Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Książka będąca pełną erotyki i humoru niekonwencjonalną sagą. Świat rodziny Berrych jest niezwykły; zamieszkują go uwielbiająca jazdą na motocyklu niedźwiedzi, karły, a także rozmaite wcielenia mściwego psa Smutka.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka będąca pełną erotyki i humoru niekonwencjonalną sagą. Świat rodziny Berrych jest niezwykły; zamieszkują go uwielbiająca jazdą na motocyklu niedźwiedzi, karły, a także rozmaite wcielenia mściwego psa Smutka.
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Miejska Biblioteka Pubiiczna w Ciechanowie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 799
Rok wydania: 1992
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
JOHN IRVING
HOTEL
NEW HAMPSHIRE
TŁUMACZYŁ
MICHAŁ KŁOBUKOWSKI
WARSZAWA 1992
Tytuł oryginału angielskiego
THE HOTEL NEW HAMPSHIRE
Copyright © 1981 by Garp Enterprises Ltd
Projekt okładki
IRENA ŁAKOMIEC-KAMIŃSKA
Studio „P”
Dyrektor Artystyczny
ANDRZEJ PAGOWSKI
For the Polish edition
Copyright © 1992 by Wydawnictwo Wojciech Pogonowski
ISBN 83-85094-16-4
Mojej żonie Shyli,
której miłość dała
światło i przestrzeń
pięciu powieściom.
Wiele zawdzięczając niżej wymienionym książkom, autor pragnie podziękować ich twórcom: Carlowi E. Schorske’emu za Finde-Siècle Vienna; Fredericowi Mortonowi za A Nervous Splendor; J. Sydney Jonesowi za Vienna Inside-Out; Davidowi Pryce-Jonesowi i wydawcom serii Time-Life Books za książkę zatytułowany Vienna; Gaetano Donizettiemu za Łucję z Laniermooru, której libretto w przekładzie i ze wstępem Ellen H. Bleiler ukazało się w Dover Opera Guide and Libretto Series; oraz Zygmuntowi Freudowi za Interpretację marzeń sennych.
Na osobne podziękowanie zasługuje Donald Justice. Również osobne podziękowania, a także szczególnie ciepłe uczucia kieruje autor pod adresem Lesley Claire i Okręgowego Ośrodka dla Kobiet Zgwałconych w Sonomie, działającego w Santa Rosa w Kalifornii.
W dniu 18 lipca 1980 roku hotel „Stanhope” na rogu Osiemdziesiątej Pierwszej Ulicy i Piątej Alei zmienił kierownictwo, właściciela i nazwę. Obecnie nazywa się „American Stanhope”. Tej znakomitej instytucji nie nękają już trudności, z którymi borykał się opisany na kartach niniejszej książki hotel „Stanhope”.
Tego lata, kiedy ojciec kupił niedźwiedzia, nikogo z nas nie było jeszcze na świecie; nie zostaliśmy nawet poczęci: ani Frank, najstarszy; ani Franny, najbardziej hałaśliwa; ani ja, następny z kolei; ani dwoje najmłodszych, Lilly i Jajo. Nasi rodzice wychowali się co prawda w tym samym miasteczku i znali się od małego, ale ich „pożycie”, jak je zawsze określał Frank, pozostawało kwestią przyszłości, kiedy ojciec kupował niedźwiedzia.
Do mnie więc, czyli do średniego, a zarazem najmniej przemądrzałego dziecka należy uporządkowanie kronik — o tyle, o ile to w ogóle wykonalne. Ulubiony opowieścią naszej rodziny były dzieje romansu ojca i matki: historia o tym, jak ojciec kupił niedźwiedzia i jak nasi rodzice pokochawszy się spłodzili Franka, Franny i mnie, jedno za drugim („Ryp, ryp, ryp” powiedziałaby Franny), nim po krótkiej przerwie przyszli na świat Lilly i Jajo („Korek i Bąbelki”, jak mawia Franny). W dzieciństwie opowiadano nam historię — my zaś opowiadaliśmy ją sobie nawzajem, dorastając — głównie z lat, o których nic wiedzieć nie mogliśmy, a teraz widzimy je tylko poprzez rozliczne wersje, jakie przedstawili nam rodzice. Samych rodziców widzę w tej zamierzchłej przeszłości wyraźniej niż w czasach, które naprawdę pamiętam, bo kiedy i ja byłem już na świecie, żyło nam się różnie — raz pod górkę, raz z górki — toteż i moje sądy o tej epoce są mocno zygzakowate. W sprawie słynnego niedźwiedziego lata i czaru zalecanek moich rodziców stać mnie na bardziej ugruntowaną ocenę.
Za każdym razem, kiedy ojciec potknął się w opowiadaniu — kiedy się rozminął z wcześniejszą wersją albo opuścił któryś z naszych ulubionych epizodów — wrzeszczeliśmy na niego jak rozwścieczone ptaszyska.
W ten sposób wzywaliśmy matkę, żeby poświadczyła prawdziwość opowieści, którą ojciec — jak podejrzewaliśmy — zmyślał.
W takich chwilach Franny — obojętne, czy miała osiem, dziesięć, piętnaście czy dwadzieścia pięć lat — przewracała oczami i dawała mi kuksańca albo mnie łaskotała, a jeśli ja też ją połaskotałem, zaczynała się drzeć:
Natomiast Frank — obojętne, czy miał dziewięć, jedenaście, dwadzieścia jeden czy czterdzieści jeden lat — brzydził się rozmów o seksie i wygłupów w stylu Franny, więc szybko mówił do ojca:
Matka spoglądała na nią, marszcząc brwi i dalej opowiadała własny wariant historii z dawnych czasów. Owszem, trzymała się prawdy, ale za to przynudzała: nie miała szans dorównać ojcu w gawędziarstwie, toteż zawsze w końcu żałowaliśmy, żeśmy ją wezwali, chcąc sprawdzić kolejny wersję.
Ale Frank tylko jeszcze bardziej się marszczył. Po chwili mówił:
W tym momencie milkliśmy. Nagle ustawały swary. Kiedy ojciec mówił, nawet Frank i Franny przestawali się żreć, choćby siedzieli tuż obok siebie, choćby się dotykali; ja też mogłem siedzieć całkiem blisko Franny, czuć na policzku muśnięcia jej włosów, opierać się nogą o jej nogę, ale póki ojciec mówił, nawet nie pomyślałem o niej; Lilly zamierała bez ruchu (jak tylko ona potrafiła) na kolanach Franka. Jajo — przeważnie za mały, żeby słuchać, a co dopiero rozumieć — był dzieckiem tak cichutkim, że nawet u Franny na kolanach leżał spokojnie. Kiedy ja go brałem na kolana, za każdym razem zasypiał.
Właśnie od tej kwestii ojciec zwykle zaczynał: od niej też zaczął, kiedy pierwszy raz za mojej pamięci opowiadał tę historię:
Wysłuchałem tej wersji siedząc u matki na kolanach: pamiętam, że czułem się, jakbym raz na zawsze zastygł w tym, a nie innym czasie i miejscu: na matczynym łonie: obok mnie Franny na kolanach u ojca, Frank osobno, siedzi po turecku na wyświechtanym dywanie we wschodni deseń, wyprostowany, a u boku ma pierwszego w naszej rodzinie psa: pies wabi się Smutek i straszliwie pierdzi, za co pewnego dnia zostanie uśpiony.
Nie pamiętam, żeby za pierwszym razem siedzieli z nami Lilly i Jajo: byli widać tacy mali, że jeszcze nie brali w tym udziału — przynajmniej świadomie.
W późniejszych czasach Frank szturchał w tym momencie Lilly, która nauczona była pytać:
Frank. Franny, ojciec i ja krzyczeliśmy chórem:
— Stan Maine!
Nasz głupi niedźwiedź rzeczywiście wabił się Stan Maine, a ojciec kupił go latem trzydziestego dziewiątego roku (wraz z motocyklem firmy Indian wyposażonym w przyczepę, który poprzedni właściciel sam zmajstrował) za dwieście dolarów i najlepsze ubranie, jakie miał w wakacyjnym kuferku.
Ojciec i matka mieli wtedy po dziewiętnaście lat; urodzili się w dwudziestym roku i wychowali w Dairy w stanie New Hampshire. Przez całe dzieciństwo i wczesny młodość raczej się unikali. Logiczny zbieg okoliczności — jeden z tych, które bywają podstawy wielu dobrych scenariuszy — sprawił, że ku obopólnemu zaskoczeniu spotkali się w pensjonacie zwanym „Aburthnot-Na-Przymorzu”; mieli w nim pracować przez całe lato — z dala od domu, jak im się wydawało, bo (w tamtych czasach i w ich pojęciu) z Maine do New Hampshire był kawał drogi.
Matka została pokojówką, ale wieczorami przebierała się we własny sukienkę i usługiwała przy kolacji; pomagała też podawać napoje pod namiotami na trawniku (odbywały się tam koktajle, na które przychodzono po tenisie, krokiecie czy golfie albo po wyścigach jachtów na morzu). Ojciec pracował jako kuchcik, dźwigał bagaże, ręcznie pełł pola golfowe, dbał, żeby białe linie autowe wokół kortów tenisowych były świeże i równe, a ludziom, którzy niepewnie trzymali się na nogach i w ogóle nie mieli prawa się znaleźć na jachcie, pomagał wejść na pokład lub wrócić zeń na keję tak, aby w miarę możności nie zrobili sobie krzywdy ani się nie zamoczyli.
Rodzice naszych rodziców pochwalali ten rodzaj pracy na lato, ale matkę i ojca upokorzyło to, że się tam na siebie natknęli. Bądź co bądź po raz pierwszy w życiu wyjechali latem z Dairy w New Hampshire i mieli nadzieję, że w szykownej miejscowości wypoczynkowej oni także — nikomu nie znani — zdołają roztoczyć wokół siebie pewien urok. Ojciec skończył tej wiosny prywatny szkołę dla chłopców, znany jako Szkoła Dairy; dostał się do Flarwardu i mógł od jesieni zacząć studia, wiedział jednak, że pojedzie tam dopiero w roku czterdziestym pierwszym, bo postanowił sam zarobić na czesne; ale latem trzydziestego dziewiątego roku w pensjonacie byłby wolał dać do zrozumienia gościom i reszcie służby, że prosto stamtąd wybiera się na uczelnię. Obecność matki, znającej jego sytuację, zmusiła go do wyznania prawdy: mógł zacząć studia, zarobiwszy potrzebny na ten cel sumę. Oczywiście to, że czeka na niego miejsce na Harwardzie, samo w sobie było już sporym osiągnięciem, które zdumiało większość mieszkańców Dairy w stanie New Hampshire.
Mój tata — Winslow Berry, syn trenera drużyny piłkarskiej ze Szkoły Dairy — nie całkiem spełniał wymagania, stawiane dzieciom pedagogów: był przecież jedynym synem etatowego szkolnego osiłka. Jego ojciec, tak zwany Trener Bob, nigdy nie studiował na Harwardzie. Mało tego: panowało powszechne przekonanie, że nie zdoła wychować odpowiedniego kandydata dla tej uczelni.
Robert Berry przybył na wschód ze stanu Iowa, kiedy żona umarła mu przy porodzie. Na to, żeby wejść w rolę samotnego ojca, wychowującego swoje pierwsze dziecko, był trochę za stary: miał trzydzieści dwa lata. Przyjechał do Dairy szukając szkoły, w której jego synek mógłby zdobyć wykształcenie; w zamian gotów był się sprzedać, żeby odtąd przez wiele lat uczyć gimnastyki w najlepszej szkole średniej, jaka obieca przyjąć chłopca, gdy ten osiągnie stosowny wiek. Szkołę Dairy trudno było nazwać bastionem wykształcenia na poziomie licealnym.
Swego czasu śniła być może o randze równej Exeterowi czy Andoverowi, ale w początkach dwudziestego wieku pogodziła się z tym, że przyszłość jej oparta będzie na kompromisie. Położona niedaleko Bostonu, wpuszczała w swe mury kilkuset chłopców odrzuconych przez tamte dwie szkoły i jeszcze setkę takich, którzy w ogóle nigdzie nie powinni byli się dostać. Program nauczania przyjęła standardowy, a zarazem mądry, ale stawiający i tak wyższe wymagania niż większość ciała pedagogicznego, nauczyciele jej też bowiem zostali przeważnie wcześniej odrzuceni przez inne tego rodzaju instytucje. Choć plasowała się wśród drugorzędnych szkół średnich Nowej Anglii, była znacznie lepsza niż okoliczne szkoły państwowe, a już zwłaszcza górowała nad jedyny konkurentką w samym mieście Dairy.
Właśnie tego typu szkoły bywają skłonne pójść na układ — chociażby taki jak ten, który zawarto z Trenerem Bobem, angażując go w zamian za marną pensyjkę oraz obietnicę, że jego syn Winslow będzie mógł się uczyć w Szkole Dairy (i to za darmo), kiedy dostatecznie podrośnie. Żadna z układających się stron — ani Trener Bob, ani dyrekcja szkoły — nie przewidziała jednak, jak zdolnym uczniem okaże się mój ojciec. Win Berry zdał do Harwardu wśród najlepszych, lecz nie zabłysnął aż tak, żeby dostać stypendium. Gdyby skończył lepszą szkołę, zdołałby się zapewne wystarać o jakieś stypendium dla studentów filologii klasycznej; czuł, że ma talent do języków i początkowo zamierzał wybrać rusycystykę.
Mama jako dziewczyna nie mogła chodzić do tej samej szkoły, poszła więc do prywatnego seminarium dla dziewcząt w rodzinnym mieście. To także była drugorzędna szkoła, ale i tak lepsza niż państwowe liceum. Mieszkańcy Dairy nie mieli zresztą wyboru, jeśli nie chcieli, żeby ich córki uczyły się razem z chłopcami. W przeciwieństwie do Szkoły Dairy, dysponującej internatem, z którego korzystało dziewięćdziesiąt pięć procent uczniów. Liceum Żeńskie Ethel Thompson było po prostu prywatny szkołę dzienny. Rodzice matki, nie wiedzieć czemu jeszcze starsi niż Trener Bob, życzyli sobie, żeby ich córka przestawała wyłącznie z chłopcami ze Szkoły Dairy, zamiast z miejscowymi, ojciec jej był bowiem emerytowanym nauczycielem tejże szkoły (nazywano go Latin Emeritus), a matka — córkę lekarza z Brookline w stanie Massachusetts, wydaną za absolwenta Harwardu; matka mojej matki miała nadzieję, że jej córce dane będzie pokusić się o podobny sukces. Nigdy wprawdzie nie skarżyła się na to. że jej własny harwardczyk wykradł ją z kręgów bostońskiej socjety i wywiózł do grajdołu, łudziła się jednak, że za to córka pozna któregoś z odpowiednich uczniów Szkoły Dairy i w ten sposób zajedzie z powrotem do Bostonu.
Mama — czyli Mary Bates — doskonale wiedziała, że mój ojciec — czyli Win Berry — nie jest tym odpowiednim chłopcem ze Szkoły Dairy, o którego idzie jej matce. Harward Harwardem, ale Win był przede wszystkim synem Trenera Boba, a poza tym zostać przyjętym na uczelnię to jeszcze wcale nie to samo, co studiować — albo mieć na to pieniądze.
Mojej matki jej własne plany — te, które miała latem trzydziestego dziewiątego roku — ani trochę nie nęciły. Staruszek Latin Emeritus dopiero co dostał wylewu; snuł się po swym domu w Dairy, zaśliniony i otępiały, trzęsąc się i mrucząc po łacinie. Żona umiała co najwyżej biernie martwić się o niego: lepiej działo się tylko wtedy, gdy młoda Mary mieszkała z rodzicami i opiekowała się nimi. Rodzice dziewiętnastoletniej Mary Bates byli starsi niż zwykle bywają dziadkowie. Z poczucia obowiązku, choć niekoniecznie ze szczerej chęci, gotowa była zrezygnować ze studiów i zostać w domu, żeby się o nich troszczyć. Miała zamiar nauczyć się pisania na maszynie i znaleźć pracę w rodzinnym mieście. Posadę w pensjonacie „Arbuthnot-Na-Przymorzu” załatwiła sobie właściwie po to, żeby przeżyć coś na kształt egzotycznych wakacji, zanim się podda tej bliżej nie określonej mordędze, którą przyniesie jesień. Z góry sobie wyobraziła, że uczniowie Szkoły Dairy będą coraz młodsi i w końcu żaden nie zechce jej wykraść do Bostonu.
Choć Mary Bates i Winslow Berry razem dorastali, przez cały ten czas co najwyżej kiwali sobie głowami albo robili miny na powitanie.
— Tak jakbyśmy czekali na coś bardziej niedosiężnego. Sam nie wiem, czemu — wyznał nam kiedyś ojciec. A jeśli w końcu sytuacja się zmieniła, to może dzięki temu, że po raz pierwszy przyjrzeli się sobie nawzajem z dala od rodzinnych, znanych na pamięć miejsc: pstrokatego miasteczka Dairy i równie pstrokatej Szkoły Dairy z przyległościami.
Ukończywszy w czerwcu trzydziestego dziewiątego roku Liceum Żeńskie Ethel Thompson matka uświadomiła sobie z bólem, że w Szkole Dairy rozdano już matury, a samy szkołę zamknięto na lato: co szykowniejsi uczniowie (oczywiście przyjezdni) wrócili do domu — między innymi kilku, jak ich nazywała, „narzeczonych”, co do których mogła mieć nadzieję, że jeśli nie ten, to tamten pójdzie z nią na bal maturalny u Ethel Thompson. Nie znała miejscowych licealistów, a kiedy jej matka wysunęła kandydaturę Wina Berry’ego, mama wybiegła z jadalni.
Trener Bob, znany także jako Bob z Iowy, wcale nie był kretynem, ale z punktu widzenia Latina Emeritusa, który po wylewie miał trochę pogmatwane poczucie czasu, zatrudniany przez szkołę osiłek ze Środkowego Zachodu niezupełnie się mieścił w tej samej kategorii, co wykładający w tejże szkole akademicy. Przed wieloma laty, gdy Mary Bates i Win Berry byli mali, Trener Bob przyszedł pożyczyć stare sanie, wsławione tym, że niegdyś przez trzy zimy stały przed domem Batesów, ani razu nie ruszone.
Bob z Iowy był najniższym graczem środka pola, jaki się dostał do podstawowego składu którejkolwiek z drużyn pierwszej ligi futbolu amerykańskiego. Sam się przyznawał, że kiedyś w ferworze walki nie tylko powalił przeciwnika, ale i ugryzł. W Dairy oprócz piłkarzy szkolił kulomiotów i ciężarowców. W oczach rodziny Batesów był jednak człowiekiem nie dość skomplikowanym, aby dało się go traktować serio; Batesowie widzieli w nim tylko śmiesznego krępego siłacza, który wciąż biega truchcikiem po ulicach miasteczka, tak krótko ostrzyżony, że wygląda, jakby był łysy...
Trener Bob żył tak długo, że my, dzieci, w końcu tylko jego zapamiętaliśmy z czworga dziadków.
Odkąd Trener Bob się do nas wprowadził, nie tylko Frank, ale cała rodzina często słuchała tych dźwięków: trzeszczenia podłogi, gdy starzec robił na niej (czyli na naszym suficie) pompki, i jego własnych stęknięć, kiedy ćwiczył siady z leżenia.
W każdym razie to nie Win Berry zabrał matkę na bal maturalny. Tym, który łaskawie zechciał ją zaprosić, okazał się pastor mający pieczę nad rodziną Batesów, znacznie starszy od mojej mamy, ale za to kawaler.
Ojciec i matka ani o tym myśleli, kiedy wraz z resztą sezonowej służby zostali sobie „przedstawieni” wśród nierzeczywistej zieleni wypieszczonego trawnika otaczającego pensjonat, w którym nawet służący zawierali znajomość w sposób nader sformalizowany: kobiety i dziewczęta stawały szeregiem, jedną z nich wywoływano po imieniu i nazwisku, a następnie przedstawiano jej chłopaka, wywołanego z takiegoż szeregu chłopców i mężczyzn. Dokonywano prezentacji, jakby ci dwoje mieli za chwilę ruszyć w taniec.
W ten sposób zostali sobie przedstawieni kelnerzy i kelnerki, kortowi i ci, co taszczą za graczami kije golfowe, załoganci z jachtów i kuchciki, majstrowie do wszystkiego, hostessy, pokojówki, personel z pralni, hydraulik i orkiestra. Dancingi były w owych czasach bardzo popularne. Do pensjonatów położonych dalej na południe — na przykład w Weirs koło Laconii czy w Hampton Beach — ściągały latem słynne orkiestry. Lecz „Arbuthnot-Na-Przymorzu” miał własny zespół, imitujący w mroźnym stylu Maine brzmienie big-bandu.
Ale ojciec patrzył tylko na matkę, która się uśmiechnęła i odwróciła głowę, wstydząc się za niego nie mniej niż za siebie. Nigdy przedtem nie zauważyła, jaki jest przystojny; miał krzepę Trenera Boba, ale ze Szkoły Dairy wyniósł sposób bycia, ubierania się i czesania na modłę bostończyków (a nie mieszkańców Iowy). Wyglądał, jakby już studiował na Harwardzie — cokolwiek to wtedy znaczyło dla mojej matki.
Ojciec zachował ten dar do końca życia; zawsze czuliśmy na sobie jego uważne, tkliwe spojrzenie, choć gdy my z kolei na niego patrzyliśmy, jego wzrok skierowany był już całkiem gdzie indziej, a on sam wyglądał, jakby marzył albo snuł plany, głęboko się nad czymś zastanawiał lub myślał o sprawach niesłychanie odległych. Nawet już całkiem ślepy (na to, jak żyjemy i co knujemy) zdawał się jednak w pewien sposób nas obserwować. Była w nim jakaś przedziwna mieszanina wyniosłości i ciepła, który matka po raz pierwszy poczuła na trawniku w Maine — na spłachciu jaskrawej zieleni, okolonym przez szare morze.
SPOTKANIE ZAPOZNAWCZE PERSONELU: 16.00
Właśnie wtedy się dowiedziała, że i on tam jest.
Kiedy wszyscy wszystkim zostali przedstawieni, a personelowi kazano się przygotować do pierwszego koktajlu, pierwszej kolacji i pierwszej wieczornej potańcówki, matka ściągnęła ojca wzrokiem. Podszedł do niej.
Mary Bates wzruszyła ramionami; był to u niej częsty odruch.
który wziął się stąd, że nigdy nie rozumiała, co mówi jej własny ojciec (odkąd zaczął bełkotać po wylewie). Przed „spotkaniem zapoznawczym” włożyła białe rękawiczki i biały kapelusz z woalką; miała w nich podawać do stołu podczas pierwszego przyjęcia na świeżym powietrzu. Ojcu strasznie się podobało to, jak włosy otulają jej głowę — nieco dłuższe na karku, wokół twarzy zaczesane do tyłu; kapelusz i woalka były do nich przytwierdzone w sposób tak prosty, a zarazem tajemniczy, że tatę bardzo to zastanowiło.
Znowu wzruszyła ramionami, ale przez biały woalkę mógł chyba wyczytać z jej oczu pragnienie, żeby ktoś ją uratował od scenariusza, wedle którego — jak sądziła — miała się potoczyć przyszłość.
W tamtych czasach uważano to już pewnie za poufałość.
W to, co mówiła, wkładała wiele przekonania, a ja często jej wierzyłem. Nawet w doborze słów przedwcześnie się rozwinęła — jak gdyby zawsze wiedziała, dokąd zmierza; nigdy za nią nie nadążałem.
Tego pierwszego wieczoru orkiestra „Arbuthnotu-Na-Przymorzu” starała się jak najdokładniej podrobić brzmienie big-bandu, ale gości było niewielu, tancerzy zaś jeszcze mniej: sezon dopiero się zaczynał, a w Maine zaczyna się on ospale — tak tu zimno, i to nawet latem. Parkiet w sali tanecznej, wyfroterowany na wysoki połysk, zdawał się ciągnąć aż poza skraj tarasów z widokiem na ocean. W czasie deszczu rozpinano nad tarasami markizy, sala była bowiem otwarta na wszystkie strony świata i kiedy zacinało, ulewa moczyła lśniącą klepkę.
Pierwszego wieczoru orkiestra grała do późna specjalnie dla personelu, skoro gości było tak mało, a większość z nich wcześnie poszła do łóżek, żeby się rozgrzać. Ojcu i matce wraz z reszty służby pozwolono tańczyć przez godzinę z okładem. Matka na zawsze zapamiętała, że żyrandol był uszkodzony: nieregularne barwne plamy pstrzyły parkiet, który w tym kalekim świetle wydawał się miękki i lśniący jak z wosku.
A kiedy spełniła jego ukryte życzenie, myśląc zarazem, że tańczy z nieprawdopodobnie trudnym rozmówcę — któremu zapewne nie dorównuje — ojciec uwierzył, że wcale nie za sprawę ślepego trafu zaczęło go do niej ciągnąć.
(— Brrr! — mówiła zawsze w tym momencie Franny.)
Już od pewnego czasu orkiestrę zagłuszał ryk silnika, toteż wielu tancerzy zeszło z parkietu, żeby sprawdzić, skąd ten harmider. Matka odetchnęła z ulgę: nie miała ojcu nic do powiedzenia. Wyszli (nie biorąc się za ręce) na taras, z którego otwierał się widok na port; w świetle lamp kołyszących się na rozpiętych w górze drutach ujrzeli kuter wychodzący w morze na połów homarów. Z tego właśnie kutra przed chwilę wytoczono na nabrzeże motocykl ciemnej barwy; pojazd stał w miejscu, ale silnik chodził na wysokich obrotach — być może po to, żeby wydmuchać z rur i przewodów morską wilgoć. Motocyklista wyraźnie się uparł, że nastroi dudniący motor na odpowiednią nutę, nim włóczy bieg. Pojazd miał z boku przyczepę, w której siedziała mroczna postać, zgarbiona i nieruchoma, pokraczna, jakby za grubo ubrana.
Nasi rodzice pomyśleli, że Stan Maine to marka motocykla. Widząc, że publiczność się rozeszła, orkiestra przestała grać; niektórzy muzycy dołączyli do tancerzy stojących na tarasie.
Ojciec zawsze opowiadał, jak to z rozbawieniem wyobrażał sobie, że za chwilę Freud — ale ten prawdziwy — nienagannie żwirowany alejką zajedzie na motorze pod sam taras i w świetle wysoko zawieszonych lamp przedstawi się zgromadzonym. Otóż i Zygmunt Freud we własnej osobie, pomyślał ojciec: z chwili na chwilę coraz bardziej się zakochiwał, wszystko więc wydawało mu się możliwe.
Oczywiście nie był to prawdziwy Freud (umarł bowiem akurat w tamtym roku), lecz utykający na jedną nogę wiedeński Żyd o nazwisku nie do wymówienia, który każdego lata pracował w pensjonacie (począwszy od trzydziestego dziewiątego roku, kiedy to opuścił rodzinną Austrię); w końcu przylgnęło do niego przezwisko „Freud”, bo potrafił uwolnić od strapień personel i gości: zabawiał ich swymi występami, a ponieważ pochodził z Wiednia i był Żydem, jakimś cudzoziemcom o dziwacznym poczuciu humoru, którzy spędzali w „Arbuthnocie” wakacje, przydomek ten sam się nasunął. Wydawał się zresztą świetnie dobrany, gdy w trzydziestym siódmym roku w początkach letniego sezonu Freud pojawił się na nowym motocyklu marki Indian z przyczepą własnej konstrukcji.
Przyznał się potem ojcu, że przez cały ten czas szukał niedźwiedzia. Twierdził, że na niedźwiedziach można zrobić forsę.
Przybysz zsiadł z motocykla, zaparkowanego pod przyległym do sali tanecznej tarasem, a ojciec ze zdziwieniem słuchał radosnych okrzyków, które wznosili co bardziej doświadczeni członkowie personelu. Kiedy Freud pomagał tajemniczej postaci wysiąść z przyczepy, mama z kolei myślała, że przywiózł zgrzybiały staruszkę — na przykład własny matkę (pasażer rzeczywiście przypominał stary kobietę owinięty ciemnym kocem).
Matka i ojciec ujrzeli, że niedźwiedź zaczyna tańczyć. Stanął na zadnich łapach, tanecznym krokiem odsunął się od Freuda, opadł na czworaki i w paru susach okrążył motocykl. Freud stanął na siodełku i klasnął w dłonie. Niedźwiedź imieniem Stan Maine też zaklaskał. Matka poczuła, że ojciec bierze ją za rękę — żadne z nich bowiem nie klaskało — ale się nie wzbraniała, tylko na uścisk odpowiedziała takim samym uściskiem; oboje patrzyli z tarasu w dół, nie przestając śledzić popisów przysadzistego zwierza.
Mam dziewiętnaście lat i moje życie dopiero się zaczyna, pomyślała matka.
Rzucało mnie to na kolana tak samo jak to, co ojciec mówił o niedźwiedziu („Za bardzo już się postarzał, żeby dalej być niedźwiedziem”). Kiedy matka oświadczała, że jej życie zaczęło się właśnie w tamtej chwili, zasłuchiwałem się i już nie mogłem się oderwać, jakbym zapuścił korzenie, jakbym na własne oczy widział życie mojej matki, które niczym motocykl od dawna chodziło na jałowym biegu, aby wreszcie zaskoczyć i nagłym zrywem pomknąć przed siebie.
A co wyobrażał sobie ojciec, kiedy wziął ją za rękę tylko dlatego, że w jego życiu pojawił się niedźwiedź, przywieziony na kutrze poławiaczy homarów?
I może właśnie ta świadomość (że ma przed oczami coś, co będzie do niego należało) skłoniła ojca, żeby sięgnąć także po moją matkę.
Teraz już rozumiecie, czemu w dzieciństwie zadawaliśmy aż tyle pytań: jest to bardzo niejasna historia, z rodzaju tych, które najchętniej opowiadają rodzice.
Tej nocy, kiedy po raz pierwszy ujrzeli Freuda i jego niedźwiedzia, ojciec i matka nawet się nie pocałowali. Gdy orkiestra zwinęła manatki, a personel rozszedł się po męskich i żeńskich sypialniach (mieściły się one w osobnych budynkach, trochę mniej eleganckich niż sam hotel), rodzice wybrali się do portu i patrzyli na wodę. Być może przy tym rozmawiali, ale jeśli tak, to nigdy nie powiedzieli nam, o czym. Na pewno było tam parę szykownych żaglówek, a ponieważ rzecz działa się w Maine, nawet w prywatnej przystani musiało stać kilka kutrów do połowu homarów. Pewnie był też jakiś bączek i może ojciec zaproponował, żeby go pożyczyć i chwilę powiosłować, na co matka zapewne się nie zgodziła. Fort Popham leżał wtedy w gruzach — nie stał się jeszcze taką atrakcja turystyczną jak dziś — lecz jeśli na wybrzeżu w jego okolicy paliły się światła, musiały być widoczne z „Arbuthnotu-Na-Przymorzu”.
W szerokim ujściu Kennebecu przy Bay Point pływała oświetlona boja z dzwonem, a na wyspie Stage już w trzydziestym dziewiątym roku mogła stać latarnia morska: ojciec nie potrafił sobie tego dokładnie przypomnieć.
Ale tak w ogóle, to w tamtych czasach na całym wybrzeżu musiały panować zupełne ciemności, więc kiedy nagle przypłynął ten biały slup — z Bostonu, może z Nowego Jorku, w każdym razie z południowego zachodu, z królestwa cywilizacji — matka i ojciec na pewno zobaczyli go bardzo wyraźnie i przyglądali mu się w skupieniu, póki nie przybił do kei. Ojciec złapał cumę; zawsze potem twierdził, że był w tym momencie bliski paniki, tak dalece nie miał pojęcia, co z nią zrobić — uwiązać do czegoś, czy gdzieś ciągnąć — wtem jednak z żaglówki zszedł mężczyzna w białym smokingu, czarnych spodniach i czarnych lakierkach, ze swobodą wspiął się po drabince i stanąwszy na nabrzeżu cisnął cumę z powrotem na pokład.
Nienaganny strój przybysza ani trochę nie ucierpiał w podróży. Mężczyzna był bardzo opalony jak na początek lata; poczęstował rodziców papierosami ze zgrabnego płaskiego pudełeczka czarnej barwy. Żadne nie paliło.
Mężczyzna w białym smokingu palił zachłannie, ale z klasą, i patrzył na pensjonat; było tam już ciemno — tylko w nielicznych oknach się świeciło — lecz rozwieszone na dworze lampki, które oświetlały alejki, żywopłoty i przystań, rzucały blask na opaloną twarz przybysza; w ich świetle, odbitym w czarnej, ruchliwej powierzchni morza, jego oczy wydawały się wąskie.
To poważne oświadczenie musiało chyba poruszyć mojego ojca, który rwał się na Harward — czyli w świat — a nie zdawał sobie sprawy, że wojna na pewien czas pokrzyżuje mu plany. Właśnie człowiek w białym smokingu sprawił, że ojciec już po raz drugi tej nocy wziął matkę za rękę; matka znów odwzajemniła uścisk jego palców, kiedy oboje uprzejmie czekali, aż nieznajomy dopali papierosa, pożegna się albo powie coś więcej.
On jednak powiedział tylko jedno:
Roześmiał się, ukazując zęby równie białe jak smoking, a ponieważ wiał wiatr, rodzice nie usłyszeli ani syku gasnącego papierosa, który wpadł w fale oceanu, ani tego, że slup znowu podpłynął do kei. Mężczyzna podszedł do drabinki i dopiero gdy żwawo zsunął się po szczeblach, Mary Bates i Win Berry uświadomili sobie, że łódka płynie mu na spotkanie. Człowiek w białym smokingu zdążył w samą porę, żeby zeskoczyć na pokład. Tym razem cuma nie przeszła z rąk do rąk. Slup o zwiniętych żaglach sapał niespiesznie, poruszany innym niż żagle napędem; skręcił na południowy zachód (zawracając do Bostonu, a może Nowego Jorku), bo podróż nocy widocznie była mu niestraszna. Ostatnie słowa, jakie nieznajomy wykrzyknął w stronę moich rodziców, zagubiły się w terkocie silnika, w klaskaniu kadłuba o fale i w szumie wiatru, gnającego po wodzie mewy (ptaki wyglądały jak balowe kapelusze z piórami, podskakujące wśród fal, w które cisnęli je pijani goście). Ojciec przez całe życie żałował, że nie usłyszał tych słów.
To od Freuda się dowiedział, że rozmawiał z samym właścicielem „Arbuthnotu-Na-Przymorzu”.
Ojca strasznie korciło, żeby spytać o Żydów; poczuł, że matka daje mu kuksańca. Wszyscy troje siedzieli po pracy na krótko przystrzyżonym trawniku wokół dołka na polu golfowym. W świetle księżyca trawa wydawała się niebieska, a w dołku łopotała czerwona chorągiewka. Niedźwiedź imieniem Stan Maine, bez kagańca, usiłował się poczochrać o cienkie drzewce chorągiewki.
Stan Maine, strapiony tym, że chorągiewka nie stawia dostatecznego oporu — czyli nie nadaje się do czochrania — trzepnął ją łapy, aż poleciała na drugi koniec trawnika.
— O Jezu — powiedział Freud. — Chodźmy stąd, bo jeszcze zacznie ryć jamy w polu golfowym.
Ojciec wstawił z powrotem do dołka idiotyczny chorągiewkę z numerem osiemnastym. Matka, który na ten wieczór zwolniono od podawania do stołu, miała na sobie strój pokojówki; pobiegła naprzód, wołając niedźwiedzia.
Stan Maine rzadko biegał. Zwykle łaził niezdarnie, nigdy się zbytnio nie oddalając od motocykla. Czochrał się o niego tak często, że odarty z czerwonej farby błotnik lśnił, jakby był chromowany, a w stożkowatym czubku przyczepy od nieustannego szturchania zrobił się dołek. Zwierzak raz po raz parzył się o rury, bo zaczynał się czochrać, nim maszyna ostygła po jeździe, więc do dysz poprzywierały złowieszcze kępy niedźwiedzich kłaków, jak gdyby sam motocykl był wyliniałym, niegdyś włochatym zwierzem. Kępom tym odpowiadały wyskubane spłachcie w czarnym futrze niedźwiedzia, w miejscach, gdzie sierści albo całkiem brakowało, albo była sprasowana i przysmalona na mętny bryz suszonych wodorostów.
To, czego właściwie treser nauczył niedźwiedzia, pozostawało tajemnicy dla wszystkich — poniekąd nawet dla samego Freuda.
Ich wspólny „numer”, wykonywany późnym popołudniem w czasie przyjęć na wolnym powietrzu, był cięższy próby dla Freuda i motocykla niż dla zwierzęcia. Freud jeździł w kółko na motorze, a niedźwiedź siedział w odkrytej przyczepie i wyglądał jak pilot w otwartej kabinie bez tablicy rozdzielczej. W miejscach publicznych miał zwykle na łbie kaganiec — konstrukcję z czerwonej skóry, zdaniem ojca podobny do masek, jakie czasem się wkłada przy grze w lacrosse’a (jest to skrzyżowanie hokeja z tenisem). Wydawał się mniejszy w kagańcu, który jeszcze bardziej miał mu i bez tego pomarszczony paszczę, zarazem wydłużając nos. W sumie więc zwierzak tym wyraźniej się upodabniał do zapasionego psiska.
Jeździli tak i jeździli, aż po którymś okrążeniu, na chwilę przedtem, nim znudzeni goście przestali zwracać uwagę na to dziwactwo i znów podjęli rozmowy, Freud zatrzymywał motocykl, zsiadał nie wyłączając silnika, podchodził do przyczepy i zaczynał lżyć niedźwiedzia po niemiecku — ku uciesze zgromadzonych, których co prawda śmieszył głównie sam niemiecki. Freud nie dawał za wygraną, póki nie dopiął tego, że niedźwiedź gramolił się pomału z przyczepy, wsiadał na motocykl i opierał przednie łapska na kierownicy, nie sięgając zadnimi do podnóżka ani do pedału tylnego hamulca. Wtedy Freud wsiadał do przyczepy i kazał zwierzakowi ruszać.
Z początku nic się nie działo. Freud siedział w przyczepie i głośno się burzył przeciwko takiej inercji, a niedźwiedź z ponurą miną dzierżył kierownicę, podrygiwał na siodełku i wiosłował zadnimi łapami, jakby brodził w wodzie.
Miotając po niemiecku wściekłe obelgi, które publiczność uwielbiała, Freud wyłaził z przyczepy i podchodził do niedźwiedzia, żeby mu pokazać, jak się uruchamia motocykl.
Natenczas niedźwiedź-motocyklista ruszał na przełaj przez trawnik; z równomiernym warkotem silnika sunął w stałym tempie ku zadowolonym z siebie, pięknie odzianym gościom: mężczyźni — nawet jeśli dopiero co zeszli z boiska lub z kortu — mieli na głowach kapelusze; w pensjonacie „Arbuthnot-Na-Przymorzu” nie tylko damskie, ale i męskie kostiumy kąpielowe sięgały aż po szyję, choć w latach trzydziestych coraz częściej widywano mężczyzn w samych kąpielówkach. Żakiety i marynarki miały wywatowane ramiona; mężczyźni ubrani byli w obszerne, workowate spodnie z białej flaneli; wśród kobiet sportsmenki nosiły dwukolorowe półbuty i króciutkie skarpeteczki, a elegantki lubiły suknie podkreślające talię, nierzadko z bufiastymi rękawami. W sumie powstawało więc nader barwne zamieszanie, gdy na taką grupę nacierał niedźwiedź, ścigany przez Freuda.
Z miną, z której gościom trudno było cokolwiek wyczytać przez kaganiec, Stan Maine jechał przed siebie, czasem tylko lekko skręcając, zgarbiony nad kierownicą.
Niedźwiedź zawsze przejeżdżał przez jeden z namiotów, w których się odbywało przyjęcie, lecz nigdy nie uderzył w słup ani nie zahaczył o białe płócienne obrusy, pokrywające suto zastawione stoły i bufet. Kelnerzy gonili za nim po rozległym trawniku. Tenisiści go dopingowali, ale kiedy się zbliżał, czmychali z kortów.
Może wiedział, co robi, a może nie, ale nigdy się nie w tarabanił w żywopłot, nigdy zanadto nie dodał gazu, nie pojechał do przystani, nie próbował się dostać na pokład jachtu albo kutra poławiaczy homarów. Freud zawsze go doganiał i to akurat wtedy, kiedy wyglądało na to, że goście chyba już dosyć się napatrzyli. Wsiadał na tylne siodełko i przytulony do szerokiego grzbietu niedźwiedzia prowadził zwierzę — a wraz z nim motocykl marki Indian, rocznik trzydziesty siódmy — z powrotem między namioty.
Tak zatem wyglądał popisowy numer. Nigdy inaczej. Freud tylko tego nauczył Stana Maine, który zresztą jego zdaniem niczego więcej nauczyć się nie mógł.
Ojciec nic nie wiedział: uważał, że Freud jest wspaniały, a motocykl marki Indian rocznik trzydziesty siódmy to najpiękniejsza maszyna, jaką widział w życiu. Kiedy on i matka mieli wolne, jeździli na wycieczki po nadmorskich drogach, przytuleni, owiewani chłodnym słonym powietrzem, ale nigdy sami: nie sposób było wyjechać z „Arbuthnotu” motocyklem, nie zabierając w przyczepie Stana Maine, ten bowiem dostawał amoku, jeśli motor odjeżdżał bez niego; puszczał się wtedy biegiem, czego nigdy poza tym nie robił. A niedźwiedzie biegają zdumiewająco szybko.
Lecz ojcu świat latem trzydziestego dziewiątego roku wydawał się nowy i ciepły; sprawiały to nieśmiałe pieszczoty mojej matki, ryk motocykla i mocny odór niedźwiedzia, zimne noce w Maine oraz mądrość Freuda.
Freud oczywiście dlatego utykał, że miał kiedyś wypadek na motocyklu i źle mu złożono złamaną nogę.
Był mężczyzny niskim, silnym, czujnym jak zwierzę, o osobliwej karnacji, przypominającej kolor zielonej oliwki gotowanej na wolnym ogniu, aż zbrązowiała. Miał lśniące włosy bruneta; dziwna jedwabista kępka rosła mu na policzku tuż pod okiem, tworząc plamę większą niż zwykły pieprzyk, co najmniej dorównującą rozmiarami przeciętnej monecie; bardziej rzucała się w oczy aniżeli jakiekolwiek znamię, a z twarzą Freuda zlewała się tak samo naturalnie, jak mięczak ze skałą gdzieś w stanie Maine.
Frank, biedaczysko, właśnie wkraczał w okres dojrzewania; dojrzewał przed czasem i bardzo się tego wstydził. Ale nawet Franny nie potrafiła nas wyrwać spod uroku opowieści o Freudzie i jego niedźwiedziu: ci dwaj zawładnęli nami tak samo jak naszymi rodzicami w lecie trzydziestego dziewiątego.
Ojciec opowiadał nam, że wieczorami odprowadzał czasem matkę do drzwi sypialni i całował na dobranoc. Jeśli Freud już spał, tata odpinał łańcuch, którym Stan Maine przykuty był do motocykla, zdejmował kaganiec niedźwiedziowi, żeby ten mógł swobodnie jeść, i zabierał go na ryby. Nad motocyklem wisiała niby namiot z podniesionymi ściankami nisko rozpięta plandeka, chroniąca niedźwiedzia od deszczu; ojciec trzymał swój sprzęt wędkarski na takie właśnie okazje zawinięty w róg tej płachty.
Tata i Stan Maine szli do przystani w Bay Point, przy której podskakiwało na falach mnóstwo łódek rybackich i kutrów do połowu homarów; po drodze mijali mola należące do hotelu i wreszcie siadali na skraju nabrzeża; tata łowił czarniaki na błystkę i jeszcze żywymi karmił zwierzę. Raz tylko się poróżnili. Ojciec zwykle łapał trzy albo cztery ryby, po czym obaj mieli dość i wracali do hotelu. Ale pewnego wieczoru czarniaki nie brały; gdy w ciągu godziny spławik ani drgnął, tata wstał, żeby zaprowadzić niedźwiedzia tam, gdzie czekał go łańcuch i kaganiec.
Stan Maine nie chciał się ruszyć.
Nieco przed świtem na nabrzeże przyszedł właściciel jednego z kutrów, zamierzając wypłynąć w morze. Chciał wyciągnąć pułapki z homarami, a na ich miejsce spuścić nowe, ze świeży przynęty — którą miał, niestety, przy sobie. Stan Maine ją zwietrzył.
Toteż Stan Maine zawsze najadał się do syta przed występem, bo stoły przykryte obrusami z białego płótna uginały się pod brzemieniem przystawek, rzadkich ryb podanych na surowo i pieczonego mięsa. Gdyby zatem niedźwiedź był głodny, mogłyby wyniknąć kłopoty. Lecz Freud przed każdym popisem pozwalał mu się opchać, ile wlazło, więc przeżarty zwierz jechał na motocyklu najspokojniej w świecie, zrównoważony, wręcz znudzony, jakby nie miał potrzeb fizycznych — chyba, żeby mu się zachciało grzmiąco beknąć albo opróżnić wielgachne niedźwiedzie kiszki.
Ojciec nic nie wiedział, ale musiała go zdumieć nowina, że istnieją okolice dziksze niż Weirs koło Laconii, a nawet Hampton Beach. W takich miejscach więcej było pijaków i chętniej trwoniono pieniądze na honorarium dla niedźwiednika. Człowiek pokroju Freuda i niedźwiedź pokroju Stana Maine po prostu nie mieli szans u wyrafinowanej publiczności z „Arbuthnotu-Na-Przymorzu”, która przez to swoje wyrafinowanie nie umiała docenić nawet motocykla marki Indian, rocznik trzydziesty siódmy!
Lecz ojciec rozumiał, że Freud wcale nie rwie się w świat, popychany ambicją. Spędzał sobie całkiem niefrasobliwe lato w pensjonacie i tylko niedźwiedź nie okazał się taką znów żyłą złota. Freud chciał po prostu wymienić niedźwiedzia.
Matka wzięła ojca za rękę i ścisnęła ją ostrzegawczo; może wyczuła, że on już sobie wyobraża te „inne kłopoty” i „tańsze kurorty”. Ale ojciec myślał raczej o czesnym, które miał płacić na Harwardzie; podobał mu się motocykl marki Indian, podobał mu się niedźwiedź imieniem Stan Maine. Jak tata zauważył, Freud ani trochę się nie przykładał do tresury. Win Berry należał zaś do chłopców, którzy wierzę w siebie; syn Trenera Boba wyobrażał sobie, że podoła wszystkiemu, co tylko sobie wyobrazi.
Jeszcze niedawno zamierzał spędzić całe lato w pensjonacie, a jesienią pojechać do Cambridge, wynająć pokój i znaleźć pracę — może w Bostonie? Poznałby okolicę uniwersytetu i postarałby się o posadę gdzieś w pobliżu, a gdy tylko uzbierałby dość pieniędzy na czesne, mógłby zacząć studia. Wyobrażał sobie, że w ten sposób może nawet uda mu się dorywczo pracować w trakcie nauki. Matce oczywiście podobał się ten plan, bo podróż z Bostonu do Dairy i z powrotem była drobnostkę, a to dzięki kompanii kolejowej „Boston & Maine”, której pociągi kursowały regularnie. Już się mamie marzyło, jak to ojciec będzie do niej przyjeżdżał, żeby spędzać z nią długie weekendy — a może i ona raz na jakiś czas odwiedzi go w Cambridge albo w Bostonie (oczywiście z zachowaniem wszelkich zasad przyzwoitości)?
— A co ty właściwie wiesz o niedźwiedziach? — spytała. — Albo o motocyklach?
Nie podobał jej się także pomysł, że jeśli Freud nie zechce się wyrzec motocykla albo niedźwiedzia, ojciec może wraz z całą tę trójkę objeżdżać obozowiska drwali. Win Berry był krzepkim chłopcem, ale nie miał w sobie nic wulgarnego, matka zaś wyobrażała sobie obozy drwali jako siedliska wulgarności, z których powróciłby nie ten sam — jeśliby w ogóle powrócił.
Płonne to były jednak obawy. Całe lato wraz z jego zakończeniem objął plan znacznie bardziej rozległy i nieuchronny niż te błahostki, które moi rodzice potrafili sobie wyobrazić jako najbliższy przyszłość. Wszystko, co się działo w letnich miesiącach trzydziestego dziewiątego roku, było nie mniej nieuniknione niż wojna europejska (tym bowiem mianem zaczęto ją wkrótce określać), toteż wszyscy troje — Freud, Mary Bates i Winslow Berry — płynęli z prądem lata równie beztrosko jak mewy miotane porywistymi prądami w ujściu rzeki Kennebec.
Zdarzyło się to pod koniec sierpnia. Matka podała gościom kolację i ledwo zdążyła się przebrać w dwukolorowe półbuty i długą spódnicę krokiecistki, gdy ojca wywołano z pokoju. Okazało się, że jest potrzebny do pomocy przy rannym. Przebiegł obok trawnika do krokieta, gdzie czekała na niego matka, trzymając na ramieniu drewniany młotek. Żarówki zawieszone na podobieństwo lampek choinkowych w gałęziach drzew zalewały trawnik światłem tak niesamowitym, że wyglądała — wedle słów ojca — „jak anioł z maczugą”.
Matka pobiegła za nim. Popędzili wraz z paroma mężczyznami na przystań. Przy nabrzeżu stał wielki statek pałający światłem lamp. Słychać było puls jego maszyn. Na pokładzie grała orkiestra ze zbyt liczną sekcją blachy.
W słonym powietrzu odór spalin i ropy mieszał się z wonią owocowego miąższu. Pasażerom podano widocznie poncz z owocami w ogromnej wazie, oni zaś oblewali się trunkiem, a może chlustali nim na pokład. Przy samej krawędzi przystani jakiś mężczyzna leżał na boku i krwawił: wchodząc po drabince przystawionej do kei potknął się i rozharatał sobie policzek o słupek do cumowania.
Był to kawał chłopa. Księżyc omywał błękitnym światłem jego rumianą twarz; kiedy ktoś go dotknął, ranny natychmiast usiadł.
Moi rodzice — świadkowie niejednego występu Freuda — wiedzieli, że po niemiecku znaczy to „gówno”. Paru krzepkich młodzieńców pomogło Niemcowi wstać. Miał on na sobie biały smoking — tak obszerny, że zmieściłoby się w nim dwóch mężczyzn — zalany imponującą ilością krwi; szeroki jedwabny pas w czarnym kolorze o niebieskawym odcieniu przypominał kotarę, a muszka tej samej barwy sterczała pionowo niczym skręcone śmigło. Ranny miał obwisłe policzki. Mocno zalatywało od niego owocowym ponczem. Kiedy ryknął na współpasażerów, z pokładu odpowiedział mu po niemiecku cały chór, a wysoka opalona kobieta w wieczorowej sukni zdobionej żółtymi koronkami czy może riuszą wspięła się po drabince na keję niby pantera w jedwabiach. Ranny uczepił się jej i tak ciężko się na niej oparł, że choć była krzepka i żwawa, zatoczyła się na mego ojca. Tata ją podtrzymał, a matka zauważyła, że tamta jest znacznie młodsza od swego towarzysza i podobnie jak on pochodzić musi z Niemiec; kobieta przemawiała do rannego łagodnie, jakby kwoktała, on zaś krwawił i wciąż obelżywie gestykulował w stronę chóru Niemców, nie ruszających się z pokładu. Rosła para zataczając się poszła wzdłuż kei, a po chwili skręciła w żwirowaną alejkę.
U wejścia do hotelu Niemka spojrzała na mego ojca i powściągając wrodzony akcent powiedziała:
Kierownik zmiany pobiegł do budynku, w którym mieściły się sypialnie, i krzyknął:
Freud zdjął ubranie, obnażając dziobatą, oliwkową skórę, i zaczął przyczesywać wilgotne włosy.
Pozostali Niemcy taszczyli walizy i inne ciężkie bagaże najkrótszy drogą od mola do hotelu, wiodącą przez trawnik wokół osiemnastego dołka na polu golfowym.
Do pokoju Freuda przyszedł starszy kelner. Freud miał najlepszy sypialnię w budynku dla mężczyzn — nikt nie wiedział, w jaki sposób ją sobie załatwił. Starszy kelner zaczął się rozbierać.
Ojciec miał czarny smoking, mniej więcej pasujący do czarnych spodni starszego kelnera. Przyniósł go Freudowi.
Freud całkiem się ubrał i oświadczył:
Kierownik zmiany pobiegł przed nim do głównego budynku. Ojciec patrzył, jak starszy kelner z bezradny miny przygląda się porzuconemu ubraniu Freuda. Było niezbyt czyste i mocno cuchnęło Stanem Maine; starszy kelner najwyraźniej nie miał ochoty go wkładać. Ojciec wybiegł na dwór, żeby dogonić Freuda.
Niemcy dotarli już na podjazd przed wejściem do hotelu i właśnie ze zgrzytem pchali po żwirze ciężki kufer; cóż, rano ktoś będzie musiał przegrabić żwir. żeby go wyrównać.
Na nieskazitelnej ladzie w kredensie łączącym kuchnię z główny jadalnią leżał rosły Niemiec z rozpłatanym policzkiem, blady i bezwładny jak trup; głowę podparto mu jego własnym zwiniętym smokingiem, który nigdy już nie miał być biały; ciemna muszka przypominająca śmigło obwisła na podgardlu rannego, a szeroki jedwabny pas wydymał się, unoszony oddechem.
Kiedy ujrzała Freuda, nie była już taka pewna.
Zdaniem ojca Freud w czarnym smokingu wyglądał jak ostatni kurdupel, w dodatku oszpecony bliznami po czyrakach, natychmiast więc budziło się podejrzenie, że skradł ubranie, i to co najmniej dwóm osobom. Był czarny od stóp do głów, aż po najbardziej rzucający się w oczy instrument medyczny: szpulkę czarnych nici, którą trzymał w palcach, osłoniętych rękawicami z szarej gumy, pożyczonymi od pomywaczek. Najlepsza igła, jaką udało się znaleźć w hotelowej pralni, w jego drobnej dłoni wydawała się nieproporcjonalnie wielka, jakby w pośpiechu chwycił jedną z igieł do szycia żagli. Może zresztą tak było.
Kiedy chlusnął na ranę pierwszą małpką whisky, alkohol spłynął Niemcowi do oczu.
Wylał na ranę jeszcze jedną szklaneczkę whisky i wziął się do dzieła.
Rano kierownik poprosił Freuda, żeby odłożył swój występ ze Stanem Maine do wyjazdu Niemców, którzy mieli wyruszyć, gdy tylko na ich ogromny statek zostaną załadowane pokaźne zapasy żywności. Freud nie chciał dłużej paradować w przebraniu lekarza; uparł się majstrować przy motocyklu, Niemiec zastał go więc w stroju mechanika. Motocykl stał za kortami tenisowymi, od strony morza — nie tak, żeby w ogóle nie było go widać z przyległych do hotelu trawników i boisk, trochę jednak na uboczu, dyskretnie. Pacjent, któremu ogromna twarz straszliwie spuchła pod bandażem, ostrożnie podszedł do Freuda, jakby w obawie, że drobniutki mechanik dłubiący przy motocyklu okaże się groźnym bliźniakiem tego, kto nocą przedstawił się jako „Herr Doktor Professor”.
Niemcy nie zauważyli niedźwiedzia. Stan Maine czochrał się o ogrodzenie kortu tenisowego: z rozmachem tarł grzbietem o metalową siatkę, stękając pod nosem i kołysząc się w rytmie cokolwiek onanistycznym. Matka dla wygody zdjęła mu kaganiec.
Niemka nie była pewna, czy to dobry pomysł — sama nie miała najmniejszej ochoty na przejażdżkę — ale Niemca wyraźnie korciło. Stojąc tuż przy maszynie dotknął baku, przesunął dłonią po lince sprzęgła i pogładził gałkę przekładni biegów. Złapał za umieszczoną przy kierownicy rączkę dławika i ostro nią zakręcił. Pomacał miękką gumową rurkę, doprowadzającą paliwo do gaźnika; wśród całej tej masy żelastwa wyglądała jak jakiś niesłychanie ważny narząd, odsłonięty podczas operacji. Nie prosząc Freuda o zgodę otworzył zawór gaźnika, popstrykał, po czym wytarł o siodełko palce zmoczone benzyną.
— Herr Doktor nie ma nichts przeciwko? — zapytał.
Takie właśnie było to lato trzydziestego dziewiątego roku: ojciec z góry przewidział zakończenie, ale w żaden sposób nie mógł zainterweniować.
Matka stała przy siatce otaczającej kort; zobaczyła, że Niemiec wsiada na motor. Pomyślała, że lepiej będzie z powrotem włożyć Stanowi Maine kaganiec, ale zwierz niecierpliwie potrząsnął łbem i zaczął jeszcze mocniej się czochrać.
Ledwo silnik zaskoczył, nim jeszcze Niemiec zdążył po raz pierwszy zakręcić manetką, niedźwiedź stanął na dwóch łapach, oparty o siatkę, i jeżąc gęste, szorstkie futro na piersi spojrzał ponad środkowym kortem w stronę motocykla marki Indian, który dokądś się wybierał bez niego. Kiedy Niemiec wrzucił bieg i trochę nieśmiało ruszył po trawniku do najbliższej żwirowanej alejki, Stan Maine opadł na cztery łapy i zaszarżował. Rozpędził się na dobre, zanim jeszcze przeciął środkowy kort, przerywając debla: rakiety powypadały graczom z ryk, piłki rozsypały się po ziemi, a zawodnik grający przy siatce wczepił się w nią i zamknął oczy, gdy niedźwiedź przemknął obok jak burza.
Za to Niemka usłyszała. Wraz z ojcem i Freudem odwróciła się, podążając za dźwiękiem, i zobaczyła niedźwiedzia.
Niemiec nie zdążył się zorientować w topografii, nim zauważył, że ściga go niedźwiedź; nie był pewien, gdzie jest szosa: gdyby się na nią wydostał, oczywiście umknąłby drapieżcy, lecz w labiryncie wąskich ścieżek i alejek wśród miękkich trawników i boisk hotelowego parku nie mógł się wystarczająco rozpędzić.
Tym razem Niemiec nie dał się pozszywać Freudowi, który zresztą sam przyznał, że byłaby to dla niego za duża robota.
Ludzie ze straży przybrzeżnej przewieźli więc Niemca do szpitala w Bath. Stana Maine ukryto w pralni, żeby podtrzymać mit o „dzikim niedźwiedziu”.
Wiedział jednak, że dyrekcja hotelu nie pozwoli mu się tak łatwo wyłgać.
Niedźwiedź, zdenerwowany, że go zamknięto w pralni, a w dodatku zaniepokojony widokiem Freuda — który poczekał tylko, aż jego ubranie się upierze, i zapakował jeszcze mokre — zaczął mruczeć pod nosem.
