Hotel New Hampshire -  John Irving - ebook

Hotel New Hampshire ebook

John Irving

0,0

Opis

Książka będąca pełną erotyki i humoru niekonwencjonalną sagą. Świat rodziny Berrych jest niezwykły; zamieszkują go uwielbiająca jazdą na motocyklu niedźwiedzi, karły, a także rozmaite wcielenia mściwego psa Smutka. 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka będąca pełną erotyki i humoru niekonwencjonalną sagą. Świat rodziny Berrych jest niezwykły; zamieszkują go uwielbiająca jazdą na motocyklu niedźwiedzi, karły, a także rozmaite wcielenia mściwego psa Smutka.

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie

Miejska Biblioteka Pubiiczna w Ciechanowie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 799

Rok wydania: 1992

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

JOHN IRVING

 

HOTEL

NEW HAMPSHIRE

 

TŁUMACZYŁ

MICHAŁ KŁOBUKOWSKI

 

WARSZAWA 1992

 

Tytuł oryginału angielskiego

THE HOTEL NEW HAMPSHIRE

 

Copyright © 1981 by Garp Enterprises Ltd

 

Projekt okładki

IRENA ŁAKOMIEC-KAMIŃSKA

Studio „P”

Dyrektor Artystyczny

ANDRZEJ PAGOWSKI

 

For the Polish edition

Copyright © 1992 by Wydawnictwo Wojciech Pogonowski

 

ISBN 83-85094-16-4

 

Mojej żonie Shyli,

której miłość dała

światło i przestrzeń

pięciu powieściom.

 

Wiele zawdzięczając niżej wymienionym książkom, autor pragnie podziękować ich twórcom: Carlowi E. Schorske’emu za Finde-Siècle Vienna; Fredericowi Mortonowi za A Nervous Splendor; J. Sydney Jonesowi za Vienna Inside-Out; Davidowi Pryce-Jonesowi i wydawcom serii Time-Life Books za książkę zatytułowany Vienna; Gaetano Donizettiemu za Łucję z Laniermooru, której libretto w przekładzie i ze wstępem Ellen H. Bleiler ukazało się w Dover Opera Guide and Libretto Series; oraz Zygmuntowi Freudowi za Interpretację marzeń sennych.

Na osobne podziękowanie zasługuje Donald Justice. Również osobne podziękowania, a także szczególnie ciepłe uczucia kieruje autor pod adresem Lesley Claire i Okręgowego Ośrodka dla Kobiet Zgwałconych w Sonomie, działającego w Santa Rosa w Kalifornii.

W dniu 18 lipca 1980 roku hotel „Stanhope” na rogu Osiemdziesiątej Pierwszej Ulicy i Piątej Alei zmienił kierownictwo, właściciela i nazwę. Obecnie nazywa się „American Stanhope”. Tej znakomitej instytucji nie nękają już trudności, z którymi borykał się opisany na kartach niniejszej książki hotel „Stanhope”.

NIEDŹWIEDŹ ZWANY STANEM MAINE

 

Tego lata, kiedy ojciec kupił niedźwiedzia, nikogo z nas nie było jeszcze na świecie; nie zostaliśmy nawet poczęci: ani Frank, najstarszy; ani Franny, najbardziej hałaśliwa; ani ja, następny z kolei; ani dwoje najmłodszych, Lilly i Jajo. Nasi rodzice wychowali się co prawda w tym samym miasteczku i znali się od małego, ale ich „pożycie”, jak je zawsze określał Frank, pozostawało kwestią przyszłości, kiedy ojciec kupował niedźwiedzia.

— Pożycie, Frank? — drwiąco pytała Franny; Frank był wprawdzie najstarszy, ale wydawał się od niej młodszy; zawsze traktowała go jak niemowlaka. — Lepiej powiedz, że się wtedy jeszcze nie rypali.
— Ich związek nie był jeszcze wtedy skonsumowany — oświadczyła przy jednej z takich okazji Lilly; chociaż najmłodsza (nie licząc Jaja), ku wiecznej irytacji Franny zachowywała się wobec nas wszystkich jak najstarsza siostra.
— Skonsumowany? — zapytała Franny. Nie pamiętam, ile miała wtedy lat, ale Jajo był na pewno za mały, żeby słuchać rozmów w tym stylu. — Chodzi po prostu o to, że mama i tata odkryli seks dopiero po tym, jak nasz stary kupił niedźwiedzia. Właśnie niedźwiedź podsunął im ten pomysł, bo był przecież taki wielki i jurny. Ciągle chędożył drzewa, bawił się własnym ptaszkiem i próbował gwałcić psy.
— Tylko czasem któregoś zmasakrował — z obrzydzeniem rzekł Frank — ale gwałcić nie gwałcił.
— Ale próbował — upierała się Franny. — Znasz przecież tę historię.
— Taty historię — powiedziała Lilly z nieco innym obrzydzeniem niż Frank, bo w nim odrazę budziła Franny, a Lilly brzydziła się taty.

Do mnie więc, czyli do średniego, a zarazem najmniej przemądrzałego dziecka należy uporządkowanie kronik — o tyle, o ile to w ogóle wykonalne. Ulubiony opowieścią naszej rodziny były dzieje romansu ojca i matki: historia o tym, jak ojciec kupił niedźwiedzia i jak nasi rodzice pokochawszy się spłodzili Franka, Franny i mnie, jedno za drugim („Ryp, ryp, ryp” powiedziałaby Franny), nim po krótkiej przerwie przyszli na świat Lilly i Jajo („Korek i Bąbelki”, jak mawia Franny). W dzieciństwie opowiadano nam historię — my zaś opowiadaliśmy ją sobie nawzajem, dorastając — głównie z lat, o których nic wiedzieć nie mogliśmy, a teraz widzimy je tylko poprzez rozliczne wersje, jakie przedstawili nam rodzice. Samych rodziców widzę w tej zamierzchłej przeszłości wyraźniej niż w czasach, które naprawdę pamiętam, bo kiedy i ja byłem już na świecie, żyło nam się różnie — raz pod górkę, raz z górki — toteż i moje sądy o tej epoce są mocno zygzakowate. W sprawie słynnego niedźwiedziego lata i czaru zalecanek moich rodziców stać mnie na bardziej ugruntowaną ocenę.

Za każdym razem, kiedy ojciec potknął się w opowiadaniu — kiedy się rozminął z wcześniejszą wersją albo opuścił któryś z naszych ulubionych epizodów — wrzeszczeliśmy na niego jak rozwścieczone ptaszyska.

— Kłamiesz, a jeżeli nie, to znaczy, że kłamałeś poprzednim razem — stwierdzała Franny, jak zwykle najsurowsza z nas wszystkich. On jednak niewinnie kręcił głową.
— Naprawdę nie rozumiecie? — dziwił się. — Po prostu dokładniej sobie tę całą historię wyobrażacie, niż ja ją pamiętam.
— Idź po mamę — komenderowała Franny, spychając mnie z kanapy. Kiedy indziej Frank zdejmował Lilly z kolan i szeptał jej na ucho:
— Idź po mamę.

W ten sposób wzywaliśmy matkę, żeby poświadczyła prawdziwość opowieści, którą ojciec — jak podejrzewaliśmy — zmyślał.

— Chyba że specjalnie opuszczasz najbardziej soczyste kawałki — mówiła Franny. — Bo ci się wydaje, że Lilly i Jajo są jeszcze za mali i nie mogę słuchać o tym całym pieprzeniu się na prawo i lewo.
— Nikt się wtedy nie pieprzył na prawo i lewo — odpowiadała matka. — Nie było takiej swobody i niewierności, jak dziś. Jeżeli dziewczyna poszła z kimś na noc albo wyjechała na weekend, nawet rówieśnicy mieli ją za dziwkę, a może i coś gorszego. „Takie jak ona trzymają się razem”, mawialiśmy. Albo: „Woda zawsze dąży do zrównania poziomów”.

W takich chwilach Franny — obojętne, czy miała osiem, dziesięć, piętnaście czy dwadzieścia pięć lat — przewracała oczami i dawała mi kuksańca albo mnie łaskotała, a jeśli ja też ją połaskotałem, zaczynała się drzeć:

— Zboczeniec! Maca rodzoną siostrę!

Natomiast Frank — obojętne, czy miał dziewięć, jedenaście, dwadzieścia jeden czy czterdzieści jeden lat — brzydził się rozmów o seksie i wygłupów w stylu Franny, więc szybko mówił do ojca:

— Nieważne. Jak to było z motocyklem?
— Nie, mów dalej o seksie — prosiła matkę Lilly bez śladu rozbawienia w głosie. Franny wtykała mi język w ucho albo przykładała usta do szyi i wydawała pierdliwy dźwięk.
— No cóż — mówiła matka. — Myśmy w mieszanym towarzystwie nie rozprawiali o seksie. Owszem, były pocałunki, były pieszczoty, czasem ostrożne, a czasem ostre. Zwykle robiło się takie rzeczy w autach. Zawsze trafiło się jakieś ustronne miejsce do parkowania. Oczywiście piaszczyste drogi zdarzały się dużo częściej niż dziś, było mniej ludzi, mniej samochodów, a te nowoczesne małe autka też jeszcze nie zdążyły się pojawić.
— Czyli mieliście gdzie się wyciągnąć — wtrącała Franny.

Matka spoglądała na nią, marszcząc brwi i dalej opowiadała własny wariant historii z dawnych czasów. Owszem, trzymała się prawdy, ale za to przynudzała: nie miała szans dorównać ojcu w gawędziarstwie, toteż zawsze w końcu żałowaliśmy, żeśmy ją wezwali, chcąc sprawdzić kolejny wersję.

— Lepiej niech stary sam opowiada — mówiła Franny.
— Bo mama to jest taka poważna — dodawał Frank, marszcząc się.
— Frank, idź się pobaw własnym ptaszkiem — radziła Franny. — Od razu się lepiej poczujesz.

Ale Frank tylko jeszcze bardziej się marszczył. Po chwili mówił:

— Gdybyście zaraz na początku spytali tatę o motocykl, o jakiś konkret, lepiej by opowiadał, niż kiedy go zahaczacie o same ogólniki: ciuchy, zwyczaje seksualne i tak dalej.
— Frank, lepiej ty nam powiedz, co to jest seks — proponowała Franny, ale wtedy ojciec ratował nas z opresji, mówiąc tym swoim rozmarzonym tonem:
— Jedno wam powiem: w dzisiejszych czasach nie mogłoby się to stać. Pewnie wam się zdaje, że macie większy swobodę, ale prawo też jest bardziej rozbudowane. Taki niedźwiedź byłby dziś nie do pomyślenia. Byłby zakazany.

W tym momencie milkliśmy. Nagle ustawały swary. Kiedy ojciec mówił, nawet Frank i Franny przestawali się żreć, choćby siedzieli tuż obok siebie, choćby się dotykali; ja też mogłem siedzieć całkiem blisko Franny, czuć na policzku muśnięcia jej włosów, opierać się nogą o jej nogę, ale póki ojciec mówił, nawet nie pomyślałem o niej; Lilly zamierała bez ruchu (jak tylko ona potrafiła) na kolanach Franka. Jajo — przeważnie za mały, żeby słuchać, a co dopiero rozumieć — był dzieckiem tak cichutkim, że nawet u Franny na kolanach leżał spokojnie. Kiedy ja go brałem na kolana, za każdym razem zasypiał.

— Był to czarny niedźwiedź — mówił ojciec. — Ważył dwieście kilo i miał trochę zgryźliwe usposobienie.
— Ursus americanus — szeptem wtrącał Frank. — Nieobliczalny.
— Owszem — przytakiwał ojciec — ale raczej dobroduszny. Przeważnie.
— Za bardzo już się postarzał, żeby dalej być niedźwiedziem — oświadczała Franny nabożnym tonem.

Właśnie od tej kwestii ojciec zwykle zaczynał: od niej też zaczął, kiedy pierwszy raz za mojej pamięci opowiadał tę historię:

— Za bardzo już się postarzał, żeby dalej być niedźwiedziem.

Wysłuchałem tej wersji siedząc u matki na kolanach: pamiętam, że czułem się, jakbym raz na zawsze zastygł w tym, a nie innym czasie i miejscu: na matczynym łonie: obok mnie Franny na kolanach u ojca, Frank osobno, siedzi po turecku na wyświechtanym dywanie we wschodni deseń, wyprostowany, a u boku ma pierwszego w naszej rodzinie psa: pies wabi się Smutek i straszliwie pierdzi, za co pewnego dnia zostanie uśpiony.

— Za bardzo już się postarzał, żeby dalej być niedźwiedziem — zaczął ojciec. Gdy patrzyłem na Smutka — głupawego, kochającego labradora — pies urósł w moich oczach do rozmiarów niedźwiedzia, a potem się postarzał, osunął się u boku Franka, cuchnący i zmierzwiony, nim znów stał się po prostu psem (choć co prawda Smutek nigdy nie miał być „po prostu psem”).

Nie pamiętam, żeby za pierwszym razem siedzieli z nami Lilly i Jajo: byli widać tacy mali, że jeszcze nie brali w tym udziału — przynajmniej świadomie.

— Za bardzo już się postarzał, żeby dalej być niedźwiedziem — mówił ojciec. — Był na ostatnich nogach.
— Ale innych nóg nie miał! — odpowiadaliśmy chórem. Frank, Franny i ja wykuliśmy na pamięć ten rytualny odzew: z czasem dołączyła do nas Lilly, a w końcu nawet Jajo, kiedy oboje poznali fabułkę w tę i z powrotem.
— Niedźwiedź już nie lubił się popisywać przed publicznością — ciągnął ojciec. — Wykonywał tylko niezbędne ruchy, jak automat. Oprócz motocykla nie kochał żadnego człowieka, zwierzęcia ani przedmiotu na świecie. Właśnie dlatego razem z niedźwiedziem musiałem kupić i motocykl. Z tego samego powodu względnie łatwo rozstał się z treserem i poszedł za mną, bo motor znaczył dla niego więcej niż jakikolwiek treser.

W późniejszych czasach Frank szturchał w tym momencie Lilly, która nauczona była pytać:

— A jak miał niedźwiedź na imię?

Frank. Franny, ojciec i ja krzyczeliśmy chórem:

— Stan Maine!

Nasz głupi niedźwiedź rzeczywiście wabił się Stan Maine, a ojciec kupił go latem trzydziestego dziewiątego roku (wraz z motocyklem firmy Indian wyposażonym w przyczepę, który poprzedni właściciel sam zmajstrował) za dwieście dolarów i najlepsze ubranie, jakie miał w wakacyjnym kuferku.

 

Ojciec i matka mieli wtedy po dziewiętnaście lat; urodzili się w dwudziestym roku i wychowali w Dairy w stanie New Hampshire. Przez całe dzieciństwo i wczesny młodość raczej się unikali. Logiczny zbieg okoliczności — jeden z tych, które bywają podstawy wielu dobrych scenariuszy — sprawił, że ku obopólnemu zaskoczeniu spotkali się w pensjonacie zwanym „Aburthnot-Na-Przymorzu”; mieli w nim pracować przez całe lato — z dala od domu, jak im się wydawało, bo (w tamtych czasach i w ich pojęciu) z Maine do New Hampshire był kawał drogi.

Matka została pokojówką, ale wieczorami przebierała się we własny sukienkę i usługiwała przy kolacji; pomagała też podawać napoje pod namiotami na trawniku (odbywały się tam koktajle, na które przychodzono po tenisie, krokiecie czy golfie albo po wyścigach jachtów na morzu). Ojciec pracował jako kuchcik, dźwigał bagaże, ręcznie pełł pola golfowe, dbał, żeby białe linie autowe wokół kortów tenisowych były świeże i równe, a ludziom, którzy niepewnie trzymali się na nogach i w ogóle nie mieli prawa się znaleźć na jachcie, pomagał wejść na pokład lub wrócić zeń na keję tak, aby w miarę możności nie zrobili sobie krzywdy ani się nie zamoczyli.

Rodzice naszych rodziców pochwalali ten rodzaj pracy na lato, ale matkę i ojca upokorzyło to, że się tam na siebie natknęli. Bądź co bądź po raz pierwszy w życiu wyjechali latem z Dairy w New Hampshire i mieli nadzieję, że w szykownej miejscowości wypoczynkowej oni także — nikomu nie znani — zdołają roztoczyć wokół siebie pewien urok. Ojciec skończył tej wiosny prywatny szkołę dla chłopców, znany jako Szkoła Dairy; dostał się do Flarwardu i mógł od jesieni zacząć studia, wiedział jednak, że pojedzie tam dopiero w roku czterdziestym pierwszym, bo postanowił sam zarobić na czesne; ale latem trzydziestego dziewiątego roku w pensjonacie byłby wolał dać do zrozumienia gościom i reszcie służby, że prosto stamtąd wybiera się na uczelnię. Obecność matki, znającej jego sytuację, zmusiła go do wyznania prawdy: mógł zacząć studia, zarobiwszy potrzebny na ten cel sumę. Oczywiście to, że czeka na niego miejsce na Harwardzie, samo w sobie było już sporym osiągnięciem, które zdumiało większość mieszkańców Dairy w stanie New Hampshire.

Mój tata — Winslow Berry, syn trenera drużyny piłkarskiej ze Szkoły Dairy — nie całkiem spełniał wymagania, stawiane dzieciom pedagogów: był przecież jedynym synem etatowego szkolnego osiłka. Jego ojciec, tak zwany Trener Bob, nigdy nie studiował na Harwardzie. Mało tego: panowało powszechne przekonanie, że nie zdoła wychować odpowiedniego kandydata dla tej uczelni.

Robert Berry przybył na wschód ze stanu Iowa, kiedy żona umarła mu przy porodzie. Na to, żeby wejść w rolę samotnego ojca, wychowującego swoje pierwsze dziecko, był trochę za stary: miał trzydzieści dwa lata. Przyjechał do Dairy szukając szkoły, w której jego synek mógłby zdobyć wykształcenie; w zamian gotów był się sprzedać, żeby odtąd przez wiele lat uczyć gimnastyki w najlepszej szkole średniej, jaka obieca przyjąć chłopca, gdy ten osiągnie stosowny wiek. Szkołę Dairy trudno było nazwać bastionem wykształcenia na poziomie licealnym.

Swego czasu śniła być może o randze równej Exeterowi czy Andoverowi, ale w początkach dwudziestego wieku pogodziła się z tym, że przyszłość jej oparta będzie na kompromisie. Położona niedaleko Bostonu, wpuszczała w swe mury kilkuset chłopców odrzuconych przez tamte dwie szkoły i jeszcze setkę takich, którzy w ogóle nigdzie nie powinni byli się dostać. Program nauczania przyjęła standardowy, a zarazem mądry, ale stawiający i tak wyższe wymagania niż większość ciała pedagogicznego, nauczyciele jej też bowiem zostali przeważnie wcześniej odrzuceni przez inne tego rodzaju instytucje. Choć plasowała się wśród drugorzędnych szkół średnich Nowej Anglii, była znacznie lepsza niż okoliczne szkoły państwowe, a już zwłaszcza górowała nad jedyny konkurentką w samym mieście Dairy.

Właśnie tego typu szkoły bywają skłonne pójść na układ — chociażby taki jak ten, który zawarto z Trenerem Bobem, angażując go w zamian za marną pensyjkę oraz obietnicę, że jego syn Winslow będzie mógł się uczyć w Szkole Dairy (i to za darmo), kiedy dostatecznie podrośnie. Żadna z układających się stron — ani Trener Bob, ani dyrekcja szkoły — nie przewidziała jednak, jak zdolnym uczniem okaże się mój ojciec. Win Berry zdał do Harwardu wśród najlepszych, lecz nie zabłysnął aż tak, żeby dostać stypendium. Gdyby skończył lepszą szkołę, zdołałby się zapewne wystarać o jakieś stypendium dla studentów filologii klasycznej; czuł, że ma talent do języków i początkowo zamierzał wybrać rusycystykę.

Mama jako dziewczyna nie mogła chodzić do tej samej szkoły, poszła więc do prywatnego seminarium dla dziewcząt w rodzinnym mieście. To także była drugorzędna szkoła, ale i tak lepsza niż państwowe liceum. Mieszkańcy Dairy nie mieli zresztą wyboru, jeśli nie chcieli, żeby ich córki uczyły się razem z chłopcami. W przeciwieństwie do Szkoły Dairy, dysponującej internatem, z którego korzystało dziewięćdziesiąt pięć procent uczniów. Liceum Żeńskie Ethel Thompson było po prostu prywatny szkołę dzienny. Rodzice matki, nie wiedzieć czemu jeszcze starsi niż Trener Bob, życzyli sobie, żeby ich córka przestawała wyłącznie z chłopcami ze Szkoły Dairy, zamiast z miejscowymi, ojciec jej był bowiem emerytowanym nauczycielem tejże szkoły (nazywano go Latin Emeritus), a matka — córkę lekarza z Brookline w stanie Massachusetts, wydaną za absolwenta Harwardu; matka mojej matki miała nadzieję, że jej córce dane będzie pokusić się o podobny sukces. Nigdy wprawdzie nie skarżyła się na to. że jej własny harwardczyk wykradł ją z kręgów bostońskiej socjety i wywiózł do grajdołu, łudziła się jednak, że za to córka pozna któregoś z odpowiednich uczniów Szkoły Dairy i w ten sposób zajedzie z powrotem do Bostonu.

Mama — czyli Mary Bates — doskonale wiedziała, że mój ojciec — czyli Win Berry — nie jest tym odpowiednim chłopcem ze Szkoły Dairy, o którego idzie jej matce. Harward Harwardem, ale Win był przede wszystkim synem Trenera Boba, a poza tym zostać przyjętym na uczelnię to jeszcze wcale nie to samo, co studiować — albo mieć na to pieniądze.

Mojej matki jej własne plany — te, które miała latem trzydziestego dziewiątego roku — ani trochę nie nęciły. Staruszek Latin Emeritus dopiero co dostał wylewu; snuł się po swym domu w Dairy, zaśliniony i otępiały, trzęsąc się i mrucząc po łacinie. Żona umiała co najwyżej biernie martwić się o niego: lepiej działo się tylko wtedy, gdy młoda Mary mieszkała z rodzicami i opiekowała się nimi. Rodzice dziewiętnastoletniej Mary Bates byli starsi niż zwykle bywają dziadkowie. Z poczucia obowiązku, choć niekoniecznie ze szczerej chęci, gotowa była zrezygnować ze studiów i zostać w domu, żeby się o nich troszczyć. Miała zamiar nauczyć się pisania na maszynie i znaleźć pracę w rodzinnym mieście. Posadę w pensjonacie „Arbuthnot-Na-Przymorzu” załatwiła sobie właściwie po to, żeby przeżyć coś na kształt egzotycznych wakacji, zanim się podda tej bliżej nie określonej mordędze, którą przyniesie jesień. Z góry sobie wyobraziła, że uczniowie Szkoły Dairy będą coraz młodsi i w końcu żaden nie zechce jej wykraść do Bostonu.

Choć Mary Bates i Winslow Berry razem dorastali, przez cały ten czas co najwyżej kiwali sobie głowami albo robili miny na powitanie.

— Tak jakbyśmy czekali na coś bardziej niedosiężnego. Sam nie wiem, czemu — wyznał nam kiedyś ojciec. A jeśli w końcu sytuacja się zmieniła, to może dzięki temu, że po raz pierwszy przyjrzeli się sobie nawzajem z dala od rodzinnych, znanych na pamięć miejsc: pstrokatego miasteczka Dairy i równie pstrokatej Szkoły Dairy z przyległościami.

Ukończywszy w czerwcu trzydziestego dziewiątego roku Liceum Żeńskie Ethel Thompson matka uświadomiła sobie z bólem, że w Szkole Dairy rozdano już matury, a samy szkołę zamknięto na lato: co szykowniejsi uczniowie (oczywiście przyjezdni) wrócili do domu — między innymi kilku, jak ich nazywała, „narzeczonych”, co do których mogła mieć nadzieję, że jeśli nie ten, to tamten pójdzie z nią na bal maturalny u Ethel Thompson. Nie znała miejscowych licealistów, a kiedy jej matka wysunęła kandydaturę Wina Berry’ego, mama wybiegła z jadalni.

— To może od razu zaproszę Trenera Boba, co? — krzyknęła do swojej matki. Jej ojciec, Latin Emeritus, podniósł głowę ze stołu, przy którym się zdrzemnął.
— Trener Bob? — spytał. — Czyżby ten kretyn znów przyszedł pożyczyć sanie?

Trener Bob, znany także jako Bob z Iowy, wcale nie był kretynem, ale z punktu widzenia Latina Emeritusa, który po wylewie miał trochę pogmatwane poczucie czasu, zatrudniany przez szkołę osiłek ze Środkowego Zachodu niezupełnie się mieścił w tej samej kategorii, co wykładający w tejże szkole akademicy. Przed wieloma laty, gdy Mary Bates i Win Berry byli mali, Trener Bob przyszedł pożyczyć stare sanie, wsławione tym, że niegdyś przez trzy zimy stały przed domem Batesów, ani razu nie ruszone.

— Czy ten dureń ma konia, żeby go do nich zaprząc? — spytał żonę Latin Emeritus.
— Nie, sam pociągnie! — odparła matka mojej matki, po czym rodzina Batesów zasiadła w oknie, żeby popatrzeć, jak Trener Bob sadza małego Wina na koźle, wyciąga ręce za siebie, chwyta orczyk i tęgo szarpnąwszy rusza z miejsca, a wielkie sanie wyjeżdżają z zaśnieżonego podwórza na śliską ulicę, który w tamtych czasach zdobił jeszcze szpaler widzów.
— Sunęły tak szybko, jakby koń je ciągnął! — mawiała matka, wspominając to zdarzenie.

Bob z Iowy był najniższym graczem środka pola, jaki się dostał do podstawowego składu którejkolwiek z drużyn pierwszej ligi futbolu amerykańskiego. Sam się przyznawał, że kiedyś w ferworze walki nie tylko powalił przeciwnika, ale i ugryzł. W Dairy oprócz piłkarzy szkolił kulomiotów i ciężarowców. W oczach rodziny Batesów był jednak człowiekiem nie dość skomplikowanym, aby dało się go traktować serio; Batesowie widzieli w nim tylko śmiesznego krępego siłacza, który wciąż biega truchcikiem po ulicach miasteczka, tak krótko ostrzyżony, że wygląda, jakby był łysy...

— ... i jeszcze wkłada na czerep tę paskudną opaskę — dodawał Latin Emeritus. — Cóż za obrzydliwy kolor!

Trener Bob żył tak długo, że my, dzieci, w końcu tylko jego zapamiętaliśmy z czworga dziadków.

— Co to za hałas? — z niepokojem pytał Frank w środku nocy, kiedy Bob już z nami zamieszkał.

Odkąd Trener Bob się do nas wprowadził, nie tylko Frank, ale cała rodzina często słuchała tych dźwięków: trzeszczenia podłogi, gdy starzec robił na niej (czyli na naszym suficie) pompki, i jego własnych stęknięć, kiedy ćwiczył siady z leżenia.

— To Bob z Iowy — szepnęła raz Lilly. — Chce na wieki wieków utrzymać się w formie.

W każdym razie to nie Win Berry zabrał matkę na bal maturalny. Tym, który łaskawie zechciał ją zaprosić, okazał się pastor mający pieczę nad rodziną Batesów, znacznie starszy od mojej mamy, ale za to kawaler.

— Strasznie mi się dłużyła ta noc — wyznała nam matka. — Byłam załamana. Czułam się obca we własnym mieście. Ale ten sam pastor miał niedługo potem dać ślub waszemu ojcu i mnie!

Ojciec i matka ani o tym myśleli, kiedy wraz z resztą sezonowej służby zostali sobie „przedstawieni” wśród nierzeczywistej zieleni wypieszczonego trawnika otaczającego pensjonat, w którym nawet służący zawierali znajomość w sposób nader sformalizowany: kobiety i dziewczęta stawały szeregiem, jedną z nich wywoływano po imieniu i nazwisku, a następnie przedstawiano jej chłopaka, wywołanego z takiegoż szeregu chłopców i mężczyzn. Dokonywano prezentacji, jakby ci dwoje mieli za chwilę ruszyć w taniec.

— To jest Mary Bates, która właśnie ukończyła Liceum Żeńskie Ethel Thompson. Ma być u nas pokojówką, a prócz tego podawać do stołu. Lubi żagle. Prawda, Mary, że lubisz żagle?

W ten sposób zostali sobie przedstawieni kelnerzy i kelnerki, kortowi i ci, co taszczą za graczami kije golfowe, załoganci z jachtów i kuchciki, majstrowie do wszystkiego, hostessy, pokojówki, personel z pralni, hydraulik i orkiestra. Dancingi były w owych czasach bardzo popularne. Do pensjonatów położonych dalej na południe — na przykład w Weirs koło Laconii czy w Hampton Beach — ściągały latem słynne orkiestry. Lecz „Arbuthnot-Na-Przymorzu” miał własny zespół, imitujący w mroźnym stylu Maine brzmienie big-bandu.

— A to jest Winslow Berry. Lubi, żeby na niego mówić Win. Prawda, Win? Jesienią zaczyna studia na Harwardzie!

Ale ojciec patrzył tylko na matkę, która się uśmiechnęła i odwróciła głowę, wstydząc się za niego nie mniej niż za siebie. Nigdy przedtem nie zauważyła, jaki jest przystojny; miał krzepę Trenera Boba, ale ze Szkoły Dairy wyniósł sposób bycia, ubierania się i czesania na modłę bostończyków (a nie mieszkańców Iowy). Wyglądał, jakby już studiował na Harwardzie — cokolwiek to wtedy znaczyło dla mojej matki.

— O, sama nie wiem, co znaczyło — powiedziała mama. — Pewnie to, że ma trochę ogłady. Wyglądał na chłopaka, który umie tak pić, żeby nie zwymiotować. Miał ciemne bystre oczy, jakich nigdy w życiu nie widziałam, i za każdym razem, kiedy na niego patrzyłam, byłam pewna, że przed chwilą mi się przyglądał, ale nie mogłam go na tym przyłapać.

Ojciec zachował ten dar do końca życia; zawsze czuliśmy na sobie jego uważne, tkliwe spojrzenie, choć gdy my z kolei na niego patrzyliśmy, jego wzrok skierowany był już całkiem gdzie indziej, a on sam wyglądał, jakby marzył albo snuł plany, głęboko się nad czymś zastanawiał lub myślał o sprawach niesłychanie odległych. Nawet już całkiem ślepy (na to, jak żyjemy i co knujemy) zdawał się jednak w pewien sposób nas obserwować. Była w nim jakaś przedziwna mieszanina wyniosłości i ciepła, który matka po raz pierwszy poczuła na trawniku w Maine — na spłachciu jaskrawej zieleni, okolonym przez szare morze.

 

SPOTKANIE ZAPOZNAWCZE PERSONELU: 16.00

 

Właśnie wtedy się dowiedziała, że i on tam jest.

Kiedy wszyscy wszystkim zostali przedstawieni, a personelowi kazano się przygotować do pierwszego koktajlu, pierwszej kolacji i pierwszej wieczornej potańcówki, matka ściągnęła ojca wzrokiem. Podszedł do niej.

— Dopiero za dwa lata będzie mnie stać na Harward — rzekł prosto z mostu.
— Tak też myślałam — odparła matka. — Ale i tak wspaniale, że się dostałeś — dodała czym prędzej.
— Niby dlaczego miałbym się nie dostać? — spytał tata.

Mary Bates wzruszyła ramionami; był to u niej częsty odruch.

który wziął się stąd, że nigdy nie rozumiała, co mówi jej własny ojciec (odkąd zaczął bełkotać po wylewie). Przed „spotkaniem zapoznawczym” włożyła białe rękawiczki i biały kapelusz z woalką; miała w nich podawać do stołu podczas pierwszego przyjęcia na świeżym powietrzu. Ojcu strasznie się podobało to, jak włosy otulają jej głowę — nieco dłuższe na karku, wokół twarzy zaczesane do tyłu; kapelusz i woalka były do nich przytwierdzone w sposób tak prosty, a zarazem tajemniczy, że tatę bardzo to zastanowiło.

— A ty co robisz jesienią? — spytał.

Znowu wzruszyła ramionami, ale przez biały woalkę mógł chyba wyczytać z jej oczu pragnienie, żeby ktoś ją uratował od scenariusza, wedle którego — jak sądziła — miała się potoczyć przyszłość.

— Wyraźnie pamiętam, że już przy pierwszym spotkaniu byliśmy dla siebie mili — powiedziała. — Oboje czuliśmy się samotni w nowym miejscu i wiedzieliśmy o sobie nawzajem rzeczy, których nie wiedział nikt inny.

W tamtych czasach uważano to już pewnie za poufałość.

— W tamtych czasach nie istniało coś takiego jak poufałość — twierdziła Franny. — Nawet kochanek przy kochance nie śmiał pierdnąć.

W to, co mówiła, wkładała wiele przekonania, a ja często jej wierzyłem. Nawet w doborze słów przedwcześnie się rozwinęła — jak gdyby zawsze wiedziała, dokąd zmierza; nigdy za nią nie nadążałem.

Tego pierwszego wieczoru orkiestra „Arbuthnotu-Na-Przymorzu” starała się jak najdokładniej podrobić brzmienie big-bandu, ale gości było niewielu, tancerzy zaś jeszcze mniej: sezon dopiero się zaczynał, a w Maine zaczyna się on ospale — tak tu zimno, i to nawet latem. Parkiet w sali tanecznej, wyfroterowany na wysoki połysk, zdawał się ciągnąć aż poza skraj tarasów z widokiem na ocean. W czasie deszczu rozpinano nad tarasami markizy, sala była bowiem otwarta na wszystkie strony świata i kiedy zacinało, ulewa moczyła lśniącą klepkę.

Pierwszego wieczoru orkiestra grała do późna specjalnie dla personelu, skoro gości było tak mało, a większość z nich wcześnie poszła do łóżek, żeby się rozgrzać. Ojcu i matce wraz z reszty służby pozwolono tańczyć przez godzinę z okładem. Matka na zawsze zapamiętała, że żyrandol był uszkodzony: nieregularne barwne plamy pstrzyły parkiet, który w tym kalekim świetle wydawał się miękki i lśniący jak z wosku.

— Cieszę się, że jest tu ktoś, kogo znam — szepnęła matka; ojciec poprosił ją do tańca dość oficjalnie, a i tańczył raczej sztywno.
— Przecież mnie wcale nie znasz — odparł.
— Powiedziałem to — wyznał nam — bo chciałem, żeby znów wzruszyła ramionami.

A kiedy spełniła jego ukryte życzenie, myśląc zarazem, że tańczy z nieprawdopodobnie trudnym rozmówcę — któremu zapewne nie dorównuje — ojciec uwierzył, że wcale nie za sprawę ślepego trafu zaczęło go do niej ciągnąć.

— Ale chcę, żebyś mnie poznała — dodał. — I sam też chcę cię poznać.

(— Brrr! — mówiła zawsze w tym momencie Franny.)

Już od pewnego czasu orkiestrę zagłuszał ryk silnika, toteż wielu tancerzy zeszło z parkietu, żeby sprawdzić, skąd ten harmider. Matka odetchnęła z ulgę: nie miała ojcu nic do powiedzenia. Wyszli (nie biorąc się za ręce) na taras, z którego otwierał się widok na port; w świetle lamp kołyszących się na rozpiętych w górze drutach ujrzeli kuter wychodzący w morze na połów homarów. Z tego właśnie kutra przed chwilę wytoczono na nabrzeże motocykl ciemnej barwy; pojazd stał w miejscu, ale silnik chodził na wysokich obrotach — być może po to, żeby wydmuchać z rur i przewodów morską wilgoć. Motocyklista wyraźnie się uparł, że nastroi dudniący motor na odpowiednią nutę, nim włóczy bieg. Pojazd miał z boku przyczepę, w której siedziała mroczna postać, zgarbiona i nieruchoma, pokraczna, jakby za grubo ubrana.

— To Freud — powiedział jakiś głos z grupy hotelowej służby. Starsi zawołali:
— Tak, to Freud! Freud i Stan Maine!

Nasi rodzice pomyśleli, że Stan Maine to marka motocykla. Widząc, że publiczność się rozeszła, orkiestra przestała grać; niektórzy muzycy dołączyli do tancerzy stojących na tarasie.

— Freud! — wrzeszczeli ludzie.

Ojciec zawsze opowiadał, jak to z rozbawieniem wyobrażał sobie, że za chwilę Freud — ale ten prawdziwy — nienagannie żwirowany alejką zajedzie na motorze pod sam taras i w świetle wysoko zawieszonych lamp przedstawi się zgromadzonym. Otóż i Zygmunt Freud we własnej osobie, pomyślał ojciec: z chwili na chwilę coraz bardziej się zakochiwał, wszystko więc wydawało mu się możliwe.

Oczywiście nie był to prawdziwy Freud (umarł bowiem akurat w tamtym roku), lecz utykający na jedną nogę wiedeński Żyd o nazwisku nie do wymówienia, który każdego lata pracował w pensjonacie (począwszy od trzydziestego dziewiątego roku, kiedy to opuścił rodzinną Austrię); w końcu przylgnęło do niego przezwisko „Freud”, bo potrafił uwolnić od strapień personel i gości: zabawiał ich swymi występami, a ponieważ pochodził z Wiednia i był Żydem, jakimś cudzoziemcom o dziwacznym poczuciu humoru, którzy spędzali w „Arbuthnocie” wakacje, przydomek ten sam się nasunął. Wydawał się zresztą świetnie dobrany, gdy w trzydziestym siódmym roku w początkach letniego sezonu Freud pojawił się na nowym motocyklu marki Indian z przyczepą własnej konstrukcji.

— Freud, którą weźmiesz na siodełko, a która do przyczepy? — pytały pracujące w hotelu dziewczyny, kpiąc sobie z Freuda, pokrytego nie dziobami, ale wręcz szramami po ospie (twierdził, że to „dziury po czyrakach”), tak okropnymi, że nie mogłaby go pokochać żadna kobieta.
— Ze mną jeździ tylko Stan Maine — odparł i ściągnął z przyczepy plandekę. W przyczepie siedział niedźwiedź, czarny jak spaliny, bardziej muskularny niż Bob z Iowy, ostrożny jak mało który bezpański pies. Freud przywiózł go z obozu drwali na północy Maine i przekonał dyrekcję hotelu, że zdoła wytresować zwierzę ku uciesze gości. Kiedy wyemigrował z Austrii i przypłynął do Boothbay Harbor statkiem z Nowego Jorku, miał przy sobie dokumenty, w których napisano wielkimi literami: FACHOWY TRESER I OPIEKUN ZWIERZĄT. UZDOLNIONY MECHANIK, zaświadczając tym samym o jego przydatności do dwóch zawodów. W pensjonacie nie było akurat żadnych zwierząt, toteż Freud w sezonie naprawiał rozmaite pojazdy, a potem przenosił je w stan spoczynku na te miesiące, gdy nie przyjeżdżali turyści, on zaś odwiedzał obozy drwali i papiernie jako wędrowny mechanik.

Przyznał się potem ojcu, że przez cały ten czas szukał niedźwiedzia. Twierdził, że na niedźwiedziach można zrobić forsę.

Przybysz zsiadł z motocykla, zaparkowanego pod przyległym do sali tanecznej tarasem, a ojciec ze zdziwieniem słuchał radosnych okrzyków, które wznosili co bardziej doświadczeni członkowie personelu. Kiedy Freud pomagał tajemniczej postaci wysiąść z przyczepy, mama z kolei myślała, że przywiózł zgrzybiały staruszkę — na przykład własny matkę (pasażer rzeczywiście przypominał stary kobietę owinięty ciemnym kocem).

— Stan Maine! — wrzasnął któryś muzyk i zadął w instrument.

Matka i ojciec ujrzeli, że niedźwiedź zaczyna tańczyć. Stanął na zadnich łapach, tanecznym krokiem odsunął się od Freuda, opadł na czworaki i w paru susach okrążył motocykl. Freud stanął na siodełku i klasnął w dłonie. Niedźwiedź imieniem Stan Maine też zaklaskał. Matka poczuła, że ojciec bierze ją za rękę — żadne z nich bowiem nie klaskało — ale się nie wzbraniała, tylko na uścisk odpowiedziała takim samym uściskiem; oboje patrzyli z tarasu w dół, nie przestając śledzić popisów przysadzistego zwierza.

Mam dziewiętnaście lat i moje życie dopiero się zaczyna, pomyślała matka.

— Naprawdę tak się czułaś? — pytała Franny za każdym razem.
— Wszystko jest względne — odpowiadała matka. — Ale rzeczywiście czułam, że życie właśnie się zaczyna.
— Rany koguta — mówił Frank.
— To ja ci się wtedy spodobałem czy niedźwiedź? — pytał ojciec.
— Nie wygłupiaj się — mówiła matka. — Podobało mi się wszystko naraz. W jednej chwili zaczęłam żyć.

Rzucało mnie to na kolana tak samo jak to, co ojciec mówił o niedźwiedziu („Za bardzo już się postarzał, żeby dalej być niedźwiedziem”). Kiedy matka oświadczała, że jej życie zaczęło się właśnie w tamtej chwili, zasłuchiwałem się i już nie mogłem się oderwać, jakbym zapuścił korzenie, jakbym na własne oczy widział życie mojej matki, które niczym motocykl od dawna chodziło na jałowym biegu, aby wreszcie zaskoczyć i nagłym zrywem pomknąć przed siebie.

A co wyobrażał sobie ojciec, kiedy wziął ją za rękę tylko dlatego, że w jego życiu pojawił się niedźwiedź, przywieziony na kutrze poławiaczy homarów?

— Wiedziałem, że to będzie mój niedźwiedź — powiedział. — Sam nie wiem skąd.

I może właśnie ta świadomość (że ma przed oczami coś, co będzie do niego należało) skłoniła ojca, żeby sięgnąć także po moją matkę.

Teraz już rozumiecie, czemu w dzieciństwie zadawaliśmy aż tyle pytań: jest to bardzo niejasna historia, z rodzaju tych, które najchętniej opowiadają rodzice.

 

Tej nocy, kiedy po raz pierwszy ujrzeli Freuda i jego niedźwiedzia, ojciec i matka nawet się nie pocałowali. Gdy orkiestra zwinęła manatki, a personel rozszedł się po męskich i żeńskich sypialniach (mieściły się one w osobnych budynkach, trochę mniej eleganckich niż sam hotel), rodzice wybrali się do portu i patrzyli na wodę. Być może przy tym rozmawiali, ale jeśli tak, to nigdy nie powiedzieli nam, o czym. Na pewno było tam parę szykownych żaglówek, a ponieważ rzecz działa się w Maine, nawet w prywatnej przystani musiało stać kilka kutrów do połowu homarów. Pewnie był też jakiś bączek i może ojciec zaproponował, żeby go pożyczyć i chwilę powiosłować, na co matka zapewne się nie zgodziła. Fort Popham leżał wtedy w gruzach — nie stał się jeszcze taką atrakcja turystyczną jak dziś — lecz jeśli na wybrzeżu w jego okolicy paliły się światła, musiały być widoczne z „Arbuthnotu-Na-Przymorzu”.

W szerokim ujściu Kennebecu przy Bay Point pływała oświetlona boja z dzwonem, a na wyspie Stage już w trzydziestym dziewiątym roku mogła stać latarnia morska: ojciec nie potrafił sobie tego dokładnie przypomnieć.

Ale tak w ogóle, to w tamtych czasach na całym wybrzeżu musiały panować zupełne ciemności, więc kiedy nagle przypłynął ten biały slup — z Bostonu, może z Nowego Jorku, w każdym razie z południowego zachodu, z królestwa cywilizacji — matka i ojciec na pewno zobaczyli go bardzo wyraźnie i przyglądali mu się w skupieniu, póki nie przybił do kei. Ojciec złapał cumę; zawsze potem twierdził, że był w tym momencie bliski paniki, tak dalece nie miał pojęcia, co z nią zrobić — uwiązać do czegoś, czy gdzieś ciągnąć — wtem jednak z żaglówki zszedł mężczyzna w białym smokingu, czarnych spodniach i czarnych lakierkach, ze swobodą wspiął się po drabince i stanąwszy na nabrzeżu cisnął cumę z powrotem na pokład.

— Jesteś wolna — zawołał, zwracając się do żaglówki. Ojciec i matka twierdzili, że na pokładzie nie było ani jednego marynarza, lecz mimo to łódź zaczęła odpływać; jej żółte światła oddalały się, jakby szkło tonęło wśród fal. Człowiek w smokingu powiedział do ojca:
— Dziękuję za przysługę. Jesteś tu nowy?
— Oboje jesteśmy nowi — odparł ojciec.

Nienaganny strój przybysza ani trochę nie ucierpiał w podróży. Mężczyzna był bardzo opalony jak na początek lata; poczęstował rodziców papierosami ze zgrabnego płaskiego pudełeczka czarnej barwy. Żadne nie paliło.

— Miałem nadzieję, żezdążę na ostatni taniec — powiedział — ale zdaje się, że orkiestra poszła spać?
— Tak — rzekła matka. Ona i ojciec mieli po dziewiętnaście lat i po raz pierwszy w życiu widzieli taką postać.
— Był nieprzyzwoicie pewny siebie — twierdziła matka.
— Miał pieniądze — wyjaśniał ojciec.
— Czy Freud z niedźwiedziem już przyjechał? — spytał nieznajomy.
— Tak — odparł ojciec. — Z niedźwiedziem i z motocyklem.

Mężczyzna w białym smokingu palił zachłannie, ale z klasą, i patrzył na pensjonat; było tam już ciemno — tylko w nielicznych oknach się świeciło — lecz rozwieszone na dworze lampki, które oświetlały alejki, żywopłoty i przystań, rzucały blask na opaloną twarz przybysza; w ich świetle, odbitym w czarnej, ruchliwej powierzchni morza, jego oczy wydawały się wąskie.

— Freud to Żyd — powiedział nieznajomy. — W samą porę wyjechał z Europy. Europa za chwilę przestanie być miejscem dla Żydów. Mówił mi mój agent.

To poważne oświadczenie musiało chyba poruszyć mojego ojca, który rwał się na Harward — czyli w świat — a nie zdawał sobie sprawy, że wojna na pewien czas pokrzyżuje mu plany. Właśnie człowiek w białym smokingu sprawił, że ojciec już po raz drugi tej nocy wziął matkę za rękę; matka znów odwzajemniła uścisk jego palców, kiedy oboje uprzejmie czekali, aż nieznajomy dopali papierosa, pożegna się albo powie coś więcej.

On jednak powiedział tylko jedno:

— A świat przestanie być miejscem dla niedźwiedzi!

Roześmiał się, ukazując zęby równie białe jak smoking, a ponieważ wiał wiatr, rodzice nie usłyszeli ani syku gasnącego papierosa, który wpadł w fale oceanu, ani tego, że slup znowu podpłynął do kei. Mężczyzna podszedł do drabinki i dopiero gdy żwawo zsunął się po szczeblach, Mary Bates i Win Berry uświadomili sobie, że łódka płynie mu na spotkanie. Człowiek w białym smokingu zdążył w samą porę, żeby zeskoczyć na pokład. Tym razem cuma nie przeszła z rąk do rąk. Slup o zwiniętych żaglach sapał niespiesznie, poruszany innym niż żagle napędem; skręcił na południowy zachód (zawracając do Bostonu, a może Nowego Jorku), bo podróż nocy widocznie była mu niestraszna. Ostatnie słowa, jakie nieznajomy wykrzyknął w stronę moich rodziców, zagubiły się w terkocie silnika, w klaskaniu kadłuba o fale i w szumie wiatru, gnającego po wodzie mewy (ptaki wyglądały jak balowe kapelusze z piórami, podskakujące wśród fal, w które cisnęli je pijani goście). Ojciec przez całe życie żałował, że nie usłyszał tych słów.

 

To od Freuda się dowiedział, że rozmawiał z samym właścicielem „Arbuthnotu-Na-Przymorzu”.

— Ja, to był on, we własnej osobie — powiedział Freud. — Tak właśnie przypływa, raptem kilka razy w ciągu lata. Kiedyś zatańczył z taką jedną dziewczyną, co tu pracowała. Ostatni taniec, i tyle ją było widać. W tydzień później jakiś inny facet przyjechał po jej rzeczy.
— A jak on się nazywa? — spytał ojciec.
— Może właśnie Arbuthnot? Ktoś mi mówił, że to Holender, ale nazwiska nigdy nie słyszałem. A Europę to zna na wylot — wiem, co mówię.

Ojca strasznie korciło, żeby spytać o Żydów; poczuł, że matka daje mu kuksańca. Wszyscy troje siedzieli po pracy na krótko przystrzyżonym trawniku wokół dołka na polu golfowym. W świetle księżyca trawa wydawała się niebieska, a w dołku łopotała czerwona chorągiewka. Niedźwiedź imieniem Stan Maine, bez kagańca, usiłował się poczochrać o cienkie drzewce chorągiewki.

— Chodź tu, ty głupku! — rzekł Freud do niedźwiedzia, ale ten nie usłuchał.
— Twoja rodzina została w Wiedniu? — spytała matka.
— Mam tylko siostrę — odparł Freud. — Ostatni raz dała mi znać w zeszłym roku w marcu.
— W zeszłym roku w marcu — zauważył ojciec — hitlerowcy zajęli Austrię.
— Ja, ja, mnie to mówisz?

Stan Maine, strapiony tym, że chorągiewka nie stawia dostatecznego oporu — czyli nie nadaje się do czochrania — trzepnął ją łapy, aż poleciała na drugi koniec trawnika.

— O Jezu — powiedział Freud. — Chodźmy stąd, bo jeszcze zacznie ryć jamy w polu golfowym.

Ojciec wstawił z powrotem do dołka idiotyczny chorągiewkę z numerem osiemnastym. Matka, który na ten wieczór zwolniono od podawania do stołu, miała na sobie strój pokojówki; pobiegła naprzód, wołając niedźwiedzia.

Stan Maine rzadko biegał. Zwykle łaził niezdarnie, nigdy się zbytnio nie oddalając od motocykla. Czochrał się o niego tak często, że odarty z czerwonej farby błotnik lśnił, jakby był chromowany, a w stożkowatym czubku przyczepy od nieustannego szturchania zrobił się dołek. Zwierzak raz po raz parzył się o rury, bo zaczynał się czochrać, nim maszyna ostygła po jeździe, więc do dysz poprzywierały złowieszcze kępy niedźwiedzich kłaków, jak gdyby sam motocykl był wyliniałym, niegdyś włochatym zwierzem. Kępom tym odpowiadały wyskubane spłachcie w czarnym futrze niedźwiedzia, w miejscach, gdzie sierści albo całkiem brakowało, albo była sprasowana i przysmalona na mętny bryz suszonych wodorostów.

To, czego właściwie treser nauczył niedźwiedzia, pozostawało tajemnicy dla wszystkich — poniekąd nawet dla samego Freuda.

Ich wspólny „numer”, wykonywany późnym popołudniem w czasie przyjęć na wolnym powietrzu, był cięższy próby dla Freuda i motocykla niż dla zwierzęcia. Freud jeździł w kółko na motorze, a niedźwiedź siedział w odkrytej przyczepie i wyglądał jak pilot w otwartej kabinie bez tablicy rozdzielczej. W miejscach publicznych miał zwykle na łbie kaganiec — konstrukcję z czerwonej skóry, zdaniem ojca podobny do masek, jakie czasem się wkłada przy grze w lacrosse’a (jest to skrzyżowanie hokeja z tenisem). Wydawał się mniejszy w kagańcu, który jeszcze bardziej miał mu i bez tego pomarszczony paszczę, zarazem wydłużając nos. W sumie więc zwierzak tym wyraźniej się upodabniał do zapasionego psiska.

Jeździli tak i jeździli, aż po którymś okrążeniu, na chwilę przedtem, nim znudzeni goście przestali zwracać uwagę na to dziwactwo i znów podjęli rozmowy, Freud zatrzymywał motocykl, zsiadał nie wyłączając silnika, podchodził do przyczepy i zaczynał lżyć niedźwiedzia po niemiecku — ku uciesze zgromadzonych, których co prawda śmieszył głównie sam niemiecki. Freud nie dawał za wygraną, póki nie dopiął tego, że niedźwiedź gramolił się pomału z przyczepy, wsiadał na motocykl i opierał przednie łapska na kierownicy, nie sięgając zadnimi do podnóżka ani do pedału tylnego hamulca. Wtedy Freud wsiadał do przyczepy i kazał zwierzakowi ruszać.

Z początku nic się nie działo. Freud siedział w przyczepie i głośno się burzył przeciwko takiej inercji, a niedźwiedź z ponurą miną dzierżył kierownicę, podrygiwał na siodełku i wiosłował zadnimi łapami, jakby brodził w wodzie.

— Stan Maine! — wołał ktoś w tłumie. Niedźwiedź kiwał łbem, jak gdyby dostojnie zakłopotany, ale z miejsca się nie ruszał.

Miotając po niemiecku wściekłe obelgi, które publiczność uwielbiała, Freud wyłaził z przyczepy i podchodził do niedźwiedzia, żeby mu pokazać, jak się uruchamia motocykl.

— Sprzęgło! — mówił, kładąc jedną łapę zwierza na rączce sprzęgła. — Gaz! — krzyczał i drugą łapą niedźwiedzia zwiększał obroty. Motocykl marki Indian, rocznik trzydziesty siódmy, miał przekładnię biegów zamontowaną obok zbiornika z paliwem, toteż motocyklista włączając albo zmieniając biegi musiał na jedną chwilę grozy zdejmować rękę z kierownicy. — Przekładnia! — darł się Freud i nagłym szarpnięciem wrzucał bieg.

Natenczas niedźwiedź-motocyklista ruszał na przełaj przez trawnik; z równomiernym warkotem silnika sunął w stałym tempie ku zadowolonym z siebie, pięknie odzianym gościom: mężczyźni — nawet jeśli dopiero co zeszli z boiska lub z kortu — mieli na głowach kapelusze; w pensjonacie „Arbuthnot-Na-Przymorzu” nie tylko damskie, ale i męskie kostiumy kąpielowe sięgały aż po szyję, choć w latach trzydziestych coraz częściej widywano mężczyzn w samych kąpielówkach. Żakiety i marynarki miały wywatowane ramiona; mężczyźni ubrani byli w obszerne, workowate spodnie z białej flaneli; wśród kobiet sportsmenki nosiły dwukolorowe półbuty i króciutkie skarpeteczki, a elegantki lubiły suknie podkreślające talię, nierzadko z bufiastymi rękawami. W sumie powstawało więc nader barwne zamieszanie, gdy na taką grupę nacierał niedźwiedź, ścigany przez Freuda.

— Nein! Nein! Ty durny miśku, ty!

Z miną, z której gościom trudno było cokolwiek wyczytać przez kaganiec, Stan Maine jechał przed siebie, czasem tylko lekko skręcając, zgarbiony nad kierownicą.

— Ty głupi zwierzu! — darł się Freud.

Niedźwiedź zawsze przejeżdżał przez jeden z namiotów, w których się odbywało przyjęcie, lecz nigdy nie uderzył w słup ani nie zahaczył o białe płócienne obrusy, pokrywające suto zastawione stoły i bufet. Kelnerzy gonili za nim po rozległym trawniku. Tenisiści go dopingowali, ale kiedy się zbliżał, czmychali z kortów.

Może wiedział, co robi, a może nie, ale nigdy się nie w tarabanił w żywopłot, nigdy zanadto nie dodał gazu, nie pojechał do przystani, nie próbował się dostać na pokład jachtu albo kutra poławiaczy homarów. Freud zawsze go doganiał i to akurat wtedy, kiedy wyglądało na to, że goście chyba już dosyć się napatrzyli. Wsiadał na tylne siodełko i przytulony do szerokiego grzbietu niedźwiedzia prowadził zwierzę — a wraz z nim motocykl marki Indian, rocznik trzydziesty siódmy — z powrotem między namioty.

— Ah so, jeszcze tylko parę zagwozdek trzeba rozpracować! — wołał do tłumu. — Tu i ówdzie jeszcze zgrzyta, ale tak w ogóle to nie ma strachu! Misiek raz dwa się douczy!

Tak zatem wyglądał popisowy numer. Nigdy inaczej. Freud tylko tego nauczył Stana Maine, który zresztą jego zdaniem niczego więcej nauczyć się nie mógł.

— Mądry to on nie jest — zwierzał się ojcu treser. — Jak go kupiłem, był już za stary. Myślałem, że i tak się nada. Drwale oswoili go od maleńkości, ale niczego się u nich nie nauczył. Sami przecież w ogóle nie umieją się zachować. Zwierzaki, i tyle. Trzymali go w obozie ot tak, dla zabawy, żreć dawali akurat w sam raz, żeby się nie zrobił wredny, ale właściwie nic od niego nie chcieli. Mógł się obijać do woli, tak jak i oni się obijają. Coś mi się nawet zdaje, że go rozpili. Nie pije, bo mu nie daję, ale tak się zachowuje, jakby miał chęć się napić, wiesz?

Ojciec nic nie wiedział: uważał, że Freud jest wspaniały, a motocykl marki Indian rocznik trzydziesty siódmy to najpiękniejsza maszyna, jaką widział w życiu. Kiedy on i matka mieli wolne, jeździli na wycieczki po nadmorskich drogach, przytuleni, owiewani chłodnym słonym powietrzem, ale nigdy sami: nie sposób było wyjechać z „Arbuthnotu” motocyklem, nie zabierając w przyczepie Stana Maine, ten bowiem dostawał amoku, jeśli motor odjeżdżał bez niego; puszczał się wtedy biegiem, czego nigdy poza tym nie robił. A niedźwiedzie biegają zdumiewająco szybko.

— Dobra, spróbuj mu uciec — rzekł kiedyś Freud do ojca. — Ale nim zapalisz, wyprowadź motor aż na główną drogę. I przy pierwszej próbie nie zabieraj ze sobą biednej Mary. Grubo się ubierz, bo jeżeli cię dorwie, to całego zwyobraca tymi swoimi łapskami. Nawet nie ze złości, tylko z podniecenia. No, jazda. Próbuj. Ale jak się po paru kilometrach obejrzysz i zobaczysz, że jeszcze za tobą leci, zatrzymaj się i przywieź go z powrotem, bo inaczej dostanie zawału albo się zgubi, taki z niego głupek. Nie umie polować, ani nic. Jak mu nie dać żreć, nie poradzi sobie. To już nie prawdziwe zwierzę, tylko żywa maskotka. Jest może ze dwa razy mądrzejszy niż owczarek alzacki, a to za mało, żeby dać radę światu.
— Światu? — pytała zawsze Lilly, wytrzeszczając oczy.

Lecz ojcu świat latem trzydziestego dziewiątego roku wydawał się nowy i ciepły; sprawiały to nieśmiałe pieszczoty mojej matki, ryk motocykla i mocny odór niedźwiedzia, zimne noce w Maine oraz mądrość Freuda.

Freud oczywiście dlatego utykał, że miał kiedyś wypadek na motocyklu i źle mu złożono złamaną nogę.

— Dyskryminacja — twierdził.

Był mężczyzny niskim, silnym, czujnym jak zwierzę, o osobliwej karnacji, przypominającej kolor zielonej oliwki gotowanej na wolnym ogniu, aż zbrązowiała. Miał lśniące włosy bruneta; dziwna jedwabista kępka rosła mu na policzku tuż pod okiem, tworząc plamę większą niż zwykły pieprzyk, co najmniej dorównującą rozmiarami przeciętnej monecie; bardziej rzucała się w oczy aniżeli jakiekolwiek znamię, a z twarzą Freuda zlewała się tak samo naturalnie, jak mięczak ze skałą gdzieś w stanie Maine.

— To przez to, że mam taki wielki mózg — tłumaczył Freud rodzicom. — Jest taki duży, że na głowie brak miejsca dla włosów, więc z zazdrości wypuściły kępkę, gdzie nie powinny.
— Może to była niedźwiedzia sierść — rzekł kiedyś Frank z całą powagą, a Franny wrzasnęła i rzuciła mi się na szyję, aż przygryzłem sobie język.
— Słowo daję, Frank to takie dziwadło! — zawołała. — Frank, lepiej nam pokaż, gdzie tobie samemu wyrosła niedźwiedzia sierść!

Frank, biedaczysko, właśnie wkraczał w okres dojrzewania; dojrzewał przed czasem i bardzo się tego wstydził. Ale nawet Franny nie potrafiła nas wyrwać spod uroku opowieści o Freudzie i jego niedźwiedziu: ci dwaj zawładnęli nami tak samo jak naszymi rodzicami w lecie trzydziestego dziewiątego.

Ojciec opowiadał nam, że wieczorami odprowadzał czasem matkę do drzwi sypialni i całował na dobranoc. Jeśli Freud już spał, tata odpinał łańcuch, którym Stan Maine przykuty był do motocykla, zdejmował kaganiec niedźwiedziowi, żeby ten mógł swobodnie jeść, i zabierał go na ryby. Nad motocyklem wisiała niby namiot z podniesionymi ściankami nisko rozpięta plandeka, chroniąca niedźwiedzia od deszczu; ojciec trzymał swój sprzęt wędkarski na takie właśnie okazje zawinięty w róg tej płachty.

Tata i Stan Maine szli do przystani w Bay Point, przy której podskakiwało na falach mnóstwo łódek rybackich i kutrów do połowu homarów; po drodze mijali mola należące do hotelu i wreszcie siadali na skraju nabrzeża; tata łowił czarniaki na błystkę i jeszcze żywymi karmił zwierzę. Raz tylko się poróżnili. Ojciec zwykle łapał trzy albo cztery ryby, po czym obaj mieli dość i wracali do hotelu. Ale pewnego wieczoru czarniaki nie brały; gdy w ciągu godziny spławik ani drgnął, tata wstał, żeby zaprowadzić niedźwiedzia tam, gdzie czekał go łańcuch i kaganiec.

— Chodź — powiedział. — Dziś w morzu nie ma ryb.

Stan Maine nie chciał się ruszyć.

— No, chodź! — powtórzył ojciec. Lecz niedźwiedź samego też nie chciał go puścić.
— Żarł! — zaryczał z cicha. Ojciec usiadł i znów zarzucił wędkę.
— Żarł! — zrzędził co pewien czas Stan Maine. Ojciec zarzucał raz po raz, zmieniał błystki, imał się wszelkich sposobów. Gdyby zszedł na błotnisty brzeg i nakopał robaków, mógłby złowić flądrę na podborę, lecz ilekroć próbował się oddalić, Stan Maine zachowywał się nieprzyjaźnie. Ojciec już się zastanawiał, czy nie skoczyć do wody i nie wrócić wpław; mógłby się zakraść do sypialni i zbudzić Freuda, po czym we dwóch wróciliby po niedźwiedzia i pojmaliby go, wabiąc przyniesionym z hotelu jedzeniem. Po jakimś czasie wczuł się jednak w nastrój wieczoru i powiedział:
— Dobra. Ryb ci się zachciewa? No to złowimy rybę, do jasnej cholery!

Nieco przed świtem na nabrzeże przyszedł właściciel jednego z kutrów, zamierzając wypłynąć w morze. Chciał wyciągnąć pułapki z homarami, a na ich miejsce spuścić nowe, ze świeży przynęty — którą miał, niestety, przy sobie. Stan Maine ją zwietrzył.

— Lepiej niech mu pan ją da — poradził ojciec.
— Żarł! — wtrącił Stan Maine. Rybak oddał mu całą przynętę.
— Zapłacimy panu — obiecał ojciec. — Przy pierwszej okazji.
— Już ja wiem, co miałbym ochotę zrobić przy pierwszej okazji — odparł tamten. — Najchętniej wsadziłbym tego niedźwiedzia do pułapki zamiast przynęty i popatrzył, jak go zżerają homary!
— Żarł! — powiedział Stan Maine.
— Nie radzę go drażnić — rzekł ojciec. Rybak przyznał mu rację.
— Ja, ja, za mądry to ten niedźwiedź nie jest — powiedział Freud do ojca. — Mogłem cię właściwie uprzedzić. Miewa czasem dziwne zagrania, jak chodzi o jedzenie. Drwale go przekarmiali. Żarł bez przerwy — byle co, aby tylko żreć. Teraz czasem ni stąd, ni zowąd a to strzeli mu do łba, że za mało jada, a to pić mu się zachce, a to jeszcze co innego. Pamiętaj, nigdy nie zabieraj się do jedzenia, póki jemu nie dasz. Bardzo tego nie lubi.

Toteż Stan Maine zawsze najadał się do syta przed występem, bo stoły przykryte obrusami z białego płótna uginały się pod brzemieniem przystawek, rzadkich ryb podanych na surowo i pieczonego mięsa. Gdyby zatem niedźwiedź był głodny, mogłyby wyniknąć kłopoty. Lecz Freud przed każdym popisem pozwalał mu się opchać, ile wlazło, więc przeżarty zwierz jechał na motocyklu najspokojniej w świecie, zrównoważony, wręcz znudzony, jakby nie miał potrzeb fizycznych — chyba, żeby mu się zachciało grzmiąco beknąć albo opróżnić wielgachne niedźwiedzie kiszki.

— Numer z miśkiem jest głupi, a ja dokładam do interesu — powiedział kiedyś Freud. — Nie dla mnie ten farmazoński hotel. Tylko snoby tu przyjeżdżają. Powinienem przenieść się gdzieś, gdzie naród jest trochę bardziej toporny. Salon gry w bingo, a nie tylko dancing. Powinienem sobie dobrać takie więcej demokratyczne towarzycho. Moje miejsce jest tam, gdzie są walki psów, a publika się zakłada, który którego zagryzie, wiesz?

Ojciec nic nie wiedział, ale musiała go zdumieć nowina, że istnieją okolice dziksze niż Weirs koło Laconii, a nawet Hampton Beach. W takich miejscach więcej było pijaków i chętniej trwoniono pieniądze na honorarium dla niedźwiednika. Człowiek pokroju Freuda i niedźwiedź pokroju Stana Maine po prostu nie mieli szans u wyrafinowanej publiczności z „Arbuthnotu-Na-Przymorzu”, która przez to swoje wyrafinowanie nie umiała docenić nawet motocykla marki Indian, rocznik trzydziesty siódmy!

Lecz ojciec rozumiał, że Freud wcale nie rwie się w świat, popychany ambicją. Spędzał sobie całkiem niefrasobliwe lato w pensjonacie i tylko niedźwiedź nie okazał się taką znów żyłą złota. Freud chciał po prostu wymienić niedźwiedzia.

— Z takim głupim miśkiem — tłumaczył rodzicom — nie da się zgarnąć grubszej forsy, nawet próbować nie warto. A zresztą, jak się próbuje coś trafić w tych tańszych kurortach, to też są kłopoty, tylko że inne.

Matka wzięła ojca za rękę i ścisnęła ją ostrzegawczo; może wyczuła, że on już sobie wyobraża te „inne kłopoty” i „tańsze kurorty”. Ale ojciec myślał raczej o czesnym, które miał płacić na Harwardzie; podobał mu się motocykl marki Indian, podobał mu się niedźwiedź imieniem Stan Maine. Jak tata zauważył, Freud ani trochę się nie przykładał do tresury. Win Berry należał zaś do chłopców, którzy wierzę w siebie; syn Trenera Boba wyobrażał sobie, że podoła wszystkiemu, co tylko sobie wyobrazi.

Jeszcze niedawno zamierzał spędzić całe lato w pensjonacie, a jesienią pojechać do Cambridge, wynająć pokój i znaleźć pracę — może w Bostonie? Poznałby okolicę uniwersytetu i postarałby się o posadę gdzieś w pobliżu, a gdy tylko uzbierałby dość pieniędzy na czesne, mógłby zacząć studia. Wyobrażał sobie, że w ten sposób może nawet uda mu się dorywczo pracować w trakcie nauki. Matce oczywiście podobał się ten plan, bo podróż z Bostonu do Dairy i z powrotem była drobnostkę, a to dzięki kompanii kolejowej „Boston & Maine”, której pociągi kursowały regularnie. Już się mamie marzyło, jak to ojciec będzie do niej przyjeżdżał, żeby spędzać z nią długie weekendy — a może i ona raz na jakiś czas odwiedzi go w Cambridge albo w Bostonie (oczywiście z zachowaniem wszelkich zasad przyzwoitości)?

— A co ty właściwie wiesz o niedźwiedziach? — spytała. — Albo o motocyklach?

Nie podobał jej się także pomysł, że jeśli Freud nie zechce się wyrzec motocykla albo niedźwiedzia, ojciec może wraz z całą tę trójkę objeżdżać obozowiska drwali. Win Berry był krzepkim chłopcem, ale nie miał w sobie nic wulgarnego, matka zaś wyobrażała sobie obozy drwali jako siedliska wulgarności, z których powróciłby nie ten sam — jeśliby w ogóle powrócił.

Płonne to były jednak obawy. Całe lato wraz z jego zakończeniem objął plan znacznie bardziej rozległy i nieuchronny niż te błahostki, które moi rodzice potrafili sobie wyobrazić jako najbliższy przyszłość. Wszystko, co się działo w letnich miesiącach trzydziestego dziewiątego roku, było nie mniej nieuniknione niż wojna europejska (tym bowiem mianem zaczęto ją wkrótce określać), toteż wszyscy troje — Freud, Mary Bates i Winslow Berry — płynęli z prądem lata równie beztrosko jak mewy miotane porywistymi prądami w ujściu rzeki Kennebec.

 

Zdarzyło się to pod koniec sierpnia. Matka podała gościom kolację i ledwo zdążyła się przebrać w dwukolorowe półbuty i długą spódnicę krokiecistki, gdy ojca wywołano z pokoju. Okazało się, że jest potrzebny do pomocy przy rannym. Przebiegł obok trawnika do krokieta, gdzie czekała na niego matka, trzymając na ramieniu drewniany młotek. Żarówki zawieszone na podobieństwo lampek choinkowych w gałęziach drzew zalewały trawnik światłem tak niesamowitym, że wyglądała — wedle słów ojca — „jak anioł z maczugą”.

— Zaraz wracam — powiedział ojciec. — Ktoś miał wypadek.

Matka pobiegła za nim. Popędzili wraz z paroma mężczyznami na przystań. Przy nabrzeżu stał wielki statek pałający światłem lamp. Słychać było puls jego maszyn. Na pokładzie grała orkiestra ze zbyt liczną sekcją blachy.

W słonym powietrzu odór spalin i ropy mieszał się z wonią owocowego miąższu. Pasażerom podano widocznie poncz z owocami w ogromnej wazie, oni zaś oblewali się trunkiem, a może chlustali nim na pokład. Przy samej krawędzi przystani jakiś mężczyzna leżał na boku i krwawił: wchodząc po drabince przystawionej do kei potknął się i rozharatał sobie policzek o słupek do cumowania.

Był to kawał chłopa. Księżyc omywał błękitnym światłem jego rumianą twarz; kiedy ktoś go dotknął, ranny natychmiast usiadł.

— Scheiss! — zaklął.

Moi rodzice — świadkowie niejednego występu Freuda — wiedzieli, że po niemiecku znaczy to „gówno”. Paru krzepkich młodzieńców pomogło Niemcowi wstać. Miał on na sobie biały smoking — tak obszerny, że zmieściłoby się w nim dwóch mężczyzn — zalany imponującą ilością krwi; szeroki jedwabny pas w czarnym kolorze o niebieskawym odcieniu przypominał kotarę, a muszka tej samej barwy sterczała pionowo niczym skręcone śmigło. Ranny miał obwisłe policzki. Mocno zalatywało od niego owocowym ponczem. Kiedy ryknął na współpasażerów, z pokładu odpowiedział mu po niemiecku cały chór, a wysoka opalona kobieta w wieczorowej sukni zdobionej żółtymi koronkami czy może riuszą wspięła się po drabince na keję niby pantera w jedwabiach. Ranny uczepił się jej i tak ciężko się na niej oparł, że choć była krzepka i żwawa, zatoczyła się na mego ojca. Tata ją podtrzymał, a matka zauważyła, że tamta jest znacznie młodsza od swego towarzysza i podobnie jak on pochodzić musi z Niemiec; kobieta przemawiała do rannego łagodnie, jakby kwoktała, on zaś krwawił i wciąż obelżywie gestykulował w stronę chóru Niemców, nie ruszających się z pokładu. Rosła para zataczając się poszła wzdłuż kei, a po chwili skręciła w żwirowaną alejkę.

U wejścia do hotelu Niemka spojrzała na mego ojca i powściągając wrodzony akcent powiedziała:

— Pędzie poczepowal szwów, ja? Oczyfiździe macie tu lekasza.
— Zawołaj Freuda — szepnął ojcu kierownik zmiany.
— Szwy? — powiedział Freud. — Lekarz mieszka aż w Bath i rzadko kiedy bywa trzeźwy. Aleja sam każdego dam radę pozszywać.

Kierownik zmiany pobiegł do budynku, w którym mieściły się sypialnie, i krzyknął:

— Wskakuj na motor i jedź po doktora Todda! Już my go otrzeźwimy. Tylko spiesz się, na miłość boską!
— To potrwa z godzinę, jeżeli go w ogóle znajdę — odparł Freud. — Przecież wiesz, że umiem zakładać szwy. Daj mi tylko jakieś ciuchy, żebym wyglądał jak trzeba.
— To nietypowa sprawa — rzekł kierownik zmiany. — Moim zdaniem to nietypowa sprawa. Freud, ten facet to Niemiec, a w dodatku ranę ma na twarzy.

Freud zdjął ubranie, obnażając dziobatą, oliwkową skórę, i zaczął przyczesywać wilgotne włosy.

— Ciuchy — zażądał. — Przynieście ciuchy i już. Z doktorem Toddem za dużo zawracania głowy.
— Freud, on ma skaleczony twarz — powiedział ojciec.
— I co z tego? — spytał Freud. — Twarz to też tylko skóra, ja? Taka sama jak na rękach albo nogach. A ile ja już nóg zeszyłem! Ci drwale to tacy durnie. Jak się nie ciachną siekiery, to piły.

Pozostali Niemcy taszczyli walizy i inne ciężkie bagaże najkrótszy drogą od mola do hotelu, wiodącą przez trawnik wokół osiemnastego dołka na polu golfowym.

— A to dopiero świnie — powiedział Freud. — Narobią dziur i piłeczki będą w nich potem utykać.

Do pokoju Freuda przyszedł starszy kelner. Freud miał najlepszy sypialnię w budynku dla mężczyzn — nikt nie wiedział, w jaki sposób ją sobie załatwił. Starszy kelner zaczął się rozbierać.

— Wszystko prócz marynarki, głąbie jeden — pouczył go Freud. — Lekarze nie noszy takich marynarek jak kelnerzy.

Ojciec miał czarny smoking, mniej więcej pasujący do czarnych spodni starszego kelnera. Przyniósł go Freudowi.

— Mówiłem im tysiące razy — rzekł starszy kelner władczym tonem, dziwnie brzmiącym w ustach nagusa — że w hotelu powinien stale mieszkać lekarz.

Freud całkiem się ubrał i oświadczył:

— Przecież mieszka.

Kierownik zmiany pobiegł przed nim do głównego budynku. Ojciec patrzył, jak starszy kelner z bezradny miny przygląda się porzuconemu ubraniu Freuda. Było niezbyt czyste i mocno cuchnęło Stanem Maine; starszy kelner najwyraźniej nie miał ochoty go wkładać. Ojciec wybiegł na dwór, żeby dogonić Freuda.

Niemcy dotarli już na podjazd przed wejściem do hotelu i właśnie ze zgrzytem pchali po żwirze ciężki kufer; cóż, rano ktoś będzie musiał przegrabić żwir. żeby go wyrównać.

— Sluszpy nie ma w tym hotelu, dży dzo? — wrzasnął któryś.

Na nieskazitelnej ladzie w kredensie łączącym kuchnię z główny jadalnią leżał rosły Niemiec z rozpłatanym policzkiem, blady i bezwładny jak trup; głowę podparto mu jego własnym zwiniętym smokingiem, który nigdy już nie miał być biały; ciemna muszka przypominająca śmigło obwisła na podgardlu rannego, a szeroki jedwabny pas wydymał się, unoszony oddechem.

— Topry doktor? — spytał Niemiec kierownika zmiany. Młoda olbrzymka w sukni z żółtą riuszą trzymała rannego za rękę.
— Znakomity — uspokoił Niemca kierownik.
— Szwy to jego specjalność — dodał ojciec. Matka trzymała go za rękę.
— Coś nie za bardzo cyfilisofany ten hotel — zauważył Niemiec.
— Przecież to supełna dzidź — powiedziała opalona atletka, zaraz jednak się roześmiała, odbierając własnemu oświadczeniu wszelką powagę. — Ale ta rana chyba nichts groźna — dodała, zwracając się do moich rodziców i do kierownika zmiany. — Fienc chyba i doktor nie musi być za topry.
— Byle nie Szyt — zastrzegł się Niemiec. Zakasłał. Nikt nie zauważył Freuda, który przyszedł już do kredensu i bezskutecznie usiłował nawlec igłę.
— Na pewno nie Szyt — rzekła ze śmiechem opalona księżniczka. — Oni tu w Maine nie mają Szytów!

Kiedy ujrzała Freuda, nie była już taka pewna.

— Guten Abend, meine Dame und Herr — powiedział Freud. — Was ist los?

Zdaniem ojca Freud w czarnym smokingu wyglądał jak ostatni kurdupel, w dodatku oszpecony bliznami po czyrakach, natychmiast więc budziło się podejrzenie, że skradł ubranie, i to co najmniej dwóm osobom. Był czarny od stóp do głów, aż po najbardziej rzucający się w oczy instrument medyczny: szpulkę czarnych nici, którą trzymał w palcach, osłoniętych rękawicami z szarej gumy, pożyczonymi od pomywaczek. Najlepsza igła, jaką udało się znaleźć w hotelowej pralni, w jego drobnej dłoni wydawała się nieproporcjonalnie wielka, jakby w pośpiechu chwycił jedną z igieł do szycia żagli. Może zresztą tak było.

— Herr Doktor? — spytał Niemiec, blednąc. Wszystkim się wydało, że krwotok natychmiast ustał.
— Herr Doktor Professor Freud — przedstawił się Freud. Podszedł do Niemca i łypnął okiem na skaleczenie.
— Freud? — upewniła się kobieta.
— Ja, ja — przytaknął Freud.

Kiedy chlusnął na ranę pierwszą małpką whisky, alkohol spłynął Niemcowi do oczu.

— Aj! — powiedział Freud.
— Oszleplem! Oszleplem! —jął zawodzić Niemiec.
— Nein, wcale żeś pan nie oślepł — odparł Freud — ale trzeba było zamknąć oczy.

Wylał na ranę jeszcze jedną szklaneczkę whisky i wziął się do dzieła.

 

Rano kierownik poprosił Freuda, żeby odłożył swój występ ze Stanem Maine do wyjazdu Niemców, którzy mieli wyruszyć, gdy tylko na ich ogromny statek zostaną załadowane pokaźne zapasy żywności. Freud nie chciał dłużej paradować w przebraniu lekarza; uparł się majstrować przy motocyklu, Niemiec zastał go więc w stroju mechanika. Motocykl stał za kortami tenisowymi, od strony morza — nie tak, żeby w ogóle nie było go widać z przyległych do hotelu trawników i boisk, trochę jednak na uboczu, dyskretnie. Pacjent, któremu ogromna twarz straszliwie spuchła pod bandażem, ostrożnie podszedł do Freuda, jakby w obawie, że drobniutki mechanik dłubiący przy motocyklu okaże się groźnym bliźniakiem tego, kto nocą przedstawił się jako „Herr Doktor Professor”.

— Nein, to ten sam — powiedziała opalona kobieta, uwieszona u ramienia Niemca.
— Co też doktor Szyt naprawia z samego rana? — spytał Niemiec.
— To moje hobby — odparł Freud, nie podnosząc głowy. Ojciec, który niby asystent chirurga podawał mu narzędzia, mocniej ścisnął w garści klucz francuski.

Niemcy nie zauważyli niedźwiedzia. Stan Maine czochrał się o ogrodzenie kortu tenisowego: z rozmachem tarł grzbietem o metalową siatkę, stękając pod nosem i kołysząc się w rytmie cokolwiek onanistycznym. Matka dla wygody zdjęła mu kaganiec.

— Nigdy nie słyszałem o takim motodzyklu — rzekł Niemiec krytycznym tonem. — To jakiś grat, ja? Co znaczy Indian? Pierwsze słyszę.
— Warto, żeby się pan przejechał — powiedział Freud. — Masz pan chęć spróbować?

Niemka nie była pewna, czy to dobry pomysł — sama nie miała najmniejszej ochoty na przejażdżkę — ale Niemca wyraźnie korciło. Stojąc tuż przy maszynie dotknął baku, przesunął dłonią po lince sprzęgła i pogładził gałkę przekładni biegów. Złapał za umieszczoną przy kierownicy rączkę dławika i ostro nią zakręcił. Pomacał miękką gumową rurkę, doprowadzającą paliwo do gaźnika; wśród całej tej masy żelastwa wyglądała jak jakiś niesłychanie ważny narząd, odsłonięty podczas operacji. Nie prosząc Freuda o zgodę otworzył zawór gaźnika, popstrykał, po czym wytarł o siodełko palce zmoczone benzyną.

— Herr Doktor nie ma nichts przeciwko? — zapytał.

— Nie, skąd — powiedział Freud. — Zrób pan sobie kółko.

Takie właśnie było to lato trzydziestego dziewiątego roku: ojciec z góry przewidział zakończenie, ale w żaden sposób nie mógł zainterweniować.

— Nic nie mogłem zrobić — mówił nam. — To, co się miało stać, nadciągało nieubłaganie jak wojna.

Matka stała przy siatce otaczającej kort; zobaczyła, że Niemiec wsiada na motor. Pomyślała, że lepiej będzie z powrotem włożyć Stanowi Maine kaganiec, ale zwierz niecierpliwie potrząsnął łbem i zaczął jeszcze mocniej się czochrać.

— Zwykły rozrusznik noszny, ja? — upewnił się Niemiec.
— Daj mu pan kopa, to zaraz ruszy — powiedział Freud. Kiedy on i ojciec odsunęli się od motocykla, młodą Niemkę coś jakby nagle tknęło, bo też się cofnęła.
— Raz kosie śmierdź! — zawołał Niemiec i kopnął rozrusznik.

Ledwo silnik zaskoczył, nim jeszcze Niemiec zdążył po raz pierwszy zakręcić manetką, niedźwiedź stanął na dwóch łapach, oparty o siatkę, i jeżąc gęste, szorstkie futro na piersi spojrzał ponad środkowym kortem w stronę motocykla marki Indian, który dokądś się wybierał bez niego. Kiedy Niemiec wrzucił bieg i trochę nieśmiało ruszył po trawniku do najbliższej żwirowanej alejki, Stan Maine opadł na cztery łapy i zaszarżował. Rozpędził się na dobre, zanim jeszcze przeciął środkowy kort, przerywając debla: rakiety powypadały graczom z ryk, piłki rozsypały się po ziemi, a zawodnik grający przy siatce wczepił się w nią i zamknął oczy, gdy niedźwiedź przemknął obok jak burza.

— Żarł! — zawołał Stan Maine, ale Niemiec nie usłyszał, ogłuszony rykiem motoru.

Za to Niemka usłyszała. Wraz z ojcem i Freudem odwróciła się, podążając za dźwiękiem, i zobaczyła niedźwiedzia.

— Gott! Co za dzidź! — zawołała i mdlejąc runęła w bok, prosto na mego ojca, który złapał ją zapaśniczym chwytem i delikatnie opuścił na murawę.

Niemiec nie zdążył się zorientować w topografii, nim zauważył, że ściga go niedźwiedź; nie był pewien, gdzie jest szosa: gdyby się na nią wydostał, oczywiście umknąłby drapieżcy, lecz w labiryncie wąskich ścieżek i alejek wśród miękkich trawników i boisk hotelowego parku nie mógł się wystarczająco rozpędzić.

— Żarł! — ryczał Stan Maine. Niemiec skręcił raptownie w stronę namiotów, w których właśnie nakrywano stoły, było bowiem tuż przed lunchem. Po niecałych dwudziestu pięciu metrach niedźwiedź dopadł motocykla i zaczął się niezgrabnie gramolić na tylne siodełko, jak gdyby pojął wreszcie freudowe nauki i postanowił dopilnować, żeby popisowy numer wykonano bezbłędnie.

 

Tym razem Niemiec nie dał się pozszywać Freudowi, który zresztą sam przyznał, że byłaby to dla niego za duża robota.

— Ale siekanina — rzekł do ojca. — Taka kupa szwów to nie na moje nerwy. Szyłbym i szył, a on bez przerwy by się darł. Nie wytrzymałbym tych jego wrzasków.

Ludzie ze straży przybrzeżnej przewieźli więc Niemca do szpitala w Bath. Stana Maine ukryto w pralni, żeby podtrzymać mit o „dzikim niedźwiedziu”.

— Wyszedł z pużdży — powiedziała Niemka, gdy ją docucono. — Fidocznie go złościł hałas motodzykla.
— To była niedźwiedzica z młodymi — objaśnił Freud. — O tej porze roku bywają sehr zdradliwe.

Wiedział jednak, że dyrekcja hotelu nie pozwoli mu się tak łatwo wyłgać.

— Wyjeżdżam, bo nie chcę znowu z nim rozmawiać — oznajmił ojcu i matce. Oboje wiedzieli, że ma na myśli właściciela pensjonatu, czyli człowieka w białym smokingu, pojawiającego się niekiedy przed ostatnim tańcem. — Już słyszę, jak mówi, ważniak jeden: „No, Freud, zdawałeś sobie sprawę z ryzyka. Przecież wszystko omówiliśmy. Ja się zgodziłem na to zwierzę, a ty się zgodziłeś wziąć za nie odpowiedzialność.” A jeżeli mi jeszcze powie, jakie to niby mam szczęście, że będąc Żydem wylądowałem w tej jego pierdolonej Ameryce, to poszczuję Stana Maine, żeby go zeżarł! Obejdę się bez niego i bez tych jego farmazońskich papierosów. Na diabła mi taki hotel?

Niedźwiedź, zdenerwowany, że go zamknięto w pralni, a w dodatku zaniepokojony widokiem Freuda — który poczekał tylko, aż jego ubranie się upierze, i zapakował jeszcze mokre — zaczął mruczeć pod nosem.

— Żarł! — wymamrotał.
— Zamknij się! — wrzasnął Freud. — Na diabła mi taki niedźwiedź?!
— Wszystko przeze mnie — pokajała się matka. — Niepotrzebnie mu zdjęłam kaganiec.
— Drobiazg — odparł Freud. — To były miłosne ukąszenia i tyle. Najgorzej bydlak pazurami poharatał tego skurwiela.
— Gdyby Niemiec nie ciągnął go za kudły — wtrącił ojciec — chybaby się aż tak źle nie skończyło.
— Jasne! — przytaknął Freud. — Kto lubi, jak go ciągną za kudły?
— Żarł! — poskarżył się Stan Maine.
— Właściwie powinieneś się nazywać Żarł — zwrócił się do niego Freud. — Jesteś taki głupi, że w kółko tylko to jedno powtarzasz.
— Ale jakie właściwie masz plany? — spytał ojciec. — Dokąd możesz pojechać?
— Wracam do Europy — powiedział Freud. — Tam są mądre niedźwiedzie.
— Owszem, ale są i hitlerowcy — rzekł ojciec.
— Sram na nich, bylebym miał modrego niedźwiedzia.
— Zaopiekuję się Stanem Maine — obiecał ojciec.
— Stać cię na więcej — powiedział Freud. — Możesz go ode mnie kupić. Dwieście dolarów i co tam masz z ubrania. Wszystkie moje ciuchysą mokre! — krzyknął, rzucając je na podłogę.
— Żarł! — wtrącił strapiony niedźwiedź.
— Licz się ze słowami, Żarł — zwrócił mu uwagę Freud.
— Dwieście dolarów? — upewniła się matka.
— To wszystko, co tu do tej pory zarobiłem — powiedział ojciec.