Wschód słońca w dniu dożynek - Suzanne Collins - ebook + książka

Wschód słońca w dniu dożynek ebook

Suzanne Collins

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Piąty tom cyklu „Igrzyska śmierci”

Skoro masz stracić wszystko, co kochasz, po co jeszcze walczyć?

W dzień dożynek mieszkańcy Panem budzą się zdjęci strachem. W tym roku, z okazji drugiego Ćwierćwiecza Poskromienia, dwukrotnie więcej trybutów trafi na arenę.

Haymitch Abernathy z Dwunastego Dystryktu woli nie zastanawiać się nad tym, co przyniesie los. Chce tylko przebrnąć przez ten dzień i spotkać się z dziewczyną, którą kocha.

Gdy słyszy swoje nazwisko, czuje, że jego przyszłość legła w gruzach. Musi zostawić bliskich i jechać do Kapitolu w towarzystwie trójki innych trybutów z Dwunastki: przyjaciółki, która jest jak młodsza siostra, kompulsywnego analityka i największej snobki w mieście.

Haymitch od samego początku wie, że przeznaczono go do odstrzału, lecz coś pcha go do walki... Pragnie tylko jednego: by jej skutki odbiły się echem daleko poza zabójczą areną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 506

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: SUN­RISE ON THE RE­APING
Co­py­ri­ght © 2025 by Su­zanne Col­lins All ri­ghts re­se­rved
First pu­bli­shed in the En­glish lan­gu­age in the Uni­ted Sta­tes by Scho­la­stic Press, an im­print of Scho­la­stic Inc.
Co­py­ri­ght © 2025 for the Po­lish trans­la­tion by Grupa Wy­daw­ni­cza Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Co­ver art by Tim O’Brien © 2025 Scho­la­stic Inc. Co­ver de­sign by Eli­za­beth B. Pa­risi Book de­sign by Eli­za­beth B. Pa­risi
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Bez uprzed­niej pi­sem­nej zgody wy­dawcy żadna część tej książki nie może być po­wie­lana, utrwa­lana ani roz­po­wszech­niana za po­mocą urzą­dzeń elek­tro­nicz­nych, me­cha­nicz­nych, ko­piu­ją­cych, na­gry­wa­ją­cych i in­nych ani wy­ko­rzy­sty­wana do tre­no­wa­nia sztucz­nej in­te­li­gen­cji.
Ta książka jest dzie­łem fik­cji. Imiona, po­sta­cie, miej­sca i wy­da­rze­nia są wy­two­rem wy­obraźni au­tora. Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób rze­czy­wi­stych, ży­wych lub zmar­łych, firm, or­ga­ni­za­cji, wy­da­rzeń lub miejsc jest cał­ko­wi­cie przy­pad­kowe.
Utwór Ed­gara Al­lana Po­ego pt. Kruk w prze­kła­dzie Jo­lanty Ko­zak Frag­ment wier­sza Wil­liama Word­swor­tha Lucy Gray, czyli sa­mot­ność w prze­kła­dzie Sta­ni­sława Kryń­skiego Frag­ment wier­sza Wil­liama Blake’a Sło­necz­nik w prze­kła­dzie Sta­ni­sława Ba­rań­czaka Po­zo­stałe cy­taty, wier­sze i pio­senki w prze­kła­dzie Mał­go­rzaty He­sko-Ko­ło­dziń­skiej i Pio­tra Bud­kie­wi­cza
Grupa Wy­daw­ni­cza Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
Skład i ła­ma­nie An­drzej Ko­men­dziń­ski
ISBN 978-83-68242-51-5 2025.1
Must Read jest im­prin­tem Grupy Wy­daw­ni­czej Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Po­znań­ska 102, 60-185 Skó­rzewo tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla Ri­charda Re­gi­stera

Pro­pa­ganda jest w ca­ło­ści kłam­stwem, na­wet je­śli ten, kto ją głosi,

mówi prawdę. Nie są­dzę, żeby to miało zna­cze­nie, do­póki się wie, co się robi i dla­czego.

GEORGE ORWELL

Gor­sza jest prawda z za­mia­rem złym,

Niż wszel­kie kłam­stwa na świe­cie tym.

WIL­LIAM BLAKE

Czło­wiek ro­dzi się wolny, a wszę­dzie jest skuty łań­cu­chami.

JEAN-JACQUES ROUS­SEAU, Umowa spo­łeczna, 1762

Dla ko­goś, kto ana­li­zuje sto­sunki mię­dzy­ludz­kie z per­spek­tywy fi­lo­zo­ficz­nej, nie ma chyba nic bar­dziej za­ska­ku­ją­cego niż to, że nie­liczni z ła­two­ścią rzą­dzą wie­loma, a lu­dzie bez­wa­run­kowo pod­po­rząd­ko­wują się swoim wład­com, re­zy­gnu­jąc z wła­snych osą­dów i na­mięt­no­ści na rzecz osą­dów i na­mięt­no­ści swo­ich wład­ców. Kiedy przyj­rzymy się bli­żej, jak osiąga się ten za­dzi­wia­jący re­zul­tat, od­kry­jemy, że rzą­dzą­cych wspiera je­dy­nie opi­nia, al­bo­wiem siła jest za­wsze po stro­nie rzą­dzo­nych. In­nymi słowy, fun­da­men­tem rządu jest wy­łącz­nie opi­nia, a to stwier­dze­nie roz­ciąga się za­równo na naj­bar­dziej de­spo­tyczne i si­łowe rządy, jak i na naj­bar­dziej wol­no­ściowe i lu­dowe.

DAVID HUME

Twier­dze­nie, że słońce ju­tro nie wzej­dzie, jest nie mniej zro­zu­miałe i skrywa nie więk­szą sprzecz­ność niż twier­dze­nie, że słońce ju­tro wzej­dzie.

DAVID HUME

– Wszyst­kiego naj­lep­szego, Hay­mitch!

Plu­sem uro­dzin w dniu do­ży­nek jest to, że można dłu­żej po­spać, wszystko inne to już mi­nus. Dzień wolny od szkoły zde­cy­do­wa­nie nie re­kom­pen­suje stra­chu przed lo­so­wa­niem. Na­wet je­śli czło­wie­kowi się po­szczę­ści, wi­dok dwójki dzie­cia­ków wle­czo­nych na rzeź w Ka­pi­tolu każ­demu ode­brałby ape­tyt na tort. Prze­wra­cam się na drugi bok i przy­kry­wam głowę koł­drą.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego! – Mój dzie­się­cio­letni brat Sid szar­pie mnie za ra­mię. – Mia­łem być twoim bu­dzi­kiem. Mó­wi­łeś, że o świ­cie chcesz iść do lasu.

To prawda. Mam na­dzieję, że skoń­czę pracę przed ce­re­mo­nią, żeby po­świę­cić po­po­łu­dnie na swoje dwa ulu­bione za­ję­cia – mar­no­wa­nie czasu i spę­dza­nie go z moją dziew­czyną, Le­nore Dove. Mama utrud­nia mi oba jak może, bo nie­ustan­nie po­wta­rza, że żadna praca nie jest dla mnie zbyt trudna, zbyt brudna ani zbyt skom­pli­ko­wana, i że na­wet naj­więksi bie­dacy zdo­łają wy­skro­bać kilka gro­szy, aby zrzu­cić swoją nie­dolę na cu­dze barki, na przy­kład na­sze. Bio­rąc jed­nak pod uwagę dzi­siej­sze święta, chyba po­da­ruje mi odro­binę wol­no­ści, je­śli tylko ze wszyst­kim się wy­ro­bię. To or­ga­ni­za­to­rzy igrzysk mogą po­krzy­żo­wać mi plany.

– Hay­mitch! – za­wo­dzi Sid. – Słońce wstaje!

– Do­brze, do­brze, ja też już wstaję. – Sta­czam się z ma­te­raca pro­sto na pod­łogę i wy­cią­gam parę szor­tów uszy­tych z worka po mące z rzą­do­wych do­staw.

Na ma­te­riale na moim tyłku znaj­duje się stem­pel ze sło­wami UFUN­DO­WANE PRZEZ KA­PI­TOL. Mama ni­czego nie mar­nuje. Owdo­wiała młodo, bo tata zgi­nął w po­ża­rze ko­palni, więc żeby wy­cho­wać mnie i Sida, za­częła prać dla lu­dzi i na wszyst­kim oszczę­dzać. Po­piół drzewny z pa­le­ni­ska zo­sta­wiamy na ług do wy­robu my­dła, roz­gnie­cione sko­rupki ja­jek na­wożą ogró­dek. Pew­nego dnia z tych szor­tów, po­dar­tych na pa­ski, po­wsta­nie ple­ciony dy­wa­nik.

Koń­czę się ubie­rać i po­py­cham Sida z po­wro­tem na jego łóżko, gdzie na­tych­miast za­ko­puje się pod pat­chwor­kową koł­drą. W kuchni chwy­tam kromkę ku­ku­ry­dzia­nego chleba, upie­czo­nego na moje uro­dziny za­miast ziar­ni­stego bochna z ciem­nej ka­pi­to­liń­skiej mąki. Za do­mem mama już mie­sza ki­jem ubra­nia w pa­ru­ją­cym ko­tle, na­pi­na­jąc mię­śnie, kiedy ob­raca gór­ni­czy kom­bi­ne­zon. Ma tylko trzy­dzie­ści pięć lat, ale smutne ży­cie zdą­żyło prze­orać jej twarz zmarszcz­kami.

Mama za­uważa mnie w progu i ociera czoło.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego w dniu szes­na­stych uro­dzin. Sos jest na piecu.

– Dzięki, mamo. Znaj­duję gar­nek du­szo­nych śli­wek i przed wyj­ściem na­kła­dam por­cję na chleb. Ze­bra­łem te śliwki wczo­raj w le­sie, ale to miła nie­spo­dzianka, że te­raz są go­rące i słod­kie.

– Mu­sisz dzi­siaj na­peł­nić zbior­nik – oznaj­mia mama, kiedy ją mi­jam.

Mamy bie­żącą zimną wodę, jed­nak leci cien­kim stru­mycz­kiem, więc na­peł­nie­nie wia­dra trwa całe wieki. Jest też beczka czy­stej desz­czówki, za którą mama li­czy so­bie wię­cej, bo po pra­niu w niej ubra­nia są mięk­sze, ale za­zwy­czaj używa wody z na­szej studni. Ze względu na pom­po­wa­nie i no­sze­nie wia­der na­peł­nie­nie zbior­nika zaj­muje dwie go­dziny, na­wet je­śli Sid mi po­maga.

– Czy to nie może za­cze­kać do ju­tra? – py­tam.

– Za­czyna bra­ko­wać wody, a mam górę pra­nia – od­po­wiada.

– Wo­bec tego zro­bię to dziś po po­łu­dniu – mó­wię, pró­bu­jąc ukryć fru­stra­cję. Je­śli uro­czy­stość skoń­czy się przed pierw­szą i nie złożą nas w te­go­rocz­nej ofie­rze, zdążę wy­ro­bić się z wodą do trze­ciej i spo­tkać z Le­nore Dove.

Za­słona mgły otula znisz­czone, szare domy w Zło­ży­sku. Pew­nie byłby to ko­jący wi­dok, gdyby nie do­bie­ga­jące z róż­nych stron krzyki dzieci śnią­cych o tym, że ktoś je goni. W ostat­nich ty­go­dniach, w miarę zbli­ża­nia się pięć­dzie­sią­tych Gło­do­wych Igrzysk, krzyki się na­si­liły, po­dob­nie jak moje nie­spo­kojne my­śli, nad któ­rymi sta­ram się za­pa­no­wać. Dru­gie Ćwierć­wie­cze Po­skro­mie­nia. Dwa razy wię­cej dzie­cia­ków. Nie ma co się za­mar­twiać, po­wta­rzam so­bie, nic na to nie po­ra­dzisz. To jak dwa Gło­dowe Igrzy­ska w jed­nym. Nie zdo­łasz prze­wi­dzieć wy­ni­ków lo­so­wa­nia ani tego, co bę­dzie póź­niej, więc się nie na­krę­caj. Nie wpa­daj w pa­nikę. Nie daj Ka­pi­to­lowi sa­tys­fak­cji. I tak już nam ode­brał wy­star­cza­jąco dużo.

Idę po żużlu pu­stą ulicą na wzgó­rze z cmen­ta­rzem dla gór­ni­ków, któ­rego zbo­cze jest usiane na­grob­kami. Są różne – od płyt z wy­żło­bio­nymi na­zwi­skami i da­tami do drew­nia­nych de­sek po­kry­tych ob­ła­żącą farbą. Tata spo­czywa na ro­dzin­nej działce, po­letku Aber­na­thych z jed­nym wa­pien­nym na­grob­kiem dla nas wszyst­kich.

Roz­glą­dam się po­spiesz­nie w po­szu­ki­wa­niu świad­ków – nie­wiele osób tu przy­cho­dzi, a już na pewno nie o świ­cie – i czoł­gam się pod ogro­dze­niem do lasu za Dwu­na­stym Dys­tryk­tem, po czym ru­szam do de­sty­larni. Pę­dze­nie bim­bru ra­zem z Hat­tie Me­eney to ry­zy­kowne przed­się­wzię­cie, ale i bułka z ma­słem w po­rów­na­niu do za­bi­ja­nia szczu­rów albo czysz­cze­nia wy­gó­dek. Hat­tie ocze­kuje ode mnie cięż­kiej pracy, ale sama też się nie oszczę­dza, i choć ma do­brze po sześć­dzie­siątce, po­trafi zro­bić wię­cej niż ktoś o po­łowę młod­szy. Sporo się trzeba na­ha­ro­wać – ze­brać drewno, przy­dźwi­gać ziarno, za­brać pełne bu­telki i przy­tasz­czyć pu­ste do po­now­nego na­peł­nie­nia. To moje za­da­nie. Je­stem wo­łem ro­bo­czym Hat­tie.

Za­trzy­muję się w miej­scu, które na­zy­wamy skła­dem. To skra­wek go­łej ziemi za­ma­sko­wany opa­da­ją­cymi ga­łę­ziami wierzby, gdzie Hat­tie zo­sta­wia za­opa­trze­nie. Dwu­na­sto­ki­lo­gra­mowe worki ze śrutą ku­ku­ry­dzianą już cze­kają, więc za­rzu­cam so­bie po jed­nym na ra­mię.

Do de­sty­larni jest stąd ja­kieś pół go­dziny drogi, a kiedy tam do­cie­ram, wi­dzę, że Hat­tie mie­sza za­cier w ga­rze obok przy­ga­sa­ją­cego nie­wiel­kiego ogni­ska.

Po­daje mi drew­nianą łyżkę z długą rączką.

– Może mnie zmie­nisz? – pro­po­nuje.

Opusz­czam worki i sta­wiam pod przy­bu­dówką, gdzie trzy­mamy za­pasy, po czym uno­szę łyżkę w ge­ście zwy­cię­stwa.

– A niech mnie, awans!

Do­tąd nie wolno mi było przy­go­to­wy­wać za­cieru. Może Hat­tie za­mie­rza mnie wy­szko­lić, że­bym pew­nego dnia zo­stał jej part­ne­rem. Gdy­by­śmy we dwójkę pę­dzili bim­ber na okrą­gło, zwięk­szy­li­by­śmy pro­duk­cję, bo wciąż nie mo­żemy za­spo­koić po­pytu, na­wet na pę­dzony z ka­pi­to­liń­skiego ziarna zaj­za­jer, od któ­rego łza­wią oczy. Wła­ści­wie nie na­wet, a zwłasz­cza na taki bim­ber, bo jest na tyle tani, że stać na niego gór­ni­ków. Ten do­bry ku­pują nie­sub­or­dy­no­wani żoł­nie­rze, czyli Straż­nicy Po­koju, i bo­gatsi lu­dzie w mie­ście. Pro­blem w tym, że prze­myt al­ko­holu jest jed­nak nie­le­galny pod każ­dym wzglę­dem i wy­star­czy je­den nowy Główny Straż­nik Po­koju, taki, który nie lubi moc­nej go­rzały, że­by­śmy skoń­czyli za­kuci w dyby albo jesz­cze go­rzej. Praca w ko­palni to ciężka ro­bota, ale za nią nie grozi stry­czek.

Pod­czas gdy Hat­tie pa­kuje pół­li­trowe bu­telki bim­bru do wy­ście­ła­nego mchem ko­szyka, ja przy­ku­cam i co ja­kiś czas mie­szam za­cier. Kiedy tro­chę osty­gnie, prze­le­wam go do głę­bo­kiego wia­dra, a ona do­daje droż­dże. Od­sta­wiam za­cier do przy­bu­dówki, żeby fer­men­to­wał. Dziś Hat­tie nie de­sty­luje, żeby nie przy­cią­gać zbęd­nej uwagi, kiedy mgła się pod­nie­sie. Nasi miej­scowi Straż­nicy Po­koju przy­my­kają oko na de­sty­lar­nię Hat­tie i jej stra­gan na Ćwieku, ale ona się mar­twi, że ich od­po­wied­nicy z Ka­pi­tolu w ni­sko la­ta­ją­cych za­ma­sko­wa­nych po­dusz­kow­cach wy­pa­trzą nas z po­wie­trza. Dziś rów­nież nie bę­dzie no­sze­nia bu­te­lek, więc Hat­tie zleca mi po­rą­ba­nie drewna na ten ty­dzień. Kiedy uzu­peł­niam stos, py­tam, co jesz­cze zro­bić, ale tylko kręci głową.

Po­lu­bi­łem Hat­tie, bo cza­sem do­staję od niej na­piwki. Nie ra­zem z pen­sją, ją wrę­cza bez­po­śred­nio mo­jej ma­mie, ale bywa, że pod­rzuci mi coś na boku. Mogę za­brać garść śruty ku­ku­ry­dzia­nej dla gęsi Le­nore Dove, wy­mie­nić paczkę droż­dży na Ćwieku, a dzi­siaj Hat­tie po­daje mi bu­telkę bim­bru na wła­sny uży­tek. Szcze­rzy po­ła­mane zęby w uśmie­chu i mówi:

– Wszyst­kiego naj­lep­szego, Hay­mitch. Skoro je­steś dość duży, żeby go pę­dzić, to po mo­jemu mo­żesz go pić.

Trudno się nie zgo­dzić i cho­ciaż nie piję, cie­szę się z bu­telki. Bez trudu sprze­dam ją albo wy­mie­nię, ewen­tu­al­nie po­da­ruję wu­jowi Le­nore Dove, Cler­kowi Car­mine’owi, żeby miał o mnie lep­szą opi­nię. Można by po­my­śleć, że syn praczki jest zu­peł­nie nie­szko­dliwy, ale my, Aber­na­thy’owie, kie­dyś za­sły­nę­li­śmy jako bun­tow­nicy i naj­wy­raź­niej na­dal cią­gnie się za nami woń re­be­lii, straszna i jed­no­cze­śnie ku­sząca. Po śmierci mo­jego ojca gruch­nęła plotka, że po­żar nie wy­buchł przy­pad­kowo. Nie­któ­rzy twier­dzą, że tata zgi­nął, do­ko­nu­jąc sa­bo­tażu w ko­palni, inni, że zwierzch­nicy w Ka­pi­tolu wzięli na cel jego i jego za­łogę, bo stwa­rzali pro­blemy. Może fak­tycz­nie Cler­kowi Car­mine’owi cho­dzi o moją ro­dzinę. Nie żeby sam był wiel­bi­cie­lem Straż­ni­ków Po­koju, ale draż­nić też ich nie chce. A może po pro­stu nie po­doba mu się to, że jego sio­strze­nica szwenda się z bim­brow­ni­kiem, cho­ciaż to sta­bilna praca. Nie­za­leż­nie od przy­czyny, rzadko wita mnie ina­czej niż nie­chęt­nym ski­nie­niem głowy, a kie­dyś po­wie­dział Le­nore Dove, że tacy jak ja umie­rają młodo. Coś mi się wy­daje, że to nie był kom­ple­ment.

Hat­tie wy­daje ci­chy okrzyk, kiedy spon­ta­nicz­nie ją ści­skam.

– Daj spo­kój! Na­dal uga­niasz się za tą małą z Trupy?

– Sta­ram się – od­po­wia­dam ze śmie­chem.

– No to leć za­wra­cać jej głowę. Mnie się już dziś nie przy­dasz. – Wci­ska mi w dłoń garść śruty i mnie od­pę­dza.

Wsy­puję ziarno do kie­szeni i ru­szam przed sie­bie, za­nim Hat­tie zmieni zda­nie i od­bie­rze mi naj­lep­szy pre­zent: nie­ocze­ki­wany wolny czas z moją dziew­czyną. Wiem, że po­wi­nie­nem wró­cić do domu i za­brać się do na­peł­nia­nia zbior­nika, ale nie po­tra­fię oprzeć się per­spek­ty­wie kilku skra­dzio­nych po­ca­łun­ków. Są moje uro­dziny i ten je­den raz zbior­nik może po­cze­kać.

Kiedy bie­gnę przez las na Łąkę, mgła za­czyna się prze­rze­dzać. Więk­szość lu­dzi za­chwyca się jej pięk­nem, ale Le­nore Dove na­zywa ją przy­ja­ciółką ska­zań­ców, bo można się w niej ukryć przed Straż­ni­kami Po­koju. Ma skłon­ność do mrocz­nych my­śli, ale to pew­nie nic dziw­nego u ko­goś, kto do­stał imię na cześć mar­twej dziew­czyny. Jedno imię po mar­twej dziew­czy­nie ze sta­rego wier­sza, a dru­gie od od­cie­nia sza­ro­ści, czego się do­wie­dzia­łem w dniu, w któ­rym się po­zna­li­śmy.

To było je­sie­nią po mo­ich dzie­sią­tych uro­dzi­nach i wtedy po raz pierw­szy prze­ci­sną­łem się pod ogro­dze­niem wo­kół na­szego dys­tryktu. Wcze­śniej ba­łem się za­równo kon­se­kwen­cji ła­ma­nia prawa, jak i dzi­kich dra­pież­ni­ków, wpraw­dzie nie­licz­nych, ale sta­no­wią­cych re­alne za­gro­że­nie. Mój przy­ja­ciel Bur­dock w końcu zdo­łał mnie na­mó­wić, po­wta­rza­jąc mi, że cią­gle to robi i że to nic ta­kiego, a poza tym na­dal ro­sną tam jabłka, wy­star­czy się po nie wspiąć. Po­tra­fi­łem się wspi­nać i uwiel­bia­łem jabłka. W do­datku Bur­dock był młod­szy i dla­tego czu­łem, że je­śli tego nie zro­bię, wyjdę na mię­czaka.

– Chcesz coś usły­szeć? – spy­tał Bur­dock, kiedy za­pu­ści­li­śmy się głę­biej w las.

Od­chy­lił głowę i za­śpie­wał tym swoim nie­sa­mo­wi­tym gło­sem, wy­so­kim i słod­kim jak u do­ro­słej ko­biety, ale czyst­szym, bez żad­nego drże­nia. Wszystko wo­kół za­marło, a wtedy ko­so­głosy pod­chwy­ciły me­lo­dię. Wie­dzia­łem, że na­śla­dują inne ptaki, ale do­tąd nie sły­sza­łem, żeby na­śla­do­wały czło­wieka. To na­prawdę ro­biło wra­że­nie.

Na­gle na gło­wie Bur­docka wy­lą­do­wało jabłko i prze­rwało jego śpiew.

– Kto skrze­czy na moje ptaki? – roz­legł się dziew­częcy głos.

Była ja­kieś sie­dem me­trów nad nami, usa­do­wiona wy­god­nie na ga­łęzi, jakby tam miesz­kała. Miała krzywo za­ple­cione war­ko­czyki, brudne bose stopy i żuła jabłko, trzy­ma­jąc w dłoni nie­wielką książkę w płó­cien­nej opra­wie.

Bur­dock za­darł głowę.

– Cześć, ku­zynko. – Ro­ze­śmiał się. – Wolno ci tu przy­cho­dzić sa­mej? Bo mnie na pewno nie.

– Ja cię nie wi­dzia­łam – od­parła.

– Ja cie­bie też nie. Rzuć nam parę ja­błek, co?

Bez słowa sta­nęła na ga­łęzi i za­częła pod­ska­ki­wać, za­sy­pu­jąc nas jabł­kami.

– Cze­kaj, przy­niosę wo­rek na łuk – oznaj­mił Bur­dock i od­biegł.

Dziew­czynka zwin­nie ze­szła po drze­wie i ze­sko­czyła na zie­mię. Nie była jedną z krew­nych Bur­docka od strony Ever­de­enów, ale wie­dzia­łem, że ma dal­szą ro­dzinę ze strony matki. Wi­dy­wa­łem tę dziew­czynkę w szkole – ro­biła wra­że­nie ra­czej nie­śmia­łej, ale tak na­prawdę ni­gdy ze sobą nie roz­ma­wia­li­śmy. Naj­wy­raź­niej nie śpie­szyło się jej, żeby to zmie­nić, bo tylko stała i na mnie pa­trzyła, do­póki nie prze­rwa­łem mil­cze­nia.

– Je­stem Hay­mitch.

– Je­stem Le­nore Dove.

– Dove jak go­łąb?

– Dove jak go­łębi ko­lor.

– A jaki to ko­lor?

– Taki jaki ma go­łąb.

Od tego za­krę­ciło mi się w gło­wie i to chyba ni­gdy nie mi­nęło. Nie­długo póź­niej, w szkole, przy­wo­łała mnie do pod­nisz­czo­nego słow­nika i po­ka­zała: go­łębi – cie­pła sza­rość o de­li­kat­nie fio­le­to­wym lub ró­żo­wa­wym za­bar­wie­niu. Jej ko­lor. Jej ptak. Jej imię.

Po­tem za­czą­łem za­uwa­żać też inne rze­czy. Że jej spło­wiałe ogrod­niczki i ko­szule skry­wają ak­centy ko­lo­ry­styczne – wy­sta­jącą z kie­szeni ja­skra­wo­nie­bie­ską chu­s­teczkę albo ma­li­nową wstążkę przy­fa­stry­go­waną do man­kietu od środka. Że szybko koń­czy za­da­nia na lek­cji, ale za­miast ro­bić za­mie­sza­nie, tylko wy­gląda przez okno. Za­uwa­ży­łem też, jak jej palce się po­ru­szają, na­ci­ska­jąc nie­ist­nie­jące kla­wi­sze, gra­jąc me­lo­die. Wy­su­wała stopę z buta, żeby bez­sze­lest­nie wy­bi­jać rytm na drew­nia­nej pod­ło­dze. Jak cała Trupa, ona też ma mu­zykę w krwi, ale ina­czej. Mniej ją in­te­re­sują ładne me­lo­die, bar­dziej nie­bez­pieczne słowa. Ta­kie, które pro­wa­dzą do ak­tów buntu. Ta­kie, za które dwu­krot­nie ją aresz­to­wano. Miała wtedy tylko dwa­na­ście lat, więc jej od­pu­ścili. Te­raz by­łoby ina­czej.

Kiedy do­cie­ram do Łąki, prze­ci­skam się pod ogro­dze­niem i nie­ru­cho­mieję, żeby uspo­koić od­dech i de­lek­to­wać się wi­do­kiem Le­nore Dove, która sie­dzi na swoim ulu­bio­nym ka­mie­niu. Słońce pod­kre­śla ru­dawy od­cień jej wło­sów, kiedy Le­nore Dove po­chyla się nad sta­rym akor­de­onem. Wy­do­bywa z tego świsz­czą­cego grata me­lo­dię, se­re­nadę do tu­zina sku­bią­cych trawę gęsi, i śpiewa gło­sem de­li­kat­nym i ści­ska­ją­cym za serce jak świa­tło księ­życa.

Ślą chłopa na stry­czek, zaś babę na mąki

za kra­dzież gą­seczki z ni­czy­jej gdzieś łąki.

Na więk­szych szu­braw­ców nie wznie­sie nikt pię­ści,

choć ci kradną łąkę spod ku­pra tej gęsi.

Wspa­niale jest słu­chać, jak śpiewa, bo ni­gdy nie robi tego pu­blicz­nie, po­dob­nie jak reszta Trupy. Jej wu­jo­wie to bar­dziej mu­zycy niż śpie­wacy, więc tylko grają me­lo­dię, a śpiew zo­sta­wiają pu­blicz­no­ści, je­śli ta aku­rat ma na to ochotę. W każ­dym ra­zie Le­nore to od­po­wiada. Mówi, że za bar­dzo się de­ner­wuje, żeby śpie­wać przed ludźmi, bo wtedy za­tyka się jej gar­dło.

Jej mama zmarła przy po­ro­dzie, więc wy­cho­wują ją Clerk Car­mine i drugi wuj, Tam Am­ber, o ta­cie nie­wiele wia­domo. Nie łą­czą ich więzy krwi, Le­nore Dove jest z Ba­ir­dów, ale Trupa dba o swo­ich. Wu­jo­wie za­warli umowę z bur­mistrz, w któ­rej domu stoi je­dyne pia­nino w ca­łym Dwu­na­stym Dys­tryk­cie. Le­nore Dove może na nim ćwi­czyć, je­śli ma za­grać na uro­czy­stej ko­la­cji albo spo­tka­niu. Po­ja­wia się wtedy w spło­wia­łej zie­lo­nej su­kience, z wło­sami zwią­za­nymi kre­mową wstążką i ustami za­bar­wio­nymi na po­ma­rań­czowo. Kiedy jej ro­dzina wy­stę­puje w Dwu­na­stce dla pie­nię­dzy, Le­nore Dove musi się za­do­wo­lić in­stru­men­tem, na któ­rym gra te­raz i który na­zywa pu­dło­gra­jem.

Gdy któ­ryś z nas cza­sem coś ukraść spró­buje,

to prawo sta­nowi, że w ciu­pie lą­duje.

A ja­śnie wiel­możni się kary nie boją,

jak so­bie przy­własz­czą rzecz wa­szą lub moją.

To nie jest jedna z pio­se­nek, które wu­jo­wie po­zwa­lają jej grać w domu pani bur­mistrz ani na­wet na wy­stę­pach w Dwu­na­stym Dys­tryk­cie. Ist­nieje nie­bez­pie­czeń­stwo, że część lu­dzi zna słowa i za­cznie roz­ra­biać. Ta pio­senka jest zbyt groźna. Mu­szę przy­znać, że zga­dzam się z Cler­kiem Car­mine’em i Ta­mem Am­be­rem. Po co się pro­sić o kło­poty? I tak ich nie bra­kuje, nie ma co ścią­gać na sie­bie ko­lej­nych.

Ubogi człek bę­dzie wię­zienną żyć strawą,

gdy zma­wia się z in­nym, bo zła­mać chce prawo.

Tak bywa, lecz nę­dzarz musi się uko­rzyć,

jak ktoś się z kimś zma­wia, by prawo złe stwo­rzyć.

Roz­glą­dam się po Łące. Leży w od­osob­nio­nym miej­scu, ale wszy­scy wiemy, że cie­kaw­skich nie bra­kuje. Cie­kaw­skich uzbro­jo­nych w parę oczu i uszu.

Jak prawo po­wiada, kto gęś ze­chce świ­snąć,

na bło­niach po­wszech­nych ten może za­wi­snąć.

Lecz gęsi nie mają i przed­tem, i po­tem

swej ziemi. Kto pój­dzie, by skraść ją z po­wro­tem?

Le­nore Dove wy­ja­śniła mi kie­dyś, że bło­nia to zie­mia do wspól­nego, po­wszech­nego użytku. Cza­sem Straż­nicy Po­koju bez żad­nego po­wodu prze­ga­niają ją i jej gęsi z Łąki. Mówi, że to tylko kro­pla kło­po­tów w mo­rzu nie­spra­wie­dli­wo­ści. Le­nore Dove mnie nie­po­koi, a prze­cież je­stem z Aber­na­thych.

Kilka gęsi re­aguje na moje przy­by­cie sy­cze­niem. Twarz Le­nore Dove była pierw­szą, którą uj­rzały po wy­klu­ciu się, więc nie ko­chają ni­kogo poza nią, ale dziś będą mnie to­le­ro­wać, bo mam ziarno. Ci­skam je da­leko, żeby od­cią­gnąć od niej jej ochro­nia­rzy, po czym schy­lam się i ją ca­łuję. Po­tem ca­łuję ją znowu, i jesz­cze raz, a ona od­po­wiada mi po­ca­łun­kiem.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego – mówi, kiedy od­ry­wamy się od sie­bie, żeby za­czerp­nąć po­wie­trza. – Spo­dzie­wa­łam się cie­bie do­piero po.

Ma na my­śli do­żynki, ale ja nie chcę o nich roz­ma­wiać.

– Hat­tie pu­ściła mnie wcze­śniej – wy­ja­śniam. – I dała mi pre­zent na mój wielki dzień. – Wyj­muję bu­telkę.

– Nie­trudno bę­dzie ją prze­han­dlo­wać, zwłasz­cza dzi­siaj. – Poza no­wym ro­kiem to wła­śnie dziś naj­wię­cej lu­dzi się upija. – Czwórka dzie­cia­ków... To cios dla wielu ro­dzin.

A jed­nak nie uniknę roz­mowy o do­żyn­kach.

– Wszystko bę­dzie do­brze – mó­wię, ale brzmi to pu­sto.

– Chyba sam w to nie wie­rzysz, prawda?

– Może i nie, ale pró­buję. Bo do­żynki i tak się od­będą, nie­za­leż­nie od tego, w co wie­rzę. To rów­nie pewne jak to, że ju­tro wzej­dzie słońce.

Le­nore Dove marsz­czy brwi.

– Za­raz, nie ma do­wodu, że tak się sta­nie. Nie mo­żesz za­kła­dać, że coś wy­da­rzy się ju­tro, bo wy­da­rzyło się w prze­szło­ści. To błąd lo­giczny.

– Czyżby? – mó­wię. – Mniej wię­cej w taki spo­sób lu­dzie pla­nują swoje ży­cie.

– I czę­ściowo stąd biorą się na­sze pro­blemy. Z my­śle­nia, że pewne rze­czy są nie­unik­nione. Z nie­wiary w moż­li­wość zmiany.

– Może, ale i tak nie po­tra­fię so­bie wy­obra­zić ju­tra bez wschodu słońca.

Mię­dzy jej brwiami two­rzy się zmarszczka, gdy Le­nore Dove za­sta­na­wia się nad od­po­wie­dzią.

– A po­tra­fisz so­bie wy­obra­zić, że słońce wzej­dzie nad świa­tem, w któ­rym nie ma do­ży­nek?

– Nie dziś. Ni­gdy nie mia­łem uro­dzin bez do­ży­nek.

Usi­łuję od­wró­cić jej uwagę po­ca­łun­kiem, ale uparła się mnie prze­ko­ny­wać.

– Nie, po­słu­chaj – mówi z na­ci­skiem. – Za­sta­nów się nad tym. Mó­wisz: „Dziś mam uro­dziny i są do­żynki. W ze­szłym roku w moje uro­dziny rów­nież były do­żynki, więc każ­dego roku w moje uro­dziny będą do­żynki”. Ale nie mo­żesz tego wie­dzieć. Prze­cież do­żynki z lo­so­wa­niem po­ja­wiły się do­piero pięć­dzie­siąt lat temu, wcze­śniej ich nie było. Po­daj mi je­den do­bry po­wód, dla któ­rego mia­łyby od­by­wać się da­lej tylko dla­tego, że aku­rat są twoje uro­dziny.

Jak na dziew­czynę, która pra­wie nie od­zywa się pu­blicz­nie, po­trafi za­ga­dać czło­wieka na śmierć pod­czas roz­mowy w cztery oczy. Cza­sem trudno za nią na­dą­żyć. Le­nore Dove za­wsze jest cier­pliwa, kiedy coś ob­ja­śnia, nie trak­tuje ni­kogo z góry, ale może po pro­stu za bar­dzo prze­wyż­sza mnie in­te­li­gen­cją. To cu­downa myśl, taki świat bez do­ży­nek, ale ja­koś tego nie wi­dzę. W końcu to Ka­pi­tol ma wła­dzę i tyle.

– Nie mó­wi­łem, że od­by­wają się tylko z po­wodu mo­ich uro­dzin. Po­wie­dzia­łem... – Co wła­ści­wie po­wie­dzia­łem? Na­wet nie pa­mię­tam. – Wy­bacz, po­gu­bi­łem się.

Le­nore Dove rzed­nie mina.

– Nie, to ja prze­pra­szam. Na­prawdę masz dziś uro­dziny, a ja ga­dam tu nie wia­domo o czym. – Szpera w kie­szeni i wy­ciąga z niej nie­wielką pa­czuszkę owi­niętą w skra­wek tka­niny w go­łę­bim ko­lo­rze, prze­wią­zaną wstążką w od­cie­niu na­kra­pia­nej zie­leni. Taką samą barwę mają oczy Le­nore Dove. – Wszyst­kiego naj­lep­szego. Tam Am­ber to zro­bił. Ja wy­mie­ni­łam jajka na me­tal i po­mo­głam przy pro­jek­cie.

Poza tym, że Tam Am­ber nie­sa­mo­wi­cie gra na man­do­li­nie, to naj­lep­szy ko­wal i złot­nik w ca­łym Dwu­na­stym Dys­tryk­cie. To do niego cho­dzi się po nowe ga­dżety albo czę­ści do sta­rych ma­szyn. Bur­dock ma tu­zin jego gro­tów, które ceni jak złoto, a nie­któ­rzy z bo­gat­szych miesz­kań­ców mia­sta no­szą bi­żu­te­rię, którą Tam Am­ber za­pro­jek­to­wał i ręcz­nie wy­kuł z praw­dzi­wego złota albo sre­bra, prze­to­pio­nego z ro­dzin­nych pa­mią­tek. Nie przy­cho­dzi mi do głowy nic, co mógłby dla mnie zro­bić, ale nie­cier­pli­wie roz­wią­zuję wstążkę.

Nie od razu roz­po­znaję przed­miot, który wpada mi do ręki. To cienki ka­wa­łek me­talu w kształ­cie li­tery C. Moje palce od­ru­chowo chwy­tają tył pa­łąka, kiedy przy­glą­dam się ko­lo­ro­wym zwie­rzę­tom na za­koń­cze­niach nie­peł­nej ob­rę­czy. Wę­żowy łeb sy­czy na dziób ptaka z długą szyją. Roz­chy­lam dłoń i wi­dzę, że ema­lio­wane łu­ski z jed­nej strony i pióra z dru­giej po­kry­wają me­tal, stop­niowo łą­cząc się i zle­wa­jąc w nie­odróż­nialną jed­ność. Do­strze­gam dwa małe przy­spa­wane pier­ście­nie, po jed­nym za każ­dym łeb­kiem. Może do pod­cze­pie­nia łań­cuszka?

– Piękne – mó­wię. – To się nosi, tak?

– Wiesz, że lu­bię, kiedy ładne rze­czy mają za­sto­so­wa­nie prak­tyczne – od­po­wiada ta­jem­ni­czo Le­nore Dove, więc mu­szę roz­gryźć to sam.

Ob­ra­cam przed­miot i znowu za­ci­skam na nim dłoń, ale tym ra­zem przy­kry­wam pal­cami głowy zwie­rząt i wtedy do­strze­gam prak­tyczne za­sto­so­wa­nie. Gładka kra­wędź sta­lo­wego przed­miotu to nie tylko ozdoba.

– To krze­siwo – oznaj­miam.

– Ja­sne, że tak. Tyle że nie po­trze­bu­jesz krze­mie­nia, żeby roz­pa­lić ogień, wy­star­czy ja­ki­kol­wiek przy­zwo­ity iskrzący ka­mień, dajmy na to kwarc.

W na­szym domu jest stare krze­siwo, prze­ka­zy­wane z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie w ro­dzi­nie mamy, brzyd­kie i tępe. W dłu­gie zi­mowe noce mama ka­zała mi ćwi­czyć, aż w końcu na­uczy­łem się roz­pa­lać ogień, że­by­śmy nie mar­no­wali pie­nię­dzy na za­pałki. Ziarnko do ziarnka, a zbie­rze się miarka.

Prze­su­wam pa­lec wzdłuż ozdob­nej pie­rza­stej szyi.

– Nie chciał­bym go znisz­czyć.

– Nie znisz­czysz. Do tego służy. – Do­tyka łba węża, a po­tem ptaka, i jesz­cze raz. – Trzeba by się wy­si­lić, żeby zła­mać tych dwoje. To twar­dziele.

– Jest fan­ta­styczne. – Ca­łuję ją długo i de­li­kat­nie. – A cie­bie ko­cham ca­łym ogniem.

„Ca­łym ogniem” brzmi jak ję­zyk Trupy, ale to na­sze po­wie­dze­nie. Le­nore Dove zwy­kle się uśmie­cha, kiedy je sły­szy, te­raz jed­nak jest bar­dzo po­ważna.

– Ja cie­bie też.

Ca­łu­jemy się, aż wy­czu­wam sól. Nie mu­szę py­tać, skąd się wzięła.

– Po­słu­chaj, wszystko w po­rządku – za­pew­niam ją. – Nic się nam nie sta­nie. – Kiwa głową, ale łzy nie prze­stają pły­nąć. – Le­nore Dove, przej­dziemy przez dzi­siej­szy dzień, tak jak w ze­szłym roku, i w po­przed­nim, i wresz­cie to się dla nas skoń­czy.

– Tyle że tak na­prawdę to nie – od­po­wiada z go­ry­czą w gło­sie. – Dla ni­kogo z Dwu­nastki. Ka­pi­tol pil­nuje, żeby Gło­dowe Igrzy­ska na stałe wryły się nam w mó­zgi. – Stuka w bu­telkę. – Hat­tie chyba do­brze wy­brała biz­nes. Po­maga lu­dziom za­po­mi­nać.

– Le­nore Dove. – Clark Car­mine nie krzy­czy, ale ma głos, który nie­sie się na spore od­le­gło­ści. Stoi na skraju Łąki, z pię­ściami w kie­sze­niach po­ce­ro­wa­nego kom­bi­ne­zonu. To skrzy­pek, dba o swoje dło­nie. – Le­piej za­cznij się szy­ko­wać.

– Już idę – mówi Le­nore Dove, ocie­ra­jąc oczy.

Clerk Car­mine nie ko­men­tuje jej wzbu­rze­nia, tylko pa­trzy na mnie wzro­kiem, który mówi, że to moja wina, po czym od­wraca się na pię­cie. Nie po­świę­cał mi uwagi, do­póki nie zwią­za­łem się na po­waż­nie z Le­nore Dove. Od tego czasu naj­wy­raź­niej wszystko ro­bię nie tak. Kie­dyś po­wie­dzia­łem Le­nore Dove, że moim zda­niem jej wuj po pro­stu nie­na­wi­dzi mi­ło­ści, a wtedy mi zdra­dziła, że Clerk Car­mine jest od trzy­dzie­stu kilku lat z pew­nym miej­sco­wym szkla­rzem, który wy­mie­nia szyby w oknach. Mu­szą się ukry­wać, bo przez tę inną mi­łość spo­tka­łyby ich prze­śla­do­wa­nia ze strony Straż­ni­ków Po­koju, utrata pracy, może na­wet wię­zie­nie. Bio­rąc to pod uwagę, można by po­my­śleć, że Clerk Car­mine bę­dzie nam ki­bi­co­wał – ja tam po­pie­ram jego mi­łość – ale chyba uważa, że Le­nore Dove nie tra­fiła naj­le­piej.

Le­nore Dove nie cierpi, kiedy spie­ram się z jej wu­jem, więc mó­wię tylko:

– Z dnia na dzień zy­skuję w jego oczach. – To roz­ba­wia ją na tyle, że po­nury na­strój pry­ska. – Przyjdę, kiedy bę­dzie po wszyst­kim. Mam tro­chę pracy, ale po­wi­nie­nem skoń­czyć koło trze­ciej. Wy­bie­rzemy się do lasu, okej?

– Wy­bie­rzemy się do lasu – po­wta­rza i po­twier­dza to po­ca­łun­kiem.

Po po­wro­cie do domu ką­pię się w zim­nej wo­dzie z wia­dra, wkła­dam spodnie, w któ­rych mój tata brał ślub, i ko­szulę uszytą przez mamę z chu­s­te­czek z ka­pi­to­liń­skiego sklepu, gdzie za­opa­trują się gór­nicy. Trzeba przy­naj­mniej po­sta­rać się wy­glą­dać od­święt­nie na do­żynki. Przyj­dziesz w łach­ma­nach, to Straż­nicy Po­koju cię po­biją albo aresz­tują two­ich ro­dzi­ców, bo nie tak oka­zuje się sza­cu­nek ka­pi­to­liń­skim ofia­rom wo­jen­nym. Nie­ważne, że też mamy sporo wła­snych ofiar tam­tej wojny.

Mama wrę­cza mi uro­dzi­nowe pre­zenty: roczny za­pas bie­li­zny uszy­tej z worka po mące i no­wiutki scy­zo­ryk ze ści­słym przy­ka­za­niem, że­bym nie uży­wał go do za­baw z no­żem. Sid daje mi krze­mień owi­nięty w brudny brą­zowy pa­pier.

– Zna­la­złem go na żwi­ro­wej dro­dze przy ba­zie Straż­ni­ków Po­koju – mówi. – Le­nore Dove po­wie­działa, że ci się przyda.

Wy­cią­gam swoje krze­siwo i wy­pró­bo­wuję krze­mień, z któ­rego sy­pią się piękne iskry. Cho­ciaż mama nie prze­pada za Le­nore Dove, bo uważa, że od­rywa mnie od obo­wiąz­ków, pre­zent po­doba jej się na tyle, że prze­ciąga rze­mień przez pier­ście­nie i za­wią­zuje mi krze­siwo na szyi.

– To okrut­nie do­bre krze­siwo – mówi Sid, do­ty­ka­jąc z po­dzi­wem ptaka.

– Może na­uczę cię wie­czo­rem, jak go uży­wać? – pro­po­nuję.

Roz­pro­mie­nia się na per­spek­tywę zro­bie­nia cze­goś, co ro­bią do­ro­śli, i su­ge­stię, że ni­g­dzie się nie wy­bie­ram.

– Na­prawdę?

– Na­prawdę! – Wi­chrzę jego gę­ste włosy tak, że loki ster­czą na wszyst­kie strony.

– Prze­stań! – Sid się śmieje i od­py­cha moją rękę. – Te­raz znowu będę mu­siał je ucze­sać!

– Le­piej się po­śpiesz – oznaj­miam.

Sid od­biega, a ja ukry­wam krze­siwo pod ko­szulą. Jesz­cze nie je­stem go­tów, żeby po­dzie­lić się nim ze świa­tem, nie w dniu do­ży­nek.

Mam kilka mi­nut wol­nego, więc idę do mia­sta coś wy­mie­nić. Po­wie­trze zro­biło się gę­ste i nie­ru­chome, czuć nad­cią­ga­jącą bu­rzę. Ści­ska mnie w żo­łądku na wi­dok opla­ka­to­wa­nego placu, peł­nego uzbro­jo­nych po zęby Straż­ni­ków Po­koju w bia­łych mun­du­rach. Ostat­nio wio­dący te­mat to „bez po­koju” i slo­gany ata­ku­jące czło­wieka z każ­dej strony. BEZ PO­KOJU NIE MA CHLEBA! BEZ PO­KOJU NIE MA BEZ­PIE­CZEŃ­STWA! I, oczy­wi­ście: BEZ STRAŻ­NI­KÓW NIE MA PO­KOJU! BEZ KA­PI­TOLU NIE MA PO­KOJU! Za tym­cza­sową sceną przed Pa­ła­cem Spra­wie­dli­wo­ści wisi wielki ba­ner z twa­rzą pre­zy­denta Snowa i sło­wami PIERW­SZY STRAŻ­NIK PO­KOJU PA­NEM.

Na ty­łach placu Straż­nicy Po­koju kon­tro­lują uczest­ni­ków lo­so­wa­nia. Nie­wiele osób stoi w ko­lejce, dla­tego tam idę, żeby mieć to z głowy. Ko­bieta nie pa­trzy mi w oczy, więc naj­wy­raź­niej na­dal jest zdolna do od­czu­wa­nia wstydu. A może to tylko obo­jęt­ność.

W wi­try­nie ap­teki wi­dzę flagę Pa­nem i to mnie wku­rza, ale to wła­śnie tam do­stanę naj­lep­szą ofertę za mój bim­ber. W środku kręci mnie w no­sie od ostrego za­pa­chu che­mi­ka­liów. Kon­tra­stuje z nim słaby, słodki aro­mat kwia­tów ru­mianku w słoju, które wkrótce za­mie­nią się w her­batę i le­kar­stwa. Wiem, że Bur­dock ze­brał te kwiaty w le­sie. Nie­dawno po­sze­rzył dzia­łal­ność i do my­śli­stwa do­dał zbie­rac­two.

W ap­tece jest tylko moja ko­le­żanka z klasy Aste­rid March, usta­wia ma­leń­kie bu­te­leczki na półce za ladą. Długi ja­sny war­kocz opada jej na plecy, ale przez du­chotę ko­smyki wło­sów wy­mknęły się spod kon­troli i oka­lają ide­alną twarz Aste­rid. Jest miej­scową pięk­no­ścią i bo­gaczką jak na stan­dardy Dwu­na­stego Dys­tryktu. Kie­dyś mia­łem jej to za złe, ale pew­nego wie­czoru zja­wiła się w Zło­ży­sku cał­kiem sama, żeby po­móc są­siadce, którą wy­ba­to­żono za py­sko­wa­nie Straż­ni­kowi Po­koju. Aste­rid przy­nio­sła wła­sno­ręcz­nie przy­go­to­waną maść, po czym szybko ode­szła, bez żą­da­nia za­płaty. Od tam­tej pory to do niej przy­cho­dzą lu­dzie, je­śli ktoś im bli­ski do­sta­nie karę chło­sty. My­ślę, że Aste­rid jest znacz­nie mniej płytka niż jej paczka sno­bi­stycz­nych przy­ja­ció­łek z mia­sta. Sta­ram się być uprzejmy także dla­tego, że Bur­dock za nią sza­leje, cho­ciaż ma u niej ta­kie szanse jak ko­so­głos u ła­bę­dzia. Dziew­czyny z mia­sta nie wy­cho­dzą za chło­pa­ków ze Zło­ży­ska, no chyba że coś cał­kiem wy­mknie się spod kon­troli.

– Hej. Przyda ci się to do czego? – Sta­wiam bim­ber na la­dzie. – Na przy­kład do sy­ropu na ka­szel czy coś?

– Coś na pewno się znaj­dzie. – Astrid ofe­ruje mi przy­zwo­itą sumkę i do­rzuca ga­łązkę ru­mianku. – Na dzi­siaj. Mó­wią, że przy­nosi szczę­ście.

Wsu­wam ło­dyżkę w dziurkę na gu­zik.

– Kto tak mówi? Bur­dock?

Aste­rid lekko się ru­mieni, a ja za­czy­nam się za­sta­na­wiać, czy nie po­my­li­łem się co do jego szans.

– Może i on, nie pa­mię­tam.

– Wszyst­kim nam przyda się dziś odro­bina szczę­ścia. – Zer­kam na flagę w wi­try­nie.

– Nie chcie­li­śmy jej tu­taj – mówi ci­cho Aste­rid. – Straż­nicy Po­koju na­le­gali.

Co by zro­bili straż­nicy w wy­padku od­mowy? Aresz­to­wa­liby ro­dzi­ców Aste­rid? Zde­mo­lo­wa­liby ich ap­tekę? Za­mknęli ją na do­bre? Kiep­sko się czuję z tym, że wcze­śniej osą­dza­łem Mar­chów.

– Nie mie­li­ście wy­boru. – Wska­zuję ru­mia­nek. – Też dzi­siaj taki weź, okej?

Uśmie­cha się smutno i kiwa głową.

Po­tem idę do sklepu ze sło­dy­czami Don­ne­rów i ku­puję małą białą to­re­beczkę róż­no­ko­lo­ro­wych żel­ków, ulu­bio­nego przy­smaku Le­nore Dove, dla nas obojga na póź­niej. Le­nore Dove na­zywa je tę­czo­wymi żel­kami i za­klina się, że roz­róż­nia smaki, cho­ciaż wszyst­kie sma­kują iden­tycz­nie. Mer­ri­lee Don­ner z mo­jej klasy ob­słu­guje mnie w świeżo wy­pra­so­wa­nej ró­żo­wej su­kience i do­pa­so­wa­nych ko­lo­ry­stycz­nie wstąż­kach we wło­sach. Nikt nie aresz­tuje Don­ne­rów za nie­chlujny wy­gląd. Na szczę­ście Aste­rid dała mi go­tówkę, bo Don­ne­ro­wie nie przyj­mują że­to­nów, któ­rymi Ka­pi­tol wy­na­gra­dza gór­ni­ków. Za­sad­ni­czo można nimi pła­cić tylko w ka­pi­to­liń­skim skle­pie, ale mnó­stwo kup­ców w mie­ście je ak­cep­tuje, po­dob­nie jak mama za pra­nie.

Kiedy wy­cho­dzę, uśmie­cham się przez chwilę do ład­nego stem­pelka Don­ne­rów na to­rebce i my­ślę o spo­tka­niu z Le­nore Dove w le­sie. Ol­brzy­mie ekrany po bo­kach sceny roz­świe­tla ob­raz flagi ło­po­czą­cej na cześć Gło­do­wych Igrzysk. Pięć­dzie­siąt parę lat temu dys­trykty zbun­to­wały się prze­ciwko bru­tal­nym rzą­dom Ka­pi­tolu i w Pa­nem wy­bu­chła krwawa wojna do­mowa. Prze­gra­li­śmy i w ra­mach kary co roku czwar­tego lipca każdy z dys­tryk­tów musi wy­słać do sto­licy dwoje try­bu­tów, dziew­czynę i chło­paka po­mię­dzy dwu­na­stym a osiem­na­stym ro­kiem ży­cia, żeby sto­czyli śmier­telną walkę na are­nie. Ostatni dzie­ciak, który prze­żyje, zo­staje zwy­cięzcą.

W trak­cie do­ży­nek lo­sują na­zwi­ska try­bu­tów na Gło­dowe Igrzy­ska. Wy­zna­czono dwa sek­tory, je­den dla dziew­czyn, drugi dla chło­pa­ków, wy­raź­nie ozna­ko­wane po­ma­rań­czo­wymi sznu­rami. Dwu­na­sto­latki tra­dy­cyj­nie zbie­rają się w przed­nich rzę­dach, za nimi stoi co­raz star­sza mło­dzież, i tak do osiem­na­sto­lat­ków z tyłu. Obec­ność wszyst­kich miesz­kań­ców jest obo­wiąz­kowa, ale wiem, że mama bę­dzie trzy­mała Sida w domu aż do ostat­niej chwili i na­wet nie pró­buję szu­kać ich wzro­kiem. Nie ma też śladu Le­nore Dove, więc my­śląc o swo­ich szan­sach, ru­szam do rzę­dów dla chło­pa­ków od czter­na­stego do szes­na­stego roku ży­cia.

Dziś w lo­so­wa­niu znaj­duje się dwa­dzie­ścia wpi­sów z moim imie­niem i na­zwi­skiem. Każdy dzie­ciak au­to­ma­tycz­nie do­staje je­den wpis rocz­nie, ale ja mam do­dat­kowe trzy, bo za­wsze biorę trzy astra­gale, żeby wy­ży­wić sie­bie i ro­dzinę. Astra­gal za­pew­nia za­pas oleju w puszce i wo­rek mąki z na­pi­sem UFUN­DO­WANE PRZEZ KA­PI­TOL dla jed­nej osoby, od­bie­rany co mie­siąc w Pa­łacu Spra­wie­dli­wo­ści. W za­mian do­staje się do­dat­kowy wpis za każdy astra­gal otrzy­many w da­nym roku. Te wpisy zo­stają i się su­mują. Cztery wpisy w roku razy pięć lat – stąd mam dwa­dzie­ścia. Na do­miar złego, po­nie­waż w tym roku wy­pada dru­gie Ćwierć­wie­cze Po­skro­mie­nia, czyli pięć­dzie­siąta rocz­nica Gło­do­wych Igrzysk, każdy dys­trykt musi przy­słać dwa razy wię­cej dzie­cia­ków. Czyli, je­śli się nie mylę, to tak, jak­bym miał czter­dzie­ści wpi­sów w zwy­kłym roku.

Tłum gęst­nieje, ale i tak wi­dzę, że je­den z dwu­na­sto­lat­ków pod sceną usi­łuje ukryć łzy. Za dwa lata Sid też tam trafi. Za­sta­na­wiam się, kto z nas, mama czy ja, usią­dzie z nim wcze­śniej i mu wy­ja­śni, co ma ro­bić w dniu do­ży­nek. Że musi ład­nie wy­glą­dać, trzy­mać bu­zię na kłódkę i nie stwa­rzać pro­ble­mów. I że na­wet je­śli sta­nie się nie­wy­obra­żalne i wy­lo­sują jego na­zwi­sko, bę­dzie mu­siał wziąć się w garść i z dzielną miną wspiąć się na scenę, bo opór nie wcho­dzi w grę. Straż­nicy Po­koju i tak go za­wloką, wrzesz­czą­cego i ko­pią­cego, je­śli będą mu­sieli, więc po­wi­nien za­cho­wać choć odro­binę god­no­ści. I niech pa­mięta, nie­za­leż­nie od tego, co się wy­da­rzy, że jego ro­dzina ni­gdy nie prze­sta­nie go ko­chać i za­wsze bę­dzie z niego dumna.

Je­śli Sid za­pyta:

– Ale dla­czego mu­szę to ro­bić?

Bę­dziemy mo­gli je­dy­nie od­po­wie­dzieć:

– Bo tak już jest.

Le­nore Dove nie­na­wi­dzi tych słów, ale to prawda.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego. – Ktoś trąca mnie w ra­mię i wi­dzę Bur­docka w wy­strzę­pio­nym gar­ni­tu­rze i jego przy­ja­ciela Bla­ira, który odzie­dzi­czył po star­szym bra­cie od­świętną ko­szulę, o trzy roz­miary za dużą.

Blair przy­ci­ska mi do piersi paczkę pra­żo­nych fi­stasz­ków z ka­pi­to­liń­skiego sklepu.

– I speł­nie­nia wszyst­kich ma­rzeń.

– Dzię­kuję. – Wkła­dam orzeszki i swoje żelki do kie­szeni. – Nie mu­sie­li­ście się tak stroić spe­cjal­nie dla mnie.

– Chcie­li­śmy, żeby twoje święto było wy­jąt­kowe – oświad­cza Blair. – Jaki idiota ro­dzi się w dniu do­ży­nek?

– Taki, który lubi wy­zwa­nia – od­po­wiada Bur­dock z uzna­niem.

– Gram ta­kimi kar­tami, ja­kie do­sta­łem. Ale wie­cie jak to mó­wią: kto ma pe­cha w grze, ten ma szczę­ście w mi­ło­ści. – Po­pra­wiam ru­mia­nek. – Hej, Bur­dock, patrz, co mi dała twoja dziew­czyna.

Wszy­scy pa­trzymy na sek­tor dziew­cząt, gdzie Aste­rid roz­ma­wia z Mer­ri­lee i jej sio­strą bliź­niaczką May­si­lee, która jest naj­więk­szą snobką w mie­ście.

– Jej przy­ja­ciółki wie­dzą o to­bie, Ever­deen? – pyta Blair.

– Nie ma czego wie­dzieć – od­po­wiada Bur­dock z uśmie­chem. – W każ­dym ra­zie jesz­cze nie.

Na­gło­śnie­nie bu­dzi się do ży­cia, a my po­waż­nie­jemy. W tym sa­mym mo­men­cie wi­dzę, jak Le­nore Dove omija Straż­nika Po­koju i wci­ska się do sek­tora dziew­cząt. Ma na so­bie fal­ba­nia­stą, czer­woną jak jabłko su­kienkę, w któ­rej cza­sami wy­stę­puje, i włosy ścią­gnięte me­ta­lo­wymi grze­by­kami zro­bio­nymi dla niej przez Tama Am­bera. Ład­nie wy­gląda.

Ład­nie i po­nuro.

Hymn z na­gra­nia ry­czy nad pla­cem, aż zęby mi szczę­kają.

Klej­not Pa­nem,

Wszech­po­tężne

Mia­sto...

Mamy śpie­wać do na­gra­nia, ale za­miast tego tylko mam­ro­czemy, żeby usta po­ru­szały się we wła­ści­wych mo­men­tach. Na ekra­nach po­ja­wiają się ob­razy po­tęgi Ka­pi­tolu: ar­mie ma­sze­ru­ją­cych Straż­ni­ków Po­koju, po­wietrzne flo­tylle po­dusz­kow­ców, czołgi prze­ta­cza­jące się przez sze­ro­kie aleje sto­licy aż do re­zy­den­cji pre­zy­denta. Wszystko jest czy­ste, dro­gie i śmier­tel­nie groźne.

Kiedy hymn się koń­czy, bur­mistrz Al­li­ster staje na sce­nie i od­czy­tuje Trak­tat o Zdra­dzie, czyli głów­nie wa­runki ka­pi­tu­la­cji i za­koń­cze­nia wojny. Więk­szo­ści miesz­kań­ców Dwu­na­stego Dys­tryktu jesz­cze nie było na świe­cie, za to je­ste­śmy tu te­raz, żeby za­pła­cić za zdradę. Pani bur­mistrz stara się mó­wić neu­tral­nym to­nem, ale w jej gło­sie sły­chać dez­apro­batę, co gwa­ran­tuje, że wkrótce po­że­gna się ze stoł­kiem. Tak to już bywa z po­rząd­nymi bur­mi­strzami.

Po­tem po­ja­wia się ko­bieta z pla­sti­kową twa­rzą, Dru­silla Sic­kle z Ka­pi­tolu, która co roku to­wa­rzy­szy na­szym try­bu­tom w dro­dze na Gło­dowe Igrzy­ska. Nie wiem, ile ma lat, ale przy­jeż­dża do Dwu­nastki od pierw­szego Ćwierć­wie­cza Po­skro­mie­nia. Może jest mniej wię­cej w wieku Hat­tie? Trudno po­wie­dzieć, bo jej twarz ob­ra­mo­wuje rzą­dek cze­goś, co wy­gląda jak wy­myślne pi­nezki, które na­cią­gają i przy­trzy­mują skórę. W ze­szłym roku każda pi­nezka była ozdo­biona ma­leńką tar­czą tnącą do piły me­cha­nicz­nej, w tym mo­ty­wem prze­wod­nim wy­daje się liczba 50. Naj­wy­raź­niej po­sta­no­wiła za wszelką cenę uwzględ­nić dwa mo­dowe trendy, mi­li­tarny i za­dziorny, stąd jej dzi­siej­szy strój – cy­try­nowa ofi­cer­ska ma­ry­narka i do­pa­so­wane buty do po­łowy uda oraz wy­soki ka­pe­lu­sik z sze­ro­kim ron­dem. Z czubka ka­pe­lu­sika ster­czą pióra, przez co Dru­silla wy­gląda jak obłą­kany żon­kil. Nikt się jed­nak nie śmieje, bo to ona jest tu­taj ob­li­czem zła.

Dwaj Straż­nicy Po­koju usta­wiają dwie wiel­kie szklane kule z lo­sami po obu stro­nach po­dium.

– Damy mają pierw­szeń­stwo – mówi Dru­silla, za­nu­rza rękę w kuli po pra­wej i wy­ciąga skra­wek pa­pieru. – Szczę­ściara to... – Milk­nie dla spo­tę­go­wa­nia efektu, ob­raca pa­pie­rek w pal­cach, uśmie­cha­jąc się drwiąco, po czym wbija nóż. – Lo­uella McCoy!

Nie­do­brze mi. Lo­uella McCoy mieszka trzy domy od nas i nie ma na świe­cie by­strzej­szej i dziel­niej­szej trzy­na­sto­latki. W tłu­mie sły­chać gniewne mam­ro­ta­nie. Czuję, że Blair i Bur­dock na­pi­nają mię­śnie obok mnie, kiedy Lo­uella wcho­dzi po stop­niach na scenę, prze­rzuca czarne war­ko­czyki przez ra­mię i z ca­łych sił marsz­czy brwi, żeby wy­glą­dać na twar­dzielkę.

– W tym roku mamy też drugą damę! Do Lo­uelli do­łą­czy... – Dłoń Dru­silli po­ru­sza pa­pier­kami i wy­ciąga jesz­cze je­den. – May­si­lee Don­ner!

Od­naj­duję wzro­kiem Le­nore Dove i mogę my­śleć tylko o jed­nym: nie ty. Przy­naj­mniej nie przez naj­bliż­szy rok. Je­steś bez­pieczna.

Tłum znowu re­aguje, tym ra­zem jed­nak bar­dziej zdu­mie­niem niż gnie­wem, bo May­si­lee to ra­sowa dziew­czyna z mia­sta, na­dęta jak dia­bli, do tego Don­ne­ro­wie są kup­cami i ogól­nie wszy­scy uwa­żają, że Ka­pi­tol na­ma­ści jej tatę na na­stępcę bur­mistrz Al­li­ster. Dzie­ciaki z mia­sta rzadko zo­stają try­bu­tami, bo w prze­ci­wień­stwie do dzie­cia­ków ze Zło­ży­ska zwy­kle nie biorą astra­gali.

W sek­to­rze dziew­cząt May­si­lee ści­ska dłoń Aste­rid, pod­czas gdy szlo­cha­jąca Mer­ri­lee ją przy­tula, i wszyst­kie trzy sty­kają się blond gło­wami. W końcu May­si­lee ostroż­nie uwal­nia się z uści­sku i wy­gła­dza su­kienkę, iden­tyczną jak ró­żowa su­kienka jej sio­stry, ale w od­cie­niu la­wendy. Wła­ści­wie za­wsze za­dzie­rała nosa, ale dziś za­dziera go szcze­gól­nie wy­soko, kiedy zmie­rza w stronę sceny.

Te­raz ko­lej na chło­pa­ków. Przy­go­to­wuję się na naj­gor­sze, gdy Dru­silla wy­ła­wia pa­pie­rek z kuli po le­wej.

– Pierw­szym dżen­tel­me­nem, który do­łą­czy do dam, jest... Wy­att Cal­low!

Od ja­kie­goś czasu nie wi­duję Wy­atta Cal­lowa w szkole, co pew­nie ozna­cza, że skoń­czył osiem­na­ście lat i pra­cuje w ko­palni. Tak na­prawdę go nie znam. Mieszka po dru­giej stro­nie Zło­ży­ska i się nie wy­chyla. Nie­na­wi­dzę się za ulgę, którą czuję, pa­trząc, jak pod­cho­dzi do sceny, a jego mia­rowe kroki i pu­ste spoj­rze­nie ni­czego nie zdra­dzają. Szkoda mi go. Pew­nie nie­dużo mu zo­stało do dzie­więt­na­stych uro­dzin, a to wiel­kie wy­da­rze­nie w dys­tryk­tach, bo wła­śnie wtedy od­pada się z lo­so­wa­nia.

Ręka Dru­silli znowu za­nu­rza się w kuli i chyba nie ma co li­czyć na to, że oboje, Le­nore Dove i ja, wyj­dziemy z tego cało. Że za kilka go­dzin, z dala od placu, przy­tu­limy się do sie­bie w chło­dzie pod osłoną lasu. Za­sy­sam po­wie­trze przez zęby, przy­go­to­wu­jąc się na wy­rok śmierci.

Dru­silla zerka na ostat­nie na­zwi­sko.

– Chło­piec nu­mer dwa to... Wo­od­bine Chance!

Mi­mo­wol­nie od­dy­cham z ulgą, po­dob­nie jak kilku chło­pa­ków w po­bliżu. Le­nore Dove spo­gląda na mnie i pró­buje się uśmiech­nąć, ale ja­koś nie może sku­pić się na mnie za­miast na ostat­niej ofie­rze.

Wo­od­bine to naj­młod­szy i naj­przy­stoj­niej­szy z tych stuk­nię­tych braci Chance’ów. Tak sza­leją, kiedy się na­piją, że Hat­tie nie sprze­daje im bim­bru z obawy, że do­padną ją za to Straż­nicy Po­koju, więc chło­paki mu­szą ku­po­wać go od sta­rego Ba­scoma Pie, który nie ma skru­pu­łów i sprzeda sa­mo­gon każ­demu, kto jest przy ka­sie. O ile od Aber­na­thych le­d­wie za­la­tuje bun­tem, o tyle Chance’owie wręcz cuchną re­be­lią i na­wet nie zdo­łam po­li­czyć, ilu człon­ków ich ro­dziny za­wi­sło na stryczku. Krążą plotki, że to krewni Le­nore Dove ze strony jej taty. Strasz­nie ją lu­bią, cho­ciaż się z tym nie ob­no­szą. Tak czy owak, Clerk Car­mine nie apro­buje tej ko­mi­tywy.

Wi­dzę na ekra­nie Wo­od­bine’a, który sie­dzi kilka rzę­dów przede mną. Wstaje, jakby za­mie­rzał iść w ślady Wy­atta, ale na­gle w jego zie­lo­nych oczach po­ja­wia się błysk. Wo­od­bine od­wraca się na pię­cie i pusz­cza się bie­giem w kie­runku jed­nej z bocz­nych uli­czek. Jego ro­dzina wznosi za­chę­ca­jące okrzyki, ciała od­ru­chowo blo­kują Straż­ni­ków Po­koju. Kiedy już my­ślę, że mu się uda – wszy­scy mło­dzi Chance’owie są szybcy jak bły­ska­wica – sły­chać strzał z da­chu Pa­łacu Spra­wie­dli­wo­ści, a tył głowy Wo­od­bine’a eks­plo­duje.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki