo one nie mają szans, albo facet głupi. Na moje oko to ewidentnie jakiś feler w kompatybilności. Może, po prostu, nie miałem szczęścia. A na to, jak wyglądam, nic nie poradzę. Ale naprawdę uwielbiam inteligentne. I dlatego ona mnie fascynuje. Pożądam jej umysłu, osobowości, nie ciała.

Wpadłem na pomysł, jak nawiązać kontakt. Mam przecież jej sprawdzian! Niestety, nie mogłem ocenić go wyżej niż trójka. Będę musiał z nią o tym pogadać.

Pod oceną napisałem: Co słychać w Króliczej Norze? W.

Kartkę oddam jej jutro na matematyce, to pierwsza lekcja. Mam nadzieję, że do końca dnia wymyśli, jak odpowiedzieć.

Jest sprytna, ale tego się spodziewałem.

Na długiej przerwie do pokoju nauczycielskiego zajrzała woźna i podała mi zaklejoną białą kopertę. Było na niej moje imię i nazwisko, napisane drukowanymi literami. Woźna powiedziała, że ktoś to wcisnął na dyżurkę przez szczelinę okienka. Nie wie kto, bo akurat zeszła do bufetu.

W środku znalazłem kartkę z numerem telefonu i tekstem: Zadzwoń dziś wieczorem. A.

Uśmiechnąłem się pod nosem. Pomyślałem teraz o tej pierwszej konspiracyjnej akcji i o jej zachowaniu względem mnie, gdy znajdowaliśmy się w szkole. To się mogło udać. Ta dziewczyna miała stalowe nerwy i głowę na karku.

Rozważyłem, co powiem, jeśli telefon odbierze któreś z rodziców. Po prostu się przedstawię i poproszę Alicję, cóż by innego! Przecież ma w szkole kolegów. Ale odebrała ona.

Przez telefon jej głos brzmiał jeszcze lepiej. Karmel był idealnym porównaniem. Karmel, słodki i aksamitny. Powiedziała, że czekała na moją wiadomość, na co odparłem, iż odniosłem zupełnie odwrotne wrażenie i przez ostatni tydzień czułem się, jakbym był powietrzem. Ona na to, że potulnie odda rzeczy błahe, by za plecami wziąć ważniejsze, a co do powietrza, to nie powinienem zapominać, że nie można bez niego żyć. Roześmiałem się. Aż tak zarozumiały nie jestem. Umówiliśmy się na spotkanie. Tam gdzie poprzednio.

Potem siedziałem dłuższą chwilę w bezruchu. Próbowałem uspokoić swój oddech.

Odkładając słuchawkę, myślałem jednocześnie o dwóch rzeczach: co się ze mną dzieje i jak to wszystko zorganizować. Właściwie martwiło mnie tylko to, co będzie, jeśli ktoś nas razem zobaczy. Raz czy dwa mogło się udać, ale na dłuższą metę było ryzykowne. My, oboje, wiedzieliśmy, że nie robimy niczego złego, ale nie chciałbym, żebyśmy byli zmuszeni tłumaczyć to innym. Bo wtedy mielibyśmy przesrane.

Czekałem na nią koło szatni. Wcześniej poprosiłem o rezerwację stolika w samym rogu, za filarem. Z większości miejsc na sali byliśmy tam niewidoczni. Usiedliśmy. Podeszła kelnerka i przyjęła zamówienie. Alicja otworzyła swoją torbę i wyjęła z niej podręcznik, zeszyt, jakiś notatnik, długopis, ołówek i linijkę. A potem z tych rzeczy ułożyła na stole artystyczny bałagan. Uśmiechnąłem się. A więc znów oboje pomyśleliśmy o tym samym.

„Ja też uważam, że to śmieszne, ale nic lepszego nie wymyśliłam. Dajesz mi więc od dzisiaj prywatne korki z matmy. Jakby nie było, mam same tróje. Niestety, ja mieszkam na wsi, a ty jesteś przyzwoitym facetem, który nie zaprasza do domu młodocianych uczennic” – wyłuszczyła spokojnie.

Pomysł banalnie prosty, ale sprytny. Skoro wystawiamy się na widok publiczny, zamiast ukrywać, na pewno nie robimy nic zdrożnego. Chyba że mamy nie po kolei w głowach. Trafnie założyła – ludzie myślą schematami. Jednak ja chciałem wiedzieć, jak naprawdę nazywa się to, co się dzieje.

„Wszystko musisz określać i wkładać do szufladek? Dręczy cię przymus kontrolowania, wiesz?” – powiedziała rozbawiona.

Nie dawałem za wygraną. Naprawdę lubię wiedzieć, na czym stoję, do diabła. Lubię porządek. Jestem praktyczny. I pierwszy raz w życiu znalazłem się w takiej sytuacji.

Przyglądała mi się przez chwilę.

„Szyldy są bez znaczenia. Chcesz, to nazwij to przyjaźnią. Jak ci wygodnie. Dla mnie liczy się jedynie to, co się dzieje i jak się odbywa, ale nie musi mieć imienia” – powiedziała pojednawczo.

„A jak wygląda ideał twojego »co się dzieje i jak się odbywa«?” – spytałem. Sprawdzałem grunt, po którym przyjdzie mi się poruszać. Byłem ogromnie ciekawy, jak ona sobie to „coś” wyobraża. Uśmiechnęła się nieznacznie. Rozgryzła mnie.

„Albo dajemy sobie nawzajem wszystko, co mamy, albo szkoda zawracać głowę. Żadnych barier i granic. Jeśli się decydujesz, to zawsze mówisz mi tylko prawdę. I mówisz ją wprost, bez kluczenia. Mów: chcę tego czy tamtego. Jeśli cię zezłoszczę albo zranię, to mówisz mi, co zrobiłam źle. Możesz mnie pytać o wszystko, o co tylko zechcesz, zawsze. Jesteśmy ze sobą całkowicie otwarci i szczerzy. Do bólu. Wszystko albo nic, Wiktorze”.

Jej prostolinijność, obnażanie sedna sprawy w jednej sekundzie znów mną wstrząsnęło. Na pierwszym spotkaniu też z mety zbiła mnie z pantałyku i pokazała kierunek – żadnego tam „panie profesorze” i „lubisz swoją szkołę, Alicjo?”.

Patrzyłem teraz na nią i czułem się, jakbym stał nad urwiskiem i właśnie miał skoczyć na bungee. Adrenalina i ekscytacja. I coś jeszcze: niejasne przeczucie, instynkt – coś, czego nie rozumiałem i nie potrafiłem nazwać, ale nieodparcie mnie pociągało.

„Wchodzę w to” – skwitowałem krótko, czułem swój przyśpieszony puls. Uśmiechnęła się triumfalnie.

„Zobaczysz, będzie bosko” – powiedziała cicho.

*

On pierwszy wiedział, rozumiał mnie – to, co wcześniej było ciężarem, co uważałam za wadę, zmienił w zaletę.

– Odmienność – mówił – czyni człowieka wyjątkowym, doceń to, nie każdy ma tyle szczęścia.

Był jedynym człowiekiem, któremu pozwoliłam wejść do mojego zamkniętego świata. Jedynym, którego tam chciałam, przed którym otwarłam się całkowicie i bez zastrzeżeń. Dawał mi wszystko, czego potrzebowałam, a czego dotąd nie znalazłam w innych: więź prawdziwą i szczerą, najgłębszą z możliwych, wielogodzinne dyskusje o świecie, życiu, człowieku, książkach. Miał ogromną wiedzę, nie tylko ścisłą, o matematyce, fizyce czy astronomii, ale też o psychologii, muzyce, literaturze, kulturach Wschodu i malarstwie. Przebywanie z nim było jak odkrywanie dalekich egzotycznych krajów.

Zachwycony moją odmiennością, zachęcał, bym rozwijała się, będąc już tylko taką, jaką naprawdę byłam.

Rozmawialiśmy o wszystkim: o pisarzach, szkole, seksie, samobójstwach, jedzeniu, religiach, marzeniach i życiu pozagrobowym.

Zapytał mnie kiedyś:

– Myślisz, że istnieje życie po śmierci czy jednak umieramy wraz z ciałem?

– Oczywiście, że istnieje. Umiera tylko ciało. W kwestii życia po śmierci zdecydowanie przychylam się do teorii reinkarnacji. Po każdej śmierci wracamy na ziemię w nowych ciałach, ale z tą samą duszą. Żyjemy bardzo wiele razy, by dusza zmierzająca do doskonałości wciąż mogła się uczyć i ćwiczyć. A to oznacza oczywiście, że istnieje miejsce, gdzie ta dusza, po śmierci kolejnego ciała, przez chwilę przebywa, szykując się do kolejnego życia.

– Dlaczego tak uważasz?

– To najtrudniej wytłumaczyć. Może po prostu podoba mi się ten pomysł. Albo dlatego, że często mam sny o nieznanych, dalekich miejscach, i są to sny zadziwiająco szczegółowe. Może dlatego, że mam nieuzasadniony lęk przed wodą, choć nigdy w obecnym życiu się nie topiłam, ale jednocześnie setki razy śniłam, jak topię się w głębokiej, czarnej fosie koło jakiegoś zamku, unosząc wzrok w górę widziałam, jak gęsta, mroczna woda zamyka się nade mną. Mam jeszcze kilka innych snów w swojej kolekcji, w tym jeden na pustyni… Jednak gdybyś mnie zapytał, na ile procent się do tej teorii przychylam, to odpowiedziałabym, że na sto. Moja niepewność dotyczy jedynie pytania, dlaczego jestem pewna. Ale teoria sama w sobie bardzo mi odpowiada. Poza tym świetnie by tłumaczyła, z jakiego powodu od dziecka czuję się staro.

– To chyba dosyć trudne, być dziwnym dzieckiem.

– Nie masz porównania, jak byś się czuł, będąc zwykłym. Jesteś ekscentryczny od urodzenia i nie potrafiąc bronić się przed światem w inny sposób, instynktownie zamykasz się w sobie. Zauważasz jedynie, że twoje poczucie izolacji zwiększa się z upływem czasu i ilością poznawanych ludzi. Bo nawet własna rodzina popadnie w lekką histerię, gdy w wieku dwóch lat całymi dniami gadasz i bawisz się z wielkim czarnym psem, którego oprócz ciebie nikt nie widzi, i gdy do dziewiątego roku życia wciąż opowiadasz historie o własnym Aniele Stróżu i jego pięknych pierzastych skrzydłach.

– Żartujesz?!

– Nie, mówię serio – odparłam i Wiktor zaczął się śmiać, a po chwili powiedział:

– Prawdę mówiąc, sam chciałbym zobaczyć oryginalne anielskie skrzydła.

Czytał absolutnie wszystkie teksty, które napisałam, jemu wolno było je czytać.

Spotykaliśmy się sześć, siedem razy w miesiącu, zawsze po lekcjach, czasami w niedzielę – dwoje ludzi wyzwolonych spod ciężaru czasu i ról.

Wszyscy, których poznawałam, niemal natychmiast mnie rozczarowywali. Nie znajdowałam w nich niczego oryginalnego, ciekawego, świeżego. On miał w sobie coś, dzięki czemu czułam się, jakbym znała go od zawsze, od początku świata. Twierdził, że on też mnie odbiera w taki sam sposób. Wiedziałam, że mogę opowiedzieć o sobie wszystko i jego zapytać, o co tylko zechcę, a on powie mi prawdę.

Nie było tematów, które uznalibyśmy za tabu, zadawaliśmy masę bardzo osobistych pytań. Chcieliśmy wiedzieć o sobie wszystko.

– Zdarza ci się przespać z kimś tylko dlatego, że pociąga cię fizycznie? – zapytałam kiedyś.

– Zdarzało się, gdy byłem młody. Na studiach, a nawet jeszcze kilka lat później. Dziś już nie. To w pewnym sensie poniżające. Dla mnie. Proste, banalne i tanie. Zbyt mechaniczne. Na dodatek nie wiesz potem, co z tym faktem zrobić. Nie, „wstyd dnia następnego” to już odległa historia.

– Musisz być zakochany?

– Tak, muszę być zakochany, a przynajmniej zadurzony.

– A teraz jesteś?

– Nie, od kilku lat już nie jestem zakochany. Właściwie zaczynam dochodzić do wniosku, że chyba nigdy naprawdę nie byłem. Może po prostu pomyliłem miłość z pożądaniem i młodzieńczą fascynacją.

– Skąd taki wniosek?

– Stąd, że gdy pożądanie przygasło, okazało się, że nie pasujemy. Razem tylko się nudzimy. Brak wspólnych tematów, zainteresowań i celów. Nie potrafiła mnie niczym zaintrygować. Każde sobie coś tam dziergało.

– Poddałeś się?

– Problem z miłością polega na tym, że ona albo się wydarza, albo nie. I my żadnego wpływu na to nie mamy. Nam pozostaje tylko prawo przyjęcia lub odrzucenia. A ty?

– Pytasz o miłość czy seks?

– Niech będzie miłość.

– Jak na razie to zupełna abstrakcja. Nie mogę o tym nawet przeczytać. Bo jak opisać stan, który składa się z samych emocji? Nie da się. Żeby wiedzieć, trzeba przeżyć. Książki opisują jedynie objawy i skutki.

– A seks?

– Teoretycznie wiem o nim wszystko, „Sztukę kochania” przeczytałam, mając dwanaście lat. I jeszcze kilka innych książek na ten temat. Zajęcia praktyczne, jak pewnie się spodziewasz, mam niezaliczone.

W szkole był nauczycielem, a ja uczennicą, ale gdy dwoje ludzi łączy taka więź, fascynacja i tak bezgraniczna szczerość, gdy wiedzą, co ich cieszy, co wzrusza, nad czym płaczą – wtedy nic nie jest proste, każdy gest ma znaczenie, każde spojrzenie, każdy uśmiech jest wyjątkowy, ton głosu… I trzeba okropnie się starać, wciąż pilnować, mieć na baczności, by inni…

Milczeliśmy więc przed wszystkimi – rodzinami, przyjaciółmi, znajomymi, przed obcymi. Był moją największą tajemnicą. I najcenniejszą.

*

Odprężyłem się. Wszystko funkcjonuje idealnie, jak dobrze skonstruowany i naoliwiony mechanizm. Do popołudnia pracuję sobie w miłej małej szkole, w weekendy daję lekcje tenisa, w tygodniu przychodzą studenci z Ekonomicznej na korepetycje. W soboty wieczorem zahaczam się w Zielonym Kogucie. I oczywiście, co najważniejsze, spotykam się z Alicją.

Miała rację, to była kwestia przyzwyczajenia. Przestałem zauważać jej wygląd. Bardzo szybko został zepchnięty na daleki plan.

Przebywanie z nią jest jak jazda zawrotnie szybką kolejką w wesołym miasteczku. Wiem, o czym mówię, jechałem taką kiedyś w Niemczech. Emocjonalnie przeżywam to samo. A wysiadając, mam miękkie kolana.

Popychane kurtuazyjnie pierdolety przy kawce jej nie interesują. I całe szczęście. Uwielbiam to, co się dzieje między nami.

Spotykamy się i niby zwyczajnie zaczynamy rozmawiać, a po chwili mam wrażenie, że przenosimy się w jakiś inny, nieznany mi dotychczas wymiar. Ona otwiera mi kolejne zapadki w głowie.

Ostatnio rozmawialiśmy na przykład o filozofii i psychologii buddyjskiej. Między innymi o konstrukcji i naturze umysłu. W uproszczeniu przedstawia się to tak, że umysł jest jak wysoki, duży dom. Są poziomy, korytarze i schody. I bardzo dużo pokoi, a każdy kryje co innego. Sztuka polega na tym, by nauczyć się po tym domu poruszać swobodnie. I samemu. Bo wtedy idziemy tam, dokąd chcemy, a nie tam, gdzie prowadzi nas przewodnik. Przewodnik pokazuje zawsze tylko jedną, zawszę tę samą, wyznaczoną trasę zwiedzania. Taka jego rola. Pan Umysł przecież nie chce, by mu myszkowano w każdym kącie i robiono bałagan. Aż tak bardzo nie musi się martwić. Większość ludzi nigdy z wyznaczonej trasy nie zbacza, nawet o centymetr. Ale nie Alicja. Ona burzy ustalony porządek, idzie na przełaj i pokazuje mi pokoje, w których nigdy nie byłem. I tak zyskuję nowe perspektywy, spojrzenie na rzeczy, których istnienia nawet nie podejrzewałem. Gdybym powiedział o tym kumplom, pewnie zadzwoniliby po gości z białym kaftanem o długich rękawach.

Po spotkaniach z nią wracam do domu odprężony i zrelaksowany, emocjonalnie zaspokojony, jakbym przeżył kilka orgazmów w ciągu jednej godziny. I jest mi tak samo dobrze. W końcu człowiekiem rządzi umysł.

Kupiłem jej prezent na urodziny. Wieczne pióro. Mont Blanc. Mateusz mi przysłał. Okazało się strzałem w dziesiątkę. Była zachwycona. Właśnie skończyła piętnaście lat. Zaledwie. Z jednej strony wiem, że to niezbita prawda, z drugiej wciąż w jej wiek nie mogę uwierzyć. Kwiatów jej nie kupiłem. Pomyślałem, że w tym wypadku to głupie.

Wracając wczoraj ze spotkania z Alicją radosny jak skowronek, w delikatesach na Konopnickiej wpadłem na Piotra. Sąsiada geja. Humor miałem naprawdę świetny, więc zaciągnąłem go do Zielonego Koguta. Przecież to o rzut beretem. Co ma siedzieć sam w domu w piątkowy wieczór. Postawiłem mu drinka. Kilka osób zerkało na nas ciekawie. Marka akurat nie było.

Sąsiad wydawał się trochę spłoszony. Nie chodzi tu, wyjaśnił. Bo podobno zdzierstwo i towarzystwo krzywe. Wytłumaczyłem mu, że towarzystwo jest raczej proste niż krzywe, ale wyluzowane. A ceny po to, by towarzystwo nie musiało przebywać w towarzystwie byle kogo, bo takiego towarzystwa, ze względów zawodowych, towarzystwo sobie nie życzy.

Przy drugiej whisky Piotr wreszcie się rozluźnił. Nie ma chłop głowy do picia. Wyznał, że równy ze mnie facet i że on nawet nie przypuszczał. I jeśli tak, to wprost cudownie się składa, bo on in brevi postanowił zmienić swój wizerunek. A mnie podziwia. I błaga o pomoc. To sprawa życia i śmierci. I jego odmieni. I wcale nie będzie mnie podrywał, bo ja jestem z innej bajki i on to doskonale wie, nawet nie będzie próbował, ale się wcale nie gniewa, bo ja jestem jego najlepszym kolegą. I jeszcze jestem jego guru od mody. Zgodziłem się na wszystko. I tak niczego nie będzie pamiętał. Jeszcze jedną whisky zapłaciłem i zamówiłem taksówkę. Po krótkiej szamotaninie wepchnąłem sąsiada na tylne siedzenie. I pojechaliśmy do domu. Pod kamienicą zapłaciłem za kurs i dałem dziesięć dolców wkurwionemu kierowcy za sprzątanie podłogi. A potem musiałem jeszcze holować nowego kumpla na piąte piętro.

Wnioski z tej lekcji: lepiej się facetowi nie zwierzać. Ma słabą głowę i długi język.

*

Kilka miesięcy po naszym październikowym spotkaniu po raz pierwszy uświadomiłam sobie któregoś dnia, że za nim tęsknię. Było to dla mnie uczucie absolutnie zaskakujące, dotychczas zupełnie nieznane. Można tęsknić za wakacjami, słońcem w zimie, ulubioną książką czy chwilą spokoju, ale za człowiekiem? Nie, jeszcze nigdy za nikim, do nikogo nie tęskniłam.

Wkrótce zaczynały się zimowe ferie – dwa tygodnie wolne od szkoły. Spotkaliśmy się ostatniego dnia zajęć, po lekcjach.

– Kiedy wyjeżdżasz do Mateusza? – zapytałam znad herbaty.

– Jutro rano. Najpierw pociągiem do Warszawy. Wieczorem mam samolot – powiedział; widziałam, że się cieszy. – Wyślę ci pocztówkę z lodowca.

– Tylko uważaj na siebie, dobrze? Masz do mnie wrócić w jednym kawałku – poprosiłam.

– Myślisz, że taki kiepski ze mnie narciarz?

– Nie, wręcz odwrotnie. I właśnie dlatego się martwię. Sądzę, że masz skłonność do brawury w tym, co potrafisz robić dobrze.

– O tak… Ale wrócę cały, obiecuję – przyrzekł. I dodał po chwili: – Wciąż jeszcze zadziwia mnie to, jak dobrze mnie znasz.

– Czas nie ma z tym wiele wspólnego. To raczej ta intensywność, otwartość, którą sobie dajemy. Pewnie znam cię lepiej niż ktokolwiek inny w tym mieście, ale przecież ty też wiesz o mnie wszystko.

– Powiedziałbym raczej, że wiem dużo. Ale wszystko? Nie… Jeśli chodzi o ciebie, to nie takie proste. Jestem pewien, że jeszcze nieraz mnie zaskoczysz – odparł, uśmiechając się zaczepnie.

– Mam taką nadzieję. Nie chciałabym, żebyś zaczął się nudzić.

Zadzwonił rano, niespodziewanie. Moja rodzina gdzieś się rozpierzchła, w domu trwała cisza, którą niezmiennie przyjmowałam z ulgą. Siedziałam nad jakimś tekstem, usłyszałam dzwonek telefonu, pobiegłam do kuchni i odebrałam.

– Witaj, Mała – usłyszałam zdumiona jego głos.

– Wiktor? Stało się coś? – Miał wrócić dopiero za dwa dni.

– Nie, jestem w Warszawie, właśnie przyleciałem. Pomyślałem, że dam znać, że już zjechałem z lodowca. – Czułam, że się uśmiecha.

– Dzięki, kamień z serca. Wracasz jutro?

– Wracam dziś. Przed północą będę w domu. Mała zmiana planów… – Na krótki moment zawiesił głos. – Alicja… Jutro mamy ostatni wolny dzień przed szkołą i pomyślałem, że moglibyśmy się spotkać i spędzić go razem – zaproponował.

– Miewasz naprawdę świetne pomysły – ucieszyłam się. – Dobrze się składa, bo muszę ci opowiedzieć coś ważnego.

– Ja tobie też. A teraz posłuchaj, bo jutro spotkamy się w nowym miejscu. Na Pocztowej jest taka mała knajpa, Zielony Kogut. To dość specyficzne miejsce, zresztą zobaczysz. Z ulicy musisz wejść w długą bramę i na końcu skręcić w prawo. Trafisz, nie ma tam nic innego.

– Dobrze, czekaj na mnie o wpół do dwunastej.

Tak, Zielony Kogut był zdecydowanie inny niż wszystkie kawiarnie czy knajpy w mieście.

Przeszłam przez mały hol, szatnia była nieczynna, otworzyłam drzwi z napisem WEJŚCIE i stanęłam w niewielkiej sali wypełnionej mrokiem i muzyką. Zdążyłam zauważyć, że jest sporo ludzi, stołki przy barze są zajęte, mężczyźni dobrze ubrani, kobiety szczupłe i młode, a ich drinki bajecznie kolorowe, gdy zza kontuaru usłyszałam głos barmanki, wysokiej blondynki o wydatnym biuście:

– Przykro mi, ale to lokal wyłącznie dla dorosłych, a ty na pewno nie masz osiemnastu lat.

Kilka osób siedzących przy wysokim barze odwróciło twarze w moją stronę; zanim zdążyłam odpowiedzieć, stanął koło mnie Wiktor.

– Spokojnie, Sandro, ona jest ze mną – powiedział, a barmanka skinęła głową.

Pomógł mi zdjąć płaszcz i poprowadził do ostatniego boksu przy ścianie; posadził mnie, zapalił małą lampkę na stoliku z tabliczką Rezerwacja, i poszedł zamówić napoje.

– I jak? – zapytał po chwili, siadając naprzeciwko i wskazując spojrzeniem salę.

– Powiew egzotyki – podsumowałam krótko, a on się roześmiał.

– To wyjście awaryjne. Na szczególne okoliczności – wytłumaczył.

Barmanka przyniosła nasze zamówienie, po czym oddaliła się z nieodgadnioną miną.

– Skąd ty w takim miejscu? – spytałam, bo to nie było w jego stylu.

– Interesy. I przychodzę tu na drinka. Atmosfera jest luźna, towarzystwo stałe. Nikt się nikogo nie czepia, każdy pilnuje własnego nosa.

Zauważyłam, że opalił się na nartach, jego oczy wydawały się jeszcze jaśniejsze. Dłuższą chwilę spoglądał tylko, uśmiechając się.

– Nie masz pojęcia, jak dobrze znów cię widzieć – powiedział ciepłym głosem.

– Jeśli tak samo, jak ciebie, to mam – odparłam.

Popatrzył badawczo. Upił niewielki łyk kawy, nie spuszczając ze mnie wzroku.

– Wydarzyło się coś szczególnego? – zapytał cicho.

– Tak, szczególnego i zupełnie nowego. Przez to, że wyjechałeś, że nie mogliśmy się spotykać, poznałam następną emocję. Tęskniłam za tobą. Już wiem, co znaczy tęsknić. Dotąd kojarzyłam to z czekaniem. I częściowo słusznie. Ale to o wiele więcej. Tęsknota jest dezorientująca. Emocja bardzo złożona, na dodatek z całkowicie przeciwstawnych uczuć.

– To znaczy? Opowiedz mi – poprosił niecierpliwie.

– Próbowałam ją rozbroić, rozłożyć, by lepiej zrozumieć. To dla mnie nowe doznanie, jeszcze obce. Doszłam do wniosku, że tęsknota jest przewrotna. Z jednej strony ma w sobie smak zupełnie irracjonalnej radości, z drugiej powoduje bolesny ucisk, który uwiera jak drzazga w tyłku – tłumaczyłam, a on się roześmiał.

– Obie te rzeczy odczuwasz naraz, nie mogąc ich od siebie oddzielić, co powoduje, że również na żadnej z nich nie możesz się dłużej skupić. Ani na tej dziwacznej, kompletnie perwersyjnej radości, ani na bólu – kontynuowałam, a on słuchał, uważny jak zawsze.

– Jaki to smak? – zapytał, nie spuszczając ze mnie oczu; łokcie oparł na stole, twarz podparł dłońmi.

– Słodko-gorzki.

– Proporcje?

– W tym wypadku pół na pół.

– W tym wypadku? – Uniósł lekko brwi. – Mówiłaś, że to nowe doznanie.

– Tak, ale emocje podlegają intensywności, są zbyt wrażliwe, by utrzymać stały poziom. Wnioskuję, że tęsknota nie różni się od pozostałych.

– Jaki to obraz? – zapytał, uśmiechając się lekko.

– Bardzo drobny, ciasno spleciony warkocz z delikatnej jedwabnej wstążki i ostrego surowego sznurka. Uprzedzając twoje kolejne pytanie, powiem, że wstążka jest soczyście zielona, a sznurek ma kolor mocno nasyconego grafitu – odpowiedziałam.

Przez chwilę się zastanawiał.

– Skąd się tam wzięła radość? – spytał, mrużąc jasnoszare oczy.