Ja, Jadwiga K. - Jolanta Szymska-Wiercioch - ebook

Ja, Jadwiga K. ebook

Jolanta Szymska-Wiercioch

0,0

Opis

Monodram „Ja, Jadwiga K.” powstał pod wpływem inspiracji osobą Jadwigi Kępińskiej (1923—1983), żony krakowskiego psychiatry i filozofa, profesora Antoniego Kępińskiego (1918—1972). Po raz pierwszy ukazał się w antologii cyfrowej „Nasz głos” (red. Daria Będkowska, Agata Dąbek) wydanej w 2019 roku przez Narodowy Stary Teatr w Krakowie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 58

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jolanta Szymska-Wiercioch

Ja, Jadwiga K.

Monodram

Projektant okładkiJolanta Szymska-Wiercioch

Wydanie pierwsze (cyfrowe)Stary Teatr, Kraków 2019

Wydanie drugieRidero 2023

Ilustracje w książceFreepik.com; sztuczna inteligencja (Canva.com)

Ilustracja na okładcesztuczna inteligencja (Canva.com)

© Jolanta Szymska-Wiercioch, 2023

© Jolanta Szymska-Wiercioch, projekt okładki, 2023

Monodram „Ja, Jadwiga K.” powstał pod wpływem inspiracji osobą Jadwigi Kępińskiej (1923—1983), żony krakowskiego psychiatry

i filozofa, profesora Antoniego Kępińskiego (1918—1972). Po raz

pierwszy ukazał się w antologii cyfrowej „Nasz głos” (red. Daria Będkowska, Agata Dąbek) wydanej w 2019 roku przez Narodowy

Stary Teatr w Krakowie.

ISBN 978-83-8351-143-6

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Wystarczy jeden aktor i jeden widz, żeby stał się Teatr.

(Daniel Salman)

Monodram inspirowany osobą

Jadwigi Kępińskiej (1923—1983),

żony krakowskiego psychiatry, profesora

Antoniego Kępińskiego (1918—1972)

Bolesna dojrzałość

Monodram, produkt osobisty brutto, jest efektem mojego uczestnictwa w warsztatach dramatopisarskich zorganizowanych na przełomie 2018 i 2019 roku przez Narodowy Stary Teatr w Krakowie, prowadzonych przez dramatolożkę Agatę Dąbek, specjalistkę w dziedzinie znajomości form pisania dla sceny, zwłaszcza sceny XX i XXI wieku.

Był to czas, kiedy potrzebowałam w swoim życiu jakiejś zmiany, nowego rodzaju wyzwania — i takim stało się rzeczywiście napisanie czegoś dla potencjalnego widza, dla teatru (wystawienie własnej pracy na jego deskach to obecnie rzecz dla mnie nieosiągalna, ale pomarzyć sobie można). To pierwsza moja sztuka teatralna i jak na razie jedyna. Chciałam się sprawdzić w obcym dla mnie dotąd rodzaju literackim i to zrobiłam. Mój utwór dramatyczny — wraz ze sztukami moich wspaniałych koleżanek po piórze — opublikował Stary Teatr w antologii cyfrowej Nasz głos.

Pod względem literackim pracowałam w owym czasie dwutorowo, gdyż wraz z mężem tworzyliśmy książkę Psychiatra i demony. Powieść biograficzna o profesorze Antonim Kępińskim. Z wiadomych powodów rozmyślałam wówczas sporo nad życiem żony profesora. Podobnie jak ona jestem żoną lekarza-pisarza, wczuwając się więc w postać Jadwigi, poczułam jakieś powinowactwo dusz. Ale nie było to zupełne utożsamienie się z nią. Z pewnością mogłam ją zrozumieć, ale nie zdołałam w pełni się z nią zidentyfikować.

Zastanawiałam się nad tym, na ile jesteśmy podobne, a na ile różne. Zwykle uśmiechnięta na fotografiach… jaka była naprawdę? Czy wiodła szczęśliwe życie u boku Antoniego? Czy czuła, że żyje w cieniu męża? Czy chciała robić coś ponad to, co robiła, ale mały chłopiec w Kępińskim wymagał od niej ofiary, ponadnormatywnego poświęcenia? Co ją bolało, a co cieszyło? Czym tak naprawdę się interesowała? Pytania się mnożyły, a jednoznacznych odpowiedzi nigdy nie uzyskałam, gdyż Jadwiga Kępińska (z domu Kłodzińska) jest postacią, o której historia wie niewiele.

Piękna, towarzyska, bezpośrednia, dowcipna, wysportowana dziewczyna przerwała studia (historia sztuki), by oddać się całkowicie roli żony i matki (w tej drugiej nie dane jej się było spełnić). Zajmowała się mieszkaniem, posiłkami, garderobą, kotami, no i mężem, który sukcesywnie zdobywał kolejne stopnie naukowe; czasem ugościła jakiegoś pacjenta obiadem, czasem któregoś wspomogła finansowo; szyła majtki dla dzieci umieszczonych na oddziale psychiatrycznym, kupowała im drobne upominki; grywała w brydża; trochę czytała; dbała o bratanicę; podróżowała z mężem. To chyba tyle.

Ocieniona charyzmą genialnego lekarza-pisarza, Jadwiga Kępińska zdawała się niemal niewidoczna. Można by rzec, że stanowiła uroczy dodatek, niczym piórko u kapelusza, na drodze życiowej profesora Antoniego. Zrezygnowała z własnych ambicji, by on mógł realizować swoje, co zrobił zresztą z ogromnym poświęceniem i wiarą w to, że przyszłe pokolenia docenią jego medyczno-literacki kunszt. Wierzę jednak, że zdarzały się w jej życiu dni, kiedy tego żałowała.

Gdy wynosi się pod niebiosa zasługi wielkich mężów, zwykle zapomina się o tym, jak wiele zawdzięczają oni skromnej zapobiegliwości swoich partnerek. Bo przecież, żeby stwarzać nowe światy uczuć i myśli, potrzebny jest pewien poziom stabilizacji, spokojne ognisko domowe, którego opiekunkami są właśnie kobiety. Ale czy ta rola nie mści się potem na nich?

Szczerze wyznaję, że wykorzystałam postać żony krakowskiego psychiatry i eseisty, ale stworzyłam bohaterkę wedle praw własnej wyobraźni. Zaznaczam więc, że tak przedstawiona Jadwiga to w połowie żona legendarnego lekarza, a w połowie jakieś moje alter ego. Na początku to kobieta zupełnie nieświadoma własnego poddaństwa w patriarchalnym świecie, kobieta, która dopiero jako wdowa dostrzega, że gdzieś po drodze, w trakcie tego małżeństwa, zatraciła samą siebie i już sama nie wie, kim jest. Czas ten jest dla niej wyjątkowo trudny, zwłaszcza gdy mierzy się ona jeszcze z pustką po stracie ukochanej osoby. To kobieta dojrzała, wciąż dojrzewająca w swoim wyższym egzystencjalnym wymiarze. By żyć dalej, musi znaleźć samą siebie, ale odkrycie prawdziwego „ja” to niełatwe zadanie dla każdego i w każdym wieku. Niełatwe, bo trzeba zajrzeć w przeszłość, której nie sposób już zmienić, i w przyszłość, której drogi trudno wybadać.

„Może dojrzałość polega na tym, że chce się tego, czego się samemu chce, a nie tego, co inni ci każą chcieć” (F. Pohl). Dojrzałość boli, ale na szczęście niesie też błogosławieństwo nadziei oraz garść możliwości.

Jolanta Szymska-Wiercioch

Kraków, 28.04.2023

Ja, Jadwiga K.

OSOBY:

Jadwiga K. — lat 49, na początku ubrana w prostą, lekką, ciemną spódnicę do kolan i jasną bluzkę.

MIEJSCE:

Kraków — kamienica, niewielkie mieszkanie na I piętrze, w pokoju wystrój z dwudziestolecia międzywojennego, kilka mebli — stół, krzesła, komoda, tapczan, regał z książkami, biurko. Z boku sceny — szafki kuchenne. Drobne sprzęty, pamiątki peerelowskie. Okno, duży zegar (wiszący bądź stojący), maszyna do pisania, fotografia w ramce z podpórką, sznur na pranie, spinacze do bielizny, metalowa miednica, telefon, lusterko, duże lustro, magnetofon szpulowy. Kufer z kolorowymi tkaninami, frak, cylinder, halka. Może być parawan, ale nie musi. Akcesoria malarskie — na początku gdzieś w kącie, zakryte jakimś płótnem. Prostokątna szyba. Skrzydła anielskie z szelkami. Dwie kocie miski. Dzbanek z wodą.

CZAS:

Lato 1972 roku.

***

Późny wieczór. Zaczyna się ściemniać.

Nastrojowa sinusoida: spokój przechodzący we wciąż powracające ożywienie i sporadyczne niezrównoważenie. Trochę goryczy. Kilka iskierek ironii. Rozkwitająca energia.

JADWIGA K.

Siedzi przy stole, rozgląda się po pokoju i nuci.

Tu jest mój dom

Z moim życiem w tle

Tutaj mogą mnie lubić

Ale mogą też nie

Tu jest mój język

Tutaj jest mój świat

Mogę żyć bez miłości

Jeśli tylko się da

Tu jest mój dom

Tutaj jest mój świat

Tutaj jest moje życie

To wszystko, co mam

Mogę rwać włosy z głowy

Krzyczeć na ulicy

Ale mogę też milczeć

Milczenie też krzyczy

Tu jest mój dom

Tutaj moja ziemia

Tutaj moje życie

I nic więcej nie mam

Tu jest mój dom

Tutaj jest mój świat

Tutaj jest moje życie

To wszystko, co mam…

Patrzy w postawione na stole lusterko. Trochę dalej leży zdjęcie jej męża, w ramce.

Mam czterdzieści dziewięć lat i kota. Tylko to. Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Moja pokuta. Już patrzeć na siebie w lustrze nie mogę. Trzeba się było kiedyś czymś sensownym zająć. Tak zupełnie egoistycznie. Altruistyczne brednie zapisać na marginesie życia. Ale nikt mnie nie uczył o odwadze cywilnej, o asertywności, ba, nikt mi nawet drogi nie wskazał. Dość tego. (Chwilę milczy, po czym zmienia głos.) Lustereczko, powiedz, przecie, co mam robić na tym świecie? Co czynić ma doktorowa i jej biedna chora głowa? (Śmieje się autoironicznie. Odkłada lusterko i bierze do ręki zdjęcie w ramce, mówi zwykłym głosem do zmarłego męża.) Ty, Antoni, wiedziałeś, o co w życiu chodzi. Ty miałeś odwagę, której ja nie mam. Towarzyszyła ci potężna moc. Rycerska. Żadna tam agresywna siła. Niezmącona pewność siebie. Przystojny byłeś, przez te twoje iskierki w oczach miękły mi kolana. Szlachetna głowa. Wysokie, myślące czoło. Kiedyś miałeś wspaniałe gęste włosy. Taki był z ciebie piękny ryczący lew. Żylasta szyja, kudłata pierś, włochate nogi. Wiesz, boli mnie myśl, że zakochałam się w twoim mózgu, a swój na półkę odstawiłam…

Wstaje, podchodzi do komody, stawia tam fotografię, po czym siada na tapczanie. Wpatruje się w zegar.

Tyk-tak. Tyk-tak. Tykot zamyka powieki. Ja zasypiam, ty zasypiasz, on zasypia, my zasypiamy, wy zasypiacie, oni zasypiają… Liczba mnoga najwyższej próby. Niedościgła. A rozkrzewia ją cisza. Jeśli w ogóle jest w stanie! A potem bęc, i każdy śpi sam. (Rozgląda się, mówi do kota.) Dializku! Kici-kici. Kici-kici… (Znowu do siebie). Gdzież on się podział? Noc czarna go wessała, do jasnej doliny! Pokolebałabym się z kotem. Mruczenie uspokaja… A tu, masz ci los, człowiek mu się znudził! W porządku, z braku laku to i kit dobry. Poduszka! Poduszki mi brak! O, jest! (Głaszcze i tuli wełnianą poduszkę.) Zeskrobali gotlandzkie owce… Co za ludzie! Kiedyś napiszą: ponadczasowy dizajn. Ale skutek przyjemny, nie powiem. Nie liczy się rozmiar, lecz puchatość. Skompresowana. Antydepresyjna. Tak… już czuję się lepiej. Na tyle, na ile umiem być lepiej. Na tyle, na ile rozumiem bycie lepiej. Na tyle, na ile… Nie będę kończyć. No bo niby po co?! To Antek lubił historie z początkiem i końcem, a mnie się takie urwane bardziej podobały. Moja historia dziś się zaczyna, a skończy… kiedyś w przyszłości. Powinnam zostawić coś po sobie, Antek zostawił, wielkie rzeczy napisał, no, przynajmniej tyle, ile zdołał, no i sporo miejsca na papierze zaklepał. Jakie będzie tego pokłosie? Sąd wydadzą kolejne pokolenia. A co ze mną? Może zostawię swój głos na taśmie?

Grzebie po szafkach, wyciąga z szafki magnetofon szpulowy i podłącza go. Podpina mikrofon i stawia go na stojaku — lub mówi, trzymając go w ręce.

Lipiec 1972 roku. Mówi Jadwiga. Wszystkim, którzy zechcą tego słuchać, powiem rzecz najpilniejszą. Uważajcie! Miłość to rzecz niesłychana, bo albo człowieka stworzy, albo zadepcze. Mnie akurat zadeptała. I nie będę kłamać: wcale się przed tym nie broniłam, choć powinnam, powinnam. Opowiem wam więc, jak dziś sobie z tym radzę. Zacznę od prostych pytań. Kim jestem? Wdową po psychiatrze, doktorową. A kim chcę być? Nie wiem. A kim nie chcę? Przez wiele dni tonęłam w rozważaniach, aż mnie od tego myślenia głowa bolała, w końcu doszłam do wniosku, że nie chcę już być doktorową. Ale wróćmy na chwilę do tego, co było. A był dyskomfort, była pozorna harmonia, dezintegracja. Totalny dysonans. Czasem myślę, że może powinnam inaczej spojrzeć na swoją przeszłość. Może byłam kimś w rodzaju westalki? Może jako żona, partnerka, pomocnica, duch opiekuńczy wielkiego człowieka spełniałam się najlepiej? Sama nie wiem, co o tym myśleć. (Tkliwym głosem). Mój Antoni umierał tak, jak żył, zachłannie biorąc z życia, co tylko można. Ginął mi w oczach. Starałam się nie płakać, moje łzy tylko by mu przeszkadzały w pracy na szpitalnych łóżkach. A leżał niemal dwa lata. Pod koniec rzadko wstawał. Każdy ruch mógł spowodować złamanie patologiczne. Hmm, kiedyś nawet nie wiedziałam, co to takiego. Ale już wiem. Złamanie kości w sytuacji bezurazowej. Człowiek idzie, idzie po prostej, i nagle bach, leży jak długi ze złamaną nogą. Antka dorwał twór z tego świata, nowotwór układu krwiotwórczego. Szpiczak mnogi. Brrr, nazwa z piekła rodem.

Zza ściany dochodzi śpiew.

Jakiś strach mnie wnet zdejmuje,

płomieniste usta czuję.

Jakieś piekło mnie przytula…

Jadwiga K. nadal nagrywa.

Naprawdę strasznie to wyglądało na zdjęciach rentgenowskich. Kości mu ubywało. Chore komórki wypierały zdrowe, nerki sobie nie radziły, stąd te ciągnące się miesiącami dializy. Właśnie wtedy ktoś przyniósł mu kota (wszyscy wiedzieli, że mąż je kocha), oczywiście nie od razu kotek był Dializkiem, przez pierwsze dwa dni był po prostu Kiciem-kiciem. Po kolejnej dializie dostał w końcu od Antka bardzo konkretne imię. Rozkoszne zwierzę. No ale kot w szpitalu! Kto by pomyślał?! Bo przecież przepisy i takie tam. Najwidoczniej zrobili wyjątek dla mojego Antka. W końcu kot zniknął ze szpitala, charyzmatyczny psychiatra, jak to o nim mówili, umarł. Pamiętam, w sześćdziesiątym szóstym Halinka Poświatowska mówiła do Antosia: Ja minę, ty miniesz, on minie. Mijamy, mijajmy, minąłeś, minęłam. Wszyscy mijamy. I wszyscy się mijamy gdzieś po drodze. Kiedy Antoni żył, mijając go, ludzie go widzieli, mnie mało kto widział. Zawsze byłam tylko obok. Obok doktora. A to tak, jakby mnie wcale nie było. Miałam jedynie swój tytuł. Jak okładka książki. Przylgnął niczym przyklejona do krzesła guma do żucia. Muszę się go pozbyć, wysrać, spuścić wodę.

Wstaje. Robi kilka energicznych kroków. Mikrofon w ręce, przy biodrze.

Dziś musi