Igrzyska śmierci. W pierścieniu ognia - Suzanne Collins - ebook + audiobook

Igrzyska śmierci. W pierścieniu ognia ebook

Suzanne Collins

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Każdego roku w państwie Panem na zlecenie Kapitolu telewizja relacjonuje reality show zwane Głodowymi Igrzyskami. Dwudziestu czterech losowo wybranych nastolatków z każdego dystryktu toczy śmiertelną walkę. Ich zwycięzca może być tylko jeden. W "Igrzyskach śmierci" dwójka uczestników Katniss Everdeen i Peeta Mellark udaremnia plany Kapitolu, wymuszając zwycięstwo obojga. Za to zwycięstwo bohaterowie zapłacą cenę, jakiej się nie spodziewają...

W drugim tomie trylogii, W pierścieniu ognia Katniss i Peeta przygotowują się do odbycia obowiązkowego Tournee Zwycięzców, kiedy dowiadują się o fali zamieszek, do których przyczynił się ich zuchwały czyn. W tle trwają przygotowania do rocznicowych, 75. Głodowych Igrzysk, które przyniosą bardziej niż zaskakujący obrót spraw... Bo Kapitol jest zły. I Kapitol pragnie zemsty...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 467

Oceny
4,7 (1712 oceny)
1242
382
77
9
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aleksandra0405

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham tę część jeszcze bardziej niż pierwszą, choć nie sądziłam, że będzie do możliwe. Pomimo tego, że wiedziałam, co się wydarzy, ponieważ oglądałam filmy jakieś tysiąc razy, czytanie było frajdą. To zupełnie inna przygoda. Gdybym mogła, czytałabym serię Igrzysk do końca życia. Pochowajcie mnie z tymi książkami.
20
zuzia_czyta12

Nie oderwiesz się od lektury

UWIELBIAM CAŁA SERIE IGRZYSK KOCHAM CAŁYM SERDUSZKIEM KAŻDEMU POLECAM
20
annabelle37

Dobrze spędzony czas

Oglądałam film, jednak nie pamiętam kompletnie takiego zakończenia. Jestem bardzo ciekawa co będzie dalej i już nie mogę się doczekać aż skończę całą serię.
20
Arochna97

Nie oderwiesz się od lektury

⭐⭐⭐⭐⭐
20
martairmina

Dobrze spędzony czas

Czytałam ją dość dawno temu, ale nadal mam do tej historii ogromny sentyment :)
20

Popularność




SU­ZANNE COL­LINS
Tłu­ma­czyliMał­go­rzata He­sko-Ko­ło­dziń­skai Piotr Bud­kie­wicz
Po­znań 2012
Ty­tuł ory­gi­nału: CAT­CHING FIRE
Co­py­ri­ght © 2009 by Su­zanne Col­lins Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Grupa Wy­daw­ni­cza Me­dia Ro­dzina
Co­ver art by Tim O’Brien © 2009 Scho­la­stic Inc. Co­ver de­sign by Eli­sa­beth B. Pa­risi and Phil Falco Book de­sign by Eli­za­beth B. Pa­risi The Hun­ger Ga­mes ori­gi­nal tri­logy logo © 2008 Scho­la­stic Inc. All ri­ghts re­se­rved.
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Wy­da­nie II elek­tro­niczne
Po­znań 2024
ISBN 978-83-68242-14-0
Grupa Wy­daw­ni­cza Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Po­znań­ska 102, 60-185 Skó­rzewo tel. 61 827 08 50www.me­dia­ro­dzina.plwy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
Dla mo­ich ro­dzi­ców Jane i Mi­cha­ela Col­lin­sów oraz te­ściów, Di­xie i Char­lesa Pry­orów
CZĘŚĆ I
ISKRA

Ści­skam bi­don w dło­niach, choć mroźne po­wie­trze już dawno temu wy­ssało cie­pło z her­baty. Moje mię­śnie stę­żały na chło­dzie, i gdyby te­raz po­ja­wiła się wa­taha dzi­kich psów, mia­ła­bym trud­no­ści z wdra­pa­niem się na drzewo i na pewno by mnie do­pa­dły. Po­win­nam wstać, po­cho­dzić, upo­rać się ze sztyw­no­ścią koń­czyn, ale tylko sie­dzę, nie­ru­choma ni­czym skała pode mną, kiedy świt za­czyna roz­ja­śniać niebo nad la­sem. Ze słoń­cem nie wy­gram, mogę tylko bez­rad­nie przy­glą­dać się, jak nad­cho­dzi dzień, któ­rego od mie­sięcy wy­cze­ki­wa­łam z prze­ra­że­niem.

Do po­łu­dnia wszy­scy do­trą do na­szego no­wego domu w Wio­sce Zwy­cięz­ców. Dzien­ni­ka­rze, ka­me­rzy­ści, na­wet Ef­fie Trin­ket, do nie­dawna moja opie­kunka, przy­jadą z Ka­pi­tolu do Dwu­na­stego Dys­tryktu. Za­sta­na­wiam się, czy Ef­fie ustroi się w tę idio­tyczną ró­żową pe­rukę, czy też na To­ur­née Zwy­cięz­ców sprawi so­bie nową, w rów­nie nie­na­tu­ral­nym ko­lo­rze. Inni też będą na mnie cze­kać. Per­so­nel, go­tów speł­niać wszyst­kie moje ży­cze­nia pod­czas dłu­giej po­dróży po­cią­giem. Ekipa przy­go­to­waw­cza, która upięk­szy mnie przed wy­stę­pami. Mój sty­li­sta i przy­ja­ciel, Cinna, pro­jek­tant fan­ta­stycz­nych ko­stiu­mów, dzięki któ­rym przy­cią­gnę­łam uwagę pu­blicz­no­ści Gło­do­wych Igrzysk.

Gdyby to za­le­żało ode mnie, sta­ra­ła­bym się cał­kiem wy­ma­zać igrzy­ska z pa­mięci. Ni­gdy bym o nich nie mó­wiła, uda­wa­ła­bym, że były tylko złym snem. Ze względu To­ur­née Zwy­cięz­ców jest to jed­nak nie­moż­liwe – wy­ru­szamy nie­mal do­kład­nie pół roku po igrzy­skach i pół roku przed na­stęp­nymi. W ten spo­sób Ka­pi­tol stra­te­gicz­nie pod­trzy­muje at­mos­ferę grozy i nie­uchron­no­ści, a my, miesz­kańcy dys­tryk­tów, mamy obo­wią­zek rok w rok przy­po­mi­nać so­bie, że rzą­dzi nami że­la­zną ręką, a na do­da­tek zmu­sza nas do urzą­dza­nia uro­czy­sto­ści z tej oka­zji. W tym roku to ja je­stem jedną z gwiazd wi­do­wi­ska. Będę jeź­dzić od dys­tryktu do dys­tryktu, wy­stę­po­wać przed tłu­mem lu­dzi, któ­rzy w du­chu mnie nie­na­wi­dzą, spo­glą­dać z góry na twa­rze człon­ków ro­dzin za­bi­tych przeze mnie dzieci...

Słońce wscho­dzi, więc i ja wstaję. Bolą mnie wszyst­kie stawy, a lewa noga ścier­pła mi tak bar­dzo, że do­piero po kilku mi­nu­tach spa­ceru od­zy­skuję w niej czu­cie. Spę­dzi­łam w le­sie trzy go­dziny, ale na­wet nie pró­bo­wa­łam za­po­lo­wać na se­rio, więc wra­cam z pu­stymi rę­kami. Dla mamy i mo­jej młod­szej sio­stry to bez zna­cze­nia. Stać je na mięso od rzeź­nika w mie­ście, cho­ciaż wcale nie sma­kuje nam bar­dziej niż świeża dzi­czy­zna. Dzi­siaj jed­nak mój naj­lep­szy przy­ja­ciel Gale Haw­thorne i jego ro­dzina li­czą na mnie i nie mogę ich za­wieść, wo­bec czego wy­ru­szam na pół­to­ra­go­dzinny ob­chód po wny­kach. Gdy cho­dzi­li­śmy do szkoły, po­po­łu­dniami wy­star­czało nam czasu na spraw­dza­nie si­deł, po­lo­wa­nie i zbie­rac­two, a także na po­wrót do mia­sta i han­del. Te­raz Gale pra­cuje przy wy­do­by­ciu wę­gla, a po­nie­waż ja ca­łymi dniami nie mam nic do ro­boty, prze­ję­łam jego obo­wiązki.

Do tej pory Gale zdą­żył już pod­bić kartę w ko­palni, zje­chać pod zie­mię windą tak prędką, że żo­łą­dek pod­cho­dzi do gar­dła, i wziąć się do ro­boty na przodku. Wiem, jak tam jest, bo całą klasą co rok zwie­dza­li­śmy ko­pal­nię w ra­mach szko­le­nia. Gdy by­łam mała, uwa­ża­łam tylko, że wą­skie tu­nele, cuch­nące po­wie­trze i wszech­ogar­nia­jąca ciem­ność są nie­przy­jemne. Kiedy jed­nak wy­buch za­bił mo­jego ojca i kilku in­nych gór­ni­ków, z tru­dem uda­wało mi się wejść do windy, a co­roczne wy­cieczki bu­dziły mój wielki nie­po­kój. Dwa razy tak się po­cho­ro­wa­łam, ma­jąc w per­spek­ty­wie zwie­dza­nie ko­palni, że mama uznała to za grypę i po­zwo­liła mi zo­stać w domu.

My­ślę o Gale’u, który od­żywa do­piero w le­sie, na świe­żym po­wie­trzu, w pro­mie­niach słońca, nad czy­stą, wartką wodą. Nie wiem, jak on znosi ko­pal­nię. A wła­ści­wie wiem – wy­trzy­muje, bo tylko w ten spo­sób zdoła wy­kar­mić matkę, dwóch młod­szych braci i sio­strę. Ja mam forsy jak lodu, znacz­nie wię­cej niż po­trzeba na utrzy­ma­nie obu na­szych ro­dzin, a jed­nak Gale nie chce wziąć ode mnie ani gro­sza. Nie­chęt­nie przyj­muje na­wet mięso, choć z pew­no­ścią za­opie­ko­wałby się moją mamą i Prim, gdy­bym zgi­nęła pod­czas Gło­do­wych Igrzysk. Po­wta­rzam mu, że od­daje mi przy­sługę, bo nie je­stem w sta­nie wy­trzy­mać co­dzien­nej bez­czyn­no­ści, ale ni­gdy nie przy­no­szę zwie­rzyny, gdy Gale jest w domu. Zresztą nie­ła­two go za­stać, skoro pra­cuje przez pół doby.

Tak na­prawdę spo­ty­kam się z Gale’em tylko w nie­dziele, kiedy wy­ru­szamy na wspólne łowy w le­sie. Nie­dziela na­dal jest naj­lep­szym dniem w ty­go­dniu, sporo się jed­nak zmie­niło od cza­sów, gdy mo­gli­śmy po­wie­dzieć so­bie wszystko. Igrzy­ska ode­brały nam na­wet to. Nie tracę na­dziei, że z bie­giem czasu od­zy­skamy dawną swo­bodę, cho­ciaż w głębi du­szy prze­czu­wam, że nie ma po­wrotu do prze­szło­ści.

Nie­źle mi dziś po­szło – zła­pa­łam we wnyki osiem kró­li­ków, dwie wie­wiórki i bo­bra, który za­plą­tał się w dru­cianą pu­łapkę za­ci­skową. Gale za­wsze świet­nie so­bie ra­dził z bu­dową i za­sta­wia­niem si­deł. Przy­wią­zy­wał je do mło­dych drzew, żeby zdo­bycz za­wi­sła poza za­się­giem dra­pież­ni­ków, usta­wiał kłody na cien­kich pa­ty­kach uru­cha­mia­ją­cych pu­łapkę, a do po­ło­wów wy­pla­tał ko­szyki, z któ­rych ryby nie były w sta­nie się wy­do­stać. Idę szla­kiem si­deł i za­sta­wiam pu­łapki na nowo, ale wiem, że ni­gdy nie do­rów­nam Gale’owi. Ma do­sko­nale roz­wi­nięty zmysł rów­no­wagi i po­trafi prze­wi­dzieć, w któ­rym miej­scu zwie­rzyna prze­tnie ścieżkę. To coś wię­cej niż do­świad­cze­nie, to wro­dzony ta­lent. Ja rów­nież mam dar – kiedy w nie­mal kom­plet­nych ciem­no­ściach strze­lam do zwie­rzę­cia, umiem je po­ło­żyć jedną strzałą.

Słońce stoi już wy­soko na nie­bie, gdy do­cie­ram do ogro­dze­nia wo­kół Dwu­na­stego Dys­tryktu. Jak za­wsze na mo­ment wy­tę­żam uszy, ale nie sły­szę cha­rak­te­ry­stycz­nego bu­cze­nia, które świad­czy­łoby o tym, że ogro­dze­nie jest pod na­pię­ciem. Rzadko kiedy bywa, choć po­winno, i to przez cały czas. Prze­ci­skam się przez szcze­linę pod siatką i wy­czoł­guję się na Łąkę, rzut ka­mie­niem od mo­jego domu, po­przed­niego domu. Na­dal na­leży do nas, po­nie­waż zgod­nie z pra­wem to ofi­cjalne miej­sce za­miesz­ka­nia mo­jej mamy i sio­stry. Gdy­bym te­raz pa­dła tru­pem, mu­sia­łyby tu wró­cić, tym­cza­sem jed­nak obie miesz­kają w no­wym domu w Wio­sce Zwy­cięz­ców i tylko ja by­wam w tej cia­snej cha­łu­pie, w któ­rej się wy­cho­wa­łam. To jest mój praw­dziwy dom.

Idę tam, żeby się prze­brać. Ścią­gam starą skó­rzaną kurtkę po ojcu i wkła­dam płaszcz z de­li­kat­nej wełny, który cią­gle wy­daje mi się za wą­ski w ra­mio­nach. Zo­sta­wiam mięk­kie, zno­szone buty my­śliw­skie i biorę dro­gie, ma­szy­nowo szyte obu­wie, zda­niem mamy sto­sow­niej­sze dla ko­goś o mo­jej po­zy­cji. Łuk i strzały ukry­łam wcze­śniej w pu­stej kło­dzie w le­sie. Czas ucieka, ale po­zwa­lam so­bie na parę mi­nut w kuchni. Z wy­ga­szo­nym pa­le­ni­skiem, bez ob­rusa na stole, wy­daje się cał­kiem opusz­czona. Opła­kuję tu prze­szłość. Z tru­dem wią­za­ły­śmy ko­niec z koń­cem, ale przy­naj­mniej zna­łam swoje miej­sce na ziemi, by­łam świa­doma zna­cze­nia tego domu dla de­li­kat­nej tkanki na­szego ży­cia. Chcia­ła­bym do niego wró­cić, bo z per­spek­tywy czasu wy­daje mi się bez­piecz­niej­szy niż to, co mam te­raz, kiedy je­stem sławna i bo­gata, i znie­na­wi­dzona przez ka­pi­to­liń­skie wła­dze.

Miau­cze­nie za drzwiami z tyłu przy­kuwa moją uwagę, więc je otwie­ram i wi­dzę za nimi Ja­skra, brzyd­kiego ko­cura Prim. Nowy dom nie po­doba mu się pra­wie tak samo jak mnie i za­wsze znika, kiedy moja sio­stra jest w szkole. Ni­gdy nie prze­pa­da­li­śmy za sobą, te­raz jed­nak łą­czy nas nić po­ro­zu­mie­nia. Wpusz­czam go, czę­stuję odro­biną bo­brzego sa­dła, a na­wet przez chwilę dra­pię za uszami.

– Pa­skuda z cie­bie, wiesz? – mó­wię do niego. Ja­skier trąca moją dłoń, do­ma­ga­jąc się dal­szych piesz­czot, ale na mnie pora. – No, chodź.

Pod­no­szę go jedną ręką, drugą chwy­tam torbę ze zwie­rzyną i wy­cho­dzę na ulicę. Kot ze­ska­kuje i znika pod krza­kiem.

Buty ci­sną, żu­żel chrzę­ści pod sto­pami. Prze­my­kam się przez alejki, prze­kra­dam po­dwó­rzami i po kilku mi­nu­tach do­cie­ram pod dom Gale’a. Ha­zelle, jego mama, po­chyla się nad zle­wem i za­uważa mnie przez okno, więc wy­ciera ręce w far­tuch i ru­sza, żeby po­wi­tać mnie u drzwi.

Lu­bię Ha­zelle, sza­nuję ją. W wy­bu­chu, który za­bił mo­jego ojca, zgi­nął także jej mąż, a była wtedy w za­awan­so­wa­nej ciąży i miała trzech chło­pa­ków na utrzy­ma­niu. Nie­spełna ty­dzień po po­ro­dzie po­szła szu­kać pracy. Do ko­palni się nie nada­wała, no­wo­ro­dek wy­ma­gał cią­głej opieki, ale udało się jej prze­ko­nać paru kup­ców, żeby da­wali jej brudne rze­czy do pra­nia. W wieku czter­na­stu lat Gale, naj­star­szy z dzie­cia­ków Ha­zelle, zo­stał głów­nym ży­wi­cie­lem ro­dziny. Już wcze­śniej zgła­szał się po astra­gale, które upo­waż­niały go do po­bie­ra­nia nie­wiel­kiej ilo­ści zboża i oleju w za­mian za do­dat­kowe wpro­wa­dze­nie jego na­zwi­ska do lo­so­wa­nia try­bu­tów. Był wtedy wy­kwa­li­fi­ko­wa­nym tra­pe­rem, ale i tak nie dałby rady utrzy­mać pię­cio­oso­bo­wej ro­dziny, gdyby Ha­zelle nie ura­biała so­bie rąk przy ta­rze do pra­nia. Zimą jej dło­nie czer­wie­niały i pę­kała na nich skóra, w do­datku co rusz krwa­wiły. Pew­nie do dziś by tak było, gdyby nie bal­sam ukrę­cony przez moją mamę. Ha­zelle i Gale ro­bią wszystko, żeby po­zo­stałe dzie­ciaki – dwu­na­sto­letni Rory, dzie­się­cio­letni Vick i czte­ro­latka Posy – ni­gdy nie mu­siały się zgła­szać po astra­gale.

Ha­zelle uśmie­cha się na wi­dok zwie­rzyny. Pod­nosi bo­bra za ogon, sza­cuje wagę.

– Bę­dzie z niego przy­zwo­ity gu­lasz – mówi. W prze­ci­wień­stwie do Gale’a, nie wi­dzi pro­blemu w na­szym my­śliw­skim po­ro­zu­mie­niu.

– Ma nie­złe fu­tro – za­uwa­żam. Lu­bię spę­dzać czas z Ha­zelle, roz­ma­wiać o war­to­ści dzi­czy­zny, jak za­wsze. Za­pa­rza mi ku­bek zio­ło­wej her­batki, z wdzięcz­no­ścią ści­skam go w zmar­z­nię­tych dło­niach. – Po po­wro­cie z to­ur­née mo­gła­bym cza­sami za­bie­rać ze sobą Rory’ego, po szkole. Na­uczy­ła­bym go strze­lać.

Ha­zelle kiwa głową.

– Przy­da­łoby się. Gale za­mie­rza to zro­bić, ale ma czas tylko w nie­dziele, a chyba woli je spę­dzać z tobą.

Ru­mie­nię się, nic nie mogę na to po­ra­dzić. To oczy­wi­ście głu­pota, prze­cież chyba nikt nie zna mnie le­piej niż Ha­zelle. Wie, ja­kie więzi łą­czą mnie z Gale’em. Z pew­no­ścią mnó­stwo lu­dzi za­kła­dało, że prę­dzej czy póź­niej weź­miemy ślub, na­wet je­śli ja ni­gdy nie bra­łam tego pod uwagę. Tak było przed igrzy­skami, za­nim mój kom­pan i so­jusz­nik Pe­eta Mel­lark oznaj­mił, że ko­cha mnie do sza­leń­stwa. Na­sza mi­łość sta­no­wiła pod­stawę stra­te­gii prze­trwa­nia na are­nie – tyle że dla Pe­ety to nie była stra­te­gia. Sama nie wiem, czym była dla mnie, wiem za to, że Gale sporo przez to wy­cier­piał, i serce mi się ści­ska na myśl o To­ur­née Zwy­cięz­ców i o tym, że Pe­eta i ja znowu bę­dziemy mu­sieli uda­wać ko­chan­ków.

Prze­ły­kam her­batę, cho­ciaż pa­rzy mi ję­zyk.

– Na mnie pora. – Od­su­wam się od stołu. – Mu­szę się opo­rzą­dzić przed wy­stę­pem w te­le­wi­zji.

Ha­zelle mnie ści­ska.

– Na­jedz się do syta – mówi.

– Pew­nie.

Na­stępny przy­sta­nek to Ćwiek, gdzie tra­dy­cyj­nie sprze­daję lub wy­mie­niam więk­szość zdo­by­czy. Daw­niej był tu ma­ga­zyn wę­gla, ale od­kąd prze­stano go wy­ko­rzy­sty­wać, Ćwiek upodo­bali so­bie han­dla­rze nie­le­gal­nym to­wa­rem, a z cza­sem stał się re­gu­lar­nym czar­nym ryn­kiem. Jako że przy­ciąga mniej lub bar­dziej nie­uczci­wych, jest chyba od­po­wied­nim miej­scem dla mnie. Po­lo­wa­nie w la­sach wo­kół Dwu­na­stego Dys­tryktu ozna­cza zła­ma­nie kil­ku­na­stu praw i ka­rane jest śmier­cią.

By­walcy Ćwieka ni­gdy o tym nie mó­wią, ale je­stem ich dłuż­niczką. Od Gale’a wiem, że Śli­ska Sae, stara sprze­daw­czyni zupy, za­po­cząt­ko­wała zbiórkę pie­nię­dzy, aby wes­przeć Pe­etę i mnie pod­czas igrzysk. Ak­cja miała po­zo­stać we­wnętrzną sprawą Ćwieka, ale wieść o niej się ro­ze­szła i w kwe­stę za­an­ga­żo­wało się wiele in­nych osób. Nie wiem do­kład­nie, ile ze­brano, ale po­da­runki dla try­bu­tów kosz­tują kro­cie. Mam świa­do­mość, że ludzka ofiar­ność ura­to­wała mi ży­cie.

Na­dal dziw­nie się czuję, kiedy z pu­stą torbą otwie­ram drzwi. Nie mam nic do prze­han­dlo­wa­nia, ale mo­nety w kie­szeni na bio­drze wy­raź­nie mi ciążą. Sta­ram się od­wie­dzić jak naj­wię­cej sto­isk, to tu, to tam ku­puję kawę, bułki, jajka, przę­dzę, olej. Po na­my­śle de­cy­duję się na trzy bu­telki prze­źro­czy­stego bim­bru od jed­no­rę­kiej ko­biety o imie­niu Rip­per, ofiary gór­ni­czej ka­ta­strofy. Tylko dzięki wła­snej po­my­sło­wo­ści zna­la­zła spo­sób na prze­ży­cie.

Tru­nek nie jest ani dla mnie, ani dla mo­ich bli­skich, tylko dla Hay­mit­cha, na­szego men­tora na igrzy­skach. Jest opry­skliwy, po­ryw­czy i za­zwy­czaj pi­jany, ale do­brze się spi­sał, na­wet bar­dzo do­brze, bo także dzięki niemu po raz pierw­szy w hi­sto­rii po­zwo­lono zwy­cię­żyć dwóm try­bu­tom. Dla­tego bez względu na to, jaki jest Hay­mitch, je­stem rów­nież jego dłuż­niczką. Do­zgonną. Biorę bim­ber, bo parę ty­go­dni temu Hay­mit­chowi skoń­czyły się za­pasy, nie miał gdzie ich uzu­peł­nić i do­stał ataku – cały się trząsł i darł na coś, co tylko on wi­dział. Śmier­tel­nie wy­stra­szył Prim i szcze­rze mó­wiąc, ja też mało faj­nie się czu­łam, oglą­da­jąc go w ta­kim sta­nie. Od­tąd sta­ram się gro­ma­dzić bim­ber na wy­pa­dek na­stęp­nego nie­do­boru.

Cray, nasz Główny Straż­nik Po­koju, marsz­czy brwi, kiedy wi­dzi mnie z bu­tel­kami. To star­szy czło­wiek, z reszt­kami si­wych wło­sów za­cze­sa­nych na bok nad ja­sno­czer­woną twa­rzą.

– To drań­stwo jest dla cie­bie za mocne, dziew­czyno.

Wie, co mówi. Hay­mitch i Cray to naj­więksi pi­jacy, ja­kich w ży­ciu spo­tka­łam.

– Och, mama przy­rzą­dza z niego le­kar­stwa – tłu­ma­czę bez­tro­sko.

– Ten bim­ber jest do­bry na wszystko – przy­znaje Cray, rzuca mo­netę i bie­rze bu­telkę.

Do­cho­dzę do stra­ganu Śli­skiej Sae, wska­kuję na ladę i za­ma­wiam zupę, chyba z dyni i fa­soli. Kiedy jem, pod­cho­dzi Straż­nik Po­koju o imie­niu Da­rius i też ku­puje mi­skę.

To je­den z mo­ich ulu­bio­nych przed­sta­wi­cieli prawa, bo ni­gdy nie nad­używa wła­dzy, zwy­kle można z nim po­żar­to­wać. Pew­nie ma dwa­dzie­ścia parę lat, ale nie wy­daje się dużo star­szy ode mnie. W jego uśmie­chu i ster­czą­cych na wszyst­kie strony ru­dych wło­sach jest coś chło­pię­cego.

– Nie po­win­naś już sie­dzieć w po­ciągu? – dziwi się.

– Za­biorą mnie w po­łu­dnie – wy­ja­śniam.

– Nie po­win­naś le­piej się pre­zen­to­wać? – pyta gło­śnym szep­tem.

Mi­mo­wol­nie się uśmie­cham, bo cho­ciaż je­stem w kiep­skim na­stroju, ba­wią mnie jego za­czepki. – Może wpleć wstążkę we włosy, albo co? – Mu­ska mój war­kocz, a ja od­trą­cam jego rękę.

– Bez obaw. Jak ze mną skoń­czą, nikt mnie nie po­zna – za­rę­czam.

– To do­brze – mówi. – Dla od­miany warto by oka­zać dumę ze swo­jego dys­tryktu, co, panno Ever­deen? – Z uda­waną dez­apro­batą spo­gląda na Śli­ską Sae i od­cho­dzi do przy­ja­ciół.

– Mi­ska ma tra­fić do mnie z po­wro­tem! – woła za nim Śli­ska Sae, ale ze śmie­chem, więc nie brzmi to zbyt su­rowo. – Gale cię od­pro­wa­dzi? – pyta mnie.

– Nie, nie było go na li­ście – tłu­ma­czę jej. – Ale wi­dzia­łam się z nim w nie­dzielę.

– By­łam pewna, że jest na li­ście, jako twój ku­zyn i w ogóle – za­uważa z iro­nią.

To jesz­cze jedno wy­my­ślone przez Ka­pi­tol łgar­stwo. Kiedy wraz z Pe­etą tra­fi­łam do fi­na­ło­wej ósemki Gło­do­wych Igrzysk, or­ga­ni­za­to­rzy ro­ze­słali dzien­ni­ka­rzy z za­da­niem opra­co­wa­nia ma­te­ria­łów na nasz te­mat. Na py­ta­nie o naj­lep­szego przy­ja­ciela wszy­scy z mo­jego oto­cze­nia zgod­nie wska­zy­wali Gale’a, jed­nak on się nie nada­wał do wy­stę­po­wa­nia pu­blicz­nie w roli przy­ja­ciela, a to przez ro­mans, który od­gry­wa­łam na are­nie. Był zbyt przy­stojny, zbyt mę­ski i nie miał naj­mniej­szej ochoty uśmie­chać się i miz­drzyć przed ka­me­rami. Trzeba jed­nak przy­znać, że je­ste­śmy do sie­bie bar­dzo po­dobni, bo wy­glą­damy jak ty­powi miesz­kańcy Zło­ży­ska – mamy ciemne, pro­ste włosy, oliw­kową skórę, szare oczy. Nic dziw­nego, że ja­kiś ge­niusz zro­bił z nas ku­zy­nów. Nie mia­łam o tym po­ję­cia aż do po­wrotu, kiedy na pe­ro­nie mama po­wie­działa: „Ku­zyni nie mo­gli się cie­bie do­cze­kać!” Od­wró­ci­łam się i uj­rza­łam Gale’a i Ha­zelle z gro­madką dzieci. Po­zo­stało mi tylko po­go­dzić się z no­wym sta­nem rze­czy.

Śli­ska Sae wie, że nie je­ste­śmy spo­krew­nieni, ale na­wet lu­dzie, któ­rzy znają nas od lat, naj­wy­raź­niej o tym za­po­mnieli.

– Nie mogę się do­cze­kać, aż to wszystko się skoń­czy – wy­znaję pół­gło­sem.

– Wiem – od­szep­tuje Sae. – Ale mu­sisz przez to przejść, żeby do­trwać do końca. Le­piej się nie spóź­nij.

Za­czyna pró­szyć lekki śnieg, a ja idę do Wio­ski Zwy­cięz­ców. Mu­szę po­ko­nać nie­cały ki­lo­metr od placu w cen­trum mia­sta, ale wy­daje się, że tra­fiam do zu­peł­nie in­nego świata. Wio­ska jest nie­za­leż­nym osie­dlem, zbu­do­wa­nym wo­kół pięk­nego skweru, upstrzo­nego kwit­ną­cymi krze­wami. Stoi tu dwa­na­ście bu­dyn­ków, każdy tak duży, że po­mie­ściłby dzie­sięć ta­kich do­mów jak ten, w któ­rym do­ra­sta­łam. Dzie­więć od za­wsze świeci pust­kami, trzy są za­miesz­kane przez Hay­mit­cha, Pe­etę i mnie.

Domy za­miesz­kane przez moją ro­dzinę oraz Pe­etę ema­nują ży­ciem. W oknach palą się świa­tła, nad ko­mi­nami unosi się dym, a na drzwiach wej­ścio­wych wi­szą pęki po­ma­lo­wa­nej na ja­skrawe barwy ku­ku­ry­dzy, de­ko­ra­cja na nad­cho­dzące święto. Choć o te­ren wo­kół domu Hay­mit­cha dba ogrod­nik, już z da­leka wy­czuwa się at­mos­ferę za­pusz­cze­nia i obo­jęt­no­ści. Przed drzwiami przy­go­to­wuję się na naj­gor­sze i nie­chęt­nie wcho­dzę do środka.

Już od progu z obrzy­dze­niem marsz­czę nos. Hay­mitch nie wpusz­cza ni­kogo do sprzą­ta­nia, a on sam po­rzą­dek ma w no­sie. Przez lata odór al­ko­holu, wy­mio­cin, go­to­wa­nej ka­pu­sty i przy­pa­lo­nego mięsa, nie­pra­nych ubrań i my­sich bob­ków stwo­rzył fe­tor, od któ­rego oczy za­cho­dzą mi łzami. Brnę przez sterty wa­la­ją­cych się po pod­ło­dze opa­ko­wań, po­tłu­czo­nego szkła i ko­ści tam, gdzie znajdę Hay­mit­cha. Sie­dzi przy ku­chen­nym stole, z rę­kami roz­ło­żo­nymi na bla­cie i twa­rzą w ka­łuży roz­la­nej wódki, i do­no­śnie chra­pie.

Trą­cam go w ra­mię.

– Niech pan wstaje! – mó­wię gło­śno, bo wiem, że de­li­kat­niej nie da się go obu­dzić. Chra­pa­nie na mo­ment ustaje, jakby py­ta­jąco, a po­tem znów się roz­lega. Po­py­cham go bar­dziej sta­now­czo. – Pro­szę pana, po­budka! Dzi­siaj je­dziemy na to­ur­née! – Z tru­dem otwie­ram okno i wdy­cham świeże po­wie­trze, po czym roz­gar­niam sto­pami śmieci na pod­ło­dze i na­tra­fiam na bla­szany dzba­nek do kawy, do któ­rego na­le­wam wody z kranu nad zle­wem. W piecu jest jesz­cze odro­bina żaru, więc trą­cam wę­gle, żeby roz­nie­cić pło­mień. Wsy­puję do dzbanka zmie­loną kawę, dużo, żeby na­par był mocny i smaczny, i sta­wiam dzba­nek na piecu.

Hay­mitch na­dal jest nie­przy­tomny. Skoro nic nie po­skut­ko­wało, na­peł­niam mi­skę lo­do­watą wodą, wy­le­wam ją Hay­mit­chowi na głowę i mo­men­tal­nie od­ska­kuję. Z jego gar­dła wy­do­bywa się ni­ski, zwie­rzęcy po­mruk. Hay­mitch zrywa się z miej­sca tak gwał­tow­nie, że krze­sło od­la­tuje trzy me­try do tyłu, i bez za­sta­no­wie­nia tnie po­wie­trze no­żem. Za­po­mnia­łam, że za­wsze sy­pia z bro­nią w za­ci­śnię­tej dłoni. Po­win­nam była wy­łu­skać nóż z jego pal­ców, ale mia­łam za dużo spraw na gło­wie. Przez chwilę blu­zga i wy­ma­chuje no­żem, lecz w końcu przy­tom­nieje. Wy­ciera twarz w rę­kaw i ob­raca się w kie­runku pa­ra­petu, na któ­rym przy­cup­nę­łam na wy­pa­dek, gdy­bym mu­siała stąd szybko zwie­wać.

– Co ty wy­pra­wiasz? – par­ska.

– Ka­zał pan obu­dzić się na go­dzinę przed przy­jaz­dem te­le­wi­zji – tłu­ma­czę.

– Co? – zdu­miewa się.

– Sam pan to wy­my­ślił – pod­kre­ślam.

Chyba coś so­bie przy­po­mina.

– Dla­czego je­stem cały mo­kry?

– Nie mo­głam pana do­bu­dzić. Je­śli pan chciał, żeby się z pa­nem cac­kać, trzeba było po­pro­sić Pe­etę.

– O co trzeba mnie było po­pro­sić?

Na dźwięk tego głosu ści­ska mnie w żo­łądku, czuję się winna, smutna i prze­stra­szona. I tę­sk­nię, do tego też mogę się przy­znać. Tyle że tę­sk­nota ma zbyt silną kon­ku­ren­cję, aby kie­dy­kol­wiek zdo­łała zdo­mi­no­wać inne uczu­cia.

Pa­trzę, jak Pe­eta pod­cho­dzi do stołu. Pro­mie­nie słońca zza okna roz­świe­tlają płatki świe­żego śniegu na jego ja­snych wło­sach. Wy­daje się silny i zdrowy, cał­kiem inny od scho­ro­wa­nego, wy­gło­dzo­nego chłopca, któ­rego zna­łam z areny, i pra­wie nie ku­leje. Kła­dzie na stole bo­che­nek świe­żego chleba, po czym wy­ciąga rękę do Hay­mit­cha.

– O obu­dze­nie bez fun­do­wa­nia mi za­pa­le­nia płuc – bur­czy Hay­mitch i od­daje nóż. Ściąga brudną ko­szulę, od­sła­nia rów­nie od­ra­ża­jący pod­ko­szu­lek i wy­ciera się jego su­chym skraw­kiem.

Pe­eta z uśmie­chem za­nu­rza ostrze w bim­brze z bu­telki na pod­ło­dze, a po­tem wy­ciera je o ko­szulę i kroi chleb. To on za­opa­truje nas wszyst­kich w świeże pie­czywo. Ja po­luję, on pie­cze, Hay­mitch pije. Każde z nas na swój spo­sób za­bija czas i stara się uciec od wspo­mnień zwią­za­nych z Gło­do­wymi Igrzy­skami. Pe­eta po­daje Hay­mit­chowi piętkę i do­piero wtedy po raz pierw­szy na mnie spo­gląda.

– Chcesz kromkę?

– Nie, ja­dłam już na Ćwieku – od­po­wia­dam. – Ale dzię­kuję.

Mój głos brzmi obco, dziw­nie ofi­cjal­nie. To się po­wta­rza przy każ­dej roz­mo­wie z Pe­etą, od­kąd te­le­wi­zja prze­stała na­gry­wać sceny z na­szego szczę­śli­wego przy­jazdu do domu i po­wró­ci­li­śmy do nor­mal­nego ży­cia.

– Nie ma za co – mówi sztywno.

Hay­mitch ci­ska ko­szulę gdzieś w kąt.

– Brr – otrząsa się. – Mu­si­cie się so­lid­nie roz­grzać przed wy­stę­pem.

Ma ra­cję, rzecz ja­sna. Wi­dzo­wie będą ocze­ki­wali za­ko­cha­nych go­łąb­ków, zwy­cięz­ców Gło­do­wych Igrzysk, a nie dwójki lu­dzi, któ­rzy nie po­tra­fią spoj­rzeć so­bie w oczy.

– Niech się pan wy­ką­pie – oświad­czam zwięźle, wy­ska­kuję przez okno i idę do domu.

Śnieg zro­bił się lepki, zo­sta­wiam za sobą ślady stóp. Przy­staję przed drzwiami wej­ścio­wymi, żeby strzą­snąć z bu­tów mo­krą breję. Mama pra­co­wała dzień i noc, aby dom ide­al­nie wy­padł przed ka­me­rami, więc to kiep­ski mo­ment na bru­dze­nie lśnią­cych pod­łóg. Le­d­wie mi­jam próg, a ona zja­wia się i chwyta mnie za ra­mię, jakby pró­bu­jąc za­trzy­mać.

– Bez obaw, już ścią­gam buty – za­pew­niam ją i zo­sta­wiam je na wy­cie­raczce.

Mama śmieje się z wy­sił­kiem, ner­wowo zsuwa mi z ra­mie­nia my­śliw­ską torbę z za­ku­pami.

– To przez ten śnieg – tłu­ma­czy. – Spa­cer się udał?

– Spa­cer? – Do­sko­nale wie, że pół nocy spę­dzi­łam w le­sie. Na­gle do­strze­gam za jej ple­cami męż­czy­znę, stoi w drzwiach do kuchni. Już na pierw­szy rzut oka wi­dać, że przy­je­chał z Ka­pi­tolu, ma gar­ni­tur na miarę i ope­ra­cyj­nie po­pra­wione rysy twa­rzy. Dzieje się coś złego. – Ra­czej jazda na łyż­wach. Na dwo­rze jest praw­dziwe lo­do­wi­sko.

– Masz go­ścia – oznaj­mia mama. Jest bled­sza niż zwy­kle, w jej gło­sie sły­szę źle skry­wany nie­po­kój.

– Spo­dzie­wa­łam się go­ści do­piero w po­łu­dnie. – Udaję, że nie za­uwa­żam jej zde­ner­wo­wa­nia. – Cinna wpadł wcze­śniej, aby po­móc mi w przy­go­to­wa­niach?

– Nie, Kat­niss, przy­szedł... – za­czyna mama i urywa.

– Pro­szę, panno Ever­deen – od­zywa się nie­zna­jomy i ge­stem za­pra­sza mnie do środka. Dziw­nie się czuję, nie przy­wy­kłam do tego, by ktoś mnie wpro­wa­dzał do mo­jego domu, ale mam dość ro­zumu, żeby trzy­mać ję­zyk za zę­bami.

Po dro­dze zer­kam przez ra­mię na mamę i uśmie­cham się do niej krze­piąco.

– Pew­nie do­stanę nowe in­struk­cje w związku z to­ur­née. 

Od pew­nego czasu otrzy­muję naj­roz­ma­it­sze wska­zówki od­no­śnie do trasy i pro­to­kołu w każ­dym dys­tryk­cie. Gdy jed­nak zmie­rzam ku drzwiom ga­bi­netu, które do­tąd ni­gdy nie były za­mknięte, różne my­śli prze­la­tują mi przez głowę. Kto tam jest? Czego od mnie chcą? Dla­czego mama jest blada jak kreda?

– Pro­szę wejść – po­na­gla mnie przy­bysz, który szedł za mną.

Ob­ra­cam wy­po­le­ro­waną gałkę z brązu i prze­kra­czam próg ga­bi­netu. Noz­drza wy­peł­nia mi dy­so­nans za­pa­chów róż i krwi. Wi­dzę ni­skiego, si­wego męż­czy­znę, wy­daje się dziw­nie zna­jomy. Nie prze­ry­wa­jąc czy­ta­nia książki, pod­nosi pa­lec, jakby chciał po­wie­dzieć: „Jesz­cze chwilę”. Po­tem się od­wraca, a mnie za­miera serce.

Pa­trzę w wę­żowe oczy pre­zy­denta Snowa.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki