I żyli długo i szczęśliwie - Pawelec Przemek - ebook + książka

I żyli długo i szczęśliwie ebook

Pawelec Przemek

4,8

Opis

Rozmowy o miłości w zdrowiu i chorobie

Choroba Alzheimera – to brzmi jak wyrok. A przecież w naszym starzejącym się społeczeństwie coraz częściej będziemy spotykać się z ludźmi cierpiącymi na choroby otępienne. Co się stanie, gdy dotknie ona kogoś z naszych najbliższych? Jak poradzimy sobie ze świadomością, że ukochana osoba będzie się od nas nieuchronnie oddalać, jednocześnie przebywając wciąż obok?

I żyli długo i szczęśliwie” to zbiór trzech historii przepełnionych życiową prawdą, opisujących codzienność mężczyzn, którym jesień życia – zamiast spokojnej emerytury – przyniosła kolejne wyzwanie: opiekę nad osobą chorą na Alzheimera. Co sprawia, że ci trzej mężczyźni się nie poddają, skąd czerpią siłę na walkę z codziennymi trudnościami i co stanowi jej źródło?

Dla starszych pokoleń odpowiedzi na te pytania mogą być podstawą do pogłębionej refleksji, dla młodszych – lekcją życia, u podstaw której leżą najprostsze, uniwersalne wartości, o których częstokroć zapominamy lub nie chcemy pamiętać.

Nikt nie chciałby usłyszeć, że najbliższa osoba, z którą spędził większość swojego życia, ma początki alzheimera. Informacja od lekarza dotarła do mnie, jednak przyznam się, że nie dowierzałem jej. Nie zauważyłem za bardzo zmian w zachowaniu Zuzanny, a to, że dzieje się coś niepokojącego, powiedziała mi moja córka. Często do niej jeździliśmy, bo mając dużo czasu, pomagaliśmy jej. Ja kosiłem trawnik, żona pomagała przy prasowaniu. Córka w końcu powiedziała mi, że z mamą dzieje się coś niepokojącego, ponieważ za każdym razem żona opowiadała tę samą historię, i mimo że córka zwracała jej na to uwagę, następnym razem znowu zaczynała ją powtarzać. Spędzałem z Zuzią każdy dzień, więc może dlatego nie zauważałem tych pierwszych lekkich odchyleń w jej zachowaniu. (…) Myśl o tym, że żona ma alzheimera, wypełniła mnie całego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 111

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (5 ocen)
4
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Krystynie, mamie i wspaniałej kobiecie, której krzyk o życie w płotowskich lasach będzie się niósł jeszcze latami.

Wstęp

Nic tak nie dodaje życiu skrzydeł, jak spełnianie marzeń czy realizacja wytyczonego planu. Ta wszechogarniająca pozytywna energia, która się wyzwala w człowieku w chwili sukcesu życiowego, świadomość podjęcia właściwych kroków, które doprowadziły nas do szczęścia, a nawet do poczucia satysfakcji, jest nie do ogarnięcia słowami. W zależności od podejścia do życia osiągnięcie szczęścia często przypisujemy przypadkowi, Bogu, siłom nadprzyrodzonym, sobie, a czasami i wróżkom – nie zaprzecza to jednak faktowi, że to uczucie nierzadko zmienia nasz świat, kierunek ścieżki życiowej, percepcję rzeczywistości, stosunek do ludzi i bez wątpienia wpływa na wszystkie aspekty naszej codzienności. Uzbrojeni w tak mocny, ale też nieco iluzoryczny pancerz euforycznego nastawienia staramy się przeć dalej przez życie, wierząc, że jesteśmy niepokonani, silni, a może nawet nieomylni. Stawiając czoło kolejnym wymaganiom, które stawia przed nami życie, staramy się utrzymać optymizm i pozytywne myślenie, a jeśli mamy dodatkowo przy sobie osobę, która wspiera nas w zmaganiach, dodaje otuchy i dzieli z nami egzystencję, możemy powiedzieć, że lepiej być już nie może. Jakkolwiek definiujemy szczęście lub sukces, wiele osób uważa, że w pojedynkę nie smakuje tak, jak dzielone z kimś. Wspólne snucie planów, a następnie ich realizacja i czerpanie z tego przyjemności dają człowiekowi nie tyle poczucie spełnienia, co przede wszystkim przywiązania, i stanowią jasną wskazówkę, że właśnie z tą osobą chcemy podążać przez życie i wspólnie go doświadczać. Miłość niewątpliwie napędza ten świat, sprawia, że dokonujemy czasami rzeczy, zdawałoby się, niemożliwych, o które byśmy siebie nie posądzali. Zakochani często wierzą, że ich los będzie przypominać bajkę, i niczym jej bohaterowie dążą do bycia szczęśliwymi tak długo, jak tylko się da. Doświadczamy sukcesów i porażek, wylewamy litry łez i śmiejemy się do rozpuku – i niezależnie od okoliczności chcielibyśmy, aby nasze życie podsumować bajkową sentencją: „…i żyli długo i szczęśliwie”.

Przypuśćmy, że ten bajkowy los zaczyna się w chwili poznania miłości naszego życia. Niech dzień, który zawsze jest uważany za jeden z najważniejszych i przełomowych wydarzeń dla każdej pary, stanie się swoistym punktem odniesienia dla tej książki. Przedstawię tu rozmowy z trzema dzielnymi mężczyznami: mężami, ojcami, ale przede wszystkim opiekunami, którym w ich poukładane życie zaczął wchodzić ktoś „trzeci” – tajemniczy, sprytny, nieokiełznany i nieobliczalny. Czy możliwe, że ich własne bajki dobiegły tym samym końca? Czy w szczęśliwym związku jest miejsce na tego „trzeciego” i czy warto w ogóle walczyć jeszcze o tę miłość? Nic nie jest dane na zawsze, ale z drugiej strony nikt raczej nie zakłada, że to właśnie jemu przyjdzie się zmierzyć z bezwzględnym przeciwnikiem. Każda historia ma swoich bohaterów i swój niepowtarzalny przekaz, pojawiają się też postaci poboczne, niby na chwilę, ale oddziałują na losy głównych bohaterów niczym kropla drążąca skałę albo niewidzialna, zbudowana z milionów atomów indywidualna energia czekająca na możliwość interakcji z innymi. Jedną z tych energii jestem ja, Przemek. Tak naprawdę pojawiam się w ich życiu na moment, gdyby się tak zastanowić, jestem tylko drobnym epizodem na ich ścieżce życiowej. Kieruję Dziennym Domem Opieki, gdzie nasze losy i energie któregoś dnia się spotkały i rozpoczął się etap wymiany naszych własnych atomów, mieszania i łączenia, co w konsekwencji doprowadziło do pojawienia się kompletnie nowego tworu – niniejszej książki. Trzech bohaterów opowiada w niej o swoich zmaganiach z chorobą ich partnerek życiowych, przeplatając te historie niezwykłymi retrospekcjami sięgającymi czasów drugiej wojny światowej, jak również Polski Ludowej. To także niecodzienne historie miłosne i świadectwa prawdziwego, głębokiego przywiązania i oddania drugiemu człowiekowi.

Bajka pierwsza

Zuzanna i Czesław

Twoim wybrankiem będzie ktoś znad wody

Zuzanna i Czesław

Panie Czesławie, wszystko na świecie ma swój początek. Czy mógłby Pan zatem opowiedzieć, jak zaczęło się Wasze wspólne szczęście? Jak się poznaliście?

Muszę przyznać, że poznanie mojej przyszłej małżonki było dla mnie momentem wyjątkowym i teraz, jak na to patrzę – rozpoczęło postrzeganie świata jako miejsca, które może przynieść również pozytywne i szczęśliwe chwile. Mówię tak, ponieważ moje życie przed poznaniem Zuzi nie było usłane różami i niewiele brakowało, a wraz z rodziną zginęlibyśmy wszyscy w czasie wojny. Mieszkaliśmy w gminie Złoczew, niedaleko Wielunia. Miałem cztery lata, kiedy hitlerowcy aresztowali mojego ojca, ponieważ miał czelność pójść do sklepu w czasie godziny policyjnej. Pozwolili nam się z nim pożegnać, po czym wywieźli go do Oświęcimia, a po tygodniu dostaliśmy paczkę z jego rzeczami osobistymi oraz karteczką, na której nas poinformowano, że ojciec zmarł. Miał trzydzieści trzy lata. Jakiś czas później prawie wszystkich mieszkańców naszej wsi, wraz z moją rodziną, zatrzymano i wywieziono do punktu zbiorczego pod Łodzią, wtedy Litzmannstadt, skąd pociągiem pojechaliśmy do Dachau na prace przymusowe. Niestety nie wszyscy z mojej rodziny byli zdrowi, przez co ostatecznie wywieziono nas do obozu koncentracyjnego. Tam straciłem młodszą siostrę. Na szczęście trafiliśmy do obozu pod koniec wojny. Pamiętam tę atmosferę wśród ludzi, ten zapach wyzwolenia i nadziei na wolność, ale pamiętam też głód, choroby i wszechobecną śmierć. Szukaliśmy jedzenia po śmietnikach jak szczury, jadaliśmy ogryzki, skórki od warzyw i owoców, wszystko, co pomogłoby nam przetrwać kolejne dni. Gdy tylko nadarzyła się okazja, wróciliśmy do Polski. Niestety z naszej wsi pozostały praktycznie zgliszcza, zamieszkaliśmy w naprawdę okropnych warunkach. Któregoś dnia przyjechał do wsi jakiś mężczyzna, być może był to urzędnik, który zaproponował wyjazd na zachód, na ziemie odzyskane. Nie zastanawiając się zbyt długo, niemal cała moja rodzina postanowiła przeprowadzić się w okolice Nowogardu, do Mieszewa. Niczego prawie ze sobą nie wzięliśmy, ponieważ nie posiadaliśmy żadnego majątku. Rodzina chciała zacząć wszystko od nowa, ale już w innym miejscu, nie w tym, które przywracało złe wspomnienia. Ja byłem wtedy małym chłopcem, a musiałem bardzo szybko wydorośleć. Z pierwszych lat po przeprowadzce pamiętam, że byłem wytykany palcami w związku z tym, że nie miałem ojca. Teraz może to wydawać się dziwne, ale w tamtych czasach odnoszono się z pogardą do kobiet samotnie wychowujących dzieci. Nie mogłem wtedy zrozumieć, dlaczego z powodu braku ojca tak źle traktowano mnie i moją mamę. Kiedy byłem już starszym nastolatkiem, pracowałem u pewnego bambra – wtedy nazywało się tak bogatych rolników. Przez niego między innymi musiałem w szkole powtarzać klasę. Ponieważ wykorzystywał naszą niezbyt dobrą sytuację materialną w rodzinie i zmuszał mnie do częstych prac u siebie, zawaliłem naukę. Nie był to jednak koniec upokarzania mnie. Któregoś dnia, nie wiadomo dlaczego, podsumował mnie, mówiąc, że nic dobrego ze mnie nie wyrośnie, co najwyżej bandyta. Kilka lat później, kiedy już mieszkałem w Szczecinie i przyjechałem na wieś na chrzciny dziecka kolegi ubrany w garnitur, w porządnych butach i pewny siebie, spotkałem tego człowieka. Był wtedy pod tak wielkim wrażeniem mojej przemiany, że próbował zeswatać mnie ze swoją córką. Ja wtedy przypomniałem mu jego słowa na temat mojej przyszłości i z ogromną satysfakcją podziękowałem za ofertę. Przypominam sobie jeszcze jedną historię. Miałem może dziesięć lat, kiedy postanowiłem pójść do starego, opustoszałego dwupiętrowego budynku, który stał nieopodal naszego domu, i gdzie często rąbałem drewno na opał. Wcześniej jednak w kuchni letniej włożyłem sobie do pieca buraka, żeby go upiec i zjeść. Rąbałem to drzewo, aż w którymś momencie poczułem dziwny zapach i pomyślałem, że chyba pali się mój burak. Niech Pan sobie wyobrazi, że po opuszczeniu tego dwupiętrowego budynku, dosłownie po przekroczeniu jego progu, runęło całe drugie piętro, strop spadł centralnie na pieniek, przy którym pracowałem. Stałem osłupiały i gdy tylko zorientowałem się, że gdybym został tam kilka sekund dłużej, najprawdopodobniej bym zginął – prawie zemdlałem. Mówię to Panu, ponieważ mam wrażenie, że moje życie mogę podzielić na to przed Zuzią i po poznaniu Zuzi. Pracowałem już w Szczecinie. Co prawda mieszkałem w hotelu robotniczym przy ul. Felczaka, ale czułem, że czas najwyższy poznać kogoś. Był rok 1963, miałem dwadzieścia trzy lata. Wiele potańcówek odbywało się na działkach, chodziło się wtedy „na dechy”. Kupowało się bilet i wchodziło na działkę, gdzie można było spotkać wiele osób, w tym oczywiście płeć przeciwną. Na jednej z takich imprez zauważyłem dwie dziewczyny, było widać, że koleżanki. Spojrzałem na jedną, później na drugą, jedna była wyższa, druga niższa, i pomyślałem: „…A, wybiorę tę wyższą”. I okazała się nią Zuzanna, moja przyszła żona. To była z pewnością miłość od pierwszego wejrzenia, zarówno ja, jak i Zuzia od tego dnia nie odstępowaliśmy siebie na krok. Trzy lata później wzięliśmy ślub.

I jakie były Państwa wspólne marzenia czy plany?

Przyznam się, że to nie były czasy na marzenia, ja zresztą twardo stąpałem po ziemi i myślałem bardzo praktycznie i realnie. Bez wstawiennictwa kogoś z partii – wie Pan jakiej, bo była tylko jedna – nie można było zrobić studiów, dostać dobrej pracy czy otrzymać mieszkania. Teraz to się wydaje dziwne, ale mieszkania dostawały tylko małżeństwa, które albo założyły już tę podstawową komórkę społeczną, jaką jest rodzina (i mówię to z przekąsem, bo teraz to brzmi bardzo socjalistycznie), albo rokowała takie nadzieje. Wiedziałem, że będziemy potrzebować własnego kąta, wiedziałem też, że jestem doceniany w pracy, i robiłem wszystko, by się rozwijać. Moja żona pracowała wtedy w Wiskordzie. To była fabryka włókien sztucznych w Szczecinie Żydowcach. Pracowała fizycznie przy maszynach w bardzo ciężkich warunkach. Hałas był tam niesamowity, a świadczy o tym fakt, że nie można tam było porozumieć się między sobą w czasie pracy maszyn. Któregoś dnia, to było po pojawieniu się na świecie naszego pierwszego dziecka, małżonka poprosiła mnie, żebym pojechał do jej zakładu pracy odebrać wypłatę. Do tego czasu nie zdawałem sobie sprawy, w jakich warunkach ona pracowała. Podszedłem do którejś z pań na hali zapytać się o kasę, i nie dało się w tym hałasie rozmawiać. To nie do pomyślenia teraz, żeby pracować w takich warunkach, bez jakiejkolwiek ochrony na uszy, a tym bardziej dopuszczać do takiej pracy kobiety. Po opuszczeniu zakładu postanowiłem, że moja Zuzia już tam nie wróci. Zacząłem lepiej zarabiać, awansowałem, kształciłem się, a mój zakres obowiązków powoli się zwiększał. Otrzymaliśmy w końcu mieszkanie, które nam odpowiadało, i byliśmy gotowi na przyjście drugiego dziecka. Zabawne jest to, że przepracowałem w Porcie Szczecin ponad czterdzieści jeden lat i praktycznie żyłem pracą, nie rozstając się z nią nawet w mieszkaniu, ponieważ portowe dźwigi widziałem z okna mojego bloku. Tak więc można powiedzieć, że marzeniem pozostawał własny kąt, i to marzenie udało się spełnić. Mieszkanie nie było duże, ale dla naszej czwórki wystarczające. Dodatkowo mama Zuzanny mieszkała bardzo blisko, bo na pl. Orła Białego, więc mieliśmy jej wsparcie przy opiece nad dziećmi. Żona, tak jak wspomniałem, nie wróciła już do Wiskordu. Jedna z jej kuzynek prowadziła kiosk RUCH-u, i wkrótce, to było gdzieś w 1980 roku, ona sama też zajęła się prowadzeniem takiego punktu. Kiosk był bardzo blisko naszego miejsca zamieszkania, tu przy pl. Żołnierza. Pomagałem Zuzi w prowadzeniu go, przychodziłem po nią, chodziliśmy razem do banku z utargami. Nasze życie biegło naprawdę spokojnie, byliśmy szczęśliwi i pełni nadziei na przyszłość.

Podróżujemy tak sobie pomiędzy Polską Ludową a współczesną i w związku z tym nasunęło mi się jedno ważne z punktu widzenia naszego spotkania pytanie. Proszę mi powiedzieć, czy w latach Waszej młodości mówiło się o chorobach otępiennych? Czy widywało się takie osoby?

W tamtych czasach mówiło się głównie o raku, to był wtedy temat numer jeden. Słyszało się wiele historii o tym, jak rak zabrał kogoś młodego lub niespodziewanie zaatakował kogoś z rodziny i w bardzo szybkim czasie doprowadził do śmierci. O chorobach otępiennych w ogóle nie było słychać. Oczywiście, zdaję sobie teraz sprawę, że tego typu choroby występowały, ale prędzej o takich osobach, jeśli się je spotykało, mówiło się, że są niespełna rozumu, że są wariatami lub są chorzy psychicznie. W naszej bliższej i dalszej rodzinie, a nawet wśród znajomych nie spotkaliśmy takich przypadków jak Zuzia. Z racji wieku, bo byliśmy przecież młodzi, praktycznie nie zwracaliśmy uwagi na tego typu ludzi. Teraz jest dokładnie tak samo, bo który młody człowiek myśli o starości, interesuje się nią czy zwraca uwagę na osoby starsze? Choć dostęp do informacji i świadomość społeczna w kontekście seniorów stała się większa, więcej się o tym mówi i słyszy, to jednak nie zmienia faktu, że młodość rządzi się swoimi prawami i od starości trzyma się raczej z dala. Osobiście też nie znam zbyt wielu osób z chorobami otępiennymi, nie licząc oczywiście podopiecznych z dziennego ośrodka, do którego uczęszcza moja żona. Bardzo często spacerujemy z Zuzanną. Co prawda są to stałe trasy, ale rzadko trafiam na takie pary jak my. Ja jestem jednak mężczyzną i wiem, ile siły psychicznej, ale i fizycznej wymaga życie z osobą z chorobą otępienną, więc wyobrażam sobie, że kobieta, która żyje z takim mężem, nie może sobie pozwolić na to, co ja. To wszystko pewnie zależy też od stopnia zaawansowania choroby, ale nie mając wsparcia przy obsłudze chorego, życie jest naprawdę ciężkie. Wiem natomiast, że kilka koleżanek mojej żony, które pracowały z nią w Wiskordzie, zachorowało również na alzheimera. Zacząłem wręcz podejrzewać, że wpływ na to mogły mieć wspomniane przeze mnie warunki pracy.

No właśnie, Panie Czesławie, choroba żony musiała być dla Pana i rodziny szokiem. Czy towarzyszyły Panu jeszcze jakieś emocje?

Nikt nie chciałby usłyszeć, że najbliższa osoba, z którą spędził większość swojego życia, ma początki alzheimera. Informacja od lekarza dotarła do mnie, jednak przyznam się, że nie dowierzałem jej. Nie zauważyłem za bardzo zmian w jej zachowaniu, a to, że dzieje się coś niepokojącego, powiedziała mi moja córka. Często do niej jeździliśmy, bo mając dużo czasu, pomagaliśmy jej. Ja kosiłem trawnik, żona pomagała przy prasowaniu. Córka w końcu powiedziała mi, i to było gdzieś około 2013 roku, że z mamą dzieje się coś niepokojącego, ponieważ za każdym razem żona opowiadała tę samą historię, i mimo że córka zwracała jej na to uwagę, następnym razem znowu zaczynała ją powtarzać. Spędzałem z Zuzią każdy dzień, więc może dlatego nie zauważałem tych pierwszych lekkich odchyleń w jej zachowaniu. Żona bywała też coraz częściej poddenerwowana i pojawiła się agresja słowna. Poza tym należę do osób bardzo cierpliwych i wyrozumiałych, zwłaszcza dla swoich najbliższych. To się jednak zmieniło po poznaniu wstępnej diagnozy choroby Zuzi, bo choć wydawało mi się, że radzę sobie jako tako z nową rzeczywistością, moi bliscy zauważyli, że zrobiłem się bardziej nerwowy i drażliwy. Syn nawet zaproponował mi, żebym poszedł do lekarza i poprosił go o jakieś leki uspokajające, ale ostatecznie nie zdecydowałem się. Myśl o tym, że żona ma alzheimera, wypełniła mnie całego. Zaczęliśmy szukać informacji na ten temat i wieści nie były pozytywne. Choć już wtedy wiedziałem, że nie opuszczę mojej żony, że razem przez to przejdziemy, było w tym jednak też dużo złości i przez chwilę poczucia niesprawiedliwości. Pogodzenie się z losem, zaakceptowanie nowej sytuacji trwało jakiś czas, na szczęście miałem wsparcie w rodzinie, a poza tym lekarze objęli żonę kompleksową opieką i wydawało się, a raczej miałem taką nadzieję, że panuję nad sytuacją. Kiedy zaczęły pojawiać się kolejne objawy choroby, wiedziałem już, że z tą przypadłością nie da się wygrać, trzeba ją zaakceptować. Oboje z żoną byliśmy osobami towarzyskimi, spotykaliśmy się ze znajomymi, jeździliśmy na wczasy pracownicze albo do rodziny na wieś i korzystaliśmy z życia wedle naszych potrzeb. Zuzia jednak w którymś momencie podczas spotkań chwytała wszystko, co miała pod ręką. Jadła bez opamiętania, czasami aż do wymiotów. Zrozumiałe więc będzie dla Pana, że stopniowo zaczęliśmy ograniczać nasze wyjścia, a jeśli pojawiliśmy się na jakimś przyjęciu, musiałem skupić się na kontrolowaniu żony. Sadzaliśmy Zuzię z dala od centrum imprezy, musieliśmy wyczyścić stół co najmniej w promieniu długości jej ręki, żeby nie mogła znienacka czegoś chwycić i zjeść. Takie bezrefleksyjne objadanie skończyło się jednak dosyć szybko. Mniej więcej od roku 2015 jeździliśmy do lekarzy regularnie, żona jednak wymagała coraz większego nadzoru. Wycofywała się z życia i aktywności, zaczęła ignorować otoczenie, w tym sensie, że na przykład w tramwaju, kiedy kierowaliśmy się na kolejną wizytę, śpiewała, i to dosyć głośno, nie bacząc na nikogo. To oczywiście wprawiało mnie w zakłopotanie. Nieustannie przyzwyczajałem się do nowych okoliczności, co jakichś czas pojawiało się nowe nietypowe zachowanie. Z osoby bardzo zorientowanej w rzeczywistości, w polityce, wypełniającej ciągle krzyżówki, żona z roku na rok stała się nieobecna. Zmiany w jej zachowaniu i w myśleniu pokazuje na przykład fakt, że z jakiegoś powodu skupiła się na jednym z polityków i zaczęła, co było nietypowe dla niej, mówić o nim z ogromnie negatywnym nastawieniem. Małżonka nigdy go nie lubiła, ale wcześniej nie używała tak agresywnych epitetów, i kiedy znalazła jakiś artykuł o nim, zaczynała swoją niemiłą tyradę. Inna sprawa to krzyżówki. Na początku choroby żona była sprawna intelektualnie i nie miała żadnych większych problemów z ich rozwiązywaniem. Niestety to również z biegiem czasu zaczęło się zmieniać. Najpierw wykazywała trudności ze znalezieniem odpowiedzi, mimo że poszczególne hasła powtarzały się, nie mogła sobie ich przypomnieć, później przestała rozumieć niektóre z pytań i często mnie o nie zagadywała, następnie doszło do tego, że w kratkach zamiast liter znajdowałem szlaczki i inne dziwne znaki, aż w końcu straciła zainteresowanie krzyżówkami. To był etap, w którym musiałem pogodzić się z tym, że tracę moją żonę, kawałek po kawałku gubiła gdzieś swoją osobowość, swój blask, będąc jednocześnie tą samą osobą. Choć już od trzech lat w ogóle się nie odzywa, ja cały czas mówię do niej, kiedy siedzimy w domu, rozmawiam z nią i traktuję, jakby nic się nie zmieniło. Ostatnim etapem, jeśli chodzi o wymowę, było wypowiadanie przez Zuzię słów czy dźwięków, które nie miały już sensu, typu: „dododama”, „dobonna”, „dobamma”. Pamiętam, jak któregoś razu – to chyba było dwa, trzy lata temu – odwiedziła nas córka i tradycyjnie przywitała się z żoną. Powiedziała do niej: „Dzień dobry”, a Zuzia podniosła głowę i odpowiedziała: „Dziiiiień dooobrrry”. Oboje z córką na siebie spojrzeliśmy i pomyśleliśmy, że być może to przełom, że wróci znowu do porozumiewania się. Niestety były to ostanie słowa, które słyszałem od żony. Wiem natomiast, że u Pana w ośrodku żona do opiekunek również kilka razy odpowiedziała na pytanie: „Tak”. Nikt, kto nie jest w takiej sytuacji, nawet sobie nie wyobraża, co tego typu drobne oznaki normalności powodują w człowieku, jak momentalnie potrafi przestawić się on na inne tory myślenia, odzyskać nadzieję, że może będzie lepiej. Proszę się zatem nie dziwić, że kiedy jednak lepiej nie jest, pojawia się rozgoryczenie i powrót do apatii. Nigdy nie szukałem winnych sytuacji mojej żony, jednak jak wcześniej wspomniałem, uważam, że warunki, w jakich przyszło jej latami pracować, a później znowu kontakt z prasą w kiosku, która przecież zawierała dużo ołowiu, mogły mieć wpływ na zmiany w  jej organizmie, które ostatecznie doprowadziły do choroby otępiennej.

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Wstęp
Bajka pierwsza. Zuzanna i Czesław
Dzienny ośrodek opieki i energia Pani Zuzanny
Bajka druga. Maria i Jan
Dzienny ośrodek opieki i energia Pani Marii
Bajka trzecia. Marianna i Jerzy
Dzienny ośrodek opieki i energia Pani Marianny
Zakończenie

I żyli długo i szczęśliwie

ISBN: 978-83-8313-180-1

© Przemek Pawelec i Wydawnictwo Novae Res 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Maria Ślęczka

Korekta: MAQ PROJECTS

Okładka: Joanna Widomska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek