Igrzec. Opowieści mocno osobiste - Lechosław Herz - ebook

Igrzec. Opowieści mocno osobiste ebook

Herz Lechosław

5,0

Opis

Lechosław Herz, aktor, pisarz, niestrudzony piewca polskiego krajobrazu, w kolejnej książce wspomina swoje dzieciństwo, rodzinę, początki pracy artystycznej w radiu i na scenach teatrów dramatycznych. Nie brakuje też opisów wypraw turystycznych podejmowanych wiele lat temu w różnych zakątkach Polski i pierwszych fascynacji wyjazdami zagranicznymi. Ciepła, serdeczna opowieść z pewnością zachęci czytelników do własnych, indywidualnych wypraw krajoznawczych jeszcze nieodkrytymi szlakami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 444

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opracowanie graficzne: Janusz Barecki

Korekta: Jolanta Spodar

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2021

Copyright © by Lechosław Herz

Wydanie elektroniczne 2021

ISBN: 978-83-244-1098-9 (EPUB), 978-83-244-1098-9 (MOBI)

Jeśli nie zaznaczono inaczej, zdjęcia pochodzą

z archiwum Lechosława Herza.

Wydawnictwo dołożyło wszelkich starań,

aby ustalić autorstwo i skontaktować się z autorami

wszystkich zdjęć zamieszczonych w książce.

W odosobnionych przypadkach okazało się to niemożliwe.

Dlatego właścicieli praw do zdjęć, z którymi nie zostały

podpisane umowy, prosimy o pilny kontakt

z sekretariatem wydawnictwa.

Wydawnictwo Iskry

al. Wyzwolenia 18

00-570 Warszawa

tel. 22 827 94 15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Igrzec – ze staropolskiego: ludowy poeta, muzykant i trefniś, wędrowny ludowy śpiewak opisujący w dawnych czasach swymi utworami ciekawe i aktualne zdarzenia.

W tej książce są zawarte takiego igrca opowieści mocno osobiste.

Jest ich trochę, bo przez swoich wędrówek lat sporo to i owo przeżyłem i zobaczyłem niemało.

CZĘŚĆ PIERWSZA
Opowieści zimowe
Rozdział 1

Jest pierwszy dzień grudnia, patrzę za okno, a tam, na moim Żoliborzu, zaczyna się zima. Napadało przez noc śniegu, jest mokry – na warszawskich ulicach porobiła się paskudna breja. Więc może to jeszcze nie jest zima prawdziwa, a tylko przedzimie. W górach jednak chyba zima już jest. Mówili w telewizji, że na Kasprowym napadało półtora metra. To taki śnieg, co jak przychodzi, to zostaje na wiele miesięcy.

Na początku grudnia wracałem z mamą do Katowic, z których moja rodzina uciekła pięć lat wcześniej. Był rok 1946. Towarowy wagon, w którym zostaliśmy umieszczeni, jechał z Nowego Sącza przez kilka dni. Były w nim jeszcze jakieś inne rodziny, które po drodze wysiadały na różnych stacjach, a ich dobytek przenoszono do innych pociągów. Wagon był typowo towarowy, żaden tam pasażerski, siedziało się na wiezionych ze sobą stołkach. Na środku stał piecyk, poczciwa żelazna koza. Jak było czym, to się w niej paliło i wtedy było trochę cieplej.

Na różnych stacjach przeczepiano wagon do kolejnych pociągów, co pewien czas zjawiał się przy nim jakiś kolejarz i zbierał „pieniądze na węgiel do parowozu”, a ja już wiedziałem wtedy, że to jest łapówka, że jeśli mama nie da, to nie pojedziemy dalej i do końca świata zostaniemy na jakiejś kolejowej bocznicy.

Pamiętam, jakby to było wczoraj, pierwszy po powrocie dzień katowicki. Mieszkanie było puste. Tylko na podłodze leżały tomy niemieckiej encyklopedii, grube tomiska drukowane szwabachą. Były w nich ilustracje i mapy – te szczególnie były dla mnie cudowne, nie wiedziałem dotąd, że mapy mogą być tak fascynujące. Chyba wtedy właśnie zacząłem wpadać w ich zaczarowany świat.

Stałem godzinami w oknie mieszkania przy ulicy Warszawskiej i patrzyłem na padający śnieg. Ulicą jeździły tramwaje. Strasznie skrzypiały na zakręcie, zanim wjechały na Zawodzie. Dziesięciolatka, przybyłego z małego, prowincjonalnego miasta, bardzo je podniecały. Miasto z tramwajami to nie było byle co.

***

W roku 1925 do tego mieszkania na ulicy Warszawskiej wprowadził się Marian Herz z żoną i dwoma synami. Dziesięć lat później miał zostać moim ukochanym dziadkiem. Przyjechał do stolicy Górnego Śląska, bo dopiero co otrzymał znakomitą propozycję podjęcia pracy na stanowisku Naczelnika Wydziału Skarbowego Województwa Śląskiego w Katowicach. Już od kilku lat niemieckie miasto Kattowitz nazywało się Katowice, a w wyniku przeprowadzonego na Górnym Śląsku plebiscytu znalazło się w granicach Rzeczpospolitej Polskiej.

Dziadek był przygotowany do tej pracy, uczył się jej w rodzinnym Sanoku, tam zyskiwał zawodowe szlify, był cenionym galicyjskim urzędnikiem Cesarstwa Austriackiego, a przy okazji polskim patriotą, druhem Marianem Herzem, zastępcą naczelnika sanockiego wydziału Towarzystwa Gimnastycznego Sokół, zajmującego się nie tylko ćwiczeniem mięśni, lecz – jak to powszechnie było wiadomo – także krzewieniem polskości.

Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 roku w pomorskim Tczewie został naczelnikiem miejscowego wydziału skarbowego. Podobało mu się w tym mieście nad Wisłą. Zamierzał nawet kupić tam domek, mógł sobie na to pozwolić. Zamiary zniweczyła potworna inflacja, z dnia na dzień dziadek stracił swoje oszczędności. Opowiadał po latach, że po ostatnie wypłaty musiał w końcu przyjeżdżać z taczką. Aż wreszcie 1 kwietnia roku 1924, i to nie był prima aprilis, ówczesny premier Władysław Grabski przeprowadził reformę skarbu i finansów państwa. Była brutalna, ale niezwykle skuteczna. Dokonano wymiany dotychczas obowiązującej marki polskiej na złotego. Za jeden milion osiemset tysięcy marek polskich otrzymywało się jedną złotówkę! Niesamowita proporcja! Złoty polski rychło stał się walutą wymienialną, jedną z najbardziej stabilnych w Europie.

Propozycja z Katowic przyszła w samą porę. Wynajęto mu mieszkanie na prestiżowym pierwszym piętrze eklektycznej kamienicy przy głównej ulicy miasta, tuż obok willi, w której mieszkał wojewoda. Dziadek wprowadził się tam z rodziną w roku 1925. Mieszkanie było sześciopokojowe, z kuchnią i służbówką, zajmowało całe piętro. Pokoje ustawione były w amfiladzie, na ciągnącym się wzdłuż nich korytarzu dzieci mogły jeździć na rowerkach. Sufity były zdobne w stiuki, jakieś girlandy, koliska wielkie i małe, w każdym pokoju stał piec kaflowy, najładniejszy był w pokoju dziadków, ogromny, rozłożysty, jego kafle miały dostojną barwę ciemnego brązu, całość flankowały dwa siedziska po obu stronach, można było przysiąść na nich i grzać plecy. Węgiel trzeba było nosić z piwnicy.

Dobrze się tam mieszkało. Synowie poszli na studia, obaj studiowali na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Młodszy z nich, Kazimierz, skończył romanistykę, został nauczycielem gimnazjalnym, a był urodzonym pedagogiem, kochał szkołę i młodzież, z wielką wzajemnością. Starszy, Mieczysław, miał zostać urzędnikiem jak jego ojciec. Ukończył w tym celu wydział prawa administracyjnego. Żona była oczywiście z Krakowa. Za pobliską granicą, od Katowic to tylko kilka kilometrów, czaiła się już wojna. A ja? Cóż mogłem z tych katowickich czterech lat zapamiętać? Tyle, co później zobaczyłem na zdjęciach w rodzinnym albumie...

„Wszędzie dobrze, lecz w domu najlepiej – mówi stare przysłowie. Rzeczywiście, dom to schronienie swojskie, przytulne i miłe, zawsze pożądane, to ognisko rodzinne. Tu ludzie się rodzą, rosną i umierają, całe życie w nim się koncentruje. Zmartwienia i troski, radość i wesele goszczą pod jego dachem, tu przede wszystkim, w jego ścianach drogich upływa nam życie, uszczęśliwiające nas swymi uśmiechami, czasem pogrążające w rozpaczy i smutku swymi ciosami...

Gdzie idziesz? Dokąd się spieszysz? Do domu! A to po co? Bo tam mój kąt z całego świata zakątków najdroższy, tam moja rodzina, moje tam wszystko, co posiadam, wszystko, co dobre i złe nawet. Do domu garnie się każdy jak ptak do gniazda swego, w nim szuka ciepła domowego, spokoju, wytchnienia, przyjaznego uczucia istot sobie najbliższych.

Dom to uciecha, tęsknota i magnes, przyciągający serdeczne, najszlachetniejsze uczucia człowiecze, to przystań niezawodna, spokojna, cicha i bezpieczna, to przylądek dobrej nadziei wśród nawałnic i przeciwności pielgrzymki życiowej. W domu jesteś u siebie panem samodzielnym, nikt ci go nie ma prawa zrabować ani spokoju jego naruszyć.

Iluż to ludzi jednak nie ma tego domu, nie ma dachu nad głową, nie ma gdzie jej skłonić, tuła się i szuka schronienia u obcych, szuka domu swego...

O domu wciąż myślisz, choć nawet nie wiesz o tym, z nim jesteś w każdej chwili nierozerwalnie związany, choć może nie zawsze zdajesz sobie z tej więzi sprawę. Do domu cię ciągnie jakaś siła przedziwna. Nie siła przyzwyczajenia. Siła przywiązania miłosnego, siła uczuć i serce. Deszcz, burza czy inne przeciwności nie są w stanie cię powstrzymać od tego pociągu do domu. Zawsze i wszędzie, choćby ci gdzie indziej było najlepiej, prędzej czy później do domu swego zatęsknisz. Do siebie, do swoich...

Bo ten dom – to arka wśród burz najpewniejsza, to schron, to port najbezpieczniejszy. Bogaty czy ubogi, zawsze jest drogi sercu, a jeśli własny – cóż to za radość, przyjemność i duma szlachetna! To twoje miejsce własne na ziemi, tyś pan w nim, u siebie!

Lecz nawet gdy masz swój dom rodzinny, gdy wszystko cię z nim łączy, pomyśl o tym pierwszym swym domu, gdzieś się urodził, o domu twym rodzicielskim...”.

To rozpaczliwe wołanie o dom z roku 1944 znalazło się w jesiennym numerze przeznaczonego dla dziewięcioletniego wnuka „Echu Korniszonowa”. Było to pisane i rysowane atramentowym piórem polskie czasopismo, w formacie A4 wydawane w jednym egzemplarzu dla jednego, jedynego czytelnika. W pisemku tym były felietony i nowelki, była powieść w odcinkach, gry i zabawy z rebusami włącznie, ba, nawet drobne ogłoszenia tam się znajdowały.

W latach okupacji hitlerowskiej mieszkałem w ukrytym wśród pagórkowatego krajobrazu Nowym Sączu. Ale w Korniszonowie nie było żadnej wojny, żadnego okupanta, życie płynęło w nim zwyczajnie i normalnie. W nowo otwartym domu oświatowym o modernistycznej architekturze odbywały się odczyty, czasem dawały przedstawienia teatralne trupy z sąsiedniego, większego miasta, na miejscowym cmentarzu chowano zacnych miasta obywateli, rubryka sportowa omawiała odbywające się w miasteczku mecze piłkarskie korniszonowskiego klubu sportowego Leniwka.

Mam kilka numerów tego pisemka u siebie, przywędrowały ze mną na warszawski Żoliborz. Papier mocno zetlał przez lata i boję się go zbyt często brać w ręce, ma dla mnie wartość relikwii. Jedna z siostrzenic sfotografowała gazetkę i od niedawna mam ją na płycie, więc oglądam teraz w sposób całkowicie nowoczesny na ekranie komputerowego monitora.

Stryj Kazimierz był twórcą i redaktorem tego pisma, dziadek też pomieszczał tam artykuły, ten o domu rodzinnym był jego pióra, podpisał go jako Marian Sercowicz, taki przybrał sobie dziennikarski pseudonim. Kiedyś rozważał podobno możliwość zmiany nazwiska, w latach międzywojennych starano się rugować z codziennego języka wszelkie germanizmy i inne obcojęzyczne słowa.

Stefan Żeromski wymyślił wtedy nazwę samolot dla aeroplanu i samochód zamiast automobilu, a w moim rodzinnym domu słowo szlafrok zastępowano podomką, pędzel – włośnikiem, a szufladę zwano schownią. A co do nazwiska, to w końcu stanęło na tym, że zmieniać go nie przystoi. Więc nie wziął dziadek nazwiska swojej żony i nie nazywam się teraz Lechosław Borecki, chociaż niewątpliwie pięknie by to brzmiało.

Z wojennej tułaczki jako pierwszy powrócił do Katowic dziadek, chciał odzyskać mieszkanie. Było teraz kwaterunkowe, z sześciu pokoi została nam połowa, drugą część piętra zajmowała inna rodzina, do czasu wojny mieszkająca w piwnicznej suterenie, więc ich przenosiny na piętro były rodzajem sprawiedliwości dziejowej, co mieściło się w zasadach obowiązującego teraz ustroju. Niebawem do naszego mieszkania dokwaterowano sympatyczną niewiastę z dwójką córek. Uszła z Przemyskiego, po walkach z ukraińskimi nacjonalistami ich wieś została spalona, mąż zginął. O tym, co przeżyła, opowiadała nam w kuchni, która była teraz wspólna, opowieści były wstrząsające.

Kuchenne okno wychodziło na podwórko, ciasne, pokryte czarną nawierzchnią, produktem odpadowym po spalonym węglu. Wokół wznosiły się ściany domów, wszystkie z cegieł, kiedyś czerwonych, teraz – jak to na Śląsku – brudnych, zszarzałych. Nie mam żadnej ich dobrej fotografii. Już tam nigdy nie wrócę, nie zobaczę ich ani tego podwórka i ceglanych domów.

Kilka lat temu widziałem je na wystawie francuskich impresjonistów w warszawskim muzeum. Na obrazie Gustawa Caillebotte’a. Nie znałem dzieł tego artysty. Malował dachy paryskie, a ich widok uruchomił w mojej pamięci ciąg wspomnień. Przede wszystkim dachy śląskie, katowickie, zwłaszcza te, które widać było z okien rodzinnego mieszkania przy Warszawskiej. Dachy białe, przyprószone śniegiem i ciemne ściany przybrudzonych dymami cegieł, i szare niebo. Tysiące wspomnień, myśli, żadnego konkretu, po prostu zwyczajne myśli, różne obrazy, postaci rodziców, wąsy mojego dziadka i dobroć na jego twarzy, mądrość w spojrzeniu stryja Kazimierza, kot skaczący po parapetach na zewnątrz budynku, czarna od węgla ziemia podwórka, drgająca lampa, która zwisa z sufitu, pewnie znów tąpnęło, i znów dachy, dachy, śnieg, szare niebo, dachy, obraz Caillebotte’a.

Wspominam ten dzień, tę chwilę, w swoim warszawskim mieszkaniu. Śnieg poranny już zdążył się stopić, zresztą dużo go nie było, szybko wszystko wróciło do normy, ale jest przenikliwie zimno. W górach już jest zima, jeżdżą sobie ludziska na nartach. W polityce krajowej wciąż dno, w telewizorze coraz więcej postaci mało sympatycznych lub jeszcze gorszych.

***

Kilka lat później. Również na Żoliborzu. Święta za pasem – choinka już ubrana, za oknem biało, gołoledź. Dwa dni temu jechałem autem wśród zaśnieżonych pól mazowieckiej równiny. Pustka doskonała, ani jednego krzaczka, biało wszędzie, na horyzoncie wieża babickiego kościoła. Kilkaset metrów od autostrady kierdel saren pośrodku tych pól. Jedne leżały, inne coś tam skubały, jeszcze inne patrzyły obojętnym wzrokiem na jadące autostradą samochody.

Wczesnym popołudniem w radiowej Dwójce Weinachtsoratorium Bacha. Jak zawsze na te Święta. Opowiadające o narodzinach Jezusa dzieło wspaniałe, przesycone niezwykłą aurą, podniosłością i radością. Przez cały dzień w Dwójce znakomity program muzyczny, jak dobrze, że jest taka rozgłośnia. W pewnym momencie przerwa w koncercie, w moim pokoju gości znajomy, głęboki głos poety, Gałczyński czyta swój wiersz: Spotkanie z matką.

Jak pudełko świeczek choinkowych,

nagle, w ręku, gdzieś od dna kredensu,

myśli nagle tak wchodzą do głowy,

serce trącą i sercem zatrzęsą.

Świeczki takie kupowała mama.

One drzemią. W nich śpi piękny zamiar.

Tylko rozwiń je i tylko zapal,

a zobaczysz, co z tego wyniknie:

w świeczkach błyśnie drogiej twarzy owal.

Matka palec wzniesie. Wiatr ucichnie.

Matkę w ręce ucałuj i włosy,

potem śniegu po uliczkach rozsyp,

żeby błyskał się i żeby chrzęścił.

Potem wszystkie światła, co migocą,

do walizki zamknij. Otwórz nocą,

jeśli w drodze spotka cię nieszczęście.

Choinka w moim żoliborskim mieszkaniu nie pachnie lasem, ale gdy obwiesi się ją srebrnymi łańcuchami i anielskimi włosami, gdy zaczną się na niej jarzyć kolorowe lampeczki, wygląda całkiem przyjemnie. Z kuchni dobiegają zapachy, choinka już stoi ustrojona świątecznie, ale dopiero jutro zapalą się na niej światełka. Obok zgromadzone czekają prezenty, schowane w dużej torbie, aby nie kusiły przed czasem.

Przez wiele lat peerelowskich zdobycie choinki świątecznej graniczyło z cudem. Już dawno wzeszła pierwsza gwiazdka, a ja w tłumie podobnych sobie wciąż czekałem pod halą targową na transport choinek. Przyjeżdżała wreszcie ciężarówka, czasem bardzo późno, ludzie bili się między sobą, aby być bliżej auta, a stojący na stercie choinek człowiek wyciągał z niej kolejne drzewko i rzucał je w tłum. Ludzie łapali każde, ładne, brzydkie, byle przypominało choinkę. Szczęśliwców dopadał drugi człowiek i inkasował należność za drzewko. Po pięciu minutach ciężarówka odjeżdżała pusta. Kto się nie załapał na drzewko, czekał dalej. Mnie też się to przydarzało. O plastikowych choinkach, których pełno jest dzisiaj, mowy nie było. Trzeba było czekać albo obejść się podniesionymi z ziemi gałązkami, które pozostały po walce o drzewka.

W mojej rodzinie Święty Mikołaj przychodził z prezentami 6 grudnia, w dniu swojego święta. Natomiast pod choinkę prezenty przynosił Aniołek. Był taki zwyczaj, że któryś z mężczyzn, najczęściej najstarszy, najmniej potrzebny przy przygotowywaniu wigilijnej kolacji, zabierał ze sobą rodzinne dzieci na wieczorną przechadzkę ulicami miasta. Przez wiele lat występowałem w tej roli, wpierw jako dziecko, potem ów niepotrzebny w kuchennych przygotowaniach mężczyzna. Szliśmy więc sobie niespiesznie miejskimi ulicami, wypatrując pierwszej gwiazdy na niebie, a w oknach choinek z płonącymi na nich światełkami.

Po powrocie do domu witał od progu krzyk domowników: dlaczego byliście tak długo? Trzeba się było pospieszyć, Aniołek przyniósł dopiero co choinkę... Ale nie mógł dłużej czekać i już odleciał... Dzieci biegły wtedy do pokoju, gdzie jeszcze były otwarte okna, przez które dopiero co wyleciał Aniołek i gdzie stała najcudowniejsza na świecie choinka, do samego sufitu. Kiedyś to było! To czas choinek bez elektrycznych lampeczek, na prawdziwym drzewku płonęły prawdziwe świeczki, zwieszały się na jego gałązkach kolorowe, papierowe łańcuchy i cukierki owinięte w barwne bibułki. Był taki zwyczaj ważny, tradycyjny, że dzieci uczestniczyły w robieniu tych łańcuchów i owijaniu bibułkami cukierków i orzechów, które wieszano później na choince.

Jedną z większych życiowych przyjemności jest obdarowywanie bliskich osób choinkowymi prezentami. Są dwie szkoły. Jedna powiada, że powinny to być prezenty zwane praktycznymi. Każdy z nas ma potem w swojej szafie o kilka za wiele szalików na przykład. Szkoła druga optuje za książkami, płytami i tym podobnymi prezentami związanymi z dobrami kultury. Wychowany zostałem w tej drugiej. Żadne mydełka, kremy po goleniu, wody kolońskie, tylko książki liczyły się pod choinką.

***

Wyrosłem w kulcie książki. Ledwo się urodziłem, tata kupił mi pod choinkę książki. Więc, chociaż jeszcze nie za bardzo wiedziałem, na jakim świecie żyć mi przyjdzie, czekały na mnie książki przygodowe, z kompletem powieści Karola Maya na czele. Nie zobaczyłem ich nigdy. Bezpowrotnie przepadły w czasie wojny.

Po powrocie z włóczęgi wojennej, pod pierwszą powojenną choinkę w Katowicach dostałem w prezencie książki Arkadego Fiedlera, które sprawiły mi ogromną radość. Autor był bardzo poczytny, pisał świetnie, głównie o swoich podróżach, a słynął z tego, że zwiedził wiele egzotycznych krajów. Uwielbiałem lekturę jego książek przygodowych, Ryby śpiewają w Ukajali i Kanada pachnąca żywicą zapewne zaważyły na moim odczuwaniu świata, podróży, przyrody, przygody. Nie mogłem się od nich oderwać.

Wtedy pod choinką czekały też na mnie zupełnie inne książki tego autora, opowiadające o najbardziej dramatycznych epizodach z życia polskich lotników i marynarzy w czasie II wojny światowej. Dla nas wszystkich, żyjących w latach czterdziestych XX wieku, wojna była czymś, co wypełniało nam myśli. Przeżywaliśmy ją. Nie tylko dorośli. Dzieci również. Zrozumiałe więc, że rzuciłem się na te książki z pasją głodomora. Byle więcej wiedzieć.

W takich książkach zaczytywali się wtedy młodzi ludzie. Polscy lotnicy z dywizjonu 303 byli dla nas bohaterami. Państwa polskiego nie było, a oni walczyli. O konwojach statków, zaopatrujących w broń sprzymierzonych, nieustannie się słyszało. Żądło Genowefy i L jak Lucy Janusza Meissnera wyrywaliśmy sobie z rąk. Z latami jakoś mi te książki „wcięło”. Zapewne pożyczyłem jakiemuś koledze, a on nie oddał. Już byłem dorosłym, żonatym facetem, gdy zobaczyłem obie pozycje w księgarni. Kupiłem więc i odłożyłem na półkę. Cieszyłem się, że mam je znowu.

Jeden fragment z Żądła Genowefy wciąż do mnie wraca, reszty praktycznie nie pamiętam. Jest rok 1939, kampania wrześniowa kończy się klęską, polscy lotnicy nie mogą dalej walczyć – nie mają sprawnych samolotów. Główny bohater jest lotnikiem, wraz z kolegami przez Zaleszczyki opuszcza kraj, udając się do Rumunii. Wszyscy mają nadzieję, że u boku aliantów podejmą walkę z nieprzyjaciółmi i na koniec zwycięscy powrócą do Polski. Jest noc, samochód wiozący bohatera książki przekroczył granicę i jedzie już rumuńskimi drogami. Pasażerowie milczą. Ciszę przerywa szczekanie psa w mijanej wiosce. I wtedy kierowca, szeregowy Pryszczyk, wykrzykuje wzruszony: o rany, panie kapitanie, pies po polsku szczeka!

Ten humorystyczny w gruncie rzeczy epizod musiał na mnie uczynić rzeczywiście wrażenie, skoro wciąż nie mogę się od niego uwolnić. Czytając tę powieść zimą roku 1946, nie wiedziałem, że niewiele lat potem sięgnę po nią już jako student pierwszego roku wydziału aktorskiego łódzkiej Szkoły Teatralnej.

***

Pod jedną z ostatnich świątecznych choinek czekała na mnie książeczka o katowickiej modernie, spacerownik po świetnej architekturze okresu międzywojnia, z której Katowice słyną – obok Gdyni to było drugie miasto w Polsce tak intensywnie w II Rzeczpospolitej wykorzystujące najnowsze osiągnięcia urbanistyki. Było nie było, jestem w znacznym stopniu katowiczaninem, wiem, co jest w tym mieście najgodniejsze i chętnie do tej książeczki zaglądam. Wiele z opisanych tam budynków odegrało pewną rolę w moim życiu.

Codziennie wypożyczałem jedną książkę, aby po przeczytaniu jej w jeden dzień, oddać nazajutrz i wypożyczyć następną w znakomitym modernistycznym gmachu Biblioteki Miejskiej przy ulicy Francuskiej. Często kończyłem lekturę w czasie lekcji, kryjąc się z tym przed nauczycielami. W rezultacie dorobiłem się sześciu dwój na półrocze i skończyło się moje chodzenie do tej biblioteki.

Monumentalne schody gmachu Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach były miejscem pierwszego w życiu mojego przeżycia artystycznego. Chodziłem wtedy do szóstej klasy szkoły na Jagiellońskiej, w mieście odbywał się wtedy konkurs chórów szkolnych, na Śląsku to normalne, tam wszyscy śpiewają w chórach. Moja szkoła także miała chór i ja w nim śpiewałem. Wystąpiliśmy, jak i inne chóry, stojąc na tych schodach, poniżej nas na placu był tłum słuchających. Czułem niesamowite uczucie radości z tego wspólnego śpiewania i dumy, że jestem jednym z instrumentów, który wydaje tak piękne tony. Nie pamiętam, czy mój chór zdobył jakąś nagrodę, ani co śpiewaliśmy, pamiętam tylko to uczucie wszechogarniającej radości.

Niewiele miesięcy później jednym z najważniejszych budynków mojego życia został modernistyczny gmach rozgłośni Polskiego Radia przy ulicy Ligonia. Któryś z kolegów szkolnych dowiedział się, że w radiu jest coś takiego, co nazywa się Czeladka Radiowa, i że ta złożona z dzieci czeladka występuje przed mikrofonem, do tego na żywo. Poszliśmy na Ligonia niewielką gromadką i tak zostałem pierwszy raz w życiu aktorem. Audycje szły na żywo co tydzień chyba, w każdym razie bardzo często, dla mnie były ogromną frajdą. Opiekowała się nami pani Tarnawska. Brałem udział w słuchowiskach, dostawaliśmy maszynopisy tekstu i po godzinnej próbie hop przed mikrofon, od razu na głęboką wodę. Pamiętam, że za jedno nagranie dostawaliśmy po sto złotych, to był taki czerwony banknot, jak się zdaje z wizerunkiem robotnika. Na co te pieniądze wydawałem, tego nie pomnę. Który to był rok? Aż dziw, że nie zanotowałem w pamięci. 1949? A może rok wcześniej?

To było świetne przedszkole czekającego mnie w przyszłości zawodu. Chociaż nawet tego nie podejrzewałem, że skończę wśród komediantów. Wtedy, w tych szkolnych czasach raz jeden byłem nawet psem przed mikrofonem, bo wyjątkowo dobrze umiałem szczekać, w ogóle byłem specjalistą od głosów zwierząt. Miałem akurat lekką grypę i kasłałem, więc improwizowaliśmy z kolegą a vista aktualizujący sytuację tekst, coś w rodzaju: – Ale ty, Azor, masz chyba katar – mówił kolega. A ja na to: – A tak, mam, hau hau (zachrypłym głosem), bo właśnie zachorowałem, hau hau, ale bardzo chciałem przyjść tutaj i jak słyszysz, hau hau, przyszedłem.

Całą radiową gromadką, czeladką, a jeszcze właściwiej czelodką, jak mówi się na Śląsku, wystąpiliśmy w granym w katowickim Pałacu Młodzieży jakimś przedstawieniu dla dzieci, przygotowanym przez Zdzisława Pyzika, przyjaciela rodziny, skądinąd autora wielu tekstów bardzo popularnych pieśni, śpiewanych przez zespół Śląsk, m.in. Starzyka, Helo, helo, Helenko, jako ci się pasie... Mam zdjęcie zbiorowe z tego przedstawienia. Jestem w gronie krasnoludków, nieduży, pyzaty chłopaczek. A obok mnie chudy Wojtek Ziętarski, który w dorosłym życiu poszedł w aktory, miał swoje pięć minut w Krakowie i dobre recenzje, sporo grywał, role były znaczące. I ja zostałem komediantem.

***

Pada za oknem śnieg, wkładam do odtwarzacza płytę i słucham archiwalnych nagrań Dietricha Fischera-Dieskaua, śpiewającego w sposób przejmujący pieśni z cyklu Winterreise Schuberta do słów Wilhelma Müllera. To nie są pieśni pogodne. Schubert powiadał, że to są pieśni straszliwe. Osamotniony bohater wybiera się w podróż przez zimowy krajobraz, potęgujący jego niezgłębiony smutek, samotność i żal. Zima jest ostatnią porą roku, zima to kres. To był ostatni utwór, jaki skomponował. Wkrótce potem umarł.

W Nowym Sączu zimą umarł mój tata. Powrócił do domu ciężko chory, był więziony przez gestapo na Montelupich w Krakowie, tam odbito mu nerki. Mroźną i śnieżną nocą zimową umierał. Potrzebna była pomoc lekarska, lekarz mieszkał nieopodal. Odmówił przyjścia, bał się wyjść z domu, była godzina policyjna. Zgodził się zabrać tatę do swojej dorożki mieszkający gdzieś w pobliżu dorożkarz. Zaniesiono ojca do dorożki, opatulono kocami, zawieziono do szpitala. Wyszedł lekarz, podszedł do dorożki, spojrzał. – A po co mi tu trupa przywieźliście – powiedział, wszedł z powrotem do szpitala i zamknął za sobą drzwi, aby mróz do środka nie naleciał.

Nie wiedziałem, dlaczego tata umarł, co się wydarzyło w Krakowie, do którego wyjeżdżał, dlaczego go aresztowano. Niczego nie wiedziałem. Słyszałem tylko, jak dorośli coś między sobą mówili. Gdy wreszcie do trudnych pytań dorosłem, nie miałem już kogo zapytać, moi bliscy też już odeszli. Miałem dopiero trzynaście lat, gdy zimą, w drugi dzień Bożego Narodzenia, umarła mama. Gruźlica mi ją zabrała, nabawiła się jej w czasie wojny, gdy wszystko, co mogła zdobyć do jedzenia, oddawała mnie, abym przeżył.

Błagam czasem Morfeusza, aby przysłał mi we śnie moją mamę. Podobno on sam miał zdolność przybierania dowolnej postaci i ukazywania się w snach jako osoba ukochana. Ale moja mama nigdy mi się nie śni. Dlaczego? Bardzo często prześladują mnie wyrzuty sumienia, że zbyt mało ją wspominam, za mało o niej myślę. Niewiele wiem o niej. Zimą się urodziła, na początku lutego w roku 1906. Zimą umarła, w drugi dzień najbardziej rodzinnego święta w Polsce.

Żyła zaledwie 43 lata. Przeżyłem ją już o prawie drugie tyle. Znam jej panieńskie nazwisko: Lenart. Lecz niczego nie wiem o jej rodzicach i jej rodzinie. Wiem, że była krakowianką, sierotą, gdy poznał ją mój ojciec, studiujący wówczas na wydziale prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. W czasie wojny wszystkie dokumenty przepadły, nie udało mi się odtworzyć daty ich ślubu, najpewniej miał miejsce w roku 1934. Rok później, gdy zbliżał się czas rozwiązania, tatuś zawiózł ją do Krakowa. I tak dzięki decyzji rodziców miejscem moich urodzin jest Kraków. O to im chodziło, o ten fakt i nazwę miasta w moich dokumentach.

Małżeńskim szczęściem cieszyli się krótko; pięć lat po ich ślubie wybuchła wojna, stracili mieszkanie, zaczęła się wojenna tułaczka. Najpierw Sosnowiec, potem ucieczka z hitlerowskiego transportu i zamieszkanie w Nowym Sączu, tam mama owdowiała i przez następne lat siedem (a może sześć? i tego nie wiem!) samotnie wychowywała swego syna, wspierana przez rodzinę męża.

Mam ostatni jej list, jaki do mnie napisała. Koperta zaadresowana jest do mojego stryja, który się mną opiekował. Adres napisany jest ołówkiem. Znaczek jest czerwony, na nim portret Bolesława Bieruta. Gdy pisała, upłynęły już cztery lata od końca światowej wojny. Władcy Polski z moskiewskiego nadania poczuli się już bardzo pewnie. Przeciwnicy zostali spacyfikowani. Bierut rządził niepodzielnie, na ścianach w biurach i szkołach wisiały jego portrety, niemal wszystkie znaczki pocztowe przedstawiały jego portret. Mama zaczynała czuć się coraz gorzej. Ja zostałem ze stryjem w Rybniku, gdzie uczył w miejscowym gimnazjum i liceum. Ona wyjechała do sanatorium w miejscowości Kup koło Opola. Stamtąd otrzymałem pisany ołówkiem list.

Kup 12/VII 1949.

Kochany Leszeczku. Mój Kochany Synku, tęskno mi za Tobą, tak mi nieraz smutno, tak sobie przypominam te czasy, jak myśmy oboje szli pod rękę na przechadzkę. Biedaczku mój, gdy już byłam chora, nieraz chciałeś ze mną gdzieś iść, a ja biedna, serce mnie bolało, że Ci Biedaczku muszę odmówić, bo nie miałam sił. Ale może Bozia da mi zdrowie, to Ci nie odmówię. (...) Pójdę z Tobą do kina i wszędzie. Módl się do Bozi o moje zdrowie, a wszystko będzie, jak było. Będziemy znów razem przy muzyce tańczyć walca (...). Słuchaj Stryjcia i kochaj go. Nie daj mu być smutnym. Twoja Kochająca Cię M.

Umierała w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Miałem wtedy czternaście lat.

Zima bywa krajobrazem straszliwym, niekoniecznie z powodu klimatu. A przecież, słuchając pieśni Schuberta, w tej jego podróży słyszy się spokój, kojący spokój. Zimowy. Bo to jest Podróż zimowa. Do kresu...

W roku 1994 Stanisław Barańczak wydał wiersze, jakie napisał do muzyki Franza Schuberta.

A może myśmy wcale

nie mieli wznieść się nad

ten jeden, ten widzialny,

ten tymczasowy świat?

Ten taki sobie świat?

A może wzrost nad ziemię

na metr z czymś lub sześć stóp –

to już wniebowstąpienie?

Dopiero po nim – grób?

Nad monitorem komputera przy stoliku, na którym to piszę, jest podniszczone nieco przez czas zdjęcie. Nowy Sącz, lata wojenne, wzgórza za Łubinką. Na zdjęciu trzy osoby. Mój ukochany dziadzio, zawsze taki sam, niezmienny, w kapeluszu i pod krawatem, on nigdy inaczej nie wyglądał. Dziadek coś w ręce trzyma, wygląda jak zawinięta w papier kanapka, pewnie została zabrana z domu na przechadzkę na podmiejskie wzgórza. Wciąż go wspominam, nieustannie jest obecny w moich myślach. Grób ma na tym samym katowickim cmentarzu, na którym spoczęła mama.

Leżąc w szpitalnym łóżku, bliski śmierci, opowiadał mi, jak to przed wojną do naszego katowickiego mieszkania przyszedł w czas zimowy żebrak i babcia poczęstowała go gorącą zupą. Potem, na odchodnym, już w drzwiach, dziękując za poczęstunek, powiedział do dziadka:

– Oby pan umarł we własnym łóżku.

Dziadek uśmiechał się, opowiadając mi to zdarzenie. Szpital znajduje się tuż obok cmentarza. Okno dziadkowego pokoju wychodziło na ten cmentarz, na którym go teraz odwiedzam.

– A ja byłem wtenczas na niego oburzony – mówił mi dziadek. – Teraz wiem, że to był bardzo mądry, dobry człowiek. On mi naprawdę dobrze życzył...

Na zdjęciu dziadek wzrok ma serdeczny, ale poważny, zatroskany. Patrzy na małego kilkulatka. To jestem ja. W krótkich spodenkach, białej koszuli, na głowie mam męski kapelusz, dał mi go mój stryjaszek, właśnie on mnie fotografuje. Ja patrzę na niego, nawet wcale niegłupio, jak na moje osiem lat. Prawą rękę oparłem na nagim kolanie, lewą chłopięcym gestem podniosłem do ust, to taki gest, łapię się na tym, że wciąż go używam, gdy się nad czymś zastanawiam. Plecami wtuliłem się w swoją mamę, pewnie czuję ciepło jej ciała. Mama patrzy na mnie z miłością. Nawet mi się nie śni, chociaż tak bardzo tego pragnę, zasypiając. Dlaczego?

Już ludzkość wie, jak dokładnie wyglądał Wszechświat ledwie 380 000 lat po Wielkim Wybuchu. Mamy zdjęcie tego niemowlęcego okresu. Młodszego kosmosu już nie zobaczymy, bo nosząca nazwę WMAP sonda kosmiczna NASA zarejestrowała najstarsze światło, jakie istnieje i jakie mogło dotrzeć do Ziemi. Na zdjęciu widać najstarszy obraz kosmosu zapisany na falach świetlnych, które po Wielkim Wybuchu pomknęły w przestrzeń kosmiczną. Po raz pierwszy ludzkość uzyskała pełną i ostrą fotografię, która pomogła rozstrzygnąć wiele pytań. Kosmos istnieje od 13,7 miliarda lat. Wiemy to z niespotykaną dokładnością – plus minus 130 milionów lat. Pierwsze gwiazdy zapłonęły 200 milionów lat po Wielkim Wybuchu. To setki milionów lat wcześniej, niż podejrzewano.

Kosmos będzie rozszerzał się wiecznie, stygnąc coraz szybciej, aż przyjdzie czas, podobno ma to nastąpić już za niespełna pięć miliardów lat, gdy przestanie istnieć ludzkość... Tak więc wiemy już bardzo wiele. Nie wiemy tylko, kto to wszystko zaczął. Wzięło się to tak sobie? Z niczego? I w nicość się obróci?

***

I znowu zaglądam do rodzinnego albumu. Zdjęcie jest z Sosnowca z roku 1940. Trwała wojna. Byliśmy już na wygnaniu, dobrowolnym, ale jednak wygnaniu. Niedaleko, kilka kroków od Katowic – przecież wojna miała trwać krótko, każdy to wiedział, że lada moment mieli nam pomóc alianci. Czasami dziadek zabierał mnie nad brzeg Brynicy, stanowiącej wtedy granicę pomiędzy niemiecką Rzeszą a Generalną Gubernią. Na tamtym brzegu zostały Katowice, już dla mnie niedostępne. W katowickim mieszkaniu czekały na mnie powieści o dzielnym Winnetou. Opowiadał mi o nim mój ojciec, ukochany tatuś, którego za dwa lata miałem stracić już nieodwołalnie. Mówił mi o Indianinie i jego zdobionej bogato strzelbie, o tym, że był człowiekiem honoru, a także czym jest honor, dzielność i odwaga.

Na fotografii sosnowieckiej jestem Indianinem, z drewnianą strzelbą w ręku, kryjącym się w przymocowanych do wysokich tyczek pomidorach. Indianinem w krakowskim serdaczku, bo taka była w latach międzywojennych moda, że dzieci strojono patriotycznie w barwy narodowe, najchętniej krakowskie. Mam też na głowie indiański pióropusz, starannie dla mnie wykonany przez mojego tatę. Bardzo byłem dumny z tego pióropusza. Nie wiedziałem wówczas, co się stanie za kilka miesięcy, jakie dramatyczne chwile przeżyje moja rodzina, gdy nadejdzie zima, a była śnieżna i mroźna, taka typowa polska zima.

W „Tygodniku Powszechnym” z 23 września 2001 r. znalazłem list czytelnika, Czesława Rymera z Rybnika. „Moja rodzina została wysiedlona 21.01.1941 r. z Katowic. O piątej rano obudziło nas, moją mamę, siostrę Wisławę i mnie, gwałtowne dzwonienie, walenie i kopanie w drzwi. Do mieszkania wpadło parę osób umundurowanych i cywilnych. Kazali się natychmiast ubierać, gdyż mieliśmy być wysiedleni w ciągu pół godziny. Mieliśmy zabrać tylko osobiste rzeczy. Jednocześnie przystąpiono do rewizji osobistej i całego mieszkania. W krótkim czasie mieszkanie wyglądało jak pobojowisko. Kosztowności, pieniądze i inne wartościowe rzeczy złożono do blaszanego pudełka, które konwojujący nas Schupo przekazał gestapowcom w hali fabrycznej w Sosnowcu. Konwojowano nas na piechotę przy dwudziestojednostopniowym mrozie, potem transportowano samochodami.

Na naszych oczach gestapowcy segregowali przekazane im przez konwojentów kosztowności i pieniądze. Posługując się okularami jubilerskimi, odkładali bilon, banknoty i kosztowności do pudeł. Na betonowej podłodze była rozłożona słoma, na której przespaliśmy noc. Podano czarną kawę zbożową, toalety nie było żadnej, jedynie część pomieszczenia odgrodzono od reszty hali i trzeba było się załatwiać na beton. Było to pomieszczenie wspólne dla kobiet i mężczyzn. Z hali przewieziono nas ciężarówkami do pociągu podstawionego na stację Sosnowiec Południowy. Nie wiedzieliśmy, dokąd nas wiozą. Późną nocą przejeżdżaliśmy przez Kraków, więc odetchnęliśmy, że nie do Oświęcimia. Zabrano nam w Katowicach sześciopokojowe, komfortowe mieszkanie...”.

To jest dokładnie historia mojej rodziny. Nam też zabrano w Katowicach sześciopokojowe mieszkanie...

Gdy do Katowic wkroczyli hitlerowcy, a miasta śląskie wcielono do hitlerowskiej Rzeszy, dziadek z synami zostali wezwani do ważnego urzędu, gdzie nazistowski urzędnik namawiał ich do podpisania Reichslisty:

– Przecież nosicie niemieckie nazwisko, Herr Herz – mówił do dziadka – jesteście więc Niemcami, to nie ulega wątpliwości.

A dziadek odmówił.

– Nazwisko noszę niemieckie, lecz jestem Polakiem i czuję się Polakiem.

Po rodzinnej naradzie uznano, że trzeba Katowice opuścić. Lada moment mieli nam pomóc Anglicy i Francuzi, trzeba było przeczekać ten czas, zapewne niedługi, na przeczekiwanie wybrano pobliski Sosnowiec w Zagłębiu Dąbrowskim. Sosnowiec nie został włączony do Rzeszy. Nikt nie spodziewał się wtedy, że to wszystko będzie tak długo trwało i że będą to lata tak dramatyczne.

Trwała wojna, rodzinny dom katowicki znajdował się za graniczną wówczas Brynicą. Chodziłem nad tę rzekę z dziadkiem, tatą i stryjciem – oni patrzyli tęsknie na drugi brzeg, w stronę Katowic, a mnie było z nimi dobrze. Wcale nie wiedziałem, że jest wojna, że coś jest nie tak, jak być powinno. Jakoś udawało się im oszczędzać dziecko, którym przecież byłem.

Zimową nocą nad ranem rozległo się walenie do drzwi naszego sosnowieckiego mieszkania. Do dziś słyszę przerażający krzyk mego ojca. Dlaczego tak krzyczał? Nie wiem. Mogę się tylko domyślać... Dostaliśmy krótki czas na spakowanie się. Bezradność. Bieganina. Szarpanina. Ogromne walizki. Krzyki: schnell, schnell! Prowadzono nas zaśnieżonymi, mroźnymi ulicami. W ręku kurczowo trzymałem swojego pluszowego misia. W pewnym momencie go upuściłem. Został za nami na śniegu. Zacząłem płakać. Jeden z eskortujących nas wojskowych cofnął się, podniósł pluszaka i podał mi.

Dalej było tak, jak w tym liście pana Rymera, który zamieścił „Tygodnik Powszechny”. A jeszcze później był transport. Dokąd nas wysyłano, nie wiem. Jakoś udało się przekupić transportujących nas żandarmów i w Tarnowie cała rodzina uciekła z transportu. W Nowym Sączu mieszkał kolega mego ojca ze studiów. Wydawało się, że w tym zagubionym wśród gór mieście uda się przeczekać wojnę. Udało się. Nie wszystkim. Tam zmarł mój ojciec i wkrótce po nim z żalu i tęsknoty opuściła nas babcia. Syn i jego matka zostali pochowani na sądeckim cmentarzu.

***

Gdy przymknę oczy, niekiedy widzę siebie w Nowym Sączu – dziesięciolatka wpatrzonego w stryja, trzymającego w ręku gazetę. Ręce mu dygotały, nigdy przedtem tego nie widziałem. I nagle, tego też dotychczas nigdy nie widziałem, odkąd po śmierci ojca w pierwszych latach wojny został najważniejszym mężczyzną w moim życiu, nagle stryj zaczął płakać. Duże łzy ściekały mu po policzkach.

– Czemu płaczesz? – zapytałem.

– Skończyła się wojna – powiedział.

A ja się zmartwiłem, bo miałem tylko 10 lat, i odkąd przed kilkunastu tygodniami pojawiły się w naszym życiu wojenne gazety, bardzo mi się podobały. A teraz, gdy wojna się skończyła, tak to wtedy czułem, gazety przecież nie będą miały o czym pisać. I wtedy pierwszy raz zobaczyłem tę nazwę, odmienianą we wszystkich możliwych przypadkach, przeważnie jednak łączoną ze znienawidzonymi w moim domu nazwiskami i ze słowem – proces. Aż wreszcie dobrze nazwę tego miasta zapamiętałem. Norymberga.

Byłem w Norymberdze wiele lat później. Pośrodku miasta zatrzymałem się na moście, pod którym płynie rzeka Pegnitz. Patrzyłem na przedziwnie sielski i niemal małomiasteczkowy widok, z charakterystycznymi niemieckimi domami o szkieletowej konstrukcji, z gałęziami płaczących wierzb, zwieszającymi się nisko, niemal tykającymi szemrzącej cicho wody, w której odbijają się sylwetki domów i pływają dzikie kaczki. Wspinały się ku niebu wieże norymberskich kościołów, wewnątrz których można znaleźć niesłychaną liczbę wspaniałych dzieł sztuki, które każdego kustosza muzeum doprowadzić mogą do ataku zazdrości. Nad miastem górował zamek cesarski, z jego okien przed wiekami spoglądał na miasto Fryderyk Barbarossa. Już za życia był mitem, legendą, wcieleniem wszelkich cnót średniowiecznego bohatera, władcy i rycerza. Ile tysięcy ludzi odnajdywało w nim niespełnionego siebie? U stóp zamku mieszkał i tworzył wielki Albrecht Dürer.

Na początku 1945 roku Norymberga przestała istnieć. Słynne miasto srogo zapłaciło za to, że jego mit został podchwycony przez nazistów, że tutaj powstały ustawy, które dały początek grozie holocaustu. Gdy przymykam oczy, słyszę także tupot podkutych butów, szaleńczy wrzask tłumów, widzę tysiące wyciągniętych przed siebie rąk, pozdrawiających wstępującego na trybunę, słyszę jego histeryczny krzyk. Ale widzę też wstrząśnięte twarze młodych Niemców, poznających czarne chwile swojej ojczyzny uczniów licealnych, którzy opuszczają salę projekcyjną w Stuttgarcie, do której i ja akurat zaszedłem, w której wyświetlano właśnie film tamte czasy przypominający. Niekiedy słyszę również muzykę Wagnera ze Śpiewaków norymberskich, których bohaterem jest norymberczyk Hans Sachs, autentyczny szewc z zawodu, Meistersinger z wyboru, autor tysięcy pieśni i setek sztuk teatralnych. Widziałem to, co pozostało z miejsca wielotysięcznych wieców, tereny gier i boiska sportowe, nad którymi góruje kamienna trybuna, z której przemawiał führer. U jej stóp na betonowych płytach młodzi ludzie uprawiają teraz akrobatyczne skoki na deskorolkach. Nieopodal, na polankach pośród ogromnego Volksparku, kicają dzikie króliki. Z oddali słychać bicie zegara.

Rozdział 2

Maturę zdawałem w górnośląskim Rybniku. Którego to dnia było? Nie pamiętam, na pewno był rok 1952, wiem, bo mam na to papiery. To było bardzo, bardzo dawno. Czas bywa bezlitosny, zaciera obrazy. Wiem, że tamten czas maturalny w moim życiu istniał. Że był. I co? To już wszystko? Dokonywałem w tych dniach przeglądu pamięci. Patrzę na tę fotografię i próbuję przypasować nazwiska i imiona do twarzy kolegów z maturalnej klasy. Czy pamiętam ich charaktery? Zadaję sobie pytania. Czy szkoła budowała moją duchowość, przywiązanie do ojczystego kraju, do znaków, symboli? Co zawdzięcza szkole moje życie intelektualne? Bardzo wiele pytań i zasmucająco mało odpowiedzi...

W swoim życiu przeżyłem światową wojnę i dwa totalitarne ustroje, lądowanie człowieka na Księżycu, maturę jakoś zdałem, nie najgorzej skończyłem studia i czterdzieści parę lat swojego życia poświęciłem wspaniałemu, chociaż bardzo niewdzięcznemu zawodowi, teraz w domu słucham muzyki stereo i kwadro, gapię się w telewizor, robię kolorowe fotografie, są mi dostępne różne współczesne gadżety techniczne, mam prawo jazdy i prowadzę samochód, świat stoi przede mną otworem, i skomputeryzowałem się na stare lata. Nie muszę już chodzić do roboty, chociaż na brak pracy nie narzekam i czas emerytury okazał się dla mnie darem losu – mogę robić to, co lubię najbardziej. Ze szczęściem to i owo udało mi się zrealizować. Więc chociaż zdrowie już nie takie, jak dawniej bywało, chociaż coraz częściej dotkliwie odczuwam ciężar istnienia, przecież jestem szczęśliwy.

Każdy z nas, na swoją skalę, niekoniecznie odyseuszową, ma swoją drogę, która go przyzywa i wabi. Nie wszyscy umieją usłyszeć jej głos. Usłyszawszy, już nigdy nie będą mogli opędzić się od obrazów tych wszystkich dróg, jakie czekają za najbliższym zakrętem... Na każdego z nas czeka inna droga i nie jest ważne, z jakich powodów na nią wkraczamy. Na pewno każdy z nas ma powody odmienne i na pewno są one słuszne...

Wiele lat musiało upłynąć, nim zrozumiałem prawdę o tym, że o oglądzie całości decyduje szczegół. Lata musiały upłynąć, nim zrozumiałem, jak bardzo niestosowne były nasze uczniowskie chichoty, gdy jeden z nieocenionych gimnazjalnych profesorów, wielki oryginał o niezwykłym imieniu Innocenty oraz charakterystycznej bródce i wąsach, prowadząc swoją gromadę na klasową wycieczkę ku podmiejskiej przyrodzie, zdecydowanym gestem ręki zatrzymywał swoich podopiecznych w pół kroku i wygłaszał swoje niezapomniane zdania:

– Uwaga! Zamykamy oczy... Już? Wszyscy? Więc teraz otwieramy je. Spójrzcie, jak tutaj jest pięknie!

Jakie to proste, nieprawdaż? Zamknąć oczy, nie widzieć, nagle dostrzec, docenić...

To ciekawe, bo czy się jest wierzącym, czy ateistą, to, patrząc na przyrodę, trudno nie być religijnym, a przynajmniej trudno nie odwoływać się do języka religijnego. Te wszystkie zachwyty: „cudownie!”, „Boże, jak pięknie”, te sformułowania w rodzaju „ósmy cud świata” – to wszystko przecież podszyte jest religijnością. Tak w każdym razie było jeszcze do niedawna, ale świat się zmienia... W mojej klasie maturalnej było pięćdziesięciu chłopa i żaden z nas nie używał słów powszechnie uważanych za wulgarne, a ostatnie słowa pilotów podczas katastrofy smoleńskiej jak brzmiały? No właśnie. To jest dla mnie obcy świat...

Teraz, gdy wędruję pośród podwarszawskiej przyrody, przysiadając na zwalonym drzewie na granicy lasu i łąki, gdy słucham koncertu owadów, wystawiam twarz ku słońcu, wspominam słowa profesora – jest mi wtedy ciepło, spokojnie, przyjemnie. W lesie za moimi plecami szczeka kozioł sarny, gdzieś dalej odpowiada mu basowym głosem inny...

***

Po śmierci matki opiekę nade mną sprawował stryj Kazimierz. Kochany, cudowny człowiek, takich nie spotyka się w ogóle i nigdzie. A on był. Dobry i prawy. Zawdzięczam mu więcej niż wiele. Z wykształcenia romanista, chciał uczyć młodzież. Swoją pierwszą posadę nauczycielską otrzymał w górnośląskim Rybniku jeszcze przed wojną. W czasie jej trwania marzył o powrocie do swojej szkoły. Powrócił, a szkoła go całkowicie pochłonęła. Państwowe Gimnazjum i Liceum im. Powstańców Śląskich w Rybniku przy ulicy Kościuszki było jego domem. Gdy zabrakło mi matki, razem z nim mieszkałem w ciasnym, maciupcim mieszkanku w szkolnym gmachu. Uczniowie go uwielbiali. Miał ich setki. Gdy umarł, kondukt pogrzebowy ciągnął się na ponad kilometr, prowadził go jego uczeń, arcybiskup śląski, za trumną szło ponad tysiąc jego wychowanków.

Ile zawdzięczam swojej szkole? Może właściwiej będzie rzec: swoim profesorom. Maria Rydlowa była siostrą wielkiego Mieczysława Orłowicza, jednego z ojców polskiego krajoznawstwa, autora niezliczonych przewodników. Tęga i już niemłoda niewiasta zadziwiała swoją kondycją. Prowadząc uczniów w plener, zamieniała go w ogromną salę lekcyjną. W czasie wędrówki parła do przodu bez zatrzymywania się, dopóki nie doprowadziła nas do miejsca, któremu chciała poświęcić więcej uwagi.

Profesor Alojzy Jochemczyk zajmował się naszym wychowaniem fizycznym. Ślązak z dziada pradziada, przedwojenny oficer rezerwy wojska polskiego, w czasie wojny więzień hitlerowskiego obozu jenieckiego. Prowadził znakomite lekcje! Zimą zabierał swoich wychowanków na dwudniowe wycieczki narciarskie po Beskidzie Śląskim. Miał swoją ulubioną trasę.

Najpierw piesze podejście na zwykłych, po dzisiejszemu na to patrząc, bardzo prymitywnych, nartach turystycznych na Błatnię. Po noclegu w zbiorówce schroniska turystycznego wędrówka grzbietami beskidzkimi, najczęściej na Klimczok. Stamtąd następowała najprzyjemniejsza część wędrówki, zjazd na dół na przedmieścia Bielska. To nie były łatwe wycieczki, a my nie byliśmy asami narciarstwa, które uprawialiśmy okazyjnie od święta. Często gęsto więc kropkowaliśmy nartostradę przy co ostrzejszych jej zakrętach.

Do Beskidów był z Rybnika kawał drogi, pociąg w tamtą stronę odjeżdżał w środku nocy i już od kilku godzin było ciemno, gdy na drugi dzień wracaliśmy do domu w Rybniku. A zaraz niemal po powrocie szło się na ósmą rano do szkoły. Niezłą lekcją były te wędrówki. Przy okazji profesor zrobił ze mnie mężczyznę i z fajtłapy uczynił sportsmena.

Uśmiecham się zawsze do swojego szkolnego polonisty, gdy przychodzi do mnie we wspomnieniach. Profesor Juliusz Dublewski był niezwykłym oryginałem, nas śmieszył, po latach wiem, że i wzruszał. Lwowiak z urodzenia i wielki tego miasta patriota. Wyzuty ze swojego miasta, ze wzruszającą szczerością czasem nam opowiadał o tym, w jaki sposób się znalazł w tym górnośląskim Rybniku. Opowiadał to językiem Szczepcia i Tońcia, z uroczym lwowskim akcentem i zaśpiewem.

– Ta ja, durnie, basałyki jedne, po to skończyłem polonistykę na Lwowskim Uniwersytecie Jana Kazimierza, aby księgarnię swojego ojca we Lwowi prowadzić, a tu ja muszę was, durne pały, uczyć, jak mówić po polsku.

Pedagogiem nadzwyczajnym nie był, ale miał fenomenalną, zadziwiającą nas pamięć. Swoje teoretyczne wywody o polskiej literaturze ilustrował ogromnymi jej fragmentami mówionymi z głowy. Na przykład cytował rozdział z Reymontowskich Chłopów, a później inny z Nad Niemnem Orzeszkowej. Zwracał nam uwagę na język, na to, jak pisarze kreślili obraz wsi polskiej, a jak polskiego kresowego dworu, pokazywał, co te teksty łączy, co różni, podkreślał wagę tradycji w życiu narodu. On umiał na pamięć chyba całego Pana Tadeusza.

Dopiero jednak film Andrzeja Wajdy według poematu Mickiewicza uzmysłowił mi, że ja Pana Tadeusza tak po prawdzie nie czytałem! Że film, jak i poemat, od polskości aż kipi i że tak cudowny jest Mickiewiczowski trzynastozgłoskowiec. Mieczysław Porębski w „Tygodniku Powszechnym”, snując swoje rozważania na temat filmu, napisał, że kto wie, czy aby – jak u Prousta – nie dokonuje się u Wajdy poszukiwanie i odnajdowanie czasu utraconego, jego jakże niejednoznacznych świateł i cieni, kolorów, zapachów. Samej jego esencji, która po odcedzeniu fusów i egzystencjalnym filtrze ma zapach mokki i gęstość miodowego płynu.

Moje lata szkolne wypadły w przykrym okresie, nie da się ukryć. Od Polski ważniejsza była odgórnie zadekretowana przyjaźń z potężnym sąsiadem ze wschodu, przed którą broniła nas religia, nasze rodziny i poczucie humoru. „Pogłębiajmy przyjaźń polsko-radziecką” głosiły wszechobecne transparenty, hasło było tematem wielu dowcipów, nie zawsze wysokich lotów.

O tak, okres naszej szkolnej, przedmaturalnej młodzieńczości wypadł na smutny czas polityczny. Będąc bibliotekarzem w rybnickim gimnazjum, musiałem pomagać prowadzącemu bibliotekę nauczycielowi, profesorowi Alojzemu Mańce, w usuwaniu „trefnych” książek z biblioteki.

– Chcesz? To bierz – mówił do mnie profesor.

Do dzisiaj mam kilka wspaniałych książek znakomitych polskich pisarzy, wszystkie z okrągłą pieczęcią szkolnej biblioteki. Zapewne winienem je oddać, przesłać do swojej szkoły, ale tak jakoś dobrze im na moich półkach, że rozstawać się trudno.

Na uroczystości odbywające się na rybnickim rynku ściągano młodzież ze wszystkich szkół i ustawiano w równych szeregach.

– Ciała naszych bratów i siostrów ulatywały kominami Oświęcimia – przemawiał starosta. – A na koniec zaśpiewajmy Rotę Konopnicką – kończył wystąpienie. A my z trudem hamowaliśmy śmiech.

Zaczynałem naukę z językiem łacińskim jako jednym z obowiązujących przedmiotów, kończyłem z językiem rosyjskim zamiast niego. Łacinnicy przekwalifikowali się, jeden na fizyka, drugi na anglistę. Rusycyście koledzy robili przykre dowcipy, nie były w dobrym guście te szczeniackie gesty o politycznym wydźwięku. Smarowali mu guanem klamkę, w dzwonek do wejściowych drzwi wtykali zapałkę przed północą, blokując przycisk tak, że dzwonek brzmiał nieustannie i nieszczęśnik musiał schodzić nocą ze swojego piętra na parter, wychodzić na zewnątrz, aby blokadę usunąć.

Tamten czas na szczęście minął, chociaż i chwila obecna z wielu względów nie za bardzo mi się podoba. Niestety, od polityki, jak wiadomo, uciec nie sposób. Ona naznaczyła całe nasze pokolenie. Może nawet kilka pokoleń.

Profesor Alojzy Jochemczyk po śmierci swojej żony mieszkał u syna w Warszawie, cenionego pilota polskich linii lotniczych. Trzecia Rzeczpospolita była w pełni rozwoju, ogłoszono termin kolejnych wyborów do sejmu, prezydenckich lub samorządowych, nie pamiętam. Często się z nim widywałem i wtedy, przed tymi wyborami, profesor oznajmił mi, że jedzie do Rybnika na głosowanie, bo tam jest zameldowany.

– Panie profesorze, niech pan da sobie spokój, już przekroczył pan osiemdziesiątkę, po co się męczyć na stare lata.

– Ale wiesz, Leszku – odpowiedział mi na to – jak nie będę głosował, oni mogą mi odebrać emeryturę!

Lata mijały, profesor się starzał i przestał przyjeżdżać do syna w Warszawie, pisał listy. O swoich smutkach, o odchodzeniu jego najbliższych, o ogarniającej go samotności. „Gdyby losy Was kiedy rzuciły w te nasze strony – pisał – odszukajcie swego starego przyjaciela. Bardzo się uraduje moje stare serce. Może Niebiosa będą dla mnie łaskawe i dadzą mi jeszcze parę ciepłych, słonecznych dni...?”. Aż wreszcie na Wielkanoc w roku 1992 przyszła z Rybnika kartka pocztowa. Na jednej stronie zdjęcie górującego nad miastem i najważniejszego kościoła rybnickiego pod wezwaniem św. Antoniego, na odwrocie kilka słów od profesora, napisanych jego drżącą ręką: „Jestem b. chory. Skóra i kości nie utrzymują się na nogach. Ciężko mi. Przebaczcie. Chciałbym już umrzeć. Nie gniewajcie się. Ślę Wam moje Bóg niech będzie z Wami. Wasz Alojzy z dziećmi”.

***

W swoich licealnych latach rybnickich przyjaźniłem się ze Staszkiem Lepczakiem. Był ode mnie wyższy o równe dwadzieścia centymetrów, stanowiliśmy chyba nieco zabawną parę, ale nam to zupełnie nie przeszkadzało, łączyło nas wszystko poza wzrostem. Po prostu pasowaliśmy do siebie. Potem ja wyjechałem z Rybnika w szeroki świat, on skończył studia prawnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pozostał na ziemi rybnickiej, tu mieszkał i pracował w swoim prawniczym zawodzie. Latami się nie widywaliśmy. Ale nie zerwaliśmy kontaktu, pisywaliśmy do siebie listy, Staszek pisał je na maszynie.

„Mam wolną głowę – a przed sobą kilka dni zwolnienia chorobowego – i nieprzepartą chęć, by skrobnąć do bliskiego, a dalekiego, serdecznego przyjaciela wspaniałych, niezapomnianych i dopiero dziś właściwie ocenianych dawnych czasów... Musisz bowiem wiedzieć, Lechosławie, że łączy nas pępowina silna, niemożliwa do zerwania i chociaż rzadkie masz na to pisemne dowody, to jednak jesteś zameldowany na pobyt stały w moich wspomnieniach, myślach i uczuciach.

Dziś, gdy mam za sobą prawie pół wieku życia, dokładnie 48 lat, dawne, gimnazjalne czasy nabierają niespodziewanego smaku – jak stare wino – i w innym widzę je świetle, konfrontuję swoje obecne doświadczenia życiowe z tamtymi, postawy i wartość ludzi, z którymi mam dziś do czynienia w pracy, z ludźmi tamtych dni, moim cudownym ojcem, Twoim wspaniałym stryjem... Oni są przeszłością tak odległą, nawet nie w czasie, ale w różnicy tego, czego nas uczyli i tego, co jest dziś, a jednak trwają w nas, rzutują na nasz sposób myślenia, postępowania.

Czasem mam do nich żal: czegoście nas nauczyli i po co? Jakie wasze nauki mogą mieć zastosowanie? Wasze postawy Wołodyjowskich i Skrzetuskich w świecie Rzędzianów? [...].

Moje życie zawodowe to w gruncie rzeczy brutalna konfrontacja nauk ludzi z postawami moralnych i umysłowych frankensteinów, różnych kanciarzy i oszustów, bazujących nawet na prawdzie, ale wykoślawiających ją, robiących z niej karykaturę na miarę swoich możliwości, potrzeb, interesów, pod szablon wazeliniarstwa, kołtuństwa, jełopstwa... Jak długo można walczyć o przekonanie antagonistów, uważających ją za bzdurny i zbyteczny dziwoląg? Stąd też i moje rozgoryczenie, żal do świata i ludzi...

Mimo wszystko koniecznie trzeba jednak być sobą i tylko sobą, mieć własny system wartości i własne sądy, własny świat, który trzeba sobie stworzyć taki, by mógł z powodzeniem zastąpić ten prawdziwy, ba!, by był od niego o niebo lepszy”.

Myślałem, że na stare lata wreszcie się zbiorę w sobie i przyjadę do Rybnika, aby go tam odwiedzić. Niestety, jak w wierszu księdza Twardowskiego, już tego nie zrobię... Nie mógł na mnie poczekać?

***

Wielką pasją mojego stryja, profesora rybnickiego liceum, był teatr. Wraz ze swoją przyszłą żoną, panią profesor od geografii, stworzyli w Rybniku zupełnie przyzwoity amatorski teatr szkolny, który dał teatrowi zawodowemu kilkoro aktorów i dwóch dyrektorów teatrów. Dwóch aktorów tego szkolnego teatru miało zostać w przyszłości kapłanami.

Jeden – za młodu przystojny, wysoki, zgrabny facet, na starość nielekkie miał lata, niewidomy, ciężko chory, cieszył się, gdy telefonuję, ale rozmawiać zbyt długo nie chciał, męczyło go to. Gdy był w seminarium, zwierzając się ze swoich pragnień, napisał do mnie językiem nieco zawiłym i ciut komicznym, ale przecież szczerze to napisał, że „dobry kapłan powinien mieć zapodmiotowaną możliwie dużą ilość zainteresowań”. Drugi tę pożądaną liczbę zainteresowań zdecydowanie miał zapodmiotowaną, między innymi tym się wyróżniał spośród innych księży, gdy został cenionym przez śląską inteligencję i powszechnie przez wiernych lubianym arcybiskupem metropolitą katowickim.

Repertuar tego szkolnego teatrzyku o nazwie Nasza Scena był ambitny. Arcydzieło literatury francuskiej Mistrz Pathelin w języku oryginału, ale i MolierowskieSzelmostwa Skapena po polsku. Grany był Marchołt Romana Brandstaettera i znalazło się miejsce na sztukę Marii Mazurowej W Stwoszowym domu. Były także zalecane przez władzę sceniczne utwory literatury radzieckiej, np. Poemat pedagogiczny Makarenki i Samotny biały żagiel Katajewa.

Przedstawienia prezentowano na własnej scenie, ale także w okolicy, a widzowie przeżywali je nie mniej mocno od aktorów, sporo anegdot z tamtego czasu się pamięta. W jednym z miasteczek śląskich, zimową porą, gdy młodzi aktorzy po przedstawieniu szli na stację, aby odjechać do swojego Rybnika, czekała na nich gromada wyrostków, którzy z okrzykiem „Bić drania”, zaczęli obrzucać śnieżkami kolegę, odtwórcę roli czarnego charakteru. Magia teatru w całej okazałości. Grzech jej nie ulec...

***

Na stare lata najbardziej lubię prezenty, które sam sobie kupuję. Komplet płyt gramofonowych z wszystkimi symfoniami Gustawa Mahlera sam sobie pod choinkę sprawiłem. Poznałem jego twórczość dość późno, a gdy już się z nią zaprzyjaźniłem, stała się dla mnie ważna – odnalazłem w tej muzyce coś bardzo mi bliskiego. W czasie jednej z moich włoskich podróży na Capri zupełnym przypadkiem przystanąłem przed domem, w którym artysta mieszkał i komponował. Pobyłem nieco obok tej willi wśród cyprysów na bajkowej wyspie. Usiadłem na ziemi. Z plecaczka wyjąłem zapuszkowane byczki w tomacie, przywiezione z Polski na taką okazję i ze strachem ukrywane przed naszymi celnikami.

Gdy odkryłem pieśni Mahlera – zwłaszcza niespotykanie głębokie, mądre i poruszające Pieśni wędrującego czeladnika, szczególnie w cudownej interpretacji Andrzeja Hiolskiego – nie mogłem zrozumieć, jak to było możliwe, że za pieśniami nie przepadałem. Czarną płytę z tym nagraniem kupiłem w węgierskim ośrodku kulturalnym na Marszałkowskiej, miała świetną okładkę inspirowaną malarstwem Caspara Friedricha. Nie pamiętam wykonawcy, płytę wiele lat potem dałem znajomemu, gdy pozbyłem się gramofonu. Wiem, że popełniłem błąd, wymuszony ciasnotą w mieszkaniu i koniecznością powstrzymywania, przynajmniej od czasu do czasu, chorobliwej chęci gromadzenia wszystkiego, co wartościowe.

Radiowa dwójka bardzo mi pomogła w zaprzyjaźnianiu się z muzyką Mahlera. W moich zapiskach pojawia się on wiele razy, najczęściej w czasie Wielkiego Tygodnia. Piąta symfonia nie pozostawia wolnej chwili na obojętność. Niebo w uszach. Wielkie przeżycie. Siedemdziesiąt pięć minut tej muzyki pozwala oderwać się od spraw ziemskich i powędrować w świat zupełnie inny, aby odreagować wszelkie smutki, troski i upokorzenia. Zakochałem się szczególnie w jej wykonaniu pod dyrekcją Claudio Abbado. Ten niewysoki Włoch panował nad orkiestrą w sposób niezwyczajny i przekazywał poprzez nią swoje emocje w sposób niezrównany. Zaprzyjaźniłem się z nim, gdy w moim domu pojawiła się telewizja kablowa i francuski kanał Mezzo. Wtedy poznałem, kim naprawę jest i co potrafi czynić z muzyką Maestro, najczęściej dyrygujący orkiestrą w Lucernie w tamtejszej sali koncertowej. W tym szwajcarskim mieście byłem tylko dwie godziny, chciałbym tam mieszkać na stare lata. Czysto, dostatnio, bezpiecznie, do tego ogromne jezioro i na drugim jego brzegu wysokie Alpy. Akuratne miejsce na słuchanie tej muzyki. Mahlerowska szósta jest jak wzburzona rzeka, tocząca po dnie ogromne głazy. Stałem nad takimi rzekami, patrzyłem zafascynowany i słuchałem żywiołu wody, i nie mogę wciąż zapomnieć górskiej rzeki w afgańskim Badachszanie, choć było to już pół wieku temu...

Byłem tam dwa razy w latach siedemdziesiątych, jechałem w góry Hindukuszu, wojną tam zdawało się jeszcze nie pachnieć. Z nieba spływał ku ziemi słoneczny żar. Nad brzegami rzeki wiła się kamienista, pełna kurzu droga. Szedłem nią objuczony ogromnym plecakiem, który z każdą godziną marszu bardziej ciążył. Obok płynęła rzeka, niosła szarą, popielatobrązową wodę, wypływającą spod lodowców. Co jakiś czas z głębin pieniących się nurtów dobiegał odgłos toczonych przez wodę ogromnych głazów po dnie rzeki. Po obu stronach doliny wznosiły się ku górze jałowe zbocza gór, a jeszcze wyżej widniały szczyty pokryte wiecznym śniegiem.

Gdy tak się wędruje samotnie, gdy plecak przytłacza do ziemi i każdy krok jest okupiony słonym potem, wtedy pozostaje się najbardziej sam na sam ze swoimi myślami. Dla tych, którzy tego nie przeżyli, rzecz wyda się zapewne mało zrozumiała, lecz tak właśnie jest; w takiej samotnej wędrówce może najważniejsza jest radość, która towarzyszy nieustannie. Radość wysiłku, radość, że krok po kroku zbliża się cel, że niebawem dojdzie się do stromego stoku i trzeba się będzie drapać po nim ku górze, że będzie jeszcze trudniej, a tam, gdzieś wysoko, wysoko, czekać będą górskie hale pełne bujnej trawy i lodowce, a jeszcze wyżej otworzy się widok na białe, pokryte wiecznym śniegiem szczyty, na których nikt jeszcze nie stanął i do których – jak Bóg da – w końcu się dojdzie.

Wędrowałem wówczas niekończącą się doliną i jeszcze bardzo było daleko do celu, gdy naprzeciw mnie, zza skalnego załomu na zakręcie drogi, ukazał się człowiek. Był to starzec o długiej siwej brodzie. Głowę miał owiniętą turbanem, którego część zakrywała mu nos i usta, chroniąc przed kurzem. W ręku trzymał kij, którym się podpierał. Z każdą minutą zbliżaliśmy się do siebie. Gdy byliśmy już bardzo siebie blisko, starzec przystanął, popatrzył na mnie, uniósł rękę z otwartą dłonią, przekazując tym gestem przyjaźni informację dla mnie: patrz, nie mam broni przeciw tobie. Potem tę samą dłoń przyłożył do serca: patrz, mam cię w sercu, witam cię. I ja go pozdrowiłem milcząco. Patrzył na mnie długo, serdecznie, mądrym spojrzeniem, nieco zaciekawiony wyglądem przybysza z dalekich, obcych krajów. Dopiero potem zapytał:

– Kundzia burubahajr? Dokąd wędrujesz?

Pokazałem ręką wysokie, zaśnieżone szczyty. A on uśmiechnął się, potem raz jeszcze położył rękę na sercu i poszedł. Patrzyłem za jego oddalającą się sylwetką długo, aż znikła za kolejnym zakrętem drogi. Dopiero znacznie później zrozumiałem, że nie było to tylko zwykłe pytanie o drogę. Myślę, że starcowi, spotkanemu na drodze nad rzeką Wardudż, nie chodziło tylko o ten cel mojej drogi i o te szczyty, które mu pokazałem i ku którym dążyłem. Na jeden z nich potem wszedłem, a że był bezimienny, korzystając z przywileju zdobywców, nadałem mu nazwę Szczytu Dwóch Braci – Kuh e-duł-berodar. Później powróciłem w dolinę.

Rzeka z potężnym szumem toczyła swoje szare, lodowcowe wody, od czasu do czasu z hukiem przetaczając potężne głazy po dnie. Kilka lat później inne grzmoty miały wstrząsać tą doliną w afgańskim Badachszanie, gdy na długi czas krwawa wojna ogarnęła cały kraj. Tego jednak wówczas również nie wiedziałem.

***

Wielokrotnie doświadczam istnienia we mnie dwóch ludzi naraz. Tego z przeszłości i tego obecnego. Czasem nawet tego, którym będę jutro. Takie myślenie poza czasem, rozpamiętywanie, rozważanie przychodzi do mnie często, na przykład przy słuchaniu koncertów fortepianowych Beethovena z piątym na czele. Szczególnie też mnie porusza druga część drugiego fortepianowego koncertu Rachmaninowa i cudowne Mahlerowskie adagietto z piątej symfonii. Tej muzyki nie słucha się uszami, ona wchodzi w głąb i zadaje pytania, drąży, poszukuje prawdy o mnie. Tak jest także z Traktatem o łuskaniu fasoli Wiesława Myśliwskiego. Znakomita książka. Mądra tak, jak moja ulubiona muzyka.

„Nie ma czegoś takiego jak przypadek. Cóż to bowiem jest przypadek? To tylko usprawiedliwienie tego, czego nie jesteśmy w stanie zrozumieć” – mówi bohater książki. I dalej, na innej stronicy – „Wszystkie miejsca poza człowiekiem to już nie są te miejsca. Jedyne miejsce człowieka jest tylko w nim. Niezależnie, czy jesteśmy tu, gdzie indziej czy gdziekolwiek. Teraz czy kiedykolwiek. Wszystko, co na zewnątrz, to jedynie złudzenia, okoliczności, przypadki, pomyłki. Człowiek jest sam dla siebie zwłaszcza tym ostatnim miejscem”.

Rozdział 3

Jaka była Łódź, którą zobaczyłem jesienią roku 1954, już z indeksem wydziału aktorskiego Wyższej Szkoły Teatralnej w ręku? Znałem już to miasto, ale tylko z wierszy Juliana Tuwima.

Niech sobie Ganges, Sorrento, Krym

Pod niebo inni wynoszą,

A ja Łódź wolę! Jej brud i dym

Szczęściem mi są i rozkoszą.

Taką zobaczyłem. Była brzydka, brudna i ponura. Ale to miasto da się lubić. Nawet bardzo. Szybko się o tym przekonałem. Ono ma charakter. W gruncie rzeczy nie zmieniło się zbytnio od czasów, gdy zobaczyłem je po raz pierwszy. Ludzie się zmienili, to widzę na pierwszy rzut oka, wysiadając z pociągu na peronie nowoczesnego dworca kolejowego Łódź Fabryczna.

Pamiętam swoje dawne wczesnoporanne przyjazdy do tego miasta w porze zimowej. Było jeszcze ciemno, a tramwaje zapchane do granic możliwości jadącymi do pracy w przędzalniach kobietami o zmęczonych twarzach. Zdążyły już przygotować śniadanie i obiad dla swojej rodziny, powiesiły już pranie do wysuszenia i jechały do swoich tkalni. Łódź była włókienniczym miastem. Przędzalnianym.

Niedawno znajomy uczestniczył w jakiejś konferencji w Łodzi, organizatorzy zaprosili uczestników do jednej z przędzalni. W ogromnej, jasno oświetlonej hali stały nowoczesne maszyny, było ich mnóstwo, wszystkie tkały bele materiałów, ale żadnych obsługujących przy nich nie było. Niósł się tylko monotonny szum maszyn, które nadzorował przy komputerze jeden człowiek. Jest dobrze, może nawet i jeszcze lepiej, ale ludzie nie mają pracy. Łódź się wyludnia. Kolejowy dworzec Łódź Fabryczna zmienił się nie do poznania, jest imponujący, ale wąskie ulice nadal ciągną się kilometrami, zabudowane takimi samymi czynszowymi kamienicami, pełnymi pieców, które zimową porą zatruwają powietrze smogiem.

Niewiele miałem czasu, aby Łódź poznać w swoich czasach studenckich. Moje życie zamykało się na kilku krótkich trasach. Z akademika do uczelni i z powrotem. W dni wolne od zajęć jeździłem z przyjaciółmi tramwajami, co tydzień inną linią do jej pętli i z powrotem. Tak oswajałem się z miastem. Wieczorami chodziłem do teatrów, kilka ich było. Największym wzięciem cieszył się Teatr Nowy, którego dyrektorem był wtedy Kazimierz Dejmek. Na jego przedstawienia chodziło się po kilka razy. Jakże smakowity to był teatr! Jak znakomite przedstawienia, jakież aktorstwo! Kilka przedstawień pozostało we mnie na trwałe, chociaż już nie ze szczegółami. Na przykład Łaźnia Włodzimierza Majakowskiego w tłumaczeniu Artura Sandauera, z fantastycznymi rolami Janusza Kłosińskiego i Edwarda Wichury. W jednej ze scen dekorację wieńczył transparent: Żono, przestrzegaj moralności socjalistycznej! Naczdyrdups Kłosińskiego tłumaczył na scenie z naciskiem, na czym polega prawdziwy komunizm.

– Dawniej ludzie jeździli białym tramwajem za trzydzieści kopiejek bilet. A teraz, w komunizmie, jeździć będą własnym, ludowym, czerwonym tramwajem za jedyne pięćdziesiąt kopiejek za bilet.

A my się zarykiwaliśmy na widowni. Toczka w toczkę jak teraz u nas! Ta sztuka wydawała się niemalże wezwaniem do rewolucji. Jak i ŚwiętoWinkelrida Andrzejewskiego i Zagórskiego ze znakomitym Bogdanem Baerem, sygnał odwilży w kulturze, ba, nie tylko w kulturze. Dejmek miał na to przyzwolenie. Zrealizował więc jeszcze Ciemności kryją ziemię Andrzejewskiego z pierwszorzędnymi rolami Seweryna Butryma i Michała Pawlickiego, spektakl o ostrej wymowie politycznej, balansujący na granicy tego, co ustrój raczył dopuszczać na scenie. Przedstawienie było rozgrywane na tle żelaznej kurtyny na proscenium, dla nas absolutne novum, szokujące tradycjonalistów i porażające spragnionych czegoś odmiennego w trochę skostniałej już formule dziewiętnastowiecznego teatru realistycznego.

W Teatrze im. Stefana Jaracza oglądałem klasykę, jakiej dzisiaj się już nie ogląda, w klasyczny sposób inscenizowaną i graną. Luizę Miller Schillera grała sama Maria Malicka, legenda teatru polskiego. Teatr Powszechny był taki jak nazwa, grał sztuki lekkie, łatwe i powszechnie na ogół przyjemne. Dyrektorowała mu Jadwiga Chojnacka, fenomenalna aktorka charakterystyczna, dzisiejsi widzowie wciąż mogą ją oglądać w cudownym tużpowojennym filmie Skarb, także w Chłopach wedle Reymonta w reżyserii Jana Rybkowskiego. Niezwykła charakterystyczność. Ogromna prostota. Sama prawda.

W prowadzonym przez nią Teatrze Powszechnym debiutowałem, jeszcze będąc na przedostatnim roku studiów. Grałem malusi epizodek, w programach takie są oznaczane gwiazdkami zamiast nazwiska, to było jedno wejście posłańca z listem na scenie Teatru Powszechnego. Autora sztuki i jej tytułu zupełnie nie pamiętam, musiałbym mocno poszperać w jakichś archiwach tamtego teatru, pamiętam tyle, że ona ten spektakl reżyserowała i grała w nim główną rolę. Uczyła mnie aktorstwa. Potem miałem z nią zaszczyt pracować w Warszawie, między innymi w Teatrze Rozmaitości. Zdążyła mnie nawet polubić. Ale początki były trudne. Nie podobało się jej moje imię.

– Lechooooooosłaaaaw? – ironizowała – a cóż to za iiimię? Andrzej to jest iiiimię, ale Lechooooooooooosłaaaw?

***

Spektakle dyplomowe miały miejsce w prawdziwym teatrze na rzeczywistej scenie. Teatr Powszechny udzielił studentom swojej drugiej sceny – Teatru Młodego Widza. Mieścił się na Moniuszki, tuż obok Grandu, w gmachu YMCA. Widziałem budynek tego teatru stosunkowo niedawno. Obraz nędzy i rozpaczy. W sali teatralnej był klub karate.

Na początek poszły Dwa teatry Jerzego Szaniawskiego, był 14 listopada 1957 roku. Autor dramatu odegrał ważną rolę w moim życiu. Był dla mnie pisarzem legendą. Zaczytywałem się Opowiadaniami profesora Tutki. W jego sztukach grali legendarni aktorzy, ludzie, których nazwiska powtarzało się z nabożeństwem.

Dwa teatry są opowieścią o tym, jaki może i powinien być teatr. Co teatr może wnieść do naszego życia, o jakie struny duszy potrącić. Moje łódzkie przestawienie reżyserował Kazimierz Brodzikowski, opiekę artystyczną sprawował nad nami Emil Chaberski, rektor uczelni, sława przedwojennego teatru polskiego. Miał uroczą metodę docierania do wnętrza aktora. W swoich reżyserskich uwagach operował kolorami.

– Za dużo żółci, synu, dodaj trochę cieplejszych barw, nieee, nie tak, jeszcze więcej, dorzuć trochę czerwieni, nie bój się!

Zaproponował mi angaż do Teatru Klasycznego w Warszawie, któremu dyrektorował. Chciałem do Bielska, bo stamtąd miałbym blisko do gór, ale tam mnie nie chcieli, a propozycji ze stolicy się nie odmawia. Cztery lata byłem w zespole aktorskim Teatru Klasycznego, tam było sporo do grania, teatr prezentował wielką literaturę, przedstawienia klasyczne, sztuki popularne oraz dla dzieci i młodzieży.

W latach sześćdziesiątych ludzie do teatru walili drzwiami i oknami, bywały dnie, że trzeba było grać codziennie po trzy spektakle, za każdym razem w innej sztuce! Telewizji jeszcze nie było, bilety do teatrów były łatwo dostępne, nawet do kasy nie trzeba się było fatygować i do tego rozprowadzali je specjalni kolporterzy po zakładach pracy. A teraz?

Aż trudno uwierzyć, że są ludzie, którzy powinni mi być bliscy, a – to zdumiewające, ale prawdziwe – którzy na teatr nie mają ochoty, bo teatr jest im niepotrzebny albo, po prostu, są wrogami teatru z zasady. Jeden z nich powiedział mi niedawno, że nie będzie chodził do teatru, bo nie chce aktorom nabijać kieszeni swoimi pieniędzmi za bilet. Inna sprawa, że dla takich jak ja, wychowanych na Szaniawskim, współczesny teatr bywa czasem trudny do zaakceptowania.

Po Montku 27 lutego 1958 roku przyszła kolej na Arlekina w Sprytnej wdówce Carlo Goldoniego. Osiemnastowieczna komedia wenecka, echo początkami sięgającej wieku XVI ludowej włoskiej komedii dell’arte, w której charaktery zarysowane są grubą kreską, bez zbędnych ozdobników, wpisane w tradycyjny schemat postaci. Goldoni robił to jak jego poprzednicy, tylko lepiej, bogaciej. On przeszedł do historii, oni nie.

Tytułowa sprytna