Ideot - Kasper Bajon - ebook + książka

Ideot ebook

Kasper Bajon

4,0

Opis

Frankenstein jest wielkim zmyśleniem. I może takim samym zmyśleniem jest zaginiony rękopis The Ideot Claire Clairmont. Bajon podąża tym tropem, stając się zaangażowanym adwokatem Claire, tworząc własny, przekorny komentarz do dziejów potwora.

 

Latem 1816 przybrane siostry Claire Clairmont i Mary Godwin zamieszkały z poetami: Shelleyem i Byronem oraz lekarzem tego ostatniego Polidorim w willi nad Lemanem w Szwajcarii. Pył z erupcji wulkanu Tambury unosił się wtedy nad światem, wschodziło czarne słońce. Europą wstrząsały bunty głodującej biedoty. Szykowano się na Apokalipsę, a zgromadzeni w willi kochankowie zajęli się pisaniem opowieści grozy. Znamy ją jako Frankensteina, powieść o nieszczęśliwym homunkulusie, który mści się na swoim twórcy za to, że go powołał do życia.

Kto naprawdę napisał tę książkę? Mary Godwin, późniejsza pani Shelley, jak się powszechnie uważa? Jej mąż? Lord Byron? A może osoba, której o autorstwo dotąd nikt nie podejrzewał, czyli Claire Clairmont?

Kasper Bajon podąża tym ostatnim tropem, staje się zaangażowanym adwokatem Claire, a przy okazji tworzy własny, przekorny komentarz do dziejów potwora.

Skąd jednak Ideot, skąd ten tajemniczy tytuł? Według Bajona tak właśnie: The Ideot miała być zatytułowana powieść pisana przez Clairmont i Shelleya.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 186

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (5 ocen)
2
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Frankenstein jest wielkim zmyśleniem. I może takim samym zmyśleniem jest zaginiony rękopis The Ideot Claire Clairmont. Czytając powieść przypisywaną Mary Shelley (jej autorstwo jest pierwszym z szeregu zmyśleń), nie mogę pozbyć się wrażenia, że istotnie jestem ofiarą przygotowanej przez Wiktora Frankensteina (szubrawca i mordercę) mistyfikacji.

Kasper Bajon

Idiota

Cease, cease – for such wild lessons madmen learn

Thus to be lost, and thus to sink and die

Perchance were death indeed! – Constantia turn

In thy dark eyes a power like light doth lie

Even though the sounds its voice that were

Between [thy] lips are laid to sleep:

Within thy breath, and on thy hair

Like odour, it is [lingering] yet

And from thy touch like fire doth leap –

Even while I write, my burning cheeks are wet –

Alas, that the torn heart can bleed but not forget[1].

Tak zaczyna się wiersz To Constantia, Singing (Konstancji śpiew). W tym brzmieniu tej strofy próżno szukać w wydanym pośmiertnie tomie Shelleya Posthumous Poems (1824), nad którego edycją czuwała wdowa po poecie[2]. Pojawi się dopiero w 1903, ponad pół wieku po jej śmierci.

Utwór był poświęcony Claire Clairmont (urodzonej jako Jane najprawdopodobniej 27 kwietnia 1798), pięknej, ciemnookiej siostrze Mary Shelley. Gwoli ścisłości: nie łączyło ich pokrewieństwo, lecz od wczesnego dzieciństwa wychowywały się razem i przez długi czas pozostawały nierozłączne. Claire miała trzy lata, a Mary była od niej o niecały rok starsza, gdy ich owdowiali rodzice się pobrali. Ojciec Mary, William Godwin, był angielskim publicystą politycznym i postępowym myślicielem, znanym przede wszystkim z opublikowanej w 1793 anarchizującej rozprawy Sprawiedliwość polityczna. Można powiedzieć, że książka trafiła w swój czas. Gdy się ukazała, właśnie dekapitowano Ludwika XVI. Pani Clairmont zajmowała się głównie wychowywaniem dzieci. Poznali się w Londynie.

Claire i Mary – utalentowane i niezwyczajnie bystre, rezolutne – były chlubą rodziców, ale jednocześnie przysparzały im niemało strapień. Nie były jeszcze pełnoletnie, kiedy opuściły dom i szybko wpadły w złe towarzystwo żonatych, niewiernych poetów, kolorowych ptaków, birbantów i bon vivantów. Dość wspomnieć, że niepełnoletnie panny miesiącami włóczyły się po Europie z Percym Bysshe Shelleyem. We troje spali w przydrożnych gospodach. Lub pod gołym niebem. W jednym pokoju. Pod jednym kocem.

Krótko po powrocie do Anglii Mary wyszła za mąż za Shelleya, który co prawda jedno małżeństwo miał już na koncie, ale jak zapewniał, było ono nieszczęśliwe. Claire natomiast podkochiwała się, jak zresztą większość angielskich dziewcząt, w Byronie. Ten sypiał z nią potem nader często i ochoczo. Uczuć jej raczej nigdy nie odwzajemnił. Zwykł powtarzać: „Mężczyzna jest tylko mężczyzną”.

Z lektury wielu zachowanych wspomnień i świadectw można wynieść wrażenie, że Claire i Mary były w tym czasie zapatrzone w Byrona i Shelleya. A jednak ta pierwsza, wracając po latach wspomnieniami do pozornie beztroskiego czasu młodości, wyzna, że „widziała, jak dwaj najznamienitsi poeci Anglii... stają się potworami”. „Potworami kłamstwa, nikczemności, okrucieństwa, zdrady”.

Latem 1816, czyli niedługo po klęsce Napoleona, siostry Claire i Mary zamieszkały z Shelleyem, Byronem oraz lekarzem tego ostatniego, Johnem Polidorim, w willi Diodatich nad Lemanem. Pogoda była wtedy paskudna. Pył po erupcji wulkanu Tambury unosił się nad światem. Europą wstrząsały bunty głodującej biedoty i chłopstwa. Czarny śnieg padał z nieba. I czarne słońce wschodziło nad horyzontem. Świat szykował się na apokalipsę.

W obliczu nadciągającego końca świata słotne i coraz mniej beztroskie dni umilali sobie historiami o duchach. Sprzyjały temu panująca wówczas atmosfera dekadencji oraz niepokojące halucynacje, które od jakiegoś czasu dręczyły Shelleya. 18 czerwca Byron recytował mu fragmenty Christabel Coleridge’a, kiedy ten nagle, trzymając się za głowę, wybiegł z pokoju i gdzieś się zaszył. Wyznał potem, że ujrzał zjawę kobiety z oczami zamiast sutków. Wszystkimi to wstrząsnęło. Poza Byronem – jego rozśmieszyło. Uważał, że Shelley tylko robi wokół siebie zamieszanie i histeryzuje. Niewykluczone jednak, że właśnie to zdarzenie skłoniło go do wymyślenia fundamentalnego dla historii literatury konkursu na napisanie „opowieści osnutej wokół jakiegoś nadprzyrodzonego wydarzenia”[3].

Podobno właśnie w wyniku tego literackiego agonu zrodził się Frankenstein. Przynajmniej taką wersję wydarzeń podaje autor przedmowy do pierwszego wydania książki Percy Bysshe Shelley. Z przedmowy jasno wynika też, że uczestnikami owej niecodziennej rywalizacji były trzy osoby: jej autor i dwóch przyjaciół. Zawodom wkrótce położyła kres pogoda, która nagle zrobiła się piękna i „obaj przyjaciele” autora „puścili się w wędrówkę po Alpach, gdzie wśród wspaniałych widoków upiorne wizje uleciały im z pamięci”. Frankenstein „jest jedyną [opowieścią], która została ukończona”.

To, co od razu rzuca się w oczy w tak zwanej pierwszej przedmowie, będącej dla kilku osób koronnym dowodem na to, że to Shelley, a nie jego małżonka, jest autorem Frankensteina, to, co najbardziej przykuwa uwagę, to właśnie liczba osób biorących udział w konkursie na opowieść. Na pewno jego uczestnikami byli Byron (po nim bowiem zostało opowiadanie Pogrzeb) i Polidori (napisał Wampira). Trzecim – wedle historyków literatury – miała być Mary Shelley. To zaiste zaskakujące, że właśnie ona, nastoletnia trzpiotka, a nie ich najlepszy przyjaciel, stanęła z nimi w szranki.

Ale przyjmijmy, że istotnie tak było. W takim razie gdzie podziewali się Shelley i Claire Clairmont? Czy nie jest to niepokojące, że zostali wykluczeni z zabawy? A może w przedmowie zaszyfrowana jest miłość tych dwojga? A może zabawy w wymyślanie naśladujących gotyckie opowiadania historii w ogóle nie było?

Nie jest tajemnicą, że w 1816 Claire Clairmont i Shelley pracowali nad wspólną książką. Poeta posłał ją ponoć nawet do dwóch wydawców. Ci jednak nie zdecydowali się jej opublikować. Podobno powieść nazywała się The Idiot (tym epitetem można by spokojnie określić Wiktora Frankensteina), choć w kilku źródłach spotkałem się też ze znacznie bardziej frapującym tytułem The Ideot. Wedle badaczy „ideotką” miał w książce nazywać zbuntowaną protagonistkę (a może była to bestia?) filisterski świat, który jej nie rozumiał. Co ciekawe, w liście z kwietnia 1816 Clairmont napisze do Byrona: „twórca nie powinien niszczyć [swojego] stworzenia” – co spokojnie można uznać za jednozdaniowe streszczenie Frankensteina.

Allegra

Kelner przynosi mi kartę menu, a ja orientuję się, że kawiarnia, w której piszę, nazywa się Allegra, czyli ‘wesoła’. Tak też miała na imię nieszczęśliwa, przerzucana z rąk do rąk, w końcu oddana do klasztoru pod opiekę zakonnic córka Claire Clairmont i lorda Byrona, która w wieku pięciu lat zmarła na dur brzuszny (choć niektórzy mówią o malarii) w klasztorze w Bagnacavallo. Jej życie nie było ani wesołe, ani poetyckie. Byron, który zmienił jej imię – z wymyślonej przez Shelleya Almy na Allegrę – nazywał ją „swoim bękartem” i czuły na punkcie czystości rodu oraz swojego nazwiska kazał podpisywać ją Allegra Biron, matce natomiast zabronił widywania córki. Kiedy po kilku latach rozłąki Claire w końcu odwiedziła Allegrę, córka jej nie poznała i uciekła w ramiona niańki.

Zanim trafiła pod kapucyńskie strzechy, Allegra tułała się po rodzinach zastępczych. Te zaś łase na pieniądze Byrona chętnie przyjmowały małą, by po krótkim czasie bez większej przykrości pozbywać się jej jak niepotrzebnego balastu. Wydaje się, że osobą szczerze przejętą losem małej (poza doprowadzoną do rozpaczy matką) był Shelley. Wielokrotnie pisał do Byrona w sprawie Allegry, dopytując o szczegóły z życia dziewczynki, o jej stan zdrowia i postępy w nauce. Dwukrotnie też odwiedził Allegrę. Najpierw w Wenecji, a później w Bagnacavallo, gdzie znalazł ją bladą i schorowaną. Na prośbę Claire próbował nakłonić Byrona, by ten pozwolił pojechać małej do Bagni di Lucca, gdzie surowy, górski klimat mógłby pomóc jej wydobrzeć. Tam też Claire otoczyłaby córkę opieką. Byron nawet nie chciał o tym słyszeć. Po pierwsze – z niewiadomych do końca przyczyn (być może z czystej złośliwości) – nie zgadzał się na kontakty Allegry z matką (którą nazywał „suką”), po drugie zaś, widział poważne zagrożenie dla jej wychowania i rozwoju w ateizmie i wegetarianizmie Shelleya. Toteż doprowadzona do ostateczności Clairmont w końcu uknuła plan porwania córki z klasztoru. Poprosiła Shelleya, by ten sfabrykował list, w którym Byron zezwala na opuszczenie konwentu przez Allegrę. Oburzony Shelley nie zgodził się na fałszerstwo.

Stworzony przez popkulturę, narysowany zbyt grubą kreską obraz beztroskich, obyczajowo swobodnych, młodych geniuszy, którzy oprócz pieszczot obdarzali się doskonałą literaturą; obraz niewczesnych swingujących hipisów znad Jeziora Genewskiego, libertyńskich obieżyświatów niepoważających niczego poza swoim talentem, wyzwoleńców, antyburżuazyjnych prowokatorów wierzących w wolną, nieobarczoną pospolitą zazdrością miłość niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Pod bezpieczną maską obojętności wobec spraw zwanych przyziemnymi buzowały ludzkie emocje: zawiść, zazdrość, wstyd, niechęć. I kładły się cieniem na przyjaźni. Byron podejrzewał, że urodzona w Neapolu i przedwcześnie zmarła Elena Adelaide Shelley, której matką była rzekomo Mary Shelley, w istocie była przyrodnią siostrą Allegry – córką Claire. Rozgłaszał tę plotkę wszem i wobec. Nie był zresztą pewny, czy rzeczywiście jest ojcem Allegry.

Bliska więź Shelleya z Claire Clairmont nie była tajemnicą ani dla Byrona, ani dla żony tego pierwszego. Zaraz po śmierci męża zapobiegliwa Mary zadbała o to, by po Claire pozostało jak najmniej śladów. Zniszczyła między innymi korespondencję Shelleya i Clairmont oraz fragmenty (od 14 maja 1815 do 20 lipca 1816) pisanego wspólnie z mężem dziennika, które wskazywałyby na pożycie tych dwojga. Co istotne, były to zapiski z czasu narodzin Frankensteina. Kilka lat wcześniej Mary stała podobno również za oddaniem małej Allegry pod opiekę lorda Byrona. Uważała, że Bogu ducha winna dziewczynka zbytnio zbliża do siebie jej męża i Claire. Przy tym za wszelką cenę chciała uniknąć plotek, że jest to córka Percy’ego.

Wbrew powszechnemu mniemaniu Mary Shelley była na dobrą sprawę dość konserwatywną mieszczką z zachowawczą wizją rodziny. Zawsze miała na względzie to, co ludzie powiedzą. Światopoglądowo Shelleyowi znacznie bliższa była wyzwolona i zbuntowana Claire – rozkochana w literaturze i filozofii, zmysłowa i namiętna. Mary aż do napisania Frankensteina nie zdradzała zbytnich ciągot literackich. Wielbiący psychoanalizę miłośnicy prostych wytłumaczeń zarania jej najsłynniejszej powieści doszukują się w utracie pierwszego, za wcześnie urodzonego dziecka, Clary, która zmarła ledwie dwa tygodnie po przyjściu na świat. Shelley, który nie przejął się chyba zanadto śmiercią niemowlęcia, pocieszanie małżonki pozostawił swojemu oddanemu przyjacielowi, poecie Thomasowi Jeffersonowi Hoggowi. Od dłuższego czasu chciał go zresztą z nią wyswatać. Sam natomiast spędzał długie godziny z Claire Clairmont. Pisali razem powieść grozy. Być może śmierć Clary rzeczywiście była katalizatorem, który przyspieszył narodziny Frankensteina. Tyle że niekoniecznie rodzicielką była Mary.

Mary

Dotąd ukazało się wiele prac, artykułów, książek, rozpraw dowodzących, że to Percy Bysshe Shelley był autorem Frankensteina. Zapoczątkował je zamieszczony w marcu 1818 w „Blackwood’s Edinburgh Magazine” artykuł sir Waltera Scotta Remarks on Frankenstein, or the Modern Prometheus, w którym autor Rob Roya jasno daje do zrozumienia, że za napisaniem Frankensteina stoi „son-in-law to Mr Godwin” (zięć pana Godwina), i zachwyca się przy tym iście liryczną, bo pisaną przez poetę, prozą książki. Co ciekawe, Shelley nie poczuł się w obowiązku temu zaprzeczyć.

Prawdziwe kontrowersje dotyczące autorstwa Frankensteina pojawiły się w 1824, kiedy powieść została wystawiona na deskach jednego z londyńskich teatrów. Na afiszu jako autorka figurowała Mary Shelley, co wiele osób uznało – i uznaje do dziś – za uzurpację. Dotąd bowiem była to powieść anonimowa, którą przypisywano, jak już zostało powiedziane, Shelleyowi. Gdy kurtyna opadła, a nieukontentowana sztuką publiczność zaczęła gwizdać, oprócz Claire Clairmont i Mary nie żył już żaden świadek wydarzeń w willi Diodatich. Polidori popełnił samobójstwo, Shelley utopił się w niewyjaśnionych okolicznościach, Byron zmarł na malarię. Claire guwernantkowała natomiast w dalekiej Rosji i chyba nie miała siły ani ochoty na rodzinne przepychanki.

Prób do londyńskiego przedstawienia osobiście doglądał ojciec Mary i ojczym Claire, William Godwin, któremu notabene dedykowana jest powieść. Zaledwie rok wcześniej dokonał on rewizji tekstu oryginalnego: przeredagował wiele akapitów, usunął lub przeformułował spore fragmenty, na koniec, jak sugerują niektórzy, podpisał całość nazwiskiem córki. Co więcej, osiem lat później w jej imieniu napisał słynny wstęp do trzeciego wydania, którego jedynym celem było w istocie utrwalenie w świadomości czytelników autorstwa Mary Shelley.

To Percy Bysshe Shelley posłał Frankensteina do wydawcy. Ale też z jakiegoś powodu nie podpisał go swoim nazwiskiem. Poprzedził natomiast przedmową swojego autorstwa. Całkiem zasadne wydaje się zatem przypuszczenie, że autorów dzieła mogło być dwóch. A raczej dwoje.

John Lauritsen, autor książki The Man Who Wrote Frankenstein, postuluje rozpatrywanie Frankensteina jako wielkiego hymnu na cześć gejowskiej miłości. Stoi na stanowisku, że to słynny poeta go napisał. Jeden z rozdziałów (The textual evidence) zaczyna się co prawda od takiego, dość zresztą często powtarzanego, twierdzenia: „Frankenstein został napisany albo przez Percy’ego Bysshe Shelleya, albo przez Mary Shelley, albo przez nich oboje. Innej możliwości nie ma”. W kilkunastu następnych, mętnych akapitach Lauritsen ucina wszelkie spekulacje i ogłasza, że tylko autor Ody do wiatru zachodniego mógł stworzyć tak pełną harmonii i poezji, erudycyjną powieść. Wrażliwe ucho potrafi dosłyszeć w prozie Frankensteina shelleyowską melodię i frazę – ex cathedra stwierdza Lauritsen. Wywód wzmacnia krzywdzące mimo wszystko spostrzeżenie (poczynione na podstawie powieści Ostatni człowiek, The Last Man), jakoby Mary Shelley nie potrafiła pisać dialogów, a jej proza była pozbawiona życia oraz niezdarna (clumsy). Autorstwo Shelleya jest dla niego ewidentne. Ale nie tylko ze względu na styl. Także na wyrażone w książce idee dotyczące nauki, społeczeństwa, diety, literatury i etyki, a ponadto na stanowiący lejtmotyw Frankensteina temat ucisku homoseksualistów, centralny w wierszu Julian i Maddalo, napisanym przez Shelleya rok po publikacji powieści.

Doprawdy trudno poważnie potraktować takie argumenty, nawet użyte w słusznej sprawie. Rzeczywiście, autorstwo Mary Shelley z wielu powodów może wydawać się niepewne. Nie trzeba odwoływać się do ucha czytelnika, ani do innych jego organów, by podać je w wątpliwość. Czasownik write, użyty wielokrotnie w jej listach i dziennikach przy okazji Frankensteina, może równie dobrze dotyczyć jego napisania, jak też kopiowania, przepisywania (wcześniej Mary Shelley wielokrotnie przepisywała utwory męża, a razem z Claire Clairmont przepisała na czysto Byronowskie Wędrówki Childe Harolda). Podejrzenia może też wzbudzać wspomniana już skwapliwość, z jaką Mary Shelley pozbyła się z dziennika stron z czasu narodzin Frankensteina.

Niemniej również twierdzenie, że to Shelley jest jedynym autorem Frankensteina, wydaje się bałamutne. Umieszczenie swojego nazwiska wyłącznie w przedmowie, a nie na stronie tytułowej, raczej nie było przypadkowe. Ponadto, szczególnie w porównaniu z powstałymi w wyniku tego samego agonu opowiadaniami Polidoriego i Byrona, Frankenstein jest nieprzeciętnie długi. Aż nie chce się wierzyć, że Shelley, tak bardzo ceniący proste przyjemności w towarzystwie kolegów, zamiast z nimi ruszyć w góry, ślęczałby nad powieścią.

Zresztą sam konkurs na gotyckie opowiadanie mógł wcale nie mieć miejsca, może być tylko legendą, cwanym uwiarygodnieniem przygodności Frankensteina. Albo nie wyglądał tak, jak opisywała go Mary, a w zasadzie jej ojciec, w tak zwanej trzeciej przedmowie. Wydaje się prawdopodobne, że praca nad Frankensteinem zaczęła się na długo przed przybyciem Shelleyów do willi Diodatich. Dość okolicznościowe opowiadania Byrona i Polidoriego byłyby wtedy też swoistym alibi dla jego powstania, sam konkurs zaś – wymyślonym po fakcie deus ex machina.

W 1845 Mary Shelley napisze do Claire Clairmont: „Nigdy nie byłam sprawną autorką listów, Ty zawsze byłaś”. Oraz: „Mam nadzieję, że spalisz moje listy (...) nie jestem biegła w ich pisaniu, za to Ty masz w tym wielką wprawę”. Jest to zaiste dość zadziwiające wyznanie jak na osobę, której najsłynniejsza powieść w dużej mierze składa się z listów właśnie.

Claire Clairmont natomiast była nie tylko biegła w sztuce epistolarnej, lecz także – w przeciwieństwie do Mary – bardzo muzykalna. Śpiewała. Grała na fortepianie. Jej talent cenili profesjonalni muzycy. Zdaniem współczesnych była subtelniejsza i mądrzejsza od swojej siostry. Niewykluczone zatem, że Lauritsen się pomylił, ponieważ jest jeszcze jedna możliwość, mianowicie, że autorką, lub współautorką, Frankensteina była Claire Clairmont. Pisana wspólnie z Shelleyem powieść grozy pierwotnie nazywałaby się The Ideot. W sierpniu 1814, czyli dwa lata przed wydarzeniami w willi Diodatich, Claire napisze w swoim dzienniku podczas żeglugi po Renie: „Przez lata to był mój plan – rozwijać Dzieła i Projekty Umysłu, który Zwykli Ludzie postrzegali jako umysł Ideoty, ponieważ nie przystawał on do ich pospolitych, pełnych uprzedzeń zapatrywań”.

Najintensywniejsze prace nad książką rozpoczęły się najprawdopodobniej w dniu śmierci dwutygodniowej Clary Shelley (6 marca 1815). To z jej truchełka ulepiona została bestia. W 1816 ośmielona być może przez Shelleya Clairmont pośle pierwszą wersję Ideoty Byronowi. Ten poczuje się w obowiązku odpisać nieznanemu podlotkowi – tak też zacznie się ich mało szczęśliwy romans. Z tysięcy listów, które otrzymywał od dorastających i rozpoetyzowanych dziewcząt z całej Anglii, odpowie właśnie na ten. To pozwala przypuszczać, że Ideota musiał być wart uwagi.

Bysshe

Plaża, na którą morze wyrzuciło podgniłe ciało Shelleya, pachnie piniami i pełna jest odartych z kory, przypominających kości konarów drzew. Piasek jest tam błotnisty, ciemny. Woda mętna. To wybrzeże przeniknięte jest śmiercią. Wilgotne, bagniste i poszatkowane przez rzeki zawsze było wylęgarnią chorób, głównie malarii. Blisko dwieście lat wcześniej niedaleko padł Caravaggio. Wydaje się, że umieranie jest tutaj czymś najbardziej naturalnym. Miejscowe cmentarze pełne są zmarłych cudzoziemców: przybywających z Europy, z Ziemi Świętej oraz z Afryki – pielgrzymów, rycerzy, kupców i artystów.

Zanim go znaleziono, Shelley leżał na tej plaży kilkanaście godzin w pełnym słońcu. Muchy go obsiadły. Psy już obwąchiwały. Gałki oczne miał wydziobane przez mewy. Obawiano się, że może być ofiarą malarii – zwiastunem nadchodzącej zarazy. W pewnym sensie skończył jak druh Wiktora Frankensteina, Henryk Clerval, na którego zwłoki natknęli się nocą irlandzcy rybacy:

Noc była bardzo ciemna, księżyc jeszcze nie wzeszedł (...) Brat i szwagier (...) w świetle latarni ujrzeli, że zawalidrogą jest ciało mężczyzny, wedle wszelkich pozorów martwe. Zrazu sądzili, że to trup jakiegoś topielca wyrzucony na brzeg przez fale, po bliższych oględzinach okazało się jednak, że jego odzienie wcale nie jest mokre, a samo ciało nie zdążyło jeszcze ostygnąć. Niezwłocznie zanieśli je do chaty staruszki mieszkającej nieopodal i usiłowali przywrócić je do życia – lecz na próżno. Nieboszczyk okazał się przystojnym, mniej więcej dwudziestopięcioletnim młodzieńcem. Najwyraźniej został uduszony, ciało jego nie nosiło bowiem żadnych śladów gwałtu prócz czarnych siniaków po palcach na szyi.

W dniu, w którym utopił się Shelley, kilka osób widziało jego sobowtóra. Służąca zarzekała się, że w południe pozdrowiła poetę z okna, gdy spacerował po ogrodzie. Rozwieszała wtedy pranie. Podobno Shelley nie odpowiedział na jej powitanie.

Niebezpieczne zabawy z duchami zaczynały powoli zbierać żniwo. Jeżeli wierzyć przesądom, jeżeli dać wiarę istnieniu sił, z których potęgi nie potrafimy – lub nie chcemy – zdać sobie sprawy, to wydaje się, że nieprzypadkowo ofiarami swobodnych wycieczek w krainy demonów, ofiarami prometejskich zmagań z tajemnicą życia, zbyt swobodnych konszachtów z mocami przekraczającymi człowieka stali się trzej panowie: Polidori (samobójstwo), Shelley (utonięcie) i Byron (malaria). Wszakże to oni byli uczestnikami genewskiego agonu. Pytanie tylko, czy ów agon dotyczył napisania niewinnego opowiadania tudzież książki, czy może – co jest w większym stopniu prawdopodobne – jego przedmiotem było coś stokroć bardziej nieczystego, niepokojącego – bardziej przypominającego zmagania samego Wiktora Frankensteina?

Co ciekawe, obie panie – Mary Shelley i Claire Clairmont – dożyły słusznej starości. Z jakichś powodów demony je oszczędziły. Czy dlatego, że żadna z sióstr nie uczestniczyła w wydarzeniach tamtej burzliwej nocy, która być może wcale nie zrodziła Frankensteina, ale za to przypieczętowała los Shelleya, Byrona oraz Polidoriego?

Kiedy na ziemię przyzywa się zmarłych, należy pamiętać, że bogowie w końcu upomną się o zapłatę. Rachunki muszą się zgadzać. Zasada wymiany jest fundamentem zgodnego współistnienia świata żywych z krainą umarłych. Równowaga w żadnym razie nie może zostać zakłócona. W willi Diodatich chyba o tym na chwilę zapomniano.

Ladislas

Na sto dziewięćdziesiątej szóstej stronie The Complete Short Stories of Mary Shelley znajduje się opowiadanie, dla którego w zasadzie nabyłem tę książkę: The Pole (Polak). Utwór został opublikowany w „The Court Magazine” w 1832 i podpisany: „by the author of Frankenstein”. W 1836 przedrukował go „The English Annual”, a w 1891 znalazł się w Tales and Stories by Mary Wollstonecraft Shelley (wydawca Richard Garnett, Londyn). Jest to dwudziestostronicowa opowieść o miłości, której bohaterem jest przebywający na wygnaniu we Włoszech melancholijny Polak Ladislas – były powstaniec, bohater spod Ostrołęki („hero of Ostralenka”). Przystojny, odważny, niemogący znaleźć sobie miejsca na świecie, bezojczyźniany.

Poznajemy go, jak pędzi kaleszą z Rzymu w kierunku Mola di Gaeta. Droga jest wyboista, pełna kamieni. Na jednej z wystających skał powóz podskakuje gwałtownie i przewraca się. Nikomu nic się nie dzieje, ale pojazd wymaga naprawy. Potrwa ona co najmniej dwadzieścia cztery godziny. Ladislas musi przeczekać w miejscowym zajeździe. Tutaj natknie się na śpiewającą polskie pieśni szesnastoletnią Mariettę. I jeszcze tej nocy ochroni ją przed porywczym Giorgiem.

Następnie akcja przenosi się do Neapolu. Ladislas odwiedza dawną znajomą, księżną Dashkhoff. Tam też poznaje młodą dziewczynę, malarkę Idalie. Jest ona protegowaną księżnej, córką nieszczęśliwie zmarłego uczestnika kościuszkowskiej insurekcji. Okaże się także siostrą Marietty. Ich bratem zaś jest ów niebezpieczny Giorgio, któremu Polak zdążył już zaleźć za skórę. Ladislas od pierwszego wejrzenia zakochuje się w Idalie. Z wzajemnością. Wkrótce Marietta dowiaduje się, że księżna poleciła Giorgiowi, by zabił Ladislasa. Jest on bowiem, jak się okazuje, w posiadaniu wykradzionych tajnych listów cara Mikołaja I do jego brata Konstantego, które zamierza opublikować w Paryżu. Marietta niezwłocznie ostrzega siostrę i jej kochanka. Ci w obliczu niebezpieczeństwa potajemnie biorą ślub. Opowiadanie kończy się pojedynkiem dzielnego Ladislasa z Giorgiem pośród ruin. Następnie Polak z ukochaną Idalie uciekają w środku nocy statkiem do Francji. Wkrótce dołącza tam do nich Marietta.

W 1938 Bradford A. Booth, przyszły profesor UCLA, opublikował w „Journal of English Literary History 5” artykuł The Pole: A Story by Claire Clairmont? Dowodził w nim, że autorką opowiadania nie jest Mary Shelley, lecz jej siostra Claire Clairmont. Przywoływał przy tym znajdujący się w opowiadaniu opis Baje. Identyczny odnaleźć można w dziennikach Clairmont. Ponadto Booth cytuje list z 24 marca 1832, w którym Claire pisze do Mary, że chciałaby jej posłać swoje opowiadanie o Polaku („about a Pole”). Prosi przy tym o pomoc w jego opublikowaniu pod pseudonimem Mont. Obscur., będącym niejako antonimem nazwiska Claire- (‘czysty’, ‘jasny’, ‘świetlisty’) -mont (‘góra’). Opowiadanie ukazuje się w tym samym roku, tyle że inaczej podpisane. Pod tekstem widnieje: „by the author of Frankenstein”. Dzięki temu zabiegowi utwór jest brany za dzieło Mary.

W The Pole jest sporo polskich słów i zwrotów. Mary nie mogła ich znać. Natomiast Claire, która przez kilka lat była guwernantką w Petersburgu oraz w Moskwie i poznała wtedy sporo Polaków, była z językiem polskim osłuchana. Nieobce jej były też najnowsze dzieje Polski (rozbiory, powstanie listopadowe, rosyjskie jarzmo...), które stanowią jeden z ważniejszych motywów opowiadania. Mary Shelley o Polakach nie wiedziała za wiele. Co prawda w Pizie poznała kilku z kręgu Poniatowskich, w tym ostatniego królewskiego szambelana, sekretarza Komisji Edukacji Narodowej Joachima Gintowta, mojego przodka, ale nie miała o nich najlepszego zdania, uważając (niebezpodstawnie) Polaków za nieciekawych, rozgorączkowanych knowaczy.

Wróćmy jednak do samego opowiadania. Na jego przykładzie możemy śmiało uznać, że podpisywanie się pod cudzymi utworami nie było obce Mary Shelley. Być może Claire Clairmont za pomocą tego krótkiego utworu i fortelu z pseudonimem Mont. Obscur próbowała przedstawić siebie jako współautorkę Frankensteina?

„Frankenstein” można przetłumaczyć jako ‘skała (góra) Franków’. Górą Franków zwano znajdującą się kilka kilometrów na wschód od Pizy wulkaniczną Monte Pisano. Przecinał ją bowiem słynny pielgrzymkowy szlak łączący Canterbury z Rzymem, zwany Drogą Franków (Via Francigena). Wiedziała o tym na pewno mieszkająca przez dłuższy czas w tamtej okolicy Claire Clairmont. Pizańczycy potocznie zwą Monte Pisano Ciemną Górą, Mont (e) Obscur (o) – ze względu na kolor skał i często wiszące nad nią chmury. Podpis widniejący pod opowiadaniem The Pole: „by the author of Frankenstein”, jest zatem całkiem na miejscu...

Tak więc fortel Clairmont polegający na napisaniu opowiadania „o Polaku” (zresztą także o fortelu i zdradzie) i podpisaniu go Mont. Obscur zadziałał[4]. Próżna Mary została przechytrzona. Przywłaszczywszy sobie utwór siostry, wpadła we własne sidła, zdradziła się. W świat poszedł komunikat: autorka Polaka jest też autorką Frankensteina. W obu przypadkach jednak nie była nią Mary.

Dippel

Jest wiele domysłów dotyczących powstania Frankensteina. Wśród nich wątek grabarzy z Ząbkowic Śląskich (dawniej Frankenstein), którzy sporządzając ze zwłok trujący proszek, sprowadzili na miasto zarazę. Słyszałem też inną wersję. Z ducha jeszcze bardziej gotycką. Podczas wojen religijnych grabarze z Ząbkowic mieli pozszywać ze sobą poszatkowane ciała wymordowanych pod murami miasta katolików. Spreparowane na chybił trafił zwłoki pochowali. Właśnie ten rodzaj prometejskiego świętokradztwa miał sprowadzić zarazę. Wydarzenia z Ząbkowic – w tej czy innej wersji – opisywały niemieckie gazety. Stąd wiedzę o nich mieli czerpać autor/autorka/autorzy powieści. W ten sposób brytyjscy badacze tłumaczą analogię pomiędzy tytułem a nazwą miejscowości.

Inni łączą powstanie Frankensteina z postacią Johanna Konrada Dippla, zwanego też Konradem z Frankenstein – od nazwy zamku niedaleko Darmstadt, w którym urządził sobie alchemiczną pracownię, gdzie nie tylko srebro próbował przemienić w złoto, ale też dumał nad wiecznym życiem, eksperymentując z poćwiartowanymi zwłokami zwierząt i ludzi. Olbrzymie słoje z formaliną, w których niczym mięsa w marynacie unosiły się fragmenty ciał, organy wewnętrzne, oczy, uszy oraz kości, zajmowały niemal całe pomieszczenie. Kiedy okoliczni mieszkańcy dowiedzieli się o szarlatanerii Dippla, wygnali go z zamku, a laboratorium zdemolowali. Odtąd naukowiec tułał się po Europie, niczym Wiktor Frankenstein nigdzie nie mogąc zagrzać miejsca.

Darmstadt leży kilka kilometrów od Renu, opodal jednego z piękniejszych jego zakoli. To właśnie podczas spływu Renem w 1814 Mary miała dowiedzieć się o Dipplu. Tyle że na łodzi byli także Claire i Percy oraz grupa bardzo hałaśliwych Niemców. Cała trójka zajęta była tworzeniem. Shelley pisał powieść The Assasins. Mary pracowała nad czymś, co nazywało się Hate. Claire natomiast zaczynała kreślić The Ideot. Tylko ten ostatni utwór został ukończony. Podobno odrzucili go wydawcy. Potem zaginął.

Oczywiście obie teorie dotyczące genezy Frankensteina nie wydają się bezzasadne, jednak pewne wątpliwości może wzbudzać, po pierwsze, odległość w czasie między aferą ząbkowickich grabarzy (koniec XVI wieku lub początek XVII), perypetiami Dippla (pierwsze trzy dekady XVIII wieku) a powstaniem powieści (1816–1818). Po drugie, obie hipotezy koncentrują się głównie na wątku zszywania ciał, scalania trupich członków, integrowania tego, co zostało zdezintegrowane. W książce natomiast nie ma ani słowa o tym, by Wiktor Frankenstein pozszywał swojego potwora z trucheł wykopanych na cmentarzu. Bohater wspomina co prawda, że „sala sekcyjna i rzeźnia” to „główne źródła”, z których czerpał materiały, ale o samej technice wytworzenia potwora milczy. Mówi o „spreparowaniu powłoki cielesnej z zawiłością włókien, mięśni i żył”, „wyposażeniu [postaci] w posturę giganta”, „ażeby rozmiary najmniejszych części jej ciała nie spowalniały pracy”, o „powołaniu do istnienia”, „plugawym dziele stworzenia”, „tchnięciu życia w nieożywione ciało”, „zgromadzeniu życiodajnych instrumentów”, ale to praktycznie wszystko, czego dowiadujemy się o procesie powstania człekokształtnej istoty. Naprawdę trudno na tej podstawie upatrywać we Frankensteinie ojca współczesnej transplantologii.

Warto wspomnieć, że również największa tajemnica, czyli tajemnica tchnięcia życia w nieożywione ciało, nie zostaje wyjawiona. Wiktor Frankenstein tłumaczy to względami bezpieczeństwa: „Widzę, przyjacielu, jak chciwie mnie słuchasz, jak płoniesz z ciekawości w nadziei, że odsłonię wreszcie ów sekret, który wówczas zgłębiłem. Nie uczynię tego – wysłuchaj uważnie mej relacji do końca, a pojmiesz bez trudu, czemu się wzdragam”. Życiodajna iskra sprowadzona jest jedynie do „migotliwego, na pozór nieprzydatnego światełka”, które pewnemu Arabowi żywcem złożonemu w grobie pomogło ujść cało z opresji. To wszystko.

Oczywiście ktoś powie, że tajemnica życia po dziś dzień nie została rozszyfrowana – i to najlepiej tłumaczy niechęć autora do jej opisania. Jak jednak interpretować to pierwsze przemilczenie? To pospieszne obejście kilkoma zgrabnymi ogólnymi stwierdzeniami, niejednoznacznymi napomknieniami czysto materialnego etapu kreacji? Wydaje się, że narodziny potwora nie za bardzo interesują twórcę. Zresztą pytanie o samo istnienie potwora pozostaje otwarte.

Berlinghieri

Nie tylko na Dolnym Śląsku czy w Hesji, ale także w Toskanii odnaleźć można prometejskie wątki (jest ich całkiem sporo), które posłużyć mogłyby za inspirację przy pisaniu Frankensteina. Czterdzieści cztery kilometry na wschód od Pizy w kierunku Florencji, na grzbiecie niewielkiego wzniesienia umościło się Montefoscoli – jedno z tych malowniczych toskańskich miasteczek, gdzie życie toczy się niespiesznie w cieniu kilku wąskich uliczek pamiętających waśnie między gibelinami i gwelfami; gdzie obok kawiarni, sklepu spożywczego i piekarni znajdzie się winiarnia z zapraszającą do środka odrąbaną głową dzika na fasadzie i punkt loteryjny, w którym zaraz po mszy spotykają się starsi mieszkańcy.

Kiedy na początku grudnia opadają liście i wyż rozgania chmury, a szron przywiera do pękających traw, mieszkańcy Montefoscoli, szczególnie o świcie, wypatrują schowanej w dębowym lesie sylwetki świątyni Minerwy. Zbudowana z cegieł z miejscowej gliny, przypominająca Panteon budowla jest jednym z pomników XIX-wiecznego masońskiego boomu, który przetoczył się przez zeświecczoną, postnapoleońską Europę. Ufundował ją Andrea „Vaccà” Berlinghieri, wybitny pizański chirurg, luminarz, światowiec, być może geniusz, ale też świszczypała, bawidamek, awanturnik; miłośnik Moliera i Swifta; mistrz Polidoriego (z którego ojcem przyjaźnił się podczas studiów w Paryżu), druh Byrona (poeta wielokrotnie wspomina o nim w swoich listach), w końcu kompan Shelleya.

Wzniesiona na cześć ojca, Francesca Berlinghieriego, również słynnego lekarza, któremu swego czasu bezskutecznie proponowano, by został osobistym medykiem Stanisława Augusta Poniatowskiego, początkowo poświęcona miała być Eskulapowi, ale ostatecznie darowano ją Minerwie. Wedle legend w podziemiach świątyni znajdowało się tajne pomieszczenie, ni to laboratorium, ni to sala wtajemniczeń, gdzie Andrea Berlinghieri przeprowadzał swoje galwaniczne eksperymenty. Próbował ożywiać ludzi.

Chirurgia, która dopiero uwalniała się z przyciasnych więzów magii i zabobonu, była wciąż zajęciem raczej podejrzanym. Dekompozycja ciała uważana była za karę możliwie najwyższą (stąd kaźnie, stąd rozrywanie złoczyńców końmi) i przez Kościół uznana za równoznaczną z profanacją tegoż (bo w zasadzie uniemożliwiała jego zmartwychwstanie). Napawała ona zatem ludzi tak wielkim lękiem, że wszelkie próby chirurgicznej ingerencji utożsamiane były z satanizmem. Nikt o zdrowych zmysłach nie zgodziłby się na przekazanie własnych zwłok, ani tym bardziej zwłok bliskich, na rzecz medycznych eksperymentów, które przecież mogły skutkować absencją podczas Sądu Ostatecznego.

Dlatego Berlinghieri, sługa nauki, poszukiwacz iskry życia, wielokrotnie uciekał się do spiskowania z grabarzami i – płacąc im sowicie za milczenie – razem z nimi wykradał z krypt jeszcze ciepłe trupy, ryzykując posądzenie o konszachty z diabłem. Również z tego powodu poświęcona mądrości pogańska świątynia zakamuflowana była w lesie. Za wszelką cenę starano się ukryć przed mieszkańcami Montefoscoli medyczne eksperymenty spod znaku Galvaniego oraz odbywające się tam, z nimi zresztą związane, masońskie obrzędy. Także tym ostatnim bowiem poświęcono budowlę, której poszczególne sale i pomieszczenia (przede wszystkim samotnie znajdujące się przy schodach prowadzących do kopuły) odpowiadały kolejnym etapom wtajemniczenia w rycie Misraim, stworzonym przez osiadłego we Włoszech uczestnika wyprawy Napoleona do Egiptu, potomka starej sefardyjskiej rodziny z Prowansji Marca Bédarride’a. 

Podobno na otwarciu świątyni w 1823 obecny był sam Byron, który zaledwie kilkanaście tygodni później wyruszył do Grecji. Shelley wówczas już nie żył. Niewykluczone, że to jego zwłoki jako pierwsze znalazły się na stole w podziemnym prosektorium. Kiedy za pomocą kilkudziesięciu metalowych zwojów przepuszczono przez nie kilowaty prądu, wielki, tragicznie zmarły poeta być może jeszcze na chwilę otworzył powieki, odsłaniając puste oczodoły, uściskał swojego towarzysza gier i zabaw, kulawego George’a Gordona Noela, szóstego lorda Byron, klepnął w ramię Berlinghieriego, dziękując mu w ten niewyszukany sposób za tych kilka ponadprogramowych sekund życia, kazał ucałować małżonkę (która właśnie szykowała się na premierę Presumption! Or, The Fate of Frankenstein w English Opera House), zapytał, jak się mają dzieci, po czym znużony powiedział, że po drugiej stronie nic nie ma... I na powrót umarł.

Mary Shelley o Berlinghierim i jego „galwanicznym” ukąszeniu miała usłyszeć jeszcze nad Lemanem. Dowiedziała się przy tym od Polidoriego, że ojciec Andrei, na którego cześć postawiono świątynię mądrości w Montefoscoli, miał przydomek „Roccia” (skała). Francesco „Roccia”, czyli Frankenstein. Taka więc byłaby etymologia tytułu. Oczywiście nie można tej hipotezy wykluczyć, ale bardziej ożywcze wydaje się kompletnie inne przypuszczenie – że to Frankenstein niejako przepowiedział pojawienie się Berlinghieriego, a nie odwrotnie.

Mary i Percy Shelley oraz Claire Clairmont osobiście poznali Berlinghieriego dopiero w 1818, czyli w roku wydania powieści. Dlatego bezpośredni wpływ tego ostatniego na Frankensteina (niezależnie, kto jest jego autorem) należy wykluczyć. Berlinghieri okazał się po prostu spełnioną fantazją. Zresztą taką też była przecież śmierć Shelleya... Jej okoliczności zdają się wielce frankensteinowskie. Szalejąca u wrót Zatoki Poetów gwałtowna burza, która wywróciła łódź, mogłaby z powodzeniem znaleźć się na kartach powieści. W tym miejscu aż prosi się o przywołanie słynnego bon motu Wilde’a o życiu naśladującym sztukę...

James i Dostojewski

Jest wiele nieścisłości dotyczących ostatniego adresu Claire Clairmont we Florencji. Biorąc pod uwagę to, że nie była zamożna, ceniła spokój, a pochowana została na cmentarzu w Antelli, założyłem kiedyś, że mieszkała po południowej stronie Arno, za starymi murami miasta, niedaleko Piazza Calda, na ostatnim piętrze sporej willi (istotnie przypominającej willę Diodatich), skąd rozciągał się widok na całą Florencję i leżące na przeciwległych wzgórzach Fiesole. Kiedy powietrze było przejrzyste, na przykład chwilę po ulewnym deszczu, gdy zapach wilgotnych akacji niósł się po okolicy i nie dokuczała kurzawa, dostrzec stąd można było również zabudowania Prato i Pistoi. Henry James w jednym ze swoich włoskich utworów opisał to miejsce jako samotnię nawiedzaną przez sowy, w której można ukryć się przed światem.

Jak się okazuje, Clairmont nie mieszkała jednak poza miastem, w odludnej willi, jak chciałem wierzyć, ale znacznie bliżej centrum, w jednej z florenckich kamienic z zielonymi okiennicami przy Via Romana 43. Tutaj w 1873 odwiedził ją pisarz i krytyk William Michael Rossetti. Siedemdziesięciopięcioletnią Clairmont nazwał we wspomnieniach „dziwną starszą panią”.

Drzwi tego domu wielokrotnie mijał Henry James, nieświadomy tego, że obok wejścia do Ogrodów Boboli mieszka, a właściwie ukrywa się przed światem kobieta, która kochała Shelleya oraz Byrona i która była ostatnim żyjącym świadkiem wydarzeń w willi Diodatich, znającym też tajemnicę Frankensteina. James dowiedział się o tym poniewczasie. Nigdy zatem nie spotkał się z Clairmont. Może minął ją raz lub dwa na ulicy, nie przypuszczając nawet, że mija historię angielskiej literatury.

W przedmowie do Autografów Jeffreya Asperna z 1908 Henry James pisze o swoim zadziwiającym odkryciu, że przez tyle lat przechodził nieświadomie obok domu, w którym na górze żyła Claire Clairmont. Jednak nigdy nie żałował, że nie pchnął drzwi i nie wszedł po schodach, by stanąć twarzą w twarz z czymś, co nazywał bajronowską epoką (the Byronic Age). Uwolniony od czegoś, co można by określić jako osobisty stosunek do przedstawianego przedmiotu, napisał wspomniane opowiadanie, którego bohaterką jest właśnie Claire Clairmont i jej bratanica Paulina.

James podejrzewał, że inedita Shelleya były w jej posiadaniu, i na tym oparł fabularną oś utworu. Narrator, poszukiwacz antykwarycznych białych kruków i literackich skarbów, udając krytyka, próbuje wydostać od panny Bordereau bezcenne rękopisy znakomitego poety Jeffreya Asperna. Pomóc ma mu w tym zwodzona przez niego kuzynka staruszki, panna Tita.

A tak opisał James wzorowaną na Clairmont pannę Bordereau:

Była zbyt niesamowita, zbyt dosłownie zmartwychwstała. (...) jej oczy były przesłonięte czymś zielonym, jakąś szkaradną zasłoną, która służyła jej niemal za maskę. Przez ułamek chwili przypuszczałem, że włożyła ją pospiesznie, aby móc mi się dokładnie przyjrzeć, sama nie będąc widzianą. Wzmogło to jednocześnie moje podejrzenia, że zza zasłony przebija upiorna trupia główka (...). Uświadomiłem sobie przecież, że ona naprawdę była przeraźliwie stara, tak stara, że śmierć mogła ją zabrać w każdej chwili, zanimbym zdążył wydobyć to, co chciałem. Potem przemknęła mi przez głowę inna myśl, która miała skorygować tamtą; upraszczała sytuację. Stara umrze za tydzień albo jutro – a wtedy będę mógł porwać te papiery. Tymczasem jednak siedziała przede mną bez ruchu i bez słowa. Drobniutka, skurczona i zgarbiona, z rękami na podołku. Cała w czerni, z głową spowitą w starą czarną koronkową szmatkę, spod której nie widać było ani włoska[5].

Autografy... zostały wydane w 1888, dziewięć lat po odejściu Claire. I choć Henry James nigdy nie spotkał się z nią osobiście, to zapewne doskonale wiedział, jak wyglądała na chwilę przed śmiercią. Kilku włoskich przyjaciół Jamesa bywało bowiem w samotni przy Via Romana 43.

Z florenckim miejscem zamieszkania Claire Clairmont wiąże się jeszcze jedna, dość niezwykła koincydencja. Czterysta metrów dalej, w kamienicy przy placu Luki Pittiego, który płynnie przechodzi w Via Romana, w latach 1868–1869 Fiodor Dostojewski pisał Idiotę. Było to niecały rok przed sprowadzeniem się do Florencji Clairmont. Idiotę od idiotki dzieli ledwie pięć minut spacerem. Pięć minut prostej drogi dzieli Myszkina od Frankensteina. Obie postaci były zresztą próbą przedstawienia człowieka doskonałego.

Jane

Frankenstein jest wielkim zmyśleniem. I może takim samym zmyśleniem jest zaginiony rękopis The Ideot Claire Clairmont. Czytając powieść przypisywaną Mary Shelley (jej autorstwo jest pierwszym z szeregu zmyśleń), nie mogę pozbyć się wrażenia, że istotnie jestem ofiarą przygotowanej przez Wiktora Frankensteina (szubrawca i mordercę) mistyfikacji. Wszystko, co opowiada pośród arktycznych lodów, musi wzbudzać podejrzenia. Przede wszystkim otwarte pozostaje pytanie o realne istnienie samego potwora. Skłaniam się ku temu, że Wiktor Frankenstein zmyślił całą historię. Jak bowiem wytłumaczyć fakt, że posiadając władzę wskrzeszania umarłych, naukowiec nie potrafił ożywić ofiar wymordowanych przez mszczącą się na nim bestię? Czemu w ich tkanki i mięśnie nie tchnął życiodajnej iskry? Czy potworem nie jest aby – jak w klasycznej powieści Stevensona Doktor Jekyll i pan Hyde – sam Wiktor? Już sam tytuł jest jakąś wskazówką. Frankenstein, wbrew temu, co myśli wielu, którzy oczywiście książki nie czytali, nie jest przecież imieniem bestii, ale nazwiskiem jej stwórcy. O naukowcu na skraju szaleństwa, o Wiktorze bowiem jest to opowieść. Potwór pozostaje natomiast bezimienny.

Czy nie mamy tutaj do czynienia z wręcz wielopiętrową grą zmyśleń i zmyleń; złożoną, niebezpieczną zabawą; spirytystyczną żonglerką tożsamościami, w której błyskotliwy, delikatny naukowiec okazuje się potworem z „tępymi, żółtymi ślepiami”, a Percy Bysshe oraz Claire przemieniają się w Mary?

Smaczku tej hipotezie dodają okoliczności śmierci Shelleya oraz jego podobieństwo do protagonisty powieści. Obaj ścigali widmowego potwora, którego sami stworzyli. Obaj byli również przez tego potwora/sobowtóra ścigani. Obu potwór zgładził. Obaj zatem stali się potworami.

Claire Clairmont w swoim dzienniku, który w 2010 odnalazła w nowojorskiej bibliotece Daisy Hay, wyznała, że była świadkiem, jak Shelley stał się okrutną bestią. W artykule Byron’s lover takes revenge from the grave sir Michael Holroyd, „the eminent biographer”, określa memuary Clairmont jako „niezwykły okrzyk bólu, pełen żalu i pragnienia zemsty”. Hay dodaje: „Nigdzie indziej Claire tak wyraźnie nie oskarżyła Shelleya o okrucieństwo ani równie drobiazgowo nie ukazała ciemnej strony życia romantyków. (...) Można było się spodziewać, że w ten sposób napisze o Byronie, ale jej atak na Shelleya jest naprawdę zaskakujący”.

Oczywiście należy zachować czujność. Bo czy odkryty w New York Public Library rękopis dzienników Claire Clairmont nie jest czasem również mistyfikacją, kolejnym zmyleniem tropu? Czy nie mamy do czynienia ze sfabrykowanymi papierami? Fałszywymi autografami Jeffreya Asperna? Jakim to niebywałym zrządzeniem losu dziennik Clairmont dostał się do Nowego Jorku? Jakim cudem został tak późno odkryty, skoro należał do Pforzheimer Collection, jednego z najważniejszych archiwów poświęconych Shelleyowi?

Nieprzenikniona i nieskończona jest gra iluzji zapoczątkowana w pochmurne lato 1816 w willi Diodatich nad Jeziorem Genewskim. W Antelli, pod arkadami Cimitero Monumentale della Misericordia di Santa Maria znajduje się płyta poświęcona Jane Clairmont. Nie ma na niej ani słowa o tym, że była autorką Frankensteina, że napisała The Pole czy The Ideot. Tylko imiona, nazwisko, wiek, data.

Żadnej podpowiedzi, żadnego drogowskazu. Tylko wspomnienie jej bratanicy Pauli z 19 marca 1879:

Tego ranka około dziesiątej zmarła moja ciotka. Nie cierpiała, nie była świadoma, jak sama sobie przepowiedziała: zgasła jak świeczka... Została pochowana, tak jak pragnęła, z apaszką (little shawl) Shelleya.

Konstancja

Frankensteina można – należy, trzeba – interpretować jako powieść o braku (oraz poszukiwaniu) tożsamości. Zdaniem Lauritsena – tożsamości seksualnej, zdaniem innych krytyków – człowieczej. Bestia nie ma imienia – jest bestią, potworem, upiorem, monstrum. Znamienne, że w kulturze popularnej przyjęła nazwisko swojego stworzyciela i potocznie mówi się o niej Frankenstein. Dlaczego, przyjmując tę logikę, nie zacząć nazywać jej Shelleyem?