Infekcja: Genesis - Andrzej Wardziak - ebook + książka

Infekcja: Genesis ebook

Andrzej Wardziak

4,5

Opis

Zombie-apokalipsa zacznie się w Warszawie

Piękny, upalny dzień lipca. Pierwszy dzień końca świata, jaki znamy.

Warszawę opanowuje tajemniczy wirus. Mieszkańcy stolicy jeden po drugim zamieniają się w spragnionych ludzkiego mięsa zombie. I wyruszają na żer.

Komandos na urlopie, fan heavy metalu, pracownik korporacji na skraju załamania nerwowego, nastolatka z czarnym pasem w karate, młody policjant i jego atrakcyjna żona. Łączy ich jedno – chcą przetrwać.

Za wszelką cenę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 455

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (60 ocen)
37
19
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Ewa_Sudol40

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo lubię tą tematykę a ta książka doskonale buduje napięcie nie pozwalając się oderwać . i jeszcze miejsce akcji i bohaterowie stwarzają jeszcze większe poczucie realizmu ...... polecam te pozycję i zabieram się za kolejna część
00

Popularność




© Copyright by Andrzej Wardziak.

Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.

 

Tytuł: Infekcja - Genesis

Autor: Andrzej Wardziak

Redakcja: Bartosz Szpojda

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Ilustracja i projekt graficzny okładki: Rafał Kapica

 

Redaktor prowadząca: Agnieszka Pietrzak

Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał

 

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

www.pascal.pl

 

Bielsko-Biała 2016

ISBN 978-83-7642-858-1

 

eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux

Poniedziałek.

Przedmieścia Warszawy, godzina 20:27.

Tato, a… – za­czął nie­pew­nie chło­pak.

– Tak? – za­py­tał oj­ciec.

– Nie, nic… tyl­ko… wiesz… – dzie­ciak wy­raź­nie się zmie­szał. Męż­czy­zna zde­cy­do­wał się nie na­ci­skać i po­cze­kać, aż ten sam po­wie, co mu leży na ser­cu. „Niech się uczy, póź­niej mu się to przy­da” – po­my­ślał.

– Nic już – pię­cio­la­tek rów­nie szyb­ko za­koń­czył, co roz­po­czął dys­ku­sję. Uniósł gło­wę i uśmiech­nął się do ojca. Ten od­wza­jem­nił uśmiech, zmierz­wił mu wło­sy i spoj­rzał na sy­gna­li­za­cję dla pie­szych.

Był cie­pły, let­ni wie­czór. Obaj nie mie­li żad­nych pla­nów poza po­wrot­nym spa­ce­rem do domu, dla­te­go po pro­stu sta­li i cze­ka­li na zmia­nę świa­teł, roz­ko­szu­jąc się wspól­nie spę­dza­ną chwi­lą. Gdy za­świe­cił się zie­lo­ny lu­dzik, ru­szy­li. Na­raz ma­lec po­czuł, jak oj­ciec gwał­tow­nie go ła­pie i od­cią­ga na bez­piecz­ny chod­nik. Se­kun­dę póź­niej przez pasy pę­dem prze­je­cha­ła ka­ret­ka, za­wo­dząc ża­ło­śnie i bły­ska­jąc na wszyst­kie stro­ny dwu­ko­lo­ro­wy­mi świa­tła­mi.

– Kto tam po­je­chał? – za­py­tał zdez­o­rien­to­wa­ny i wy­stra­szo­ny ma­luch.

– Nie wiem – od­po­wie­dział zgod­nie z praw­dą oj­ciec.

– Aha – kiw­nął gło­wą chłop­czyk.

Męż­czy­zna ro­zej­rzał się kil­ka­krot­nie w obie stro­ny, za­nim po­now­nie zde­cy­do­wał się ru­szyć przez jezd­nię.

– Tęt­no? – za­py­tał me­dyk, de­zyn­fe­ku­jąc przed­ra­mię przed wbi­ciem igły.

– Sie­dem­dzie­siąt na czter­dzie­ści – od­po­wie­dzia­ła ko­le­żan­ka.

– Cho­le­ra. Sta­siu, bądź tak miły i nie za­bij nas po dro­dze. Ale nie zwal­niaj – zwró­cił się do kie­row­cy, wal­cząc o utrzy­ma­nie rów­no­wa­gi.

– Nie wi­dzia­łem ich, sta­li za słu­pem – od­po­wie­dział Sta­ni­sław prze­pra­sza­ją­cym to­nem, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od jezd­ni. Pra­co­wał w po­go­to­wiu naj­dłu­żej z ca­łej trój­ki, co po­zwa­la­ło mu w po­dob­nych sy­tu­acjach za­cho­wać zim­ną krew.

– Do­bra, nie tłu­macz się – rzu­cił le­karz nie­co żar­to­bli­wie. – Da­le­ko jesz­cze?

– Ja­kieś trzy mi­nu­ty. Chy­ba że przy­kor­ku­je­my się przy bu­do­wie.

– Le­piej nie, bo nasz pa­cjent ma nie­wie­le cza­su.

Ka­ret­ka pę­dzi­ła uli­cą Puł­ko­wą. Kie­row­ca za­mie­rzał zje­chać w Ma­ry­monc­ką i do­je­chać nią pro­sto do Szpi­ta­la Bie­lań­skie­go. Na­gle urzą­dze­nie mo­ni­to­ru­ją­ce funk­cje ży­cio­we pa­cjen­ta, trzy­dzie­sto­let­nie­go męż­czy­zny, któ­ry nie­spo­dzie­wa­nie ze­mdlał na środ­ku uli­cy, za­czę­ło wy­da­wać jed­no­staj­ny, cią­gły sy­gnał. Mło­dy ra­tow­nik spoj­rzał na ja­sno­zie­lo­ną li­nię, bie­gną­cą przez mo­ni­tor, i za­klął. Ko­le­żan­ka po­pa­trzy­ła mu z nie­po­ko­jem w oczy, jed­nak po se­kun­dzie prze­nio­sła wzrok, zer­ka­jąc nad jego ra­mie­niem. Chło­pak zdą­żył tyl­ko za­uwa­żyć, jak jej źre­ni­ce roz­sze­rza­ją się z prze­ra­że­nia.

I była to ostat­nia rzecz, jaką za­re­je­stro­wał w swo­im ży­ciu.

Ka­ret­ka wbi­ła się w cy­ster­nę, wy­jeż­dża­ją­cą z uli­cy He­rol­dów. Po­dusz­ka po­wietrz­na za­dzia­ła­ła, jed­nak w star­ciu z taką ilo­ścią me­ta­lu nie mia­ła naj­mniej­szych szans – mu­sia­ła ustą­pić kie­row­ni­cy oraz de­sce roz­dziel­czej, któ­re za­trzy­ma­ły się kil­ka cen­ty­me­trów od opar­cia fo­te­la, wię­żąc kie­row­cę w śmier­tel­nym uści­sku. Me­dy­cy ja­dą­cy obok nie­go, ni­czym szma­cia­ne ku­kły wrzu­co­ne do wi­ru­ją­cej pral­ki, wy­peł­nio­nej gwoźdź­mi i ży­let­ka­mi, zo­sta­li po­twor­nie po­ła­ma­ni i po­roz­ry­wa­ni przez wi­ru­ją­ce frag­men­ty am­bu­lan­su i sprzę­tu me­dycz­ne­go. Sa­mo­chód ude­rzył tak moc­no w kil­ku­dzie­się­cio­to­no­wą cię­ża­rów­kę, że ta prze­chy­li­ła się i prze­wró­ci­ła, co spo­wo­do­wa­ło uszko­dze­nie zbior­ni­ka i wy­ciek prze­wo­żo­nych tok­sycz­nych sub­stan­cji. Na sku­tek wy­pad­ku zwło­ki ca­łej czwór­ki wy­lą­do­wa­ły w roz­le­wa­ją­cej się bły­ska­wicz­nie po uli­cy, ra­dio­ak­tyw­nej ka­łu­ży.

Kil­ka osób sto­ją­cych w bez­piecz­nej od­le­gło­ści bało się wejść w kon­takt z nie­po­ko­ją­co fos­fo­ry­zu­ją­cym pły­nem. Wie­dzie­li, że i tak nie po­mo­gą tym, któ­rzy w nim leżą – nie trze­ba było fa­cho­wej wie­dzy me­dycz­nej, żeby stwier­dzić, iż wszy­scy nie żyją. Zgod­nie z pod­sta­wa­mi pierw­szej po­mo­cy, re­su­scy­ta­cji krą­że­nio­wo-od­de­cho­wej nie wy­ko­nu­je się, gdy klat­ka pier­sio­wa i gło­wa po­szko­do­wa­ne­go leżą od­dziel­nie. A to sku­tecz­nie dys­kwa­li­fi­ko­wa­ło zmal­tre­to­wa­ną ra­tow­nicz­kę przed wszel­ki­mi pró­ba­mi oca­le­nia jej ży­cia.

Mi­nę­ło kil­ka­na­ście mi­nut, za­nim nad­je­cha­ła ko­lej­na ka­ret­ka. Straż po­żar­na po­ja­wi­ła się chwi­lę po niej, mo­zol­nie prze­bi­ja­jąc się przez tłum ze­bra­nych ga­piów. Jej za­ło­ga na­tych­miast za­bra­ła się za za­bez­pie­cza­nie tok­sycz­nej sub­stan­cji. Gdy po­twier­dzo­no zgon za­ło­gi am­bu­lan­su oraz pa­cjen­ta, zwło­ki zo­sta­ły za­pa­ko­wa­ne w ele­ganc­kie czar­ne wor­ki i prze­wie­zio­ne do pier­wot­ne­go celu – Szpi­ta­la Bie­lań­skie­go.

Wtorek.

Żoliborz, godzina 03:15.

Tomek wy­chy­lił gło­wę zza rogu sta­re­go blo­ku. Przez kil­ka se­kund uważ­nie ob­ser­wo­wał oko­li­cę, po czym wy­szedł na chod­nik i żwa­wo ru­szył przed sie­bie. Mimo że to śro­dek lata, noc była chłod­na, więc scho­wał dło­nie w ob­szer­ną kie­szeń blu­zy.

Lu­bił noc­ne spa­ce­ry. Mia­sto było ci­che i spo­koj­ne, jak­by chcia­ło się od­prę­żyć po cięż­kim dniu. Cza­sa­mi nie­wzru­szo­ne wody śpią­cej me­tro­po­lii mą­ci­li inni spa­ce­ro­wi­cze, zwłasz­cza ci zbyt tro­skli­wi, py­ta­ją­cy się każ­de­go, czy może ma ja­kiś pro­blem i czy mo­gli­by słu­żyć po­mo­cą. Ostat­nim ra­zem tak się o nie­go za­trosz­czy­li, że ode­chcia­ło mu się spa­ce­ro­wa­nia na cały mie­siąc. Szko­da, bo po­go­da prze­mi­ja­ła i było cze­go ża­ło­wać. Z dru­giej stro­ny zima też mia­ła swo­je uro­ki – mniej się tego cie­pło­lub­ne­go, trzy­pa­sko­we­go hul­taj­stwa szwen­da­ło po uli­cach.

Chło­pak miał szcze­rą na­dzie­ję, że tym ra­zem nic złe­go się nie wy­da­rzy. Oczy­wi­ście mógł wra­cać do domu au­to­bu­sem. Ko­le­dzy po­wie­dzie­li, że go od­pro­wa­dzą, ale po­dzię­ko­wał – ro­bi­li to przez ostat­ni mie­siąc i ich cią­głe brzę­cze­nie nad gło­wą za­czy­na­ło go, de­li­kat­nie uj­mu­jąc, iry­to­wać. Poza tym czuł się przez to jak baba.

Szedł uli­cą Sło­wac­kie­go w kie­run­ku pla­cu Wil­so­na. Wi­dział, jak po przy­stan­kach błą­ka­ją się za­do­wo­le­ni z ży­cia lu­dzie, prze­waż­nie pod wpły­wem naj­roz­ma­it­szych sub­stan­cji roz­we­se­la­ją­cych lub po pro­stu ogar­nię­ci go­rącz­ką let­niej nocy. Uśmiech­nął się na ten wi­dok i skrę­cił w uli­cę Su­zi­na, chcąc omi­nąć we­so­łe grup­ki, a tym sa­mym do mi­ni­mum ogra­ni­czyć moż­li­wość po­ten­cjal­nej za­czep­ki. Po dro­dze za­mie­rzał przejść obok ko­ścio­ła Sta­ni­sła­wa Kost­ki, któ­re­go ma­je­stat za­wsze go fa­scy­no­wał. Zwłasz­cza nocą.

W pew­nym mo­men­cie zza rogu wy­szedł chło­pak ubra­ny na spor­to­wo, ale To­mek mógł­by się za­ło­żyć o dzie­wic­two swo­jej sio­stry, że nie wra­cał z si­łow­ni. Prze­łknął śli­nę i wsu­nął ręce głę­biej w kie­szeń, jed­nak zde­cy­do­wał, że nie może się te­raz wy­co­fać. Na to było już za póź­no. Nie może po­ka­zać stra­chu i po pro­stu uciec. Sta­rał się iść pew­nie, cho­ciaż miał wra­że­nie, że za­raz się po­tknie i wy­wró­ci. Wspo­mnie­nie ostat­niej kra­dzie­ży i po­bi­cia po­wró­ci­ło ze zdwo­jo­ną siłą, sku­tecz­nie od­bie­ra­jąc trzeź­wość my­śli. „Bądź twar­dy” – na­ka­zy­wał so­bie w du­chu. Szu­kał w pa­mię­ci fil­mo­wych he­ro­sów i za­sta­na­wiał się, jak ci za­cho­wa­li­by się na jego miej­scu. To jed­nak nie po­mo­gło. Po­czuł, jak w gar­dle ro­śnie mu wiel­ka, trud­na do prze­łknię­cia gula. Od chło­pa­ka dzie­li­ło go już mniej niż dwa­dzie­ścia me­trów; na­wią­za­li kon­takt wzro­ko­wy, ale po se­kun­dzie To­mek od­wró­cił wzrok. Mi­ja­jąc nie­zna­jo­me­go, na­piął mię­śnie, go­to­wy do uni­ku. Nic jed­nak się nie wy­da­rzy­ło – po pro­stu prze­szli obok sie­bie. Ka­mień z ser­ca. W tym sa­mym mo­men­cie usły­szał ryk sil­ni­ka, pod­niósł wzrok i zo­ba­czył pę­dzą­ce uli­cą bia­łe bmw. Sa­mo­chód prze­mknął obok nich przy akom­pa­nia­men­cie dud­nią­cych ba­sów ro­dem z ber­liń­skiej pa­ra­dy tech­no z tą tyl­ko róż­ni­cą, że na da­chu fury ra­czej nikt by się nie utrzy­mał. To­mek śle­dził tor jaz­dy sa­mo­cho­du i na­gle prze­ra­żo­ny stwier­dził, że na środ­ku jezd­ni, do­kład­nie na dro­dze pę­dzą­ce­go po­jaz­du, ktoś stoi. Męż­czy­zna był bosy i ubra­ny w szpi­tal­ne ubra­nie.

Bmw nie zdą­ży­ło go omi­nąć. Do ryku sil­ni­ka i od­gło­sów mu­zy­ki do­szedł pisk zdzie­ra­nych opon i dźwięk ża­ło­sne­go, jak na taki sa­mo­chód, klak­so­nu. Tom­ka zmro­ził fakt, że czło­wiek, sto­ją­cy na środ­ku uli­cy, przo­dem do nad­jeż­dża­ją­ce­go po­jaz­du, w ża­den spo­sób nie za­re­ago­wał na nie­bez­pie­czeń­stwo. Może był pi­ja­ny, może wszyst­ko dzia­ło się po pro­stu zbyt szyb­ko. Może jed­no i dru­gie. Auto zdą­ży­ło de­li­kat­nie, lecz nie­wy­star­cza­ją­co od­bić w pra­wo – siła ude­rze­nia była tak wiel­ka, że pie­szy zo­stał od­rzu­co­ny na kil­ka me­trów, ude­rzył ple­ca­mi w ścian­kę przy­stan­ku au­to­bu­so­we­go i bez­wład­nie opadł na zim­ny chod­nik. W tym sa­mym cza­sie sa­mo­chód ude­rzył w słup po dru­giej stro­nie uli­cy.

Na­sta­ła przej­mu­ją­ca ci­sza. To­mek miał wra­że­nie, że mimo to cały czas sły­szy pisk zdzie­ra­nych opon. Obej­rzał się za sie­bie i stwier­dził, że nie­zna­jo­my, któ­re­go do­pie­ro co mi­nął, rów­nież wszyst­ko wi­dział. Ich spoj­rze­nia po­now­nie się spo­tka­ły. Na­gle dre­siarz ru­szył bie­giem w kie­run­ku po­szko­do­wa­nych, klep­nął Tom­ka moc­no w ra­mię i wy­po­wie­dział tyl­ko jed­no sło­wo:

– Da­waj.

To­mek in­stynk­tow­nie po­biegł za chło­pa­kiem. Zo­ba­czył, jak ten pę­dzi w stro­nę prze­chod­nia le­żą­ce­go na chod­ni­ku, więc sam zde­cy­do­wał, że po­bie­gnie spraw­dzić, jak wy­glą­da sy­tu­acja pa­sa­że­rów sa­mo­cho­du. Nie miał cza­su na za­sta­na­wia­nie się nad tym, co robi – po pro­stu dzia­łał. Parę me­trów przed po­jaz­dem jego buty za­czę­ły roz­gnia­tać po­tłu­czo­ne szkło. Kie­row­ca sie­dział nie­przy­tom­ny, na jego ko­la­nach spo­czy­wa­ła za­krwa­wio­na po­dusz­ka po­wietrz­na. Z nosa i ucha męż­czy­zny le­cia­ła krew. Chło­pak zaj­rzał do środ­ka sa­mo­cho­du i z ulgą zo­rien­to­wał się, że męż­czy­zna je­chał sam. Po­ło­żył mu rękę na szyi, szu­ka­jąc pul­su. Czło­wiek żył, ale To­mek nie wie­dział, co ma ro­bić da­lej. Klep­nął kie­row­cę de­li­kat­nie parę razy w po­li­czek i za­py­tał:

– Sły­szy mnie pan?

Kie­row­ca nie ra­czył od­po­wie­dzieć. Co te­raz?

Ka­ret­ka.

Te­le­fon.

Szyb­ko.

Ni­czym au­to­mat się­gnął do kie­sze­ni spodni, ale nie zna­lazł w niej ko­mór­ki. Od ostat­niej kra­dzie­ży nie zdo­łał ku­pić so­bie no­we­go apa­ra­tu. Ma­jąc na­dzie­ję, że kie­row­ca bmw ma te­le­fon, To­mek za­czął prze­szu­ki­wać jego kie­sze­nie. Nic. Wy­co­fał się, od­wró­cił w stro­nę przy­stan­ku au­to­bu­so­we­go i ku wła­sne­mu za­sko­cze­niu zo­ba­czył, jak chło­pak po­ma­ga po­szko­do­wa­ne­mu prze­cho­dnio­wi wstać. Nie wy­obra­żał so­bie, ja­kim cu­dem kto­kol­wiek mógł­by prze­żyć tak sil­ne ude­rze­nie oraz grzmot­nię­cie ple­ca­mi w przy­sta­nek. „Jezu, prze­cież on po­fru­nął jak szma­cia­na lal­ka” – po­my­ślał. Zo­ba­czył, jak ofia­ra wy­pad­ku wy­cią­ga ręce w stro­nę dre­sia­rza, jak­by chcia­ła go ob­jąć. Przy­tu­li­li się. To­mek stwier­dził, że może to zna­jo­mi albo ro­dzi­na, lub po pro­stu czło­wiek w ten spo­sób dzię­ku­je za oca­le­nie ży­cia. Na­gle dre­siarz zgiął się wpół, od­py­cha­jąc od sie­bie męż­czy­znę, po czym za­czął prze­raź­li­wie krzy­czeć. Przy­ło­żył obie ręce do szyi. Po­mi­mo dzie­lą­cej ich od­le­gło­ści To­mek wy­raź­nie wi­dział za­sko­cze­nie ma­lu­ją­ce się na jego twa­rzy oraz krew wo­kół ust męż­czy­zny, któ­ry przed chwi­lą po­wi­nien był zgi­nąć, a już na pew­no le­żeć po­ła­ma­ny. Dre­siarz spoj­rzał na swo­je dło­nie, całe po­kry­te krwią. Z per­spek­ty­wy Tom­ka wy­glą­da­ło po pro­stu na to, że męż­czy­zna po­bru­dził dre­sia­rza swo­ją krwią, ale nie ro­zu­miał, dla­cze­go chło­pak tak gwał­tow­nie od­sko­czył i za­czął krzy­czeć. Może się wku­rzył, że nie da rady sprać krwi ze swo­je­go ulu­bio­ne­go dre­su?

Męż­czy­zna z po­krwa­wio­ną twa­rzą po­wo­li ru­szył z po­wro­tem w stro­nę swe­go wy­baw­cy. Dre­siarz spoj­rzał py­ta­ją­cym wzro­kiem na Tom­ka, a ten od­po­wie­dział ta­kim sa­mym spoj­rze­niem. Chło­pak le­d­wo zdą­żył się od­wró­cić w stro­nę ob­ce­go, gdy ten zła­pał go za szy­ję i do­słow­nie wgryzł mu się w twarz. To­mek po­czuł, jak każ­dy, naj­mniej­szy na­wet wło­sek na jego cie­le sta­je dęba, a ple­cy ob­le­wa zim­ny pot. Dre­siarz szar­pał się i ko­pał, jed­nak obcy naj­wy­raź­niej nie za­mie­rzał od­pu­ścić. Na­gle od­wró­cił gło­wę, wy­szar­pu­jąc ka­wa­łek skó­ry z twa­rzy ofia­ry. Gdy chło­pak pa­dał na zie­mię, za­krwa­wio­ny męż­czy­zna spoj­rzał wprost w oczy Tom­ka. Z jego bro­dy ska­py­wa­ła krew, a z ust zwi­sał ka­wa­łek bla­dej skó­ry. Za­nim To­mek zdą­żył się zo­rien­to­wać, co robi, był już ja­kieś dwa­dzie­ścia me­trów od miej­sca wy­pad­ku i pę­dził co sił w kie­run­ku naj­bliż­sze­go skrzy­żo­wa­nia.

Wola, godzina 13:00.

Spiesz­no panu umrzeć? – usły­sza­ła Kaja, mimo słu­cha­wek we­tknię­tych głę­bo­ko w uszy.

Od­wró­ci­ła się i zo­ba­czy­ła star­ca prze­cho­dzą­ce­go nie­pew­nie przez uli­cę na czer­wo­nym świe­tle. Oko­ło czter­dzie­sto­let­nia ko­bie­ta rów­nież na nie­go pa­trzy­ła, nie skry­wa­jąc mie­sza­ni­ny od­ra­zy i zło­ści. Sta­ru­szek zu­peł­nie ją zi­gno­ro­wał. Praw­do­po­dob­nie po pro­stu jej nie usły­szał, tak jak nie zwró­cił uwa­gi na zmia­nę ko­lo­ru sy­gna­li­za­cji. Ko­bie­ta wes­tchnę­ła, do­bit­nie da­jąc upust dez­apro­ba­cie, po czym wró­ci­ła do lu­stro­wa­nia wzro­kiem to­rów tram­wa­jo­wych. To samo zro­bi­ło kil­ka osób, któ­re wcześ­niej od­wró­ci­ły się i bacz­nie ob­ser­wo­wa­ły całe zaj­ście. Kaja nie mo­gła wyjść z po­dzi­wu, jak szyb­ko lu­dzie zgro­ma­dzi­li się, żeby obej­rzeć prze­bieg wy­pad­ków – może ta dwój­ka się po­kłó­ci? Może sta­ru­szek po­wie jej coś zgryź­li­we­go? Może na­wet sa­mo­chód go po­trą­ci? By­ło­by o czym opo­wia­dać. W jed­nej chwi­li po­czu­ła, jak za­le­wa ją współ­czu­cie, wście­kłość i wstyd. Współ­czu­cie z po­wo­du nie­udol­no­ści sta­re­go czło­wie­ka, tak bar­dzo wy­eks­plo­ato­wa­ne­go i wy­mę­czo­ne­go ży­ciem; wście­kłość na lu­dzi żąd­nych sen­sa­cji oraz wstyd przed dziad­kiem za ich za­cho­wa­nie.

Za­my­ślo­na praw­do­po­dob­nie prze­ga­pi­ła­by swój tram­waj, gdy­by nie te­le­fon wi­bru­ją­cy w kie­sze­ni krót­kich je­an­sów. Wsia­dła, czy­ta­jąc SMS. Wia­do­mość od Ada­ma – chło­pak jest już w cen­trum i cze­ka na „pa­tel­ni”. Kaja od­pi­sa­ła, że do­je­dzie za ja­kieś dwa­dzie­ścia mi­nut. Nie sku­pia­jąc wzro­ku na ni­czym kon­kret­nym, po­zwo­li­ła się po­rwać mu­zy­ce.

Mokotów, godzina 13:00.

Jacek wpa­try­wał się znu­dzo­nym wzro­kiem w ja­sny mo­ni­tor. Po chwi­li stwier­dził, że to bez sen­su, więc za­czął stu­kać szczu­pły­mi pal­ca­mi o blat biur­ka, bez­myśl­nie przy­glą­da­jąc się srebr­nym, gład­kim spin­kom do man­kie­tów. W koń­cu i to mu się znu­dzi­ło, więc od­chy­lił się na krze­śle, po­pra­wił kra­wat i ro­zej­rzał się po biu­rze. Wy­pu­ścił po­wo­li po­wie­trze i za­py­tał:

– Idzie ktoś zro­bić kawę?

– Nie, ale jak już bę­dziesz w kuch­ni, to pa­mię­taj, że piję bez cu­kru.

Śmiech po od­po­wie­dzi Ka­ro­li­ny utwier­dził dziew­czy­nę w prze­ko­na­niu, że zdo­by­ła ko­lej­ne punk­ty w wal­ce o fir­mo­wą re­pu­ta­cję. Je­że­li Ja­cek się nie od­gry­zie, może na­wet bę­dzie przy­ło­że­nie. Jed­nak mło­dy męż­czy­zna tyl­ko się uśmiech­nął i po­wie­dział:

– No tak, po­dob­no lu­dzie się dzie­lą na in­te­li­gent­nych i ta­kich, co sło­dzą.

Ka­ro­li­na po­pa­trzy­ła na nie­go wy­raź­nie za­sko­czo­na. Ja­cek da­lej się uśmie­chał, po czym bez sło­wa wstał, wziął swój ku­bek i ru­szył w kie­run­ku wyj­ścia. Coś go wy­raź­nie gry­zie, po­my­śla­ła. Po chwi­li od­rzu­ci­ła tę myśl i po­grą­ży­ła się po­now­nie w pra­cy.

Ja­cek na­sta­wił wodę w czaj­ni­ku i oparł się ple­ca­mi o ku­chen­ny blat. Na ścia­nie wid­nia­ło zdję­cie pra­cow­ni­ka mie­sią­ca. Wy­da­ło mu się to dziw­nie tan­det­ne. Czło­wiek wy­pru­wa so­bie żyły, a w na­gro­dę wie­sza­ją jego kiep­skie – co na­le­ży pod­kre­ślić – zdję­cie, i to w kuch­ni, tak żeby wszy­scy mo­gli mu się do­kład­nie przyj­rzeć pod­czas po­chła­nia­nia ka­na­pek lub od­grza­nych w mi­kro­fa­lów­ce obia­dów. A co z god­no­ścią tej oso­by? „Ro­zu­miem ścia­nę sław i w ogó­le, no ale w kuch­ni…” – po­wie­dział do sie­bie w my­ślach.

Nie mógł dłu­żej znieść tego wi­do­ku, więc stwier­dził, że może tak dla od­mia­ny umy­je w koń­cu ku­bek. Raz dzien­nie moż­na, aby tyl­ko nie prze­sa­dzać, bo się jesz­cze znisz­czy i bę­dzie pro­blem. Przy­po­mniał so­bie, jak jego bab­cia za­wsze po­wta­rza­ła, że nad­gor­li­wość jest gor­sza od fa­szy­zmu. Uśmiech­nął się na myśl o sta­rusz­ce. Da­lej od­czu­wał żal po jej odej­ściu, jed­nak sta­rał się przy­wo­ły­wać tyl­ko te do­bre wspo­mnie­nia. Poza tym po­wszech­nie wia­do­mo, że czas le­czy rany, a sześć lat to nie byle co.

Elek­trycz­ny czaj­nik do­stoj­nie za­ko­mu­ni­ko­wał wy­ko­na­nie za­da­nia, wy­da­jąc przy tym dźwięk po­dob­ny do stuk­nię­cia woj­sko­wych bu­tów. Ja­cek za­lał już ko­lej­ną tego dnia kawę, wziął peł­ny ku­bek, spoj­rzał na ze­gar wi­szą­cy nad wyj­ściem i bez­na­mięt­nie ru­szył z po­wro­tem w kie­run­ku biur­ka.

Zro­bił krok na ko­ry­tarz i za­trzy­mał się za­sko­czo­ny. Na­prze­ciw­ko sta­ła Ka­ro­li­na i wpa­try­wa­ła się w nie­go pu­stym wzro­kiem, nie wy­po­wia­da­jąc na­wet sło­wa. Ja­cek po­czuł się za­nie­po­ko­jo­ny – nie wie­dział dla­cze­go, jed­nak uczu­cie z każ­dą chwi­lą przy­bie­ra­ło na sile. In­stynkt mu pod­po­wia­dał, że coś jest nie do koń­ca tak, jak być po­win­no. Wy­da­wa­ło mu się, że w mil­cze­niu sta­li całe go­dzi­ny, choć tak na­praw­dę trwa­ło to za­le­d­wie kil­ka se­kund. Po chwi­li wy­raz twa­rzy dziew­czy­ny się zmie­nił.

– Co cię gry­zie? – za­py­ta­ła.

Ja­cek ode­tchnął z ulgą, po czym nie kry­jąc zdzi­wie­nia, od­parł:

– Ojej, czyż­byś się o mnie mar­twi­ła?

Od­cze­kał chwi­lę, jed­nak ob­li­cze Ka­ro­li­ny po­zo­sta­ło nie­wzru­szo­ne. Sta­li tak i mie­rzy­li się wzro­kiem, jak­by po­rów­ny­wa­li swo­je syl­wet­ki. On, pra­wie trzy­dzie­sto­la­tek o szczu­płej bu­do­wie cia­ła i bla­dej twa­rzy z głę­bo­ko osa­dzo­ny­mi, czar­ny­mi ocza­mi. Ona – dwu­dzie­stocz­te­ro­let­nia, dum­na ko­bie­ta o kasz­ta­no­wych wło­sach i cie­płym, ła­god­nym uspo­so­bie­niu. Ja­cek uznał, że dziew­czy­na mówi po­waż­nie, więc do­dał:

– Nic się nie sta­ło, po pro­stu mam gor­szy dzień.

– Ja­sne – od­par­ła z wy­czu­wal­nym w gło­sie sar­ka­zmem.

– No do­bra, gor­szy ty­dzień – chwi­la pau­zy – mie­siąc…?

– Tak, zdą­ży­łam się zo­rien­to­wać. Py­ta­łam kon­kret­nie. Cho­dzisz ze zwie­szo­ną gło­wą od dłuż­sze­go cza­su. Mogę ci ja­koś po­móc? Może cho­ciaż po­roz­ma­wiać. Wiesz, gdy­byś chciał… – za­wie­si­ła głos.

– Wiem – od­po­wie­dział szyb­ko i zbyt szorst­ko. Za­dzia­łał au­to­ma­tycz­ny sys­tem obron­ny, wy­wo­łu­ją­cy jed­no­cze­śnie de­li­kat­ne po­czu­cie winy.

Jac­ko­wi zro­bi­ło się le­piej na myśl, że ktoś za­uwa­ża jego pro­ble­my, a na­wet się nimi przej­mu­je i chce po­móc. Uśmiech­nął się ser­decz­nie, za­mie­rza­jąc za­trzeć tym nie­przy­jem­ne wark­nię­cie. Chciał do­dać coś jesz­cze, jed­nak prze­rwał mu prze­raź­li­wy wrzask, do­bie­ga­ją­cy zza wa­ha­dło­wych drzwi pro­wa­dzą­cych do głów­ne­go holu. Obo­je wstrzy­ma­li od­dech. Po se­kun­dzie usły­sze­li ko­lej­ny krzyk, po­tem jesz­cze je­den. Nim zdą­ży­li za­re­ago­wać, drzwi rap­tow­nie się otwo­rzy­ły i sta­nął w nich obcy męż­czy­zna.

Jego ubra­nie było w nie­któ­rych miej­scach po­dar­te, na cie­le miał licz­ne rany ob­fi­cie bro­czą­ce krwią. Wy­glą­dał, jak­by przed chwi­lą rzu­ci­ła się na nie­go wa­ta­ha dzi­kich, wy­głod­nia­łych psów lub po­tur­bo­wał go pę­dzą­cy au­to­bus. Obcy naj­pierw spoj­rzał na Ka­ro­li­nę, któ­ra zda­wa­ła się być zbyt zdez­o­rien­to­wa­na, by pod­jąć ja­kie­kol­wiek dzia­ła­nie, po czym prze­niósł wzrok na Jac­ka. Chło­pak po­czuł, jak po ple­cach prze­cho­dzi mu dreszcz – oczy in­tru­za wy­glą­da­ły jak dwie stud­nie pro­wa­dzą­ce na samo dno pie­kła.

Po se­kun­dzie, któ­ra zda­wa­ła się trwać eony, męż­czy­zna bez sło­wa ru­szył w ich kie­run­ku.

Metro, godzina 12:25.

Następ­na sta­cja: Me­tro Słu­żew.

Max spoj­rzał na roz­kład jaz­dy umiesz­czo­ny nad drzwia­mi wa­go­nu. Na ko­lej­nej wy­sia­da. Li­czył na to, że uda mu się jesz­cze wejść do skle­pu, ku­pić film i wró­cić przed upły­wem wy­zna­czo­ne­go cza­su. Za­wsze, kie­dy zry­wał się z lek­cji, sta­rał się być w domu o re­gu­la­mi­no­wej po­rze, żeby ro­dzi­ce ni­cze­go nie za­uwa­ży­li.

Lu­bił ten lek­ki dresz­czyk emo­cji, to­wa­rzy­szą­cy za­rów­no wa­ga­rom, jak i po­dró­żo­wa­niu me­trem. Poza tym sklep z fil­ma­mi miał świet­ną at­mos­fe­rę. Był na swój spo­sób mrocz­ny, za­wa­lo­ny ni­ko­mu nie­zna­ny­mi ty­tu­ła­mi i przede wszyst­kim – ci­chy. No i ta dziew­czy­na za ladą… Pod­czas dwóch ostat­nich spo­tkań prze­ga­da­li parę go­dzin i Max mu­siał się póź­niej gę­sto tłu­ma­czyć ro­dzi­com ze swo­jej prze­dłu­ża­ją­cej się nie­obec­no­ści. Ale stwier­dził, że było war­to. Tym ra­zem miał za­miar po­pro­sić ją o nu­mer te­le­fo­nu. Roz­wa­żał prze­róż­ne opcje – może po­pro­sić o nu­mer do skle­pu czy le­piej o wi­zy­tów­kę, a może po­ży­czyć jej swój film i umie­ścić kart­kę z nu­me­rem w środ­ku?…

Ma­rze­nie zo­sta­ło bru­tal­nie prze­rwa­ne przez na­gły zgrzyt ha­mul­ców po­cią­gu, po któ­rym na­stą­pił huk, jak­by za­wa­li­ła się ko­pal­nia. Wszy­scy lu­dzie do­słow­nie po­fru­nę­li w stro­nę przo­du wa­go­nu, wy­cią­ga­jąc przed sie­bie ręce w de­spe­rac­kiej pró­bie zła­pa­nia się cze­go­kol­wiek. Max po­czuł sil­ne ude­rze­nie w ple­cy, po któ­rym na­sta­ła ciem­ność. Wszyst­ko trwa­ło kró­cej niż ude­rze­nie fil­mo­we­go klap­sa.

Ock­nął się, le­żąc na pod­ło­dze. Nie miał po­ję­cia, ile cza­su po­zo­sta­wał nie­przy­tom­ny. Po­wo­li pod­parł się na rę­kach i usiadł. Wzrok nie przy­zwy­cza­ił się do ciem­no­ści, ale za to słuch dzia­łał na naj­wyż­szych ob­ro­tach, cho­ciaż prze­szka­dza­ło mu cią­głe, jed­no­staj­ne pisz­cze­nie do­bie­ga­ją­ce z wnę­trza czasz­ki.

Kil­ka osób ję­cza­ło z bólu, ale Max nie po­tra­fił oce­nić, czy są da­le­ko, czy bli­sko. Się­gnął pal­ca­mi tyłu gło­wy. Na­stęp­nie spraw­dził, czy te kle­ją się do sie­bie, co by ozna­cza­ło, że są we krwi. Nie kle­ją się, nie śli­zga­ją, nie czuć cie­pła. Do­brze, po­my­ślał. Gło­wa bo­la­ła, ale przy­naj­mniej nie była roz­cię­ta. Za­chły­snął się na­gle ku­rzem i dy­mem. Pie­kło go w prze­ły­ku, no­sie i płu­cach. „Mu­szę stąd wyjść” – po­my­ślał w pa­ni­ce.

– Halo, ktoś mnie sły­szy?

Nie­pew­ny ko­bie­cy głos po­niósł się po wa­go­nie. Od­po­wie­dzia­ła mu ci­sza.

– Jest tu może le­karz?

Ko­lej­ny raz ten sam głos, lecz tym ra­zem do­cze­kał się od­po­wie­dzi:

– Nie.

– Słu­cham?

– Nie, nie ma tu le­ka­rza! – dru­gi głos na­le­żał do męż­czy­zny. Ewi­dent­nie wku­rzo­ne­go męż­czy­zny.

Za­pa­dła peł­na roz­cza­ro­wa­nia ci­sza. Max od­kaszl­nął kil­ka razy, wy­raź­nie czu­jąc pie­cze­nie w gar­dle. Szyb­ko prze­ba­dał nogi i po raz ko­lej­ny z ulgą stwier­dził, że nic go nie boli. Wy­glą­da­ło na to, że miał wię­cej szczę­ścia niż po­zo­sta­li. Po­wo­li wstał, uży­wa­jąc do tego ba­rier­ki i ścia­ny wa­go­nu. Już w po­zy­cji pio­no­wej wy­cią­gnął przed sie­bie dru­gą rękę, sta­ra­jąc się cze­goś zła­pać. Czła­pał po­wo­li ni­czym dziec­ko błą­dzą­ce we mgle.

Po­ko­nał nie­wiel­ki dy­stans i do­tarł do cze­goś, co przy­po­mi­na­ło drzwi. Wsa­dził pal­ce po­mię­dzy uszczel­kę a zim­ną bla­chę wa­go­nu i spró­bo­wał je ro­ze­wrzeć, ale te ani drgnę­ły. Spró­bo­wał jesz­cze kil­ka razy, po czym od­wró­cił się zde­spe­ro­wa­ny i oparł o nie ple­ca­kiem. Jęki ran­nych osób tłu­mił sze­reg py­tań i śmia­łych su­ge­stii. Więk­szość po­dróż­nych sta­ra­ła się po­móc oso­bie znaj­du­ją­cej się naj­bli­żej, chy­ba że aku­rat sami po­trze­bo­wa­li po­mo­cy. Max pró­bo­wał do­strzec coś w ciem­no­ści, gdy na­gle mrok pa­nu­ją­cy w wa­go­nie roz­świe­tlił sil­ny pro­mień la­tar­ki.

– Kto po­trze­bo­wał po­mo­cy le­ka­rza? – za­py­tał spo­koj­nie mę­ski głos, prze­no­sząc snop ośle­pia­ją­ce­go świa­tła z jed­nej oso­by na dru­gą. Na koń­cu wa­go­nu, tuż obok Maxa, mło­da bru­net­ka pod­nio­sła rękę.

– Ja. Tu­taj.

Męż­czy­zna z la­tar­ką przy­kuc­nął obok dziew­czy­ny.

– Co się pani sta­ło?

– Chy­ba mam coś z nogą – od­po­wie­dzia­ła przez za­ci­śnię­te zęby. Gdy męż­czy­zna skie­ro­wał snop świa­tła na jej koń­czy­ny, zo­ba­czył otwar­te zła­ma­nie pisz­cze­la. Rana ob­fi­cie krwa­wi­ła. Ko­bie­ta, wi­dząc wła­sną kość wy­sta­ją­cą z nogi, za­chły­snę­ła się po­wie­trzem, a jej twarz zro­bi­ła się bla­da. Obcy szyb­ko skie­ro­wał na nią snop świa­tła i to­nem nie­zno­szą­cym sprze­ci­wu za­ka­zał tra­cić przy­tom­ność. Na­stęp­nie otak­so­wał wzro­kiem naj­bliż­sze oto­cze­nie oraz oko­li­ce drzwi pro­wa­dzą­cych do ko­lej­nych wa­go­nów. Ga­śni­ce były na miej­scu, ale ani śla­du po ma­łej czer­wo­nej skrzy­necz­ce z wy­ma­lo­wa­nym po­środ­ku bia­łym krzy­żem. Za­klął pod no­sem, po czym odło­żył la­tar­kę na zie­mię i ścią­gnął ko­szu­lę, zo­sta­jąc w sa­mym T-shir­cie. Spoj­rzał na ple­cak Maxa, a po­tem pro­sto w jego oczy.

– Daj mi ja­kiś dłu­go­pis albo ołó­wek – po­wie­dział spo­koj­nie. Max przy­glą­dał się mu bez­myśl­nie, sło­wa męż­czy­zny nie do koń­ca do nie­go do­cie­ra­ły.

– Hej, mło­dy. Daj mi ze swo­je­go ple­ca­ka dłu­go­pis albo ołó­wek – po­wtó­rzył bez cie­nia zde­ner­wo­wa­nia. – Rusz się, bo dziew­czy­na za­raz nam tu zej­dzie.

Max ock­nął się i kiw­nął ku­dła­tą gło­wą. Szyb­ko wy­cią­gnął z ple­ca­ka piór­nik i po­dał go męż­czyź­nie. Ten, prze­bi­ja­jąc ołów­kiem dwa za­wią­za­ne wo­kół uda rę­ka­wy ko­szu­li, zro­bił opa­skę uci­sko­wą. Spoj­rzał na ze­ga­rek, po­tem zno­wu na chło­pa­ka. Wska­zał drzwi znaj­du­ją­ce się za jego ple­ca­mi, po czym za­py­tał:

– Nie chcą się otwo­rzyć?

– Ani drgną – od­po­wie­dział Max. Sta­rał się brzmieć po­waż­nie. Nie chciał, żeby obcy męż­czy­zna po­my­ślał, iż chło­pak po pro­stu ma za mało siły, aby ro­ze­wrzeć drzwi. Ku jego za­sko­cze­niu fa­cet po­dał mu la­tar­kę i po­le­cił spraw­dze­nie po­zo­sta­łych. Gdy Max wy­cią­gnął rękę, ten na­gle ją chwy­cił, przy­cią­ga­jąc go do sie­bie.

– Je­że­li szyb­ko nie znaj­dzie­my wyj­ścia i nie wy­pro­wa­dzi­my jej stąd, to dziew­czy­na się wy­krwa­wi i na pew­no umrze – szep­nął mu do ucha.

Zde­ter­mi­no­wa­ny i prze­ra­żo­ny chło­pak ru­szył w kie­run­ku naj­bliż­szych drzwi.

Most Śląsko-Dąbrowski, godzina 13:00.

Zapo­wia­da się więc go­rą­cy wie­czór, jed­nak w nocy mogą się po­ja­wić prze­lot­ne opa­dy desz­czu, a na­wet bu­rze. Zo­stań­cie z nami, po re­kla­mie wia­do­mo­ści spor­to­we.

Z gło­śni­ków za­czął się są­czyć po­tok słów wy­chwa­la­ją­cych su­per­no­wo­cze­sny i każ­de­mu nie­zbęd­ny do ży­cia spray prze­ciw ko­ma­rom. Kuba prze­łą­czył sta­cję, ale wszyst­kie pro­gra­my aku­rat nada­wa­ły re­kla­my lub wia­do­mo­ści. Włą­czył więc pły­tę i z gło­śni­ków za­czę­ły się są­czyć ko­ją­ce dźwię­ki reg­gae. Ide­al­na mu­zy­ka na taki pięk­ny, let­ni dzień… i go­to­wa­nie się w sa­mo­cho­dzie bez kli­ma­ty­za­cji, z per­spek­ty­wą spę­dze­nia naj­bliż­szych lat w bez­na­dziej­nej pró­bie przedar­cia się przez za­kor­ko­wa­ny most. Się­gnął pod ra­dio i wy­cią­gnął pacz­kę czer­wo­nych luc­ky stri­ke’ów. Za­pa­lił pa­pie­ro­sa i głę­bo­ko za­cią­gnął się dy­mem. Przez chwi­lę zro­bi­ło mu się jesz­cze go­rę­cej, ale stwier­dził, że było war­to. Zmełł w zę­bach prze­kleń­stwo. Upał za­wsze po­wo­do­wał u nie­go roz­draż­nie­nie. Wszyst­kie ubra­nia kle­iły się do nie­go, jak­by był ob­la­ny mio­dem. Sie­dzą­ca na fo­te­lu pa­sa­że­ra szczu­pła blon­dyn­ka, Na­ta­lia, spoj­rza­ła w jego stro­nę i za­py­ta­ła:

– Co?

Kuba po­pa­trzył przez chwi­lę na dziew­czy­nę, na­stęp­nie wy­pu­ścił dym i od­parł:

– To. Ko­rek. Dzień w dzień sto­imy w tym pie­przo­nym kor­ku.

Wrzu­cił je­dyn­kę i pod­je­chał kil­ka me­trów.

– Mó­wi­łam ci, że­by­śmy zo­sta­wi­li sa­mo­chód i jeź­dzi­li ko­mu­ni­ka­cją – Na­ta­lia wzru­szy­ła ra­mio­na­mi, po czym za­czę­ła wa­chlo­wać się ga­ze­tą. Jed­no­cze­śnie roz­ło­ży­ła fo­tel i opar­ła bose sto­py na de­sce roz­dziel­czej. Wzrok Kuby za­czął błą­dzić po zgrab­nych i aniel­sko dłu­gich no­gach żony. Nie za­trzy­mał się jed­nak na je­an­so­wych spoden­kach, le­d­wo za­kry­wa­ją­cych to, co po­win­ny, tyl­ko wę­dro­wał w górę, przez cia­sno przy­le­ga­ją­cą fio­le­to­wą blu­zecz­kę z du­żym de­kol­tem, by za­trzy­mać się do­pie­ro na wiel­kich, przy­ciem­nia­nych oku­la­rach. W tym mo­men­cie Kuba zo­rien­to­wał się, że Na­ta­lia śle­dzi­ła jego wzrok. Unio­sła de­li­kat­nie oku­la­ry i spoj­rza­ła mu pro­sto w oczy.

– Za­po­mnij – stwier­dzi­ła gło­sem nie­zno­szą­cym sprze­ci­wu. Męż­czy­zna gło­śno wes­tchnął.

– I tak by­śmy sta­li na mo­ście. Tym czy in­nym – od­po­wie­dział po chwi­li, wcześ­niej gło­śno prze­ły­ka­jąc śli­nę. Za­czy­nał się iry­to­wać, jed­nak nie da­wał tego po so­bie po­znać. Przy­naj­mniej taką miał na­dzie­ję.

– Ale przy­naj­mniej w au­to­bu­sie mo­żesz po­czy­tać książ­kę czy coś – stwier­dzi­ła Na­ta­lia.

– Tu też mo­żesz.

– Ja tak, ale ty nie.

– Mną się nie przej­muj. Poza tym wiesz, jak uwiel­biam czy­tać – spoj­rzał na nią z iro­nicz­nym uśmie­chem.

– Tak, wiem, ale ta­niej by wy­szło – od­po­wie­dzia­ła.

– Źle ci jesz­cze, że wożę two­ją dupę sa­mo­cho­dem? Prze­cież na­wet nie wiesz, ile kosz­tu­je ben­zy­na – wark­nął Kuba, a dziew­czy­na od­wró­ci­ła gło­wę.

Pod­je­cha­li ko­lej­ne kil­ka me­trów, gdy na­gle usły­sze­li wy­buch. Męż­czy­zna spoj­rzał w pra­wo i zo­ba­czył ol­brzy­mi słup ognia, strze­la­ją­cy wy­so­ko w nie­bo. Po­dmuch był tak sil­ny, że sa­mo­chód de­li­kat­nie się za­ko­ły­sał. Na­sta­ła ci­sza, jak­by po­ło­wa mia­sta wstrzy­ma­ła od­dech.

– Jezu, co to było? – wy­szep­ta­ła Na­ta­lia, le­d­wo roz­chy­la­jąc usta.

– Nie wiem – od­parł Kuba. – Chy­ba sta­cja ben­zy­no­wa.

Na­ta­lia pa­trzy­ła z nie­do­wie­rza­niem na po­wo­li opa­da­ją­ce szcząt­ki bu­dyn­ku. Nie­któ­re ele­men­ty kon­struk­cji pło­nę­ły w po­wie­trzu, po­zo­sta­wia­jąc za sobą ogo­ny dymu, ni­czym spa­da­ją­ce aste­ro­idy. Ja­kaś mło­da ko­bie­ta na­gle wy­sko­czy­ła z auta, do­słow­nie uła­mek se­kun­dy przed tym, gdy opa­da­ją­ce odłam­ki zbom­bar­do­wa­ły dach jej volks­wa­ge­na. Kuba otrzą­snął się i się­gnął na tyl­ne sie­dze­nie po ple­cak. Wy­jął z nie­go służ­bo­wą od­zna­kę oraz broń i bie­giem ru­szył w kie­run­ku pło­ną­ce­go bu­dyn­ku. Paru męż­czyzn po­bie­gło za nim. Na­ta­lia po­zo­sta­ła na miej­scu. Wy­star­czył gest jej męża – wie­dzia­ła, że chce, by po­zo­sta­ła przy sa­mo­cho­dzie i nie na­ra­ża­ła się na nie­po­trzeb­ne nie­bez­pie­czeń­stwo.

Kuba zbiegł na dół mo­stu, po­ko­nał kil­ka­dzie­siąt me­trów, omi­nął od­rzu­co­ny na bok sa­mo­chód i za­trzy­mał się przed spo­rym bu­dyn­kiem. Oka­za­ło się, że wy­buch sta­cji ben­zy­no­wej uszko­dził po­bli­skie Wo­je­wódz­kie Cen­trum Sto­ma­to­lo­gii. Drzwi były wy­rwa­ne z za­wia­sów, ze środ­ka bu­chał żar. Zaj­rzał w głąb ko­ry­ta­rza i za­uwa­żył kil­ka zwę­glo­nych ciał. Su­fit po­żą­dli­wie li­za­ły ję­zo­ry ognia, ale Kuba upar­cie oce­niał moż­li­wość wej­ścia do środ­ka. Ak­tu­al­nie ad­re­na­li­na tak w nim bu­zo­wa­ła, że nie za­sta­na­wiał się, jak bę­dzie wy­glą­da­ło wyj­ście. Na­gle z jed­ne­go z po­koi wy­bie­gła pło­ną­ca ko­bie­ta. Krzy­cza­ła tak prze­raź­li­wie, że po­li­cjant za­czął się za­sta­na­wiać, czy fak­tycz­nie war­to tam się pchać. Po prze­by­ciu kil­ku me­trów upa­dła na pod­ło­gę i znie­ru­cho­mia­ła, a z po­miesz­cze­nia, z któ­re­go wy­bie­gła, wy­szedł męż­czy­zna. Jego syl­wet­ka zni­ka­ła w ogniu, jed­nak on zda­wał się tego nie za­uwa­żać. Ro­bił po­wol­ne, ocię­ża­łe kro­ki, prze­cho­dząc przez ko­ry­tarz. Nie spoj­rzał w stro­nę Kuby, któ­ry stał kil­ka­na­ście me­trów da­lej i przy­glą­dał się wszyst­kie­mu z nie­ukry­wa­ną zgro­zą. Po krót­kim, mil­czą­cym prze­mar­szu męż­czy­zna znik­nął.

Kuba wziął głę­bo­ki od­dech, za­krył usta ko­szu­lą i wbiegł do środ­ka. Nie li­czył na zna­le­zie­nie cze­goś, co po­mo­że mu stłu­mić ogień, jed­nak cięż­ki czer­wo­ny przed­miot wi­szą­cy na ścia­nie za­bły­snął nie­ocze­ki­wa­nie, ni­czym pro­myk słoń­ca prze­bi­ja­ją­cy się przez cięż­kie, bu­rzo­we chmu­ry. Kuba ze­rwał ga­śni­cę, od­bez­pie­czył ją i tak uzbro­jo­ny ru­szył z po­mo­cą po­krzyw­dzo­nym. Oczy nie­mi­ło­sier­nie go szczy­pa­ły, a po­mi­mo ko­szu­li izo­lu­ją­cej usta i nos, roz­grza­ne po­wie­trze upar­cie ata­ko­wa­ło jego płu­ca, dra­stycz­nie osła­bia­jąc sku­tecz­ność dzia­ła­nia.

Prze­biegł obok re­cep­cji, ale nie uj­rzał ni­ko­go, komu mógł­by po­móc. Po­czuł na­to­miast, jak jego ubra­nie robi się co­raz go­ręt­sze. Zde­cy­do­wał nie­chęt­nie, że musi się wy­co­fać, bo bez od­po­wied­nie­go wy­po­sa­że­nia na nic się tu nie zda, a poza tym sam może ucier­pieć. Zro­bił parę kro­ków w stro­nę wyj­ścia, gdy do jego uszu do­tar­ło wo­ła­nie o po­moc. Ro­zej­rzał się wo­kół, ale ni­ko­go nie do­strzegł.

– Gdzie je­steś?! – krzyk­nął w na­dziei, że wo­ła­nie się po­wtó­rzy. – Halo, chcę ci po­móc!

Da­lej ci­sza. Kuba jesz­cze raz od­chy­lił ko­szu­lę od ust, żeby krzyk­nąć, ale w tym mo­men­cie do jego uszu do­tar­ło jed­no, ci­che sło­wo:

– Re… ce… pcja…

Spoj­rzał zdzi­wio­ny na blat, znaj­du­ją­cy się ja­kieś trzy me­try od nie­go. Do­sko­czył do nie­go jed­nym su­sem i bły­ska­wicz­nie zer­k­nął na pod­ło­gę za nim. Le­ża­ła tam mło­da dziew­czy­na przy­gnie­cio­na cięż­ką sza­fą z se­gre­ga­to­ra­mi, któ­re roz­sy­pa­ły się do­oko­ła. Parę z nich już sta­ło w ogniu. Wzrok Kuby spo­tkał się ze spoj­rze­niem la­zu­ro­wych oczu, peł­nych bólu, prze­ra­że­nia, ale i de­ter­mi­na­cji. Z wy­raź­nym wy­sił­kiem dziew­czy­na po­wie­dzia­ła:

– Utknę­łam… nie mogę… ru­szyć… ni… od­dy­chać.

Męż­czy­zna bły­ska­wicz­nie prze­sko­czył blat i zna­lazł się na pod­ło­dze obok po­szko­do­wa­nej.

– Za­raz ci po­mo­gę, pod­nio­sę sza­fę. Spró­buj się wy­czoł­gać.

Wła­ści­ciel­ka pięk­nych oczu kiw­nę­ła nie­znacz­nie gło­wą, a Kuba za­parł się i dźwi­gnął sza­fę. Z tru­dem uwol­ni­ła rękę, zła­pa­ła za biur­ko i szarp­nę­ła reszt­ką sił, szyb­ko pod­ku­la­jąc nogi. Kuba zła­pał ją za rękę, po­ma­ga­jąc wstać. Na szczę­ście nie była po­pa­rzo­na ani w wi­docz­ny spo­sób ran­na.

– Dzię­ku­ję – szep­nę­ła.

– Mu­si­my się stąd szyb­ko za­bie­rać, póź­niej bę­dzie czas na po­dzię­ko­wa­nia – od­po­wie­dział męż­czy­zna i po­cią­gnął za sobą dziew­czy­nę w stro­nę wyj­ścia na ko­ry­tarz. Gdy już zna­leź­li się w głów­nym holu, spoj­rzał w lewo i za­marł. Nie­ca­łe dzie­sięć me­trów od nie­go stał czło­wiek, któ­re­go wi­dział wcześ­niej. Jego całe ubra­nie w dal­szym cią­gu pło­nę­ło, z wło­sów nie po­zo­stał na­wet ślad, skó­ra na twa­rzy miej­sca­mi była czar­na od po­pa­rzeń, a gdzie­nie­gdzie nie­mal­że sto­pio­na. Ku­bie prze­szło przez myśl, że po­dob­nie wy­glą­da przy­pa­lo­ne na ma­jo­wym gril­lu mię­so. Pło­ną­cy męż­czy­zna zda­wał się spo­glą­dać na Kubę prze­ni­ka­ją­cym wszyst­ko wzro­kiem. „Czy taki wzrok mają umie­ra­ją­cy lu­dzie?” – po­my­ślał po­li­cjant. Za­wsze mu się wy­da­wa­ło, że pa­trzą bła­gal­nie, nie chcąc się roz­sta­wać z bli­ski­mi i z ca­łym pięk­nym świa­tem, no chy­ba że są po­go­dze­ni z lo­sem – wte­dy ow­szem, mogą odejść w spo­ko­ju. Ale śmierć w pło­mie­niach w ni­czym nie przy­po­mi­na nor­mal­nej prze­pra­wy na tam­ten świat. Szcze­rze mó­wiąc, czy moż­na – oczy­wi­ście nie li­cząc bru­tal­ne­go za­bój­stwa – zna­leźć bar­dziej okrut­ny spo­sób za­koń­cze­nia ży­cia? Kuba już uniósł ga­śni­cę i chciał zro­bić krok w stro­nę ob­ce­go, gdy jego uwa­gę od­wró­cił do­no­śny krzyk:

– Przej­ście! Od­suń­cie się!

Kil­ku stra­ża­ków prze­bie­gło obok nich, dzier­żąc koc prze­ciw­po­ża­ro­wy i to­po­ry. Byli do­sko­na­le uzbro­je­ni do wal­ki z ży­wio­łem – Kuba przez mo­ment po­my­ślał, że cały ten żół­ty pan­cerz musi być cho­ler­nie cięż­ki i nie­wy­god­ny, jed­nak w pło­ną­cych bu­dyn­kach zda­je za­pew­ne eg­za­min. Tę re­flek­sję prze­rwał je­den z wy­ba­wi­cie­li, któ­ry za­trzy­mał się przy nich i na­ło­żył dziew­czy­nie na twarz ma­skę tle­no­wą. Kiw­nął gło­wą w jego stro­nę, po czym mach­nął ręką za sie­bie. Kuba po­ka­zał mu unie­sio­ny do góry kciuk i w trój­kę ru­szy­li w stro­nę wyj­ścia i świe­że­go po­wie­trza, jed­nak zdą­żył jesz­cze się od­wró­cić, żeby zo­ba­czyć, jak stra­ża­cy po­wa­la­ją na zie­mię pło­ną­ce­go męż­czy­znę i na­kry­wa­ją go ko­cem prze­ciw­po­ża­ro­wym. Za­nim wy­szli na ze­wnątrz, Kuba usły­szał ko­lej­ny krzyk – był pe­wien, że to wrzask pło­ną­ce­go bie­da­ka, któ­re­go do­ga­sza­li stra­ża­cy.

Metro, godzina 12:37.

Max szar­pał się, stę­kał i za­pie­rał rę­ko­ma i no­ga­mi, jed­nak nie mógł otwo­rzyć drzwi. Na­wet ko­pał je swo­imi cięż­ki­mi, oku­ty­mi w stal gla­na­mi, ale i to nic nie dało. Prze­szło mu przez myśl, żeby spró­bo­wać wyjść przez okno, ale przy­po­mniał so­bie o ran­nej ko­bie­cie i zre­zy­gno­wał. Ro­zej­rzał się po wa­go­nie, szu­ka­jąc ja­kie­goś na­rzę­dzia, któ­re mo­gło­by po­słu­żyć za łom, gdy na­gle pod­szedł do nie­go męż­czy­zna z…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej