Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Piąty tom cyklu „Igrzyska śmierci”
Skoro masz stracić wszystko, co kochasz, po co jeszcze walczyć?
W dzień dożynek mieszkańcy Panem budzą się zdjęci strachem. W tym roku, z okazji drugiego Ćwierćwiecza Poskromienia, dwukrotnie więcej trybutów trafi na arenę.
Haymitch Abernathy z Dwunastego Dystryktu woli nie zastanawiać się nad tym, co przyniesie los. Chce tylko przebrnąć przez ten dzień i spotkać się z dziewczyną, którą kocha.
Gdy słyszy swoje nazwisko, czuje, że jego przyszłość legła w gruzach. Musi zostawić bliskich i jechać do Kapitolu w towarzystwie trójki innych trybutów z Dwunastki: przyjaciółki, która jest jak młodsza siostra, kompulsywnego analityka i największej snobki w mieście.
Haymitch od samego początku wie, że przeznaczono go do odstrzału, lecz coś pcha go do walki... Pragnie tylko jednego: by jej skutki odbiły się echem daleko poza zabójczą areną.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 506
Dla Richarda Registera
Propaganda jest w całości kłamstwem, nawet jeśli ten, kto ją głosi,
mówi prawdę. Nie sądzę, żeby to miało znaczenie, dopóki się wie, co się robi i dlaczego.
GEORGE ORWELL
Gorsza jest prawda z zamiarem złym,
Niż wszelkie kłamstwa na świecie tym.
WILLIAM BLAKE
Człowiek rodzi się wolny, a wszędzie jest skuty łańcuchami.
JEAN-JACQUES ROUSSEAU, Umowa społeczna, 1762
Dla kogoś, kto analizuje stosunki międzyludzkie z perspektywy filozoficznej, nie ma chyba nic bardziej zaskakującego niż to, że nieliczni z łatwością rządzą wieloma, a ludzie bezwarunkowo podporządkowują się swoim władcom, rezygnując z własnych osądów i namiętności na rzecz osądów i namiętności swoich władców. Kiedy przyjrzymy się bliżej, jak osiąga się ten zadziwiający rezultat, odkryjemy, że rządzących wspiera jedynie opinia, albowiem siła jest zawsze po stronie rządzonych. Innymi słowy, fundamentem rządu jest wyłącznie opinia, a to stwierdzenie rozciąga się zarówno na najbardziej despotyczne i siłowe rządy, jak i na najbardziej wolnościowe i ludowe.
DAVID HUME
Twierdzenie, że słońce jutro nie wzejdzie, jest nie mniej zrozumiałe i skrywa nie większą sprzeczność niż twierdzenie, że słońce jutro wzejdzie.
DAVID HUME
– Wszystkiego najlepszego, Haymitch!
Plusem urodzin w dniu dożynek jest to, że można dłużej pospać, wszystko inne to już minus. Dzień wolny od szkoły zdecydowanie nie rekompensuje strachu przed losowaniem. Nawet jeśli człowiekowi się poszczęści, widok dwójki dzieciaków wleczonych na rzeź w Kapitolu każdemu odebrałby apetyt na tort. Przewracam się na drugi bok i przykrywam głowę kołdrą.
– Wszystkiego najlepszego! – Mój dziesięcioletni brat Sid szarpie mnie za ramię. – Miałem być twoim budzikiem. Mówiłeś, że o świcie chcesz iść do lasu.
To prawda. Mam nadzieję, że skończę pracę przed ceremonią, żeby poświęcić popołudnie na swoje dwa ulubione zajęcia – marnowanie czasu i spędzanie go z moją dziewczyną, Lenore Dove. Mama utrudnia mi oba jak może, bo nieustannie powtarza, że żadna praca nie jest dla mnie zbyt trudna, zbyt brudna ani zbyt skomplikowana, i że nawet najwięksi biedacy zdołają wyskrobać kilka groszy, aby zrzucić swoją niedolę na cudze barki, na przykład nasze. Biorąc jednak pod uwagę dzisiejsze święta, chyba podaruje mi odrobinę wolności, jeśli tylko ze wszystkim się wyrobię. To organizatorzy igrzysk mogą pokrzyżować mi plany.
– Haymitch! – zawodzi Sid. – Słońce wstaje!
– Dobrze, dobrze, ja też już wstaję. – Staczam się z materaca prosto na podłogę i wyciągam parę szortów uszytych z worka po mące z rządowych dostaw.
Na materiale na moim tyłku znajduje się stempel ze słowami UFUNDOWANE PRZEZ KAPITOL. Mama niczego nie marnuje. Owdowiała młodo, bo tata zginął w pożarze kopalni, więc żeby wychować mnie i Sida, zaczęła prać dla ludzi i na wszystkim oszczędzać. Popiół drzewny z paleniska zostawiamy na ług do wyrobu mydła, rozgniecione skorupki jajek nawożą ogródek. Pewnego dnia z tych szortów, podartych na paski, powstanie pleciony dywanik.
Kończę się ubierać i popycham Sida z powrotem na jego łóżko, gdzie natychmiast zakopuje się pod patchworkową kołdrą. W kuchni chwytam kromkę kukurydzianego chleba, upieczonego na moje urodziny zamiast ziarnistego bochna z ciemnej kapitolińskiej mąki. Za domem mama już miesza kijem ubrania w parującym kotle, napinając mięśnie, kiedy obraca górniczy kombinezon. Ma tylko trzydzieści pięć lat, ale smutne życie zdążyło przeorać jej twarz zmarszczkami.
Mama zauważa mnie w progu i ociera czoło.
– Wszystkiego najlepszego w dniu szesnastych urodzin. Sos jest na piecu.
– Dzięki, mamo. Znajduję garnek duszonych śliwek i przed wyjściem nakładam porcję na chleb. Zebrałem te śliwki wczoraj w lesie, ale to miła niespodzianka, że teraz są gorące i słodkie.
– Musisz dzisiaj napełnić zbiornik – oznajmia mama, kiedy ją mijam.
Mamy bieżącą zimną wodę, jednak leci cienkim strumyczkiem, więc napełnienie wiadra trwa całe wieki. Jest też beczka czystej deszczówki, za którą mama liczy sobie więcej, bo po praniu w niej ubrania są miększe, ale zazwyczaj używa wody z naszej studni. Ze względu na pompowanie i noszenie wiader napełnienie zbiornika zajmuje dwie godziny, nawet jeśli Sid mi pomaga.
– Czy to nie może zaczekać do jutra? – pytam.
– Zaczyna brakować wody, a mam górę prania – odpowiada.
– Wobec tego zrobię to dziś po południu – mówię, próbując ukryć frustrację. Jeśli uroczystość skończy się przed pierwszą i nie złożą nas w tegorocznej ofierze, zdążę wyrobić się z wodą do trzeciej i spotkać z Lenore Dove.
Zasłona mgły otula zniszczone, szare domy w Złożysku. Pewnie byłby to kojący widok, gdyby nie dobiegające z różnych stron krzyki dzieci śniących o tym, że ktoś je goni. W ostatnich tygodniach, w miarę zbliżania się pięćdziesiątych Głodowych Igrzysk, krzyki się nasiliły, podobnie jak moje niespokojne myśli, nad którymi staram się zapanować. Drugie Ćwierćwiecze Poskromienia. Dwa razy więcej dzieciaków. Nie ma co się zamartwiać, powtarzam sobie, nic na to nie poradzisz. To jak dwa Głodowe Igrzyska w jednym. Nie zdołasz przewidzieć wyników losowania ani tego, co będzie później, więc się nie nakręcaj. Nie wpadaj w panikę. Nie daj Kapitolowi satysfakcji. I tak już nam odebrał wystarczająco dużo.
Idę po żużlu pustą ulicą na wzgórze z cmentarzem dla górników, którego zbocze jest usiane nagrobkami. Są różne – od płyt z wyżłobionymi nazwiskami i datami do drewnianych desek pokrytych obłażącą farbą. Tata spoczywa na rodzinnej działce, poletku Abernathych z jednym wapiennym nagrobkiem dla nas wszystkich.
Rozglądam się pospiesznie w poszukiwaniu świadków – niewiele osób tu przychodzi, a już na pewno nie o świcie – i czołgam się pod ogrodzeniem do lasu za Dwunastym Dystryktem, po czym ruszam do destylarni. Pędzenie bimbru razem z Hattie Meeney to ryzykowne przedsięwzięcie, ale i bułka z masłem w porównaniu do zabijania szczurów albo czyszczenia wygódek. Hattie oczekuje ode mnie ciężkiej pracy, ale sama też się nie oszczędza, i choć ma dobrze po sześćdziesiątce, potrafi zrobić więcej niż ktoś o połowę młodszy. Sporo się trzeba naharować – zebrać drewno, przydźwigać ziarno, zabrać pełne butelki i przytaszczyć puste do ponownego napełnienia. To moje zadanie. Jestem wołem roboczym Hattie.
Zatrzymuję się w miejscu, które nazywamy składem. To skrawek gołej ziemi zamaskowany opadającymi gałęziami wierzby, gdzie Hattie zostawia zaopatrzenie. Dwunastokilogramowe worki ze śrutą kukurydzianą już czekają, więc zarzucam sobie po jednym na ramię.
Do destylarni jest stąd jakieś pół godziny drogi, a kiedy tam docieram, widzę, że Hattie miesza zacier w garze obok przygasającego niewielkiego ogniska.
Podaje mi drewnianą łyżkę z długą rączką.
– Może mnie zmienisz? – proponuje.
Opuszczam worki i stawiam pod przybudówką, gdzie trzymamy zapasy, po czym unoszę łyżkę w geście zwycięstwa.
– A niech mnie, awans!
Dotąd nie wolno mi było przygotowywać zacieru. Może Hattie zamierza mnie wyszkolić, żebym pewnego dnia został jej partnerem. Gdybyśmy we dwójkę pędzili bimber na okrągło, zwiększylibyśmy produkcję, bo wciąż nie możemy zaspokoić popytu, nawet na pędzony z kapitolińskiego ziarna zajzajer, od którego łzawią oczy. Właściwie nie nawet, a zwłaszcza na taki bimber, bo jest na tyle tani, że stać na niego górników. Ten dobry kupują niesubordynowani żołnierze, czyli Strażnicy Pokoju, i bogatsi ludzie w mieście. Problem w tym, że przemyt alkoholu jest jednak nielegalny pod każdym względem i wystarczy jeden nowy Główny Strażnik Pokoju, taki, który nie lubi mocnej gorzały, żebyśmy skończyli zakuci w dyby albo jeszcze gorzej. Praca w kopalni to ciężka robota, ale za nią nie grozi stryczek.
Podczas gdy Hattie pakuje półlitrowe butelki bimbru do wyściełanego mchem koszyka, ja przykucam i co jakiś czas mieszam zacier. Kiedy trochę ostygnie, przelewam go do głębokiego wiadra, a ona dodaje drożdże. Odstawiam zacier do przybudówki, żeby fermentował. Dziś Hattie nie destyluje, żeby nie przyciągać zbędnej uwagi, kiedy mgła się podniesie. Nasi miejscowi Strażnicy Pokoju przymykają oko na destylarnię Hattie i jej stragan na Ćwieku, ale ona się martwi, że ich odpowiednicy z Kapitolu w nisko latających zamaskowanych poduszkowcach wypatrzą nas z powietrza. Dziś również nie będzie noszenia butelek, więc Hattie zleca mi porąbanie drewna na ten tydzień. Kiedy uzupełniam stos, pytam, co jeszcze zrobić, ale tylko kręci głową.
Polubiłem Hattie, bo czasem dostaję od niej napiwki. Nie razem z pensją, ją wręcza bezpośrednio mojej mamie, ale bywa, że podrzuci mi coś na boku. Mogę zabrać garść śruty kukurydzianej dla gęsi Lenore Dove, wymienić paczkę drożdży na Ćwieku, a dzisiaj Hattie podaje mi butelkę bimbru na własny użytek. Szczerzy połamane zęby w uśmiechu i mówi:
– Wszystkiego najlepszego, Haymitch. Skoro jesteś dość duży, żeby go pędzić, to po mojemu możesz go pić.
Trudno się nie zgodzić i chociaż nie piję, cieszę się z butelki. Bez trudu sprzedam ją albo wymienię, ewentualnie podaruję wujowi Lenore Dove, Clerkowi Carmine’owi, żeby miał o mnie lepszą opinię. Można by pomyśleć, że syn praczki jest zupełnie nieszkodliwy, ale my, Abernathy’owie, kiedyś zasłynęliśmy jako buntownicy i najwyraźniej nadal ciągnie się za nami woń rebelii, straszna i jednocześnie kusząca. Po śmierci mojego ojca gruchnęła plotka, że pożar nie wybuchł przypadkowo. Niektórzy twierdzą, że tata zginął, dokonując sabotażu w kopalni, inni, że zwierzchnicy w Kapitolu wzięli na cel jego i jego załogę, bo stwarzali problemy. Może faktycznie Clerkowi Carmine’owi chodzi o moją rodzinę. Nie żeby sam był wielbicielem Strażników Pokoju, ale drażnić też ich nie chce. A może po prostu nie podoba mu się to, że jego siostrzenica szwenda się z bimbrownikiem, chociaż to stabilna praca. Niezależnie od przyczyny, rzadko wita mnie inaczej niż niechętnym skinieniem głowy, a kiedyś powiedział Lenore Dove, że tacy jak ja umierają młodo. Coś mi się wydaje, że to nie był komplement.
Hattie wydaje cichy okrzyk, kiedy spontanicznie ją ściskam.
– Daj spokój! Nadal uganiasz się za tą małą z Trupy?
– Staram się – odpowiadam ze śmiechem.
– No to leć zawracać jej głowę. Mnie się już dziś nie przydasz. – Wciska mi w dłoń garść śruty i mnie odpędza.
Wsypuję ziarno do kieszeni i ruszam przed siebie, zanim Hattie zmieni zdanie i odbierze mi najlepszy prezent: nieoczekiwany wolny czas z moją dziewczyną. Wiem, że powinienem wrócić do domu i zabrać się do napełniania zbiornika, ale nie potrafię oprzeć się perspektywie kilku skradzionych pocałunków. Są moje urodziny i ten jeden raz zbiornik może poczekać.
Kiedy biegnę przez las na Łąkę, mgła zaczyna się przerzedzać. Większość ludzi zachwyca się jej pięknem, ale Lenore Dove nazywa ją przyjaciółką skazańców, bo można się w niej ukryć przed Strażnikami Pokoju. Ma skłonność do mrocznych myśli, ale to pewnie nic dziwnego u kogoś, kto dostał imię na cześć martwej dziewczyny. Jedno imię po martwej dziewczynie ze starego wiersza, a drugie od odcienia szarości, czego się dowiedziałem w dniu, w którym się poznaliśmy.
To było jesienią po moich dziesiątych urodzinach i wtedy po raz pierwszy przecisnąłem się pod ogrodzeniem wokół naszego dystryktu. Wcześniej bałem się zarówno konsekwencji łamania prawa, jak i dzikich drapieżników, wprawdzie nielicznych, ale stanowiących realne zagrożenie. Mój przyjaciel Burdock w końcu zdołał mnie namówić, powtarzając mi, że ciągle to robi i że to nic takiego, a poza tym nadal rosną tam jabłka, wystarczy się po nie wspiąć. Potrafiłem się wspinać i uwielbiałem jabłka. W dodatku Burdock był młodszy i dlatego czułem, że jeśli tego nie zrobię, wyjdę na mięczaka.
– Chcesz coś usłyszeć? – spytał Burdock, kiedy zapuściliśmy się głębiej w las.
Odchylił głowę i zaśpiewał tym swoim niesamowitym głosem, wysokim i słodkim jak u dorosłej kobiety, ale czystszym, bez żadnego drżenia. Wszystko wokół zamarło, a wtedy kosogłosy podchwyciły melodię. Wiedziałem, że naśladują inne ptaki, ale dotąd nie słyszałem, żeby naśladowały człowieka. To naprawdę robiło wrażenie.
Nagle na głowie Burdocka wylądowało jabłko i przerwało jego śpiew.
– Kto skrzeczy na moje ptaki? – rozległ się dziewczęcy głos.
Była jakieś siedem metrów nad nami, usadowiona wygodnie na gałęzi, jakby tam mieszkała. Miała krzywo zaplecione warkoczyki, brudne bose stopy i żuła jabłko, trzymając w dłoni niewielką książkę w płóciennej oprawie.
Burdock zadarł głowę.
– Cześć, kuzynko. – Roześmiał się. – Wolno ci tu przychodzić samej? Bo mnie na pewno nie.
– Ja cię nie widziałam – odparła.
– Ja ciebie też nie. Rzuć nam parę jabłek, co?
Bez słowa stanęła na gałęzi i zaczęła podskakiwać, zasypując nas jabłkami.
– Czekaj, przyniosę worek na łuk – oznajmił Burdock i odbiegł.
Dziewczynka zwinnie zeszła po drzewie i zeskoczyła na ziemię. Nie była jedną z krewnych Burdocka od strony Everdeenów, ale wiedziałem, że ma dalszą rodzinę ze strony matki. Widywałem tę dziewczynkę w szkole – robiła wrażenie raczej nieśmiałej, ale tak naprawdę nigdy ze sobą nie rozmawialiśmy. Najwyraźniej nie śpieszyło się jej, żeby to zmienić, bo tylko stała i na mnie patrzyła, dopóki nie przerwałem milczenia.
– Jestem Haymitch.
– Jestem Lenore Dove.
– Dove jak gołąb?
– Dove jak gołębi kolor.
– A jaki to kolor?
– Taki jaki ma gołąb.
Od tego zakręciło mi się w głowie i to chyba nigdy nie minęło. Niedługo później, w szkole, przywołała mnie do podniszczonego słownika i pokazała: gołębi – ciepła szarość o delikatnie fioletowym lub różowawym zabarwieniu. Jej kolor. Jej ptak. Jej imię.
Potem zacząłem zauważać też inne rzeczy. Że jej spłowiałe ogrodniczki i koszule skrywają akcenty kolorystyczne – wystającą z kieszeni jaskrawoniebieską chusteczkę albo malinową wstążkę przyfastrygowaną do mankietu od środka. Że szybko kończy zadania na lekcji, ale zamiast robić zamieszanie, tylko wygląda przez okno. Zauważyłem też, jak jej palce się poruszają, naciskając nieistniejące klawisze, grając melodie. Wysuwała stopę z buta, żeby bezszelestnie wybijać rytm na drewnianej podłodze. Jak cała Trupa, ona też ma muzykę w krwi, ale inaczej. Mniej ją interesują ładne melodie, bardziej niebezpieczne słowa. Takie, które prowadzą do aktów buntu. Takie, za które dwukrotnie ją aresztowano. Miała wtedy tylko dwanaście lat, więc jej odpuścili. Teraz byłoby inaczej.
Kiedy docieram do Łąki, przeciskam się pod ogrodzeniem i nieruchomieję, żeby uspokoić oddech i delektować się widokiem Lenore Dove, która siedzi na swoim ulubionym kamieniu. Słońce podkreśla rudawy odcień jej włosów, kiedy Lenore Dove pochyla się nad starym akordeonem. Wydobywa z tego świszczącego grata melodię, serenadę do tuzina skubiących trawę gęsi, i śpiewa głosem delikatnym i ściskającym za serce jak światło księżyca.
Ślą chłopa na stryczek, zaś babę na mąki
za kradzież gąseczki z niczyjej gdzieś łąki.
Na większych szubrawców nie wzniesie nikt pięści,
choć ci kradną łąkę spod kupra tej gęsi.
Wspaniale jest słuchać, jak śpiewa, bo nigdy nie robi tego publicznie, podobnie jak reszta Trupy. Jej wujowie to bardziej muzycy niż śpiewacy, więc tylko grają melodię, a śpiew zostawiają publiczności, jeśli ta akurat ma na to ochotę. W każdym razie Lenore to odpowiada. Mówi, że za bardzo się denerwuje, żeby śpiewać przed ludźmi, bo wtedy zatyka się jej gardło.
Jej mama zmarła przy porodzie, więc wychowują ją Clerk Carmine i drugi wuj, Tam Amber, o tacie niewiele wiadomo. Nie łączą ich więzy krwi, Lenore Dove jest z Bairdów, ale Trupa dba o swoich. Wujowie zawarli umowę z burmistrz, w której domu stoi jedyne pianino w całym Dwunastym Dystrykcie. Lenore Dove może na nim ćwiczyć, jeśli ma zagrać na uroczystej kolacji albo spotkaniu. Pojawia się wtedy w spłowiałej zielonej sukience, z włosami związanymi kremową wstążką i ustami zabarwionymi na pomarańczowo. Kiedy jej rodzina występuje w Dwunastce dla pieniędzy, Lenore Dove musi się zadowolić instrumentem, na którym gra teraz i który nazywa pudłograjem.
Gdy któryś z nas czasem coś ukraść spróbuje,
to prawo stanowi, że w ciupie ląduje.
A jaśnie wielmożni się kary nie boją,
jak sobie przywłaszczą rzecz waszą lub moją.
To nie jest jedna z piosenek, które wujowie pozwalają jej grać w domu pani burmistrz ani nawet na występach w Dwunastym Dystrykcie. Istnieje niebezpieczeństwo, że część ludzi zna słowa i zacznie rozrabiać. Ta piosenka jest zbyt groźna. Muszę przyznać, że zgadzam się z Clerkiem Carmine’em i Tamem Amberem. Po co się prosić o kłopoty? I tak ich nie brakuje, nie ma co ściągać na siebie kolejnych.
Ubogi człek będzie więzienną żyć strawą,
gdy zmawia się z innym, bo złamać chce prawo.
Tak bywa, lecz nędzarz musi się ukorzyć,
jak ktoś się z kimś zmawia, by prawo złe stworzyć.
Rozglądam się po Łące. Leży w odosobnionym miejscu, ale wszyscy wiemy, że ciekawskich nie brakuje. Ciekawskich uzbrojonych w parę oczu i uszu.
Jak prawo powiada, kto gęś zechce świsnąć,
na błoniach powszechnych ten może zawisnąć.
Lecz gęsi nie mają i przedtem, i potem
swej ziemi. Kto pójdzie, by skraść ją z powrotem?
Lenore Dove wyjaśniła mi kiedyś, że błonia to ziemia do wspólnego, powszechnego użytku. Czasem Strażnicy Pokoju bez żadnego powodu przeganiają ją i jej gęsi z Łąki. Mówi, że to tylko kropla kłopotów w morzu niesprawiedliwości. Lenore Dove mnie niepokoi, a przecież jestem z Abernathych.
Kilka gęsi reaguje na moje przybycie syczeniem. Twarz Lenore Dove była pierwszą, którą ujrzały po wykluciu się, więc nie kochają nikogo poza nią, ale dziś będą mnie tolerować, bo mam ziarno. Ciskam je daleko, żeby odciągnąć od niej jej ochroniarzy, po czym schylam się i ją całuję. Potem całuję ją znowu, i jeszcze raz, a ona odpowiada mi pocałunkiem.
– Wszystkiego najlepszego – mówi, kiedy odrywamy się od siebie, żeby zaczerpnąć powietrza. – Spodziewałam się ciebie dopiero po.
Ma na myśli dożynki, ale ja nie chcę o nich rozmawiać.
– Hattie puściła mnie wcześniej – wyjaśniam. – I dała mi prezent na mój wielki dzień. – Wyjmuję butelkę.
– Nietrudno będzie ją przehandlować, zwłaszcza dzisiaj. – Poza nowym rokiem to właśnie dziś najwięcej ludzi się upija. – Czwórka dzieciaków... To cios dla wielu rodzin.
A jednak nie uniknę rozmowy o dożynkach.
– Wszystko będzie dobrze – mówię, ale brzmi to pusto.
– Chyba sam w to nie wierzysz, prawda?
– Może i nie, ale próbuję. Bo dożynki i tak się odbędą, niezależnie od tego, w co wierzę. To równie pewne jak to, że jutro wzejdzie słońce.
Lenore Dove marszczy brwi.
– Zaraz, nie ma dowodu, że tak się stanie. Nie możesz zakładać, że coś wydarzy się jutro, bo wydarzyło się w przeszłości. To błąd logiczny.
– Czyżby? – mówię. – Mniej więcej w taki sposób ludzie planują swoje życie.
– I częściowo stąd biorą się nasze problemy. Z myślenia, że pewne rzeczy są nieuniknione. Z niewiary w możliwość zmiany.
– Może, ale i tak nie potrafię sobie wyobrazić jutra bez wschodu słońca.
Między jej brwiami tworzy się zmarszczka, gdy Lenore Dove zastanawia się nad odpowiedzią.
– A potrafisz sobie wyobrazić, że słońce wzejdzie nad światem, w którym nie ma dożynek?
– Nie dziś. Nigdy nie miałem urodzin bez dożynek.
Usiłuję odwrócić jej uwagę pocałunkiem, ale uparła się mnie przekonywać.
– Nie, posłuchaj – mówi z naciskiem. – Zastanów się nad tym. Mówisz: „Dziś mam urodziny i są dożynki. W zeszłym roku w moje urodziny również były dożynki, więc każdego roku w moje urodziny będą dożynki”. Ale nie możesz tego wiedzieć. Przecież dożynki z losowaniem pojawiły się dopiero pięćdziesiąt lat temu, wcześniej ich nie było. Podaj mi jeden dobry powód, dla którego miałyby odbywać się dalej tylko dlatego, że akurat są twoje urodziny.
Jak na dziewczynę, która prawie nie odzywa się publicznie, potrafi zagadać człowieka na śmierć podczas rozmowy w cztery oczy. Czasem trudno za nią nadążyć. Lenore Dove zawsze jest cierpliwa, kiedy coś objaśnia, nie traktuje nikogo z góry, ale może po prostu za bardzo przewyższa mnie inteligencją. To cudowna myśl, taki świat bez dożynek, ale jakoś tego nie widzę. W końcu to Kapitol ma władzę i tyle.
– Nie mówiłem, że odbywają się tylko z powodu moich urodzin. Powiedziałem... – Co właściwie powiedziałem? Nawet nie pamiętam. – Wybacz, pogubiłem się.
Lenore Dove rzednie mina.
– Nie, to ja przepraszam. Naprawdę masz dziś urodziny, a ja gadam tu nie wiadomo o czym. – Szpera w kieszeni i wyciąga z niej niewielką paczuszkę owiniętą w skrawek tkaniny w gołębim kolorze, przewiązaną wstążką w odcieniu nakrapianej zieleni. Taką samą barwę mają oczy Lenore Dove. – Wszystkiego najlepszego. Tam Amber to zrobił. Ja wymieniłam jajka na metal i pomogłam przy projekcie.
Poza tym, że Tam Amber niesamowicie gra na mandolinie, to najlepszy kowal i złotnik w całym Dwunastym Dystrykcie. To do niego chodzi się po nowe gadżety albo części do starych maszyn. Burdock ma tuzin jego grotów, które ceni jak złoto, a niektórzy z bogatszych mieszkańców miasta noszą biżuterię, którą Tam Amber zaprojektował i ręcznie wykuł z prawdziwego złota albo srebra, przetopionego z rodzinnych pamiątek. Nie przychodzi mi do głowy nic, co mógłby dla mnie zrobić, ale niecierpliwie rozwiązuję wstążkę.
Nie od razu rozpoznaję przedmiot, który wpada mi do ręki. To cienki kawałek metalu w kształcie litery C. Moje palce odruchowo chwytają tył pałąka, kiedy przyglądam się kolorowym zwierzętom na zakończeniach niepełnej obręczy. Wężowy łeb syczy na dziób ptaka z długą szyją. Rozchylam dłoń i widzę, że emaliowane łuski z jednej strony i pióra z drugiej pokrywają metal, stopniowo łącząc się i zlewając w nieodróżnialną jedność. Dostrzegam dwa małe przyspawane pierścienie, po jednym za każdym łebkiem. Może do podczepienia łańcuszka?
– Piękne – mówię. – To się nosi, tak?
– Wiesz, że lubię, kiedy ładne rzeczy mają zastosowanie praktyczne – odpowiada tajemniczo Lenore Dove, więc muszę rozgryźć to sam.
Obracam przedmiot i znowu zaciskam na nim dłoń, ale tym razem przykrywam palcami głowy zwierząt i wtedy dostrzegam praktyczne zastosowanie. Gładka krawędź stalowego przedmiotu to nie tylko ozdoba.
– To krzesiwo – oznajmiam.
– Jasne, że tak. Tyle że nie potrzebujesz krzemienia, żeby rozpalić ogień, wystarczy jakikolwiek przyzwoity iskrzący kamień, dajmy na to kwarc.
W naszym domu jest stare krzesiwo, przekazywane z pokolenia na pokolenie w rodzinie mamy, brzydkie i tępe. W długie zimowe noce mama kazała mi ćwiczyć, aż w końcu nauczyłem się rozpalać ogień, żebyśmy nie marnowali pieniędzy na zapałki. Ziarnko do ziarnka, a zbierze się miarka.
Przesuwam palec wzdłuż ozdobnej pierzastej szyi.
– Nie chciałbym go zniszczyć.
– Nie zniszczysz. Do tego służy. – Dotyka łba węża, a potem ptaka, i jeszcze raz. – Trzeba by się wysilić, żeby złamać tych dwoje. To twardziele.
– Jest fantastyczne. – Całuję ją długo i delikatnie. – A ciebie kocham całym ogniem.
„Całym ogniem” brzmi jak język Trupy, ale to nasze powiedzenie. Lenore Dove zwykle się uśmiecha, kiedy je słyszy, teraz jednak jest bardzo poważna.
– Ja ciebie też.
Całujemy się, aż wyczuwam sól. Nie muszę pytać, skąd się wzięła.
– Posłuchaj, wszystko w porządku – zapewniam ją. – Nic się nam nie stanie. – Kiwa głową, ale łzy nie przestają płynąć. – Lenore Dove, przejdziemy przez dzisiejszy dzień, tak jak w zeszłym roku, i w poprzednim, i wreszcie to się dla nas skończy.
– Tyle że tak naprawdę to nie – odpowiada z goryczą w głosie. – Dla nikogo z Dwunastki. Kapitol pilnuje, żeby Głodowe Igrzyska na stałe wryły się nam w mózgi. – Stuka w butelkę. – Hattie chyba dobrze wybrała biznes. Pomaga ludziom zapominać.
– Lenore Dove. – Clark Carmine nie krzyczy, ale ma głos, który niesie się na spore odległości. Stoi na skraju Łąki, z pięściami w kieszeniach pocerowanego kombinezonu. To skrzypek, dba o swoje dłonie. – Lepiej zacznij się szykować.
– Już idę – mówi Lenore Dove, ocierając oczy.
Clerk Carmine nie komentuje jej wzburzenia, tylko patrzy na mnie wzrokiem, który mówi, że to moja wina, po czym odwraca się na pięcie. Nie poświęcał mi uwagi, dopóki nie związałem się na poważnie z Lenore Dove. Od tego czasu najwyraźniej wszystko robię nie tak. Kiedyś powiedziałem Lenore Dove, że moim zdaniem jej wuj po prostu nienawidzi miłości, a wtedy mi zdradziła, że Clerk Carmine jest od trzydziestu kilku lat z pewnym miejscowym szklarzem, który wymienia szyby w oknach. Muszą się ukrywać, bo przez tę inną miłość spotkałyby ich prześladowania ze strony Strażników Pokoju, utrata pracy, może nawet więzienie. Biorąc to pod uwagę, można by pomyśleć, że Clerk Carmine będzie nam kibicował – ja tam popieram jego miłość – ale chyba uważa, że Lenore Dove nie trafiła najlepiej.
Lenore Dove nie cierpi, kiedy spieram się z jej wujem, więc mówię tylko:
– Z dnia na dzień zyskuję w jego oczach. – To rozbawia ją na tyle, że ponury nastrój pryska. – Przyjdę, kiedy będzie po wszystkim. Mam trochę pracy, ale powinienem skończyć koło trzeciej. Wybierzemy się do lasu, okej?
– Wybierzemy się do lasu – powtarza i potwierdza to pocałunkiem.
Po powrocie do domu kąpię się w zimnej wodzie z wiadra, wkładam spodnie, w których mój tata brał ślub, i koszulę uszytą przez mamę z chusteczek z kapitolińskiego sklepu, gdzie zaopatrują się górnicy. Trzeba przynajmniej postarać się wyglądać odświętnie na dożynki. Przyjdziesz w łachmanach, to Strażnicy Pokoju cię pobiją albo aresztują twoich rodziców, bo nie tak okazuje się szacunek kapitolińskim ofiarom wojennym. Nieważne, że też mamy sporo własnych ofiar tamtej wojny.
Mama wręcza mi urodzinowe prezenty: roczny zapas bielizny uszytej z worka po mące i nowiutki scyzoryk ze ścisłym przykazaniem, żebym nie używał go do zabaw z nożem. Sid daje mi krzemień owinięty w brudny brązowy papier.
– Znalazłem go na żwirowej drodze przy bazie Strażników Pokoju – mówi. – Lenore Dove powiedziała, że ci się przyda.
Wyciągam swoje krzesiwo i wypróbowuję krzemień, z którego sypią się piękne iskry. Chociaż mama nie przepada za Lenore Dove, bo uważa, że odrywa mnie od obowiązków, prezent podoba jej się na tyle, że przeciąga rzemień przez pierścienie i zawiązuje mi krzesiwo na szyi.
– To okrutnie dobre krzesiwo – mówi Sid, dotykając z podziwem ptaka.
– Może nauczę cię wieczorem, jak go używać? – proponuję.
Rozpromienia się na perspektywę zrobienia czegoś, co robią dorośli, i sugestię, że nigdzie się nie wybieram.
– Naprawdę?
– Naprawdę! – Wichrzę jego gęste włosy tak, że loki sterczą na wszystkie strony.
– Przestań! – Sid się śmieje i odpycha moją rękę. – Teraz znowu będę musiał je uczesać!
– Lepiej się pośpiesz – oznajmiam.
Sid odbiega, a ja ukrywam krzesiwo pod koszulą. Jeszcze nie jestem gotów, żeby podzielić się nim ze światem, nie w dniu dożynek.
Mam kilka minut wolnego, więc idę do miasta coś wymienić. Powietrze zrobiło się gęste i nieruchome, czuć nadciągającą burzę. Ściska mnie w żołądku na widok oplakatowanego placu, pełnego uzbrojonych po zęby Strażników Pokoju w białych mundurach. Ostatnio wiodący temat to „bez pokoju” i slogany atakujące człowieka z każdej strony. BEZ POKOJU NIE MA CHLEBA! BEZ POKOJU NIE MA BEZPIECZEŃSTWA! I, oczywiście: BEZ STRAŻNIKÓW NIE MA POKOJU! BEZ KAPITOLU NIE MA POKOJU! Za tymczasową sceną przed Pałacem Sprawiedliwości wisi wielki baner z twarzą prezydenta Snowa i słowami PIERWSZY STRAŻNIK POKOJU PANEM.
Na tyłach placu Strażnicy Pokoju kontrolują uczestników losowania. Niewiele osób stoi w kolejce, dlatego tam idę, żeby mieć to z głowy. Kobieta nie patrzy mi w oczy, więc najwyraźniej nadal jest zdolna do odczuwania wstydu. A może to tylko obojętność.
W witrynie apteki widzę flagę Panem i to mnie wkurza, ale to właśnie tam dostanę najlepszą ofertę za mój bimber. W środku kręci mnie w nosie od ostrego zapachu chemikaliów. Kontrastuje z nim słaby, słodki aromat kwiatów rumianku w słoju, które wkrótce zamienią się w herbatę i lekarstwa. Wiem, że Burdock zebrał te kwiaty w lesie. Niedawno poszerzył działalność i do myślistwa dodał zbieractwo.
W aptece jest tylko moja koleżanka z klasy Asterid March, ustawia maleńkie buteleczki na półce za ladą. Długi jasny warkocz opada jej na plecy, ale przez duchotę kosmyki włosów wymknęły się spod kontroli i okalają idealną twarz Asterid. Jest miejscową pięknością i bogaczką jak na standardy Dwunastego Dystryktu. Kiedyś miałem jej to za złe, ale pewnego wieczoru zjawiła się w Złożysku całkiem sama, żeby pomóc sąsiadce, którą wybatożono za pyskowanie Strażnikowi Pokoju. Asterid przyniosła własnoręcznie przygotowaną maść, po czym szybko odeszła, bez żądania zapłaty. Od tamtej pory to do niej przychodzą ludzie, jeśli ktoś im bliski dostanie karę chłosty. Myślę, że Asterid jest znacznie mniej płytka niż jej paczka snobistycznych przyjaciółek z miasta. Staram się być uprzejmy także dlatego, że Burdock za nią szaleje, chociaż ma u niej takie szanse jak kosogłos u łabędzia. Dziewczyny z miasta nie wychodzą za chłopaków ze Złożyska, no chyba że coś całkiem wymknie się spod kontroli.
– Hej. Przyda ci się to do czego? – Stawiam bimber na ladzie. – Na przykład do syropu na kaszel czy coś?
– Coś na pewno się znajdzie. – Astrid oferuje mi przyzwoitą sumkę i dorzuca gałązkę rumianku. – Na dzisiaj. Mówią, że przynosi szczęście.
Wsuwam łodyżkę w dziurkę na guzik.
– Kto tak mówi? Burdock?
Asterid lekko się rumieni, a ja zaczynam się zastanawiać, czy nie pomyliłem się co do jego szans.
– Może i on, nie pamiętam.
– Wszystkim nam przyda się dziś odrobina szczęścia. – Zerkam na flagę w witrynie.
– Nie chcieliśmy jej tutaj – mówi cicho Asterid. – Strażnicy Pokoju nalegali.
Co by zrobili strażnicy w wypadku odmowy? Aresztowaliby rodziców Asterid? Zdemolowaliby ich aptekę? Zamknęli ją na dobre? Kiepsko się czuję z tym, że wcześniej osądzałem Marchów.
– Nie mieliście wyboru. – Wskazuję rumianek. – Też dzisiaj taki weź, okej?
Uśmiecha się smutno i kiwa głową.
Potem idę do sklepu ze słodyczami Donnerów i kupuję małą białą torebeczkę różnokolorowych żelków, ulubionego przysmaku Lenore Dove, dla nas obojga na później. Lenore Dove nazywa je tęczowymi żelkami i zaklina się, że rozróżnia smaki, chociaż wszystkie smakują identycznie. Merrilee Donner z mojej klasy obsługuje mnie w świeżo wyprasowanej różowej sukience i dopasowanych kolorystycznie wstążkach we włosach. Nikt nie aresztuje Donnerów za niechlujny wygląd. Na szczęście Asterid dała mi gotówkę, bo Donnerowie nie przyjmują żetonów, którymi Kapitol wynagradza górników. Zasadniczo można nimi płacić tylko w kapitolińskim sklepie, ale mnóstwo kupców w mieście je akceptuje, podobnie jak mama za pranie.
Kiedy wychodzę, uśmiecham się przez chwilę do ładnego stempelka Donnerów na torebce i myślę o spotkaniu z Lenore Dove w lesie. Olbrzymie ekrany po bokach sceny rozświetla obraz flagi łopoczącej na cześć Głodowych Igrzysk. Pięćdziesiąt parę lat temu dystrykty zbuntowały się przeciwko brutalnym rządom Kapitolu i w Panem wybuchła krwawa wojna domowa. Przegraliśmy i w ramach kary co roku czwartego lipca każdy z dystryktów musi wysłać do stolicy dwoje trybutów, dziewczynę i chłopaka pomiędzy dwunastym a osiemnastym rokiem życia, żeby stoczyli śmiertelną walkę na arenie. Ostatni dzieciak, który przeżyje, zostaje zwycięzcą.
W trakcie dożynek losują nazwiska trybutów na Głodowe Igrzyska. Wyznaczono dwa sektory, jeden dla dziewczyn, drugi dla chłopaków, wyraźnie oznakowane pomarańczowymi sznurami. Dwunastolatki tradycyjnie zbierają się w przednich rzędach, za nimi stoi coraz starsza młodzież, i tak do osiemnastolatków z tyłu. Obecność wszystkich mieszkańców jest obowiązkowa, ale wiem, że mama będzie trzymała Sida w domu aż do ostatniej chwili i nawet nie próbuję szukać ich wzrokiem. Nie ma też śladu Lenore Dove, więc myśląc o swoich szansach, ruszam do rzędów dla chłopaków od czternastego do szesnastego roku życia.
Dziś w losowaniu znajduje się dwadzieścia wpisów z moim imieniem i nazwiskiem. Każdy dzieciak automatycznie dostaje jeden wpis rocznie, ale ja mam dodatkowe trzy, bo zawsze biorę trzy astragale, żeby wyżywić siebie i rodzinę. Astragal zapewnia zapas oleju w puszce i worek mąki z napisem UFUNDOWANE PRZEZ KAPITOL dla jednej osoby, odbierany co miesiąc w Pałacu Sprawiedliwości. W zamian dostaje się dodatkowy wpis za każdy astragal otrzymany w danym roku. Te wpisy zostają i się sumują. Cztery wpisy w roku razy pięć lat – stąd mam dwadzieścia. Na domiar złego, ponieważ w tym roku wypada drugie Ćwierćwiecze Poskromienia, czyli pięćdziesiąta rocznica Głodowych Igrzysk, każdy dystrykt musi przysłać dwa razy więcej dzieciaków. Czyli, jeśli się nie mylę, to tak, jakbym miał czterdzieści wpisów w zwykłym roku.
Tłum gęstnieje, ale i tak widzę, że jeden z dwunastolatków pod sceną usiłuje ukryć łzy. Za dwa lata Sid też tam trafi. Zastanawiam się, kto z nas, mama czy ja, usiądzie z nim wcześniej i mu wyjaśni, co ma robić w dniu dożynek. Że musi ładnie wyglądać, trzymać buzię na kłódkę i nie stwarzać problemów. I że nawet jeśli stanie się niewyobrażalne i wylosują jego nazwisko, będzie musiał wziąć się w garść i z dzielną miną wspiąć się na scenę, bo opór nie wchodzi w grę. Strażnicy Pokoju i tak go zawloką, wrzeszczącego i kopiącego, jeśli będą musieli, więc powinien zachować choć odrobinę godności. I niech pamięta, niezależnie od tego, co się wydarzy, że jego rodzina nigdy nie przestanie go kochać i zawsze będzie z niego dumna.
Jeśli Sid zapyta:
– Ale dlaczego muszę to robić?
Będziemy mogli jedynie odpowiedzieć:
– Bo tak już jest.
Lenore Dove nienawidzi tych słów, ale to prawda.
– Wszystkiego najlepszego. – Ktoś trąca mnie w ramię i widzę Burdocka w wystrzępionym garniturze i jego przyjaciela Blaira, który odziedziczył po starszym bracie odświętną koszulę, o trzy rozmiary za dużą.
Blair przyciska mi do piersi paczkę prażonych fistaszków z kapitolińskiego sklepu.
– I spełnienia wszystkich marzeń.
– Dziękuję. – Wkładam orzeszki i swoje żelki do kieszeni. – Nie musieliście się tak stroić specjalnie dla mnie.
– Chcieliśmy, żeby twoje święto było wyjątkowe – oświadcza Blair. – Jaki idiota rodzi się w dniu dożynek?
– Taki, który lubi wyzwania – odpowiada Burdock z uznaniem.
– Gram takimi kartami, jakie dostałem. Ale wiecie jak to mówią: kto ma pecha w grze, ten ma szczęście w miłości. – Poprawiam rumianek. – Hej, Burdock, patrz, co mi dała twoja dziewczyna.
Wszyscy patrzymy na sektor dziewcząt, gdzie Asterid rozmawia z Merrilee i jej siostrą bliźniaczką Maysilee, która jest największą snobką w mieście.
– Jej przyjaciółki wiedzą o tobie, Everdeen? – pyta Blair.
– Nie ma czego wiedzieć – odpowiada Burdock z uśmiechem. – W każdym razie jeszcze nie.
Nagłośnienie budzi się do życia, a my poważniejemy. W tym samym momencie widzę, jak Lenore Dove omija Strażnika Pokoju i wciska się do sektora dziewcząt. Ma na sobie falbaniastą, czerwoną jak jabłko sukienkę, w której czasami występuje, i włosy ściągnięte metalowymi grzebykami zrobionymi dla niej przez Tama Ambera. Ładnie wygląda.
Ładnie i ponuro.
Hymn z nagrania ryczy nad placem, aż zęby mi szczękają.
Klejnot Panem,
Wszechpotężne
Miasto...
Mamy śpiewać do nagrania, ale zamiast tego tylko mamroczemy, żeby usta poruszały się we właściwych momentach. Na ekranach pojawiają się obrazy potęgi Kapitolu: armie maszerujących Strażników Pokoju, powietrzne flotylle poduszkowców, czołgi przetaczające się przez szerokie aleje stolicy aż do rezydencji prezydenta. Wszystko jest czyste, drogie i śmiertelnie groźne.
Kiedy hymn się kończy, burmistrz Allister staje na scenie i odczytuje Traktat o Zdradzie, czyli głównie warunki kapitulacji i zakończenia wojny. Większości mieszkańców Dwunastego Dystryktu jeszcze nie było na świecie, za to jesteśmy tu teraz, żeby zapłacić za zdradę. Pani burmistrz stara się mówić neutralnym tonem, ale w jej głosie słychać dezaprobatę, co gwarantuje, że wkrótce pożegna się ze stołkiem. Tak to już bywa z porządnymi burmistrzami.
Potem pojawia się kobieta z plastikową twarzą, Drusilla Sickle z Kapitolu, która co roku towarzyszy naszym trybutom w drodze na Głodowe Igrzyska. Nie wiem, ile ma lat, ale przyjeżdża do Dwunastki od pierwszego Ćwierćwiecza Poskromienia. Może jest mniej więcej w wieku Hattie? Trudno powiedzieć, bo jej twarz obramowuje rządek czegoś, co wygląda jak wymyślne pinezki, które naciągają i przytrzymują skórę. W zeszłym roku każda pinezka była ozdobiona maleńką tarczą tnącą do piły mechanicznej, w tym motywem przewodnim wydaje się liczba 50. Najwyraźniej postanowiła za wszelką cenę uwzględnić dwa modowe trendy, militarny i zadziorny, stąd jej dzisiejszy strój – cytrynowa oficerska marynarka i dopasowane buty do połowy uda oraz wysoki kapelusik z szerokim rondem. Z czubka kapelusika sterczą pióra, przez co Drusilla wygląda jak obłąkany żonkil. Nikt się jednak nie śmieje, bo to ona jest tutaj obliczem zła.
Dwaj Strażnicy Pokoju ustawiają dwie wielkie szklane kule z losami po obu stronach podium.
– Damy mają pierwszeństwo – mówi Drusilla, zanurza rękę w kuli po prawej i wyciąga skrawek papieru. – Szczęściara to... – Milknie dla spotęgowania efektu, obraca papierek w palcach, uśmiechając się drwiąco, po czym wbija nóż. – Louella McCoy!
Niedobrze mi. Louella McCoy mieszka trzy domy od nas i nie ma na świecie bystrzejszej i dzielniejszej trzynastolatki. W tłumie słychać gniewne mamrotanie. Czuję, że Blair i Burdock napinają mięśnie obok mnie, kiedy Louella wchodzi po stopniach na scenę, przerzuca czarne warkoczyki przez ramię i z całych sił marszczy brwi, żeby wyglądać na twardzielkę.
– W tym roku mamy też drugą damę! Do Louelli dołączy... – Dłoń Drusilli porusza papierkami i wyciąga jeszcze jeden. – Maysilee Donner!
Odnajduję wzrokiem Lenore Dove i mogę myśleć tylko o jednym: nie ty. Przynajmniej nie przez najbliższy rok. Jesteś bezpieczna.
Tłum znowu reaguje, tym razem jednak bardziej zdumieniem niż gniewem, bo Maysilee to rasowa dziewczyna z miasta, nadęta jak diabli, do tego Donnerowie są kupcami i ogólnie wszyscy uważają, że Kapitol namaści jej tatę na następcę burmistrz Allister. Dzieciaki z miasta rzadko zostają trybutami, bo w przeciwieństwie do dzieciaków ze Złożyska zwykle nie biorą astragali.
W sektorze dziewcząt Maysilee ściska dłoń Asterid, podczas gdy szlochająca Merrilee ją przytula, i wszystkie trzy stykają się blond głowami. W końcu Maysilee ostrożnie uwalnia się z uścisku i wygładza sukienkę, identyczną jak różowa sukienka jej siostry, ale w odcieniu lawendy. Właściwie zawsze zadzierała nosa, ale dziś zadziera go szczególnie wysoko, kiedy zmierza w stronę sceny.
Teraz kolej na chłopaków. Przygotowuję się na najgorsze, gdy Drusilla wyławia papierek z kuli po lewej.
– Pierwszym dżentelmenem, który dołączy do dam, jest... Wyatt Callow!
Od jakiegoś czasu nie widuję Wyatta Callowa w szkole, co pewnie oznacza, że skończył osiemnaście lat i pracuje w kopalni. Tak naprawdę go nie znam. Mieszka po drugiej stronie Złożyska i się nie wychyla. Nienawidzę się za ulgę, którą czuję, patrząc, jak podchodzi do sceny, a jego miarowe kroki i puste spojrzenie niczego nie zdradzają. Szkoda mi go. Pewnie niedużo mu zostało do dziewiętnastych urodzin, a to wielkie wydarzenie w dystryktach, bo właśnie wtedy odpada się z losowania.
Ręka Drusilli znowu zanurza się w kuli i chyba nie ma co liczyć na to, że oboje, Lenore Dove i ja, wyjdziemy z tego cało. Że za kilka godzin, z dala od placu, przytulimy się do siebie w chłodzie pod osłoną lasu. Zasysam powietrze przez zęby, przygotowując się na wyrok śmierci.
Drusilla zerka na ostatnie nazwisko.
– Chłopiec numer dwa to... Woodbine Chance!
Mimowolnie oddycham z ulgą, podobnie jak kilku chłopaków w pobliżu. Lenore Dove spogląda na mnie i próbuje się uśmiechnąć, ale jakoś nie może skupić się na mnie zamiast na ostatniej ofierze.
Woodbine to najmłodszy i najprzystojniejszy z tych stukniętych braci Chance’ów. Tak szaleją, kiedy się napiją, że Hattie nie sprzedaje im bimbru z obawy, że dopadną ją za to Strażnicy Pokoju, więc chłopaki muszą kupować go od starego Bascoma Pie, który nie ma skrupułów i sprzeda samogon każdemu, kto jest przy kasie. O ile od Abernathych ledwie zalatuje buntem, o tyle Chance’owie wręcz cuchną rebelią i nawet nie zdołam policzyć, ilu członków ich rodziny zawisło na stryczku. Krążą plotki, że to krewni Lenore Dove ze strony jej taty. Strasznie ją lubią, chociaż się z tym nie obnoszą. Tak czy owak, Clerk Carmine nie aprobuje tej komitywy.
Widzę na ekranie Woodbine’a, który siedzi kilka rzędów przede mną. Wstaje, jakby zamierzał iść w ślady Wyatta, ale nagle w jego zielonych oczach pojawia się błysk. Woodbine odwraca się na pięcie i puszcza się biegiem w kierunku jednej z bocznych uliczek. Jego rodzina wznosi zachęcające okrzyki, ciała odruchowo blokują Strażników Pokoju. Kiedy już myślę, że mu się uda – wszyscy młodzi Chance’owie są szybcy jak błyskawica – słychać strzał z dachu Pałacu Sprawiedliwości, a tył głowy Woodbine’a eksploduje.