Hotel Winterhouse - Guterson Ben - ebook + książka

Hotel Winterhouse ebook

Guterson Ben

0,0
34,99 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jedenastoletnia Elizabeth Somers mieszka z ciotką i wujem, odkąd jej rodzice zginęli w wypadku, którego Elizabeth nie pamięta. Elizabeth, wbrew jej woli, zostaje wysłana na święta Bożego Narodzenia bez pieniędzy i prawie bez żadnych ubrań do hotelu o nic nie mówiącej nazwie Winterhouse, należącego do osobliwego Norbridge’a Fallsa. Z początku nieufna Elizabeth jest zaintrygowana hotelem i jego gośćmi, zaprzyjaźnia się nawet z 11-letnim Freddym, który podobnie jak ona uwielbia zagadki, łamigłówki i anagramy. Elizabeth szybko odkrywa, że Winterhouse ma wiele uroku, a przede wszystkim ogromną bibliotekę. Wkrótce dziewczyna znajduje magiczną książkę z zagadkami, której w żaden sposób nie można zmusić do powrotu na biblioteczne półki – książka po prostu nie pozwala się odnieść, pomaga za to rozwiązać tajemnicę hotelu, jego właściciela oraz dziwacznych i złowrogich gości. A im bardziej Elizabeth zagłębia się w tajemnice hotelu, tym bardziej zaczyna zdawać sobie sprawę, że w niewyjaśniony sposób sama jest powiązana z tym miejscem i jego mieszkańcami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 284

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 
 
 

W dziele The Walled City of Sehrif-Kála znajduje się wzmianka o nieistniejącej książce. Autor streszcza i komentuje tam książkę, którą zamierzał napisać, chociaż ostatecznie pozostała ona jedynie w jego wyobraźni.

 

Z The General History of Labirynths

Silasa Haslama

K iedy Elizabeth Somers otworzyła furtkę prowadzącą na podwórko domu wujostwa i zobaczyła kopertę przytwierdzoną taśmą klejącą do frontowych drzwi zaniedbanego budynku, w którym mieszkała wraz z ciotką i wujem, wiedziała, że nic dobrego na nią nie czeka. Schody na ganek, nigdy niesprzątane przez wujka Burlapa, były śliskie od śniegu i lodu. Elizabeth wspięła się po nich ostrożnie, zdjęła plecak i zsunęła z głowy kaptur, strząsając z niego wodę. Dobrze wiedziała, co znajdzie w liście, zanim jeszcze zerwała z drzwi kopertę i ją otworzyła:

Informowaliśmy cię kilkakrotnie, że wybieramy się na trzytygodniowe wakacje, a jak wyjedziemy, sama w domu nie zostaniesz. Nasz list nie będzie więc dla ciebie zaskoczeniem. Dom jest dobrze zaryglowany. W kopercie znajduje się bilet na pociąg na północ. Odjazd o 18.20. Zabierz się tym pociągiem, rano wysiądź w Sternhaven, gdzie na dworcu autobusowym będzie czekał na ciebie jeszcze jeden bilet. Wsiądź do autokaru jadącego do hotelu Winterhouse – spodziewają się tam ciebie. W kopercie masz też trzy dolary na wypadek, gdybyś potrzebowała czegoś po drodze. Po Nowym Roku dostaniesz bilet powrotny. Nie narób nikomu kłopotu. Żadnych wygłupów w twoim stylu!

Elizabeth uważnie obejrzała bilet. Osiemnasta dwadzieścia będzie za trzy godziny, pierwsze trzy godziny z dwudziestu czterech dni bożonarodzeniowych ferii. Ciotka i wuj tyle się nad tym rozwodzili przez ostatnie dwa tygodnie, jak to wyjadą na święta, a ją, Elizabeth, odeślą gdzieś na ten czas. A teraz, zgodnie z zapowiedzią, naprawdę ich nie było. Spojrzała przez zaparowane okulary na ulicę, śnieg padał coraz gęściej.

Na gałce u drzwi wisiała plastikowa torba na zakupy. Elizabeth zajrzała do środka i zobaczyła swoje ubrania: trzy koszule, dwie pary skarpetek, spodnie i kilka sztuk bielizny. Przyjrzała się trzem uszarganym jednodolarówkom, zostawionym jej przez wujostwo, wyobrażając sobie, jak ciotka Purdy chudymi palcami wyjmuje je z portmonetki, a potem z ociąganiem wygładza i wkłada do koperty. Oczyma wyobraźni widziała też wuja Burlapa, jak stoi koło ciotki i wlepia pełen powątpiewania wzrok w banknoty, jak gdyby uważał, że to zbyt duża suma. Pozwoliła scenie rozpłynąć się i zniknąć, jak obłoczek oddechu w chłodnym powietrzu.

Jeszcze raz przeczytała list, włożyła go razem z pieniędzmi i biletem do kieszeni kurtki, a potem rozsunęła zamek plecaka. Z samego dna, spod czterech książek wypożyczonych na ferie ze szkolnej biblioteki i swojego własnego egzemplarza Ani z Zielonego Wzgórza, wyciągnęła pióro i nieduży notes. Notes podobny był do tych, których używają kelnerzy do zapisywania zamówień, miał poprzecieraną zieloną okładkę, a u góry spiralny grzbiet. Elizabeth otworzyła go i na stronie piątej, pod numerem czterdziestym trzecim, na liście zatytułowanej „Powody, dla których nie lubię ciotki i wuja” napisała: „Ponieważ wysyłają mnie na Boże Narodzenie do hotelu, gdzieś na kompletnym odludziu, bez pieniędzy i prawie bez odzieży”.

Odłożyła notatnik na miejsce, wcisnęła do plecaka plastikową torbę z ubraniami i zaciągnęła zamek. Miała już iść, ale nie mogła oderwać wzroku od skrawka taśmy klejącej, którym przytwierdzono kopertę. Płytki oddech wzbierał jej w piersi, oczy zawilgotniały i zanim zdała sobie sprawę, co robi, walnęła otwartą dłonią w drzwi ze sklejki. Ostry trzask, jak odgłos upuszczonej na drewnianą podłogę książki, sprawił, że aż się wzdrygnęła. Nie wiedziała, co w nią wstąpiło. Rozejrzała się, by sprawdzić, czy ktoś nie patrzy, ale wokół panowała cisza. Ulica była pusta, robiło się coraz ciemniej, a śnieg padał jeszcze gęściej. Elizabeth westchnęła i podniosła plecak.

– Dlaczego nie mogę znów mieć rodziców? – pomyślała.

A potem, ponieważ nie miała żadnych przyjaciół, u których mogłaby się zatrzymać na trzy tygodnie, i ponieważ wiedziała, że nie uniknie gniewu ciotki i wuja, jeśli nie zrobi, co jej kazali, Elizabeth postanowiła ruszyć w długą, ponad dwukilometrową drogę na stację, by tam czekać do 18.20 na pociąg do Sternhaven. Zarzuciła na ramiona plecak i po własnych śladach ruszyła do furtki. Gdy przeszła już przez podwórko i dotarła do chodnika, ogarnęło ją to uczucie. Zamarła z szeroko otwartymi oczami, zastanawiając się, co tym razem się wydarzy. Serce zaczęło bić jej szybciej. Było bardzo cicho, a potem rozległ się głośny łoskot.

Uczucie, które nawiedziło Elizabeth, było z rodzaju tych, które nadchodzą, gdy coś – dobrego lub złego, zabawnego albo i nie – ma się wydarzyć. Nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego za każdym razem kiedy ją ogarniało, była taka pewna, że coś się stanie. Nie potrafiła nawet wyjaśnić, skąd się to uczucie wzięło. Wiedziała tylko, że wszystko zaczęło się zeszłego lata, a wraz ze zbliżającą się zimą przydarzało się jej coraz częściej. Co dziwne, działy się wtedy rzeczy, które zdawały się nie mieć przyczyny ani sensownego wyjaśnienia. A to książka spadła z półki, a to szklanka przewróciła się w zlewie albo gdy Elizabeth jadła ziemniaki z sosem w szkolnej stołówce, pusta taca zsunęła się ze stołu. Za każdym razem wiedziała, że coś się wydarzy, bo chwilę wcześniej miała to dziwne uczucie trzepotania w brzuchu. Właśnie dlatego nie zdziwiła się ani trochę, gdy usłyszała za sobą łoskot, chwilę po tym, gdy przystanęła na ośnieżonym chodniku i poczuła, jak ogarnia ją to uczucie.

Odwróciła się i zobaczyła, że to furtka, której nawet nie dotknęła i która w żaden sposób nie powinna zamknąć się sama, zatrzasnęła się za nią z rumorem. Poczuła ulgę na ten widok. To było nic w porównaniu z potłuczonym talerzem czy rozpłaszczoną na podłodze książką. Nadal jednak, chociaż prawie już nie przerażały jej te dziwne upadki i hałasy, chciała wiedzieć, dlaczego jej się przydarzały i dlaczego nawiedzało ją to uczucie.

Spojrzała w górę, a potem w dół uliczki, żeby sprawdzić, czy ktoś jeszcze zwrócił uwagę na łomot zamykającej się furtki, nie zobaczyła jednak nikogo. Westchnęła głęboko, popatrzyła raz jeszcze na dom ciotki i wuja i ruszyła w stronę stacji.

*

Nadchodził zmierzch, gdy następnego dnia, po całonocnej podróży pociągiem i pięciogodzinnym oczekiwaniu na dworcu autobusowym, Elizabeth siedziała wreszcie w autokarze i przez obramowane szronem szyby patrzyła na padający śnieg. Od wczoraj zjadła tylko resztkę kanapki z masłem orzechowym, paczuszkę ziaren słonecznika wymieszanych z rodzynkami kupioną na dworcu kolejowym za dolara i 35 centów i batonik, który znalazła w przegródce na czasopisma przy swoim miejscu w pociągu. Starała się powstrzymywać nieprzyjemne myśli o tym, że droga wiedzie ją coraz bliżej miejsca przeznaczenia – hotelu w górach, w którym miała spędzić ferie świąteczne, a który w jej wyobraźni wyglądał jak skrzyżowanie domu starców ze strasznym zakładem dla dzieci z Mrocznych materii – jednej z jej ulubionych książek. Przez ostatnie siedem lat, odkąd musiała zamieszkać u ciotki i wuja, żyła nadzieją, że ktoś ją wreszcie z ich domu uwolni, ale trzy tygodnie w hotelu Winterhouse wyglądały bardziej na zmyślną karę wykombinowaną przez wujostwo niż na łut szczęścia. Elizabeth miała już jedenaście lat i oprócz tego, że wyczekiwała jasełek, które co roku wystawiano 21 grudnia w domu kultury tuż obok szkoły, to chciała jeszcze w zaciszu swojego pokoju przeczytać cztery książki wypożyczone z biblioteki na święta. Jak tylko dowiedziała się, że ciotka i wuj wyjeżdżają na ferie, zaczęła ich błagać, aby pozwolili jej zostać w domu, i przekonywała, że jest na to wystarczająco duża i potrafi o siebie zadbać. Nie miała jednak żadnych szans, teraz to już było jasne.

Cały czas, odkąd tylko przeczytała list od wujostwa, zastanawiała się, skąd u licha wzięli pieniądze nie tylko na bilety, ale co więcej, na trzytygodniowy pobyt w hotelu. Już od jakichś dwóch lat Elizabeth wiedziała, że ciotka i wuj są biedni. Wujek Burlap pracował na poczcie w Drere – małym miasteczku, na skraju którego mieszkali – siedział w pomieszczeniu na tyłach urzędu i sortował źle zaadresowane listy. Ciotka Purdy pięć razy w tygodniu przemierzała ulice Drere w poszukiwaniu aluminiowych puszek, które potem, raz na miesiąc, razem z wujkiem odwozili do skupu w Somerville, dużym mieście pół godziny drogi na południe. Czasami zabierali ze sobą Elizabeth i była to dla niej najdalsza jak do tej pory podróż. W żaden więc sposób nie mogła zrozumieć, siedząc teraz wygodnie w autokarze i rozważając całą sprawę, jak udało im się wysłać ją w tak daleką drogę.

*

Warkocący biało-czerwony autokar był w połowie pusty po przejechaniu pierwszych siedmiu przystanków w drodze na północ. Elizabeth siedziała w miękkim fotelu z wygodnym podgłówkiem i rozwiązywała krzyżówkę w gazecie pozostawionej przez kogoś na półce na bagaże. Rozwiązywanie krzyżówek dobrze jej szło. Tak naprawdę dobrze jej szło rozwiązywanie wszelkiego rodzaju łamigłówek – poszukiwanie słów, gra w wisielca, układanie akrostychów, rozszyfrowywanie kryptogramów i wszystkie inne słowne szarady. Najbardziej lubiła anagramy. Teraz też od razu poprzestawiała w głowie litery tworzące reklamowy napis na przodzie autokaru, zamieniając: „Mr Alan Dekk – Autokary” na „Ale draka! Mokry tukan!”.

Na ósmym przystanku do autokaru wsiadła mocnej budowy kobieta z głębokimi dołeczkami w policzkach, ubrana w gruby wełniany płaszcz. Zatrzymała się obok rzędu, w którym siedziała Elizabeth, i bezceremonialnie wycelowała palec w puste miejsce obok dziewczynki.

– Zajęte? – zapytała tonem, który przywiódł Elizabeth na myśl sposób mówienia ciotki Purdy.

Chociaż głodna, zmęczona i wciąż nieco rozbita po przeczytaniu listu od wujostwa, Elizabeth uśmiechnęła się uprzejmie do kobiety.

– Miejsce jest wolne, proszę, niech pani usiądzie – odpowiedziała, jak zawsze starając się mówić do dorosłej osoby tak, jak sama chciałaby, żeby do niej mówiono.

Kobieta podniosła brwi, a potem opadła na siedzenie, wiercąc się i moszcząc wygodnie. Sapnęła i popatrzyła na Elizabeth jakby zdziwiona, widząc ją wciąż na siedzeniu obok.

– Jaką ma pani ładną jesionkę – powiedziała dziewczynka, znów starając się przyjaźnie zachować, a do tego ucieszona, że nadarzyła się okazja użycia słowa, które zapamiętała z jakiejś książki. Kobieta opuściła podbródek i popatrzyła na swoje szorstkie, zielono-żółte okrycie, jakby wypatrywała plam po zupie. Potem spojrzała znów na Elizabeth i suchym tonem spytała:

– To niby takie wyszukane słowo na mój płaszcz?

Elizabeth poczuła się jak wtedy, gdy ciotka Purdy rzucała jej jakąś uszczypliwą uwagę. Pomyślała, że pomyłką było zaproszenie kobiety do zajęcia miejsca obok.

– Nie, chodziło mi o kieszonkę. Czasem mi się te słowa mylą – odpowiedziała i wróciła do rozwiązywania krzyżówki.

Pięć minut później, gdy autokar znów toczył się po szosie, kobieta spytała:

– A można wiedzieć, dokąd to taka mała dziewczynka wybiera się całkiem sama?

– Do hotelu Winterhouse – rzeczowo odpowiedziała Elizabeth. Wciąż wpatrywała się w krzyżówkę, chociaż myślami wróciła do chwili sprzed tygodnia, kiedy to na kuchennym stole zobaczyła ulotkę, w roztargnieniu – jak się okazało – pozostawioną tam przez ciotkę Purdy. Mignęła jej wtedy przed oczami fotografia przedstawiająca grupkę starszych ludzi w długich wełnianych skarpetach i śmiesznych nakryciach głowy. Cowieczorne koncerty wyśmienitego chóru hotelu Winterhouse, głosił podpis. Świąteczne posiłki podawane w bajecznej sali zimowej! Wykłady słynnych wykładowców na fascynujące tematy. Wyborny widok na urocze jezioro Luna!

– Co za miejsce! – Słysząc nazwę hotelu, pani z dołeczkami nagle się rozchmurzyła. – Zawsze chciałam tam pojechać. Szczęściara z ciebie!

Elizabeth nie patrzyła na nią, jej wzrok powędrował do rodziny siedzącej dwa rzędy dalej, po drugiej stronie przejścia. Przez ostatnie dwie godziny często tam spoglądała. Widziała, jak ojciec, trzymając córkę za rękę, pokazuje jej coś za ośnieżoną szybą. Zauważyła też, że mamie wcale nie przeszkadza, gdy siedzący obok chłopiec zasnął z głową na jej kolanach. Tak naprawdę wyglądała na całkiem zadowoloną, głaskała go po buzi i otulała kurtką.

– Tak – powtórzyła sąsiadka. – Masz szczęście.

– Możliwe – odparła Elizabeth, myśląc, że wolałaby siedzieć z rodziną po drugiej stronie przejścia.

– No to okaż swoją radość – powiedziała sztywno sąsiadka. – O, chociażby z tego, że jedziemy takim świetnym autobusem.

Miała rację, Elizabeth też tak myślała. Postanowiła nawet dodać „Jazdę dobrym autokarem” do listy „Rzeczy, które lubię ku własnemu zdumieniu”. Prawdziwa z niej była ekspertka w tworzeniu list i mnóstwo ich miała nie tylko w notesie, który wiozła ze sobą, ale i w starych zeszytach schowanych pod materacem w domu wujostwa. Miała na przykład listy: „Rzeczy, które według ciotki Purdy są prawdą, chociaż tak naprawdę nią nie są”, „Jeziora, które planuję zobaczyć”, „Fryzury, które mi się nie podobają”, „Groźne zwierzęta, które chcę zobaczyć na wolności”, „Ulubione zupy”, „Najgorsze błędy gramatyczne popełnione w pierwszym semestrze przez panią Thorngrack”, „Rzeczy, które robią ludzie, jak myślą, że nikt na nich nie patrzy”, „Bezsensowne zdania wypowiadane przez wujka Burlapa”, „Sławni ludzie, do których napiszę, zanim skończę trzynaście lat”.

– Zawsze jeżdżę do szkoły autobusem – powiedziała bezbarwnym tonem.

Kolejny raz przyszło jej głowy, że siedząca obok pani ma głos zupełnie jak ciotka Purdy. Postanowiła wrócić do wciąż jeszcze niewypełnionej krzyżówki.

Nie minęło nawet pięć minut, zastanawiała się właśnie nad trzynastką poziomo – inaczej przewodnik, na pięć liter – gdy siedząca obok pasażerka znów się odezwała, wskazując palcem puste kratki:

– To będzie „pilot”, jak „pilot wycieczki”. – Uśmiechnęła się przy tym tak, jakby dawała niespokojnemu dzidziusiowi butelkę z mlekiem.

Elizabeth ścisnęła mocniej ołówek i powiedziała:

– A ja myślę, że to „lider”.

Gdy rozwiązywała łamigłówki, często miała wrażenie, że słowa same układają się jej w głowie. Wystarczyło tylko, że długo i uważnie studiowała tabelę, listę czy diagram, a rozwiązanie pojawiało się samo.

Kobieta przyglądała się, jak Elizabeth wpisuje dwa przecinające się z trzynastką poziomo słowa. Było już teraz jasne, że „lider” to jedyny możliwy w tym miejscu wyraz.

– Zwykle mam dryg do słów – powiedziała w końcu z nieco wymuszonym uśmiechem.

Poprawiła płaszcz i znów wpatrywała się w krzyżówkę, jakby w obawie, że Elizabeth przeoczyła jakiś ważny szczegół.

– To tak jak ja – odparła zdecydowanie dziewczynka. – A wie pani, że na przykład „Alladyn” to „lady Lena”, jak się poprzestawia litery?

Kiedyś na lekcji pokazała to im nauczycielka, a Elizabeth bardzo się ta zabawa spodobała.

– Albo że „palmę” można zmienić w „lampę”?

Złożyła gazetę i wyjrzała przez okno. Robiło się ciemno.

Kobieta westchnęła, ale nic już nie odpowiedziała. Na następnym przystanku pospiesznie wyszła z autokaru i Elizabeth znów siedziała sama.

Wkrótce potem, owinąwszy się ciaśniej wełnianą kurtką, zapaliła lampkę nad swoim fotelem i wzięła się do czytania Ani z Zielonego Wzgórza. Była to jej ulubiona książka i czytała ją już piąty raz. Była dobrze w połowie rozdziału, gdy poczuła na sobie czyjś wzrok. Przejechała palcem po nosie, żeby poprawić okulary, rozejrzała się i zobaczyła, że kilka rzędów dalej, blisko końca autokaru siedzi może czterdziestoletni mężczyzna w ciężkim czarnym palcie narzuconym na dobrze wyprasowany garnitur i uporczywie się w nią wpatruje. Obok mężczyzny siedziała ubrana na czarno pani. Miała na sobie czarny wełniany żakiet, czarny szal i czarne buty. Na głowę narzuciła czarną wełnianą chustę. Włosy miała również czarne. Kobieta spała, oparta na ramieniu swojego towarzysza, Elizabeth nie widziała więc jej twarzy.

Wyglądało, jakby mężczyzna czekał, aż dziewczynka odwróci się w jego stronę. Robił wrażenie wytwornego eleganta w ciemnym garniturze i z włosami gładko zaczesanymi do tyłu, w stylu, który Elizabeth kojarzył się z aktorami ze starych hollywoodzkich filmów. Wzrok, którym się jej przyglądał, był chłodny i badawczy. Elizabeth wpatrywała się w mężczyznę, aż ten odwrócił wzrok. Wzięła się na powrót do czytania, ale dziesięć minut później znów poczuła się nieswojo. Skręciła głowę i zobaczyła, że pan w czarnym palcie znów się w nią wpatruje, a pani obok wciąż śpi.

– Czy chce mnie pan o coś zapytać? – Elizabeth zwróciła się do mężczyzny.

Nie mogła pojąć, dlaczego ktoś miałby zwrócić na nią uwagę. Była drobna jak na swój wiek, nosiła tanie okulary w grubej oprawie i okropnie się ich wstydziła, ale ciotka i wujek twierdzili, że to wszystko, na co ich stać. Włosy miała brązowe, a buzię tak delikatną, że mogłoby się wydawać, iż przeraziłaby ją burza z piorunami (choć tak naprawdę przepadała za burzami). Elizabeth wyglądała po prostu na najzwyczajniejszą, nie piękną i nie brzydką dziewczynkę. Tylko gdy w złości czy zdenerwowaniu wydęła wargi i robiła gniewną minę, aż na jej czole między prawie stykającymi się ze sobą brwiami pojawiała się zmarszczka, wyglądała naprawdę niesamowicie. A zła i zdenerwowana była ostatnimi czasy coraz częściej, szczególnie w towarzystwie ciotki i wuja.

Mężczyzna przeciągnął palcami po wąsach i powiedział:

– Bardzo przepraszam. Przypominasz mi kogoś, to wszystko. Wybacz mi, proszę, że cię zaniepokoiłem.

Skinął lekko głową, uśmiechnął się blado i odwrócił wzrok. Wtedy nieoczekiwanie towarzysząca mu kobieta podniosła głowę i wlepiła w Elizabeth oczy, jeszcze ciemniejsze i chłodniejsze niż oczy siedzącego obok niej mężczyzny. Po chwili zaczęła szeptać mu coś do ucha, a potem znów skierowała wzrok na dziewczynkę. Wyglądało to tak, jakby musiała nagle wyjawić swojemu współpasażerowi jakiś sekret, i było tak dziwne i niespodziewane, że Elizabeth poczuła się nieswojo. Uczucie to potęgował jeszcze fakt, że kobieta nie spuszczała z niej oka, nie odwracając się ani na chwilę i nawet nie mrugając. Była chyba jedną z tych osób, które złapane na wpatrywaniu się w kogoś, nie cofną wzroku, tylko gapią się dalej, żeby tylko zdenerwować obserwowaną osobę. Tylko dlaczego musiała jeszcze w dodatku coś szeptać?

Elizabeth chciała się odwrócić, żeby już jej nie widzieć, ale nie mogła się poruszyć przewiercana wzrokiem przez kobietę w czerni. Minęło kilka długich sekund, potem kilka następnych, w napięciu tak wielkim, że Elizabeth czuła już prawie, jak pękają jej okulary. Nie potrafiła jednak przestać patrzeć.

N astępny przystanek – Ragnar! – głośno zawołał kierowca. Napięcie prysło. Elizabeth odwróciła się, a kobieta w czerni opuściła głowę na ramię siedzącego obok mężczyzny. Dziewczynka wzięła głęboki oddech, zamknęła oczy i w myślach powiedziała: „Nie dam się zastraszyć” – powtarzała sobie to zdanie już od kilku miesięcy – za każdym razem, gdy ciotka Purdy groziła jej karą – chociaż nie potrafiłaby powiedzieć, skąd się wziął ten zwyczaj. Wiedziała tylko, że bardzo jej pomaga.

Otworzyła oczy i wróciła do lektury. Nie mogła jednak przestać myśleć o siedzącej na tyłach autokaru parze, odłożyła więc książkę, by po chwili stwierdzić, że zastanawia się, dlaczego ciotka i wuj odesłali ją z domu na święta. Było to dziwne. Nie mieli, to prawda, żadnych krewnych w pobliżu i zawsze świętowali sami. Właściwie to zawsze byli sami, nawet Święto Dziękczynienia i Wielkanoc spędzali tylko we trójkę. Elizabeth nie mogła odwiedzać koleżanek ze szkoły, chociaż tak naprawdę nie chodziła do nikogo nie tylko dlatego, że ciotka jej zabroniła, lecz także dlatego, że nikt jej nie zapraszał. Wszyscy w szkole wiedzieli, że mieszka w najlichszym domu w mieście z parą dziwaków, ciotką i wujem; a jeszcze do tego zamiast bawić się na dworze i zajadać razem ze wszystkimi drugie śniadanie, długie przerwy wolała spędzać w bibliotece. Kiedyś usłyszała, jak chłopak z jej klasy mówił, że według niego jedynymi przyjaciółmi Elizabeth są książki. A przecież nie chciała zostać odmieńcem i wcale nie była dla nikogo niemiła, łatwiej jej było po prostu trzymać się na uboczu, a poza tym uwielbiała czytać.

Męczące myśli i trudy podróży sprawiły, że zanim się obejrzała, zapadła znów w głęboki sen.

*

Obudziła się tuż po dziewiątej wieczorem. Spałaby może nawet i dłużej, gdyby nie koszmar, który ją nawiedził. We śnie była w ciemnej bibliotece, szła między dwoma długimi regałami, gdy nagle usłyszała przyzywający ją upiorny głos. Przyspieszyła, po chwili już biegła, ale rząd półek zdawał się nie mieć końca. Czuła się jak w pułapce, a kiedy wreszcie zobaczyła przed sobą drzwi, z cienia wyłoniła się jakaś postać. Stała przed nią, nie pozwalając biec dalej, kobieta podobna do ubranej na czarno pasażerki autokaru, ale starsza i wyższa od niej i o jeszcze groźniejszym spojrzeniu. Elizabeth chciała ją ominąć, ale nie mogła się poruszyć. Kobieta wymówiła jej imię łagodnym tonem i wyciągnęła rękę...

Elizabeth otworzyła oczy, westchnęła i wzięła głęboki oddech, mówiąc sobie, że to tylko zły sen. Potrząsnęła głową, wyrzucając z niej senne mary.

Rozejrzała się. Oprócz niej i kilku siedzących to tu, to tam osób w autokarze była jeszcze tylko ekscentryczna para w czerni. Obydwoje spali. Elizabeth uświadomiła sobie, że jej własny sen, dopóki nie zakłócił go koszmar, był tak twardy, że nawet nie słyszała, jak na przystankach po drodze wysiadali kolejni podróżni. Siedziała teraz w mroku, w sunącym ku końcowemu przystankowi autokarze, pozwalając ulecieć obrazom ze złego snu.

Bezwiednie sięgnęła ku szyi i wyciągnęła spod swetra naszyjnik. Była to jedyna rzecz, jaka została jej po mamie: cienki okrągły wisiorek z marmuru koloru indygo, oprawiony w srebro, z wygrawerowanym słowem „Wiara” i konturem klucza poniżej. Myślała nieraz, jak wiele by zrobiła, by tylko nie stracić wisiorka. Wolałaby nawet oddać swój cały, liczący trzydzieści siedem sztuk, księgozbiór. Mogłaby też co wieczór przeliczać miedziaki z kolekcji wuja – zanim skończyła dziesięć lat, w każdy piątek o 19.30 musiała nad tym ślęczeć, chociaż i tak zawsze wychodziła ta sama kwota: dwadzieścia jeden dolarów i siedemdziesiąt trzy centy.

Tak, bała się, że niewyraźne wspomnienie o rodzicach z czasem zblednie, aż w końcu całkiem się rozpłynie.

Zamknęła wisiorek w dłoni i przycisnęła do piersi. Znów, chociaż wcale tego nie chciała, wrócił do niej obraz szczęśliwej rodziny, którą wcześniej obserwowała. A potem powiedziała sobie: „Chociaż wiem, że będę się nudzić przez najbliższe trzy tygodnie, to i tak mam nadzieję, że coś dobrego przydarzy mi się w hotelu Winterhouse. Bardzo o to proszę”. Chciała coś jeszcze dodać, coś, co miało jakiś związek z rodziną z autokaru, ale nie wiedziała dokładnie co, więc po prostu siedziała dalej w ciszy, z zamkniętymi oczami. Śnieg padał coraz gęściej, autokar parł do przodu. Elizabeth wsunęła naszyjnik z powrotem pod sweter, tak jak zawsze.

Droga nie wznosiła się już ani nie opadała. Elizabeth poczuła, że powietrze jest też jakieś inne. Poprawiła okulary i popatrzyła przed siebie, ale oprócz śnieżycy i czarnego w świetle reflektorów nieba nie zobaczyła nic. Przyłożyła rękę do swetra tam, gdzie wybrzuszał się wisiorek, i poczuła, jak przeszywa ją dreszcz, głęboko, aż do samego brzucha.

Autokar zaczął zwalniać. Z ciemności wyłoniły się wysokie latarnie otulone mgiełką jasnego światła, podobne do tych, które Elizabeth oglądała na zdjęciach królewskiego pałacu w Anglii.

– Ostatni przystanek! – zawołał donośnie kierowca. – Hotel Winterhouse!

Najpierw zobaczyła ceglany mur, zaraz potem szeroko otwartą wielką żelazną bramę, a za nią jasno oświetlony, jakby to był środek dnia, ogromny hotel, wyniosły niczym forteca ze złotawych cegieł, z wijącym się wokół obwałowaniem, wysokimi wieżyczkami i krystalicznie lśniącymi szybami. Budowla skąpana była w świetle lamp, przystrojona flagami i tysiącem srebrzystych emblematów ze śnieżnobiałą literą „W” pośrodku. Balkony i łukowato sklepione werandy udekorowano lampionami, a u wejścia stały rzędy drzewek mieniących się światełkami. Elizabeth nie mogła sobie wyobrazić nic piękniejszego, żadnego budynku równie wielkiego i wspaniałego.

Autokar zatrzymał się na okrężnym podjeździe i już po chwili dziewczynka, wygramoliwszy się na zewnątrz, wpatrywała się z bliska w jaśniejące mury Winterhouse. Za hotelem, w odbitym od niego świetle, połyskiwało pokryte lodem i przysypane gdzieniegdzie śniegiem spore jezioro. Po jednej jego stronie widać było liny wyciągu narciarskiego, a w oddali, za przeciwległym brzegiem, zarys górskich grzbietów wznoszących się jak żagle podniebnych łodzi. Przez ściany hotelu przesączała się muzyka, przypominająca Elizabeth radosne pieśni kościelne. Lodowate powietrze, jeszcze zimniejsze po wielu godzinach w przyjemnie ciepłym pojeździe, zmroziło jej twarz, ale dziewczynka ledwo to zauważyła.

Para w czerni wysiadła z autokaru. Elizabeth mogła wreszcie lepiej przyjrzeć się kobiecie. Wyglądało na to, że jest równolatką swojego towarzysza. Jej jasna cera w obramowaniu kruczoczarnych włosów wyglądała na zupełnie białą. Spojrzała na mężczyznę i cicho, chociaż nie aż tak, żeby Elizabeth nie usłyszała, powiedziała:

– Zaczyna się.

„Bardzo dziwni ludzie” – pomyślała Elizabeth.

– Wypakujemy państwa bagaże – oznajmił kierowca, zwracając się do drepcących bez celu pasażerów. Wcześniej już otworzył luk bagażowy i Elizabeth niechcący zauważyła, że pomiędzy torbami i walizami znajduje się też spora skrzynia ze sklejki, tak długa i szeroka, że mogłaby pomieścić puzon albo dwie, trzy, a może nawet więcej par nart.

– Mam tu kolekcję książek – stanowczym tonem zwrócił się do kierowcy mężczyzna w czerni. – Niech pan uważa!

– Wygląda jak trumna – zażartował cierpko ktoś obok. Ludzie zaczęli się śmiać, wszyscy, z wyjątkiem pary w czerni. Elizabeth wciąż jeszcze przyglądała się skrzyni, gdy znów poczuła na sobie wzrok czarnowłosej kobiety i usłyszała szeptem wypowiedziane słowa:

– No to jesteś w hotelu Winterhouse.

Dziwne było już samo to, że kobieta odezwała się do niej, a jeszcze dziwniejsze okazały się słowa, które wypowiedziała zaraz potem.

– Cieszysz się, Elizabeth Somers?

Skąd pani wie, jak się nazywam? – zapytała Elizabeth naprawdę zaskoczona.

Kobieta w czerni przechyliła lekko głowę i palcem pokazała na zakładkę wystającą z trzymanej przez dziewczynkę książki. Widniał na niej jej podpis.

Elizabeth pomyślała, że jest coś niewłaściwego w zwracaniu się do kogoś z imienia i nazwiska, jeśli się tej osoby nie zna. Poczuła też, że jedyne, czego teraz pragnie, to znaleźć się gdzieś daleko od pary w czerni. W tej samej chwili zza oszklonych drzwi wyszli dwaj pracownicy hotelu w eleganckich czerwonych uniformach.

– Witamy w hotelu Winterhouse! – zakrzyknęli chórem.

Elizabeth powiedziała sobie raz jeszcze:

– Nie dam się zastraszyć.

*

Lobby hotelu wprawiło ją w zdumienie prawie równe temu, które poczuła na widok budynku z zewnątrz. Było tak wielkie i wspaniale urządzone – wyłożone boazerią ściany, rozłożyste żyrandole, chodnik w zawiły romboidalny wzór, obramowane ciężkimi storami okna z widokiem na srebrzyste jezioro – że Elizabeth stanęła jak wryta.

„Tego się nie spodziewałam, nic a nic” – stwierdziła i zanotowała w myślach, że ta chwila musi się znaleźć na liście „Największych zaskoczeń”, zaraz za najnowszym wpisem: „Wujek Burlap odmówił odblokowania sedesu, chociaż ciotka Purdy mu kazała”.

– Panienko – zwrócił się do niej stojący obok boy – proszę tędy, zaraz wszystko załatwimy i będzie się mogła panienka spokojnie rozgościć.

Wyciągnął szyję, żeby zobaczyć, czy ktoś za nią stoi.

– Tylko panienka? – zapytał.

Elizabeth poprawiła plecak. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny wiele razy zastanawiała się, co powie, gdy ktoś ją zapyta, co robi sama w hotelu, a teraz, gdy już nadeszła ta chwila, nie przyszło jej do głowy nic lepszego jak tylko prosta odpowiedź:

– Tak, przyjechałam sama.

Hol kusił rozmaitością szczegółów, boy hotelowy był taki miły, a ona sama tak ciekawa tego, co jeszcze się wydarzy, że nic już nie dodała, zajęta rozglądaniem się wokół. Po prawej i lewej stronie otwierały się łukowato sklepione przejścia, ukazując kilometry korytarzy; na wprost, jakieś dwadzieścia metrów przed nią, wznosiły się schody ze srebrnymi poręczami. W wykuszu na podeście schodów stało popiersie z brązu, a na szeroko i wysoko rozpościerającej się ścianie wisiało sześć par łosich rogów. W powietrzu unosił się cudowny, słodki zapach, jakby mieszaniny jakichś słodyczy, dymu z ogniska i świec. W głębi, przy recepcji, stała para w czerni. Mówili coś do boya hotelowego, byli jednak na tyle daleko, że Elizabeth nie mogła ich usłyszeć. Wyglądali na zdenerwowanych. Za nimi na podłodze stała skrzynia.

– Jest więc panienka sama? – Szarmancko zapytał boy w idealnie wyprasowanej czerwonej marynarce i zgrabnym toczku na głowie. Miał około pięćdziesięciu lat, a jego twarz, po której widać było, że potrzebuje porządnego codziennego golenia, zdobił niewymuszony uśmiech. Pochylił się ku dziewczynce i wlepił w nią wzrok, jak gdyby zobaczył na jej nosie motyla. – Wspaniale! Z najwyższą przyjemnością witamy w naszych progach wszystkich gości!

Elizabeth nie słuchała jednak, wpatrzona w odległy kąt holu. Przy długim stole stało dwóch starszych panów w garniturach. Panowie bacznie się czemuś przyglądali, jakby studiowali ważny dokument czy też grali w skomplikowaną grę. Tak byli tym pochłonięci, że nie widzieli ani Elizabeth, ani nikogo innego.

– Co robią ci panowie?

Boy popatrzył w ich kierunku, jakby wypatrywał jakiegoś statku na horyzoncie.

– Ach, oni – powiedział wreszcie. – To panowie Wellington i Rajput, układają puzzle.

Pochylił się i dodał szeptem:

– Z trzydziestu pięciu tysięcy elementów. Pracują już nad tym, z przerwami, od dwóch lat. Na obrazku jest wielka połać błękitnego nieba i mają, zdaje się, dobry dzień, jak uda im się dołożyć pięć kawałków.

Wyprostował się i wydął wargi, jakby chciał powiedzieć: „To ci dopiero!”.

– To największe puzzle, o jakich kiedykolwiek słyszałam. – Elizabeth nie mogła się doczekać, kiedy je zobaczy.

– Ja też większych nigdy nie widziałem.

– Można by nawet powiedzieć, że są gargantuiczne. – Elizabeth nie mogła powstrzymać się przed wypowiedzeniem rzadko używanego słowa.

Boy rzucił jej uważne spojrzenie znad okularów:

– A tak z ciekawości, panienko, ile panienka ma lat?

– Jedenaście.

– Niezwykle jesteśmy radzi, że możemy panienkę gościć w hotelu Winterhouse – powiedział miękko, wciąż się jej przyglądając, a potem szybkim gestem złożył ręce, by zaraz potem sięgnąć do kieszeni na piersi i wyciągnąć arkusz papieru. – Panienka nazywa się… – Zaczął, studiując zapiski. – Popatrzmy, to będzie...

– Elizabeth Somers – podpowiedziała.

– Somers... Somers – powtórzył boy, zerkając na listę. – A! Zgadza się, mam to tutaj. Elizabeth Somers, podróżuje sama. Wszystko się zgadza.

Podniósł wzrok.

– Jest panienka na liście. Pokój dwieście trzynaście. A gdzie panienki bagaże?

W odpowiedzi Elizabeth pociągnęła za pasek plecaka.

– To wszystko – zdążyła powiedzieć, zanim jej uwagę znów przykuła para w czerni. Mężczyzna mówił coś podniesionym głosem. Elizabeth zdawało się, że słyszy „książki” i zaraz potem „skrzynia”.

Poprawiła okulary i kolejny raz zwróciła się do stojącego przed nią boya:

– Tak naprawdę to nawet nie wiem, czy powinnam tu być.

– Nazwisko panienki znajduje się na tej liście – odparł boy, z uśmiechem wyciągając ponownie arkusz – więc jest panienka we właściwym miejscu.

Elizabeth zmarszczyła brwi.

– Czy jest tam informacja, kto opłacił mój pobyt?

– Mam tu tylko: pokój i posiłki, opłacone w całości, do piątego stycznia.

Spojrzał na nią.

– Nie wiadomo, kto to załatwił?

W odpowiedzi dziewczynka tylko potrząsnęła głową i myślami wróciła do chwili sprzed tygodnia, gdy siedziała za zamkniętymi drzwiami swojego pokoju i usłyszała, jak ciotka i wuj o czymś rozmawiają. Głosy były niewyraźnie, ale dotarło do niej, jak wujek Burlap mówi:

– Wszystko jedno, kto to jest, jak chce zapłacić za jej pobyt w tym głupim hotelu, a nam za wyjazd na urlop, to nie mamy się co zastanawiać. Kiedy to ostatnio spadło nam z nieba pięć tysięcy dolarów? Okrągłe pięć tysięcy! I co z tego, że nie wiemy, kto i dlaczego?

Ciotka Purdy uciszyła go szybko i Elizabeth nie usłyszała już nic więcej. Co było tajemnicą, tajemnicą pozostało. Kto dał ciotce i wujowi pieniądze? Kto im kazał wysłać ją do hotelu Winterhouse? Wciąż się nad tym zastanawiała.

Boy wsunął listę do kieszeni.

– To bez znaczenia, panienko. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. A tak przy okazji, nazywam się Jackson – powiedział, czubkiem brody wskazując na plakietkę umieszczoną na piersi.

W holu znów dał się słyszeć podniesiony głos ubranego na czarno mężczyzny:

– Rezerwowaliśmy apartament z dwoma sypialniami i dokładnie taki chcemy dostać! – krzyknął tak głośno, że jego słowa odbiły się szerokim echem po hotelu. – Potrzebne mi miejsce na książki!

Elizabeth patrzyła z niedowierzaniem. Układający puzzle dwaj panowie podnieśli głowy znad stołu. Nawet Jackson wpatrywał się w dziwną parę, jak gdyby zapomniał o swojej młodej rozmówczyni.

Kobieta w czerni chyba coś wyczuła, bo rzuciła gniewne spojrzenie Elizabeth, by po chwili zwrócić się znów ku boyowi i czynić mu dalsze wyrzuty.

– To pewnie jakieś drobne nieporozumienie – zauważył rzeczowo Jackson.

– Myślisz, że to nic takiego? – Pod lodowatym spojrzeniem kobiety Elizabeth znów poczuła się niepewnie. No i ta skrzynia, bardzo dziwna, rzeczywiście przypominała raczej trumnę niż pudło na książki.

– Wszystko jest w jak najlepszym porządku – uspokoił ją Jackson, po czym odwrócił się i patrząc w stronę otwierających się drzwi wejściowych, powiedział:

– Ale mamy szczęście! Przyszedł pan Norbridge Falls!

Wysoki mężczyzna w grubej wełnianej marynarce i wykrochmalonej białej koszuli z dużą czarną muchą zawiązaną pod szyją przemierzał lobby wielkimi krokami. Na jego twarzy malował się szeroki uśmiech. Miał pewnie koło siedemdziesięciu pięciu lat, był już niemłody, ale pomimo chudości i siwizny wydawał się pełen życia, jak jakiś wysokogórski wspinacz, wciąż pełen sił i energii, którą nasiąknął przez wiele lat spędzonych w górach. Twarz miał ogorzałą, z niewielkim wąsem i schludnie przyciętą brodą dodającą mu szyku – w przeciwieństwie do bród krzaczastych i zapuszczonych, które nikomu nie dodają elegancji.

Zatrzymał się przed Elizabeth i wyciągnął dłoń, mówiąc:

– Dobry wieczór. Jestem Norbridge Falls. Zgaduję, że mam wielką przyjemność poznać Elizabeth Somers. – Jego ciemne oczy emanowały mocą, a uścisk dłoni był krzepki i zdecydowany.

– Skąd pan wie, jak się nazywam? To znaczy... oczywiście... dobry wieczór panu.

– Jestem właścicielem tego hotelu – oznajmił, jakby to było najzupełniej oczywiste – więc muszę wiedzieć takie rzeczy. Mów do mnie Norbridge, dobrze? – dodał i roześmiał się przyjaźnie, zupełnie inaczej niż ciotka i wuj Elizabeth, którzy mieli w zwyczaju śmiechem pokazywać jej swoją wyższość. – Poza tym przejrzałem listę przyjeżdżających dziś gości i tylko przy nazwisku Elizabeth Somers była informacja, że to jedenastoletnia dziewczynka, która przyjedzie sama wieczornym autokarem. A teraz mam tu przed sobą, o dziesiątej wieczorem, właśnie przybyłą jedenastoletnią panienkę. Wynika więc z tego, że musisz być tą właśnie, jedną jedyną Elizabeth Somers! – W jego oczach tańczyły wesołe iskierki, jakby właśnie poradził sobie z trudną zagadką i z radością dzielił się jej rozwiązaniem.

– To prawda – potwierdziła Elizabeth, chociaż odniosła wrażenie, że coś w tej zawiłej wypowiedzi jest nie tak. – Właśnie przyjechałam.

– Dwa pokoje! – ryknął mężczyzna w czerni. Jego towarzyszka z gniewną miną potrząsała głową.

– Proszę mi wybaczyć – powiedział Jackson, zerkając dyskretnie na scenę obok. – Pójdę pomóc koledze.

Skinął głową właścicielowi hotelu i przemknął niepostrzeżenie ku parze w czerni. Norbridge przyglądał się przez chwilę ekscentrycznym postaciom, po czym skierował wzrok na Elizabeth.

– Wszystko już załatwione? – zapytał i patrząc na jej plecak, dodał: – Tylko najpotrzebniejsze rzeczy! Świetnie! Ja też lubię tak podróżować. Jeden podróżnik, jedna waliza albo jeszcze lepiej jedna walizeczka. No dobrze, czas już pokazać ci twój pokój. Numer dwieście trzynaście, jeśli się nie mylę?

– Proszę pana...

– Miałaś mówić mi po imieniu – przerwał jej od razu.

– Norbridge – podjęła Elizabeth – co miałeś na myśli, mówiąc, że jesteś właścicielem hotelu Winterhouse?

Starszy pan przykrył usta dłonią. Oczy mu się zwęziły, podbródek wysunął. Mogłoby się wydawać, że z całą powagą rozważa nowe dla niego pytanie. Nagle sięgnął za ucho Elizabeth, po czym szybko cofnął rękę. Coś w niej było.

– Zawsze trzymasz tam pieniądze? – zapytał, otwierając dłoń i pokazując leżącą w niej monetę wielkości srebrnej jednodolarówki. Moneta była złota i nie przypominała żadnej innej, którą Elizabeth kiedykolwiek widziała.

– Jak to zrobiłeś? – zapytała zdumiona. Była pewna, że miał puste ręce, zanim ku niej sięgnął.

Norbridge wzruszył ramionami.

– To nie ja mam pieniądze we włosach – powiedział.

Chwycił monetę w dwa palce i pokazał Elizabeth. Zobaczyła, że wybito na niej wizerunek hotelu Winterhouse, a pod nim napis: „Norbridge Falls – właściciel”.

– Zarządzasz hotelem? – zapytała.

Norbridge znów się uśmiechnął, wrzucił monetę do kieszonki na piersi i powiedział:

– Zarządzam i jestem właścicielem! Mój dziadek, Nestor Falls, zbudował Winterhouse w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym siódmym roku. Po nim nastał mój ojciec, Nathaniel Falls, a następnie, prawie czterdzieści pięć lat temu, ja przejąłem hotel i od tamtej pory nim kieruję. No, ale już późno. – Rzucił przelotne spojrzenie w kierunku pary w czerni, a potem przeniósł wzrok na Elizabeth. Przyglądał się jej przez chwilę i na koniec powiedział z troską: – Na pewno jesteś zmęczona.

– Trochę – potwierdziła, nie chcąc się z nim sprzeczać. Tak naprawdę po porządnej drzemce w autokarze i wspaniałej niespodziance, jaką okazał się hotel Winterhouse, nie była nic a nic zmęczona. – Ale mam zwykle spore zapasy krzepy.

Norbridge podniósł zaciśniętą w pięść dłoń, jakby chcąc pokazać, że się z nią zgadza, i powiedział:

– Co za wspaniałe słowo: „krzepa”.

Potem popatrzył znów na dziwną parę w czerni i twarz mu nieco spochmurniała.

– No, ale już czas, żebyś zobaczyła swój pokój. – Pstryknął palcami, jakby coś mu właśnie przyszło do głowy. – A po drodze może złapiemy parę Flurszenów.

– Parę czego? – zapytała, ale Norbridge odwrócił się już i ruszył żwawo, nawet nie spojrzawszy za siebie, jakby wiadomo było, że Elizabeth pójdzie krok w krok za nim, co rzeczywiście uczyniła.

Była tak blisko, że usłyszała, jak starszy pan mówi cicho do siebie:

– Tak późno, tak późno.

Po chwili byli już przy stole z puzzlami. Norbridge podniósł rękę w powitalnym geście i nie zwalniając nawet kroku, rzucił wesoło:

– Jak idzie układanie, panowie?

– Trzy kawałki dzisiaj! – odpowiedział wysoki, chudy i prawie zupełnie łysy dżentelmen, z dumą wskazując na leżącą na stole układankę.

– Niebo wychodzi, ale powoli, zbyt powoli – odezwał się drugi mężczyzna, niski i okrągły, z gęstymi wąsami.

– Co za owocny dzień! – zawołał Norbridge, zostawiając układających obrazek dżentelmenów.

– Miłego wieczoru. – Krępy mężczyzna ukłonił się grzecznie Elizabeth.

– Dziękuję panu i również życzę miłego wieczoru. – Dziewczynka zatrzymała się tuż przed długim stołem, na którym leżały tysiące luźnych kawałeczków układanki oraz prostokątna rama tworzącego się obrazu, w której wnętrzu tu i ówdzie widać było wysepki ułożonych już puzzli. Całość rozpościerała się szeroko, maleńkie kształty przykrywały cały stół.

Norbridge zatrzymał się i przez ramię spojrzał na Elizabeth.

– Nasza radość i duma. – Krępy mężczyzna rozłożył ręce nad stołem, jakby prezentował drogocenne kamienie.

– Gigantyczna – powiedziała Elizabeth, próbując domyślić się, co ma przedstawiać powstający obraz. – Co to będzie?

Chudy pan podniósł palec jak do wyliczanki.

– Wielka świątynia w Himalajach – wyjaśnił grzmiącym głosem. – Wysoko, wysoko w górach!

– Tu jest obrazek – dodał grubszy dżentelmen, wskazując na spore blaszane pudło na skraju stołu. Na pokrywie pudła znajdował się malunek przedstawiający imponującą kamienną budowlę, wokół której powiewały kolorowe chorągiewki. W tle wznosiły się majestatyczne, pokryte śniegiem góry, których biel odbijała się od nieskazitelnego błękitu nieba.

– To pudło wygląda bardzo staromodnie – stwierdziła Elizabeth, przyglądając mu się uważnie.

Pojedyncze elementy układanki też znacznie różniły się od tych, do których była przyzwyczajona; były od nich dużo grubsze i solidniejsze.

– Bo to puzzle, które należały jeszcze do mojego dziadka. Teraz to już zabytek – powiedział Norbridge.

– Gdyby nie obrazek, nie mielibyśmy czym się kierować – skonstatował krępy pan, potrząsając smutno głową – ale i tak trzeba sporo sprytu, charakteru i przekonania do tej zabawy. – Westchnął i dodał: – Jakoś przez to brniemy, ale to naprawdę nie lada harówka.

– Panie Wellington – Norbridge zwrócił się do wyższego mężczyzny – i panie Rajput... – Skłonił się niższemu. – Pozwólcie, że przedstawię wam pannę Elizabeth Somers, która właśnie do nas przyjechała i zostanie aż do Nowego Roku. Panna Somers podróżuje z jednym tylko plecakiem i ma tę wspaniałą cechę, że łatwo się nie męczy.

Panowie wymieniali powitalne grzeczności z Elizabeth, gdy Norbridge, unosząc znacząco brwi, znów się odezwał:

– Pora już późna, panience należy się odpoczynek.