Honor złodzieja - Przemek Corso - ebook + audiobook

Honor złodzieja ebook i audiobook

Przemek Corso

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Obowiązkowa pozycja dla fanów Pana Samochodzika, Indiany Jonesa i Szatana z siódmej klasy!
Poznajcie Roberta Karcza – złodzieja zabytków, awanturnika i poszukiwacza przygód, który posiada niezaprzeczalny dar do pakowania się w kłopoty.
Po pobycie w egipskim więzieniu Karcz wraca do Polski, gdzie na prośbę siostry zostaje nauczycielem na zastępstwie w jednej z legnickich szkół. Kiedy przez przypadek spotyka tajemniczego i bardzo niebezpiecznego pana Devraux, poznaje tajemnicę, jaką skrywa ogromny, opuszczony szpital.
Starcie pomiędzy mężczyznami wydaje się nieuniknione. Jaką cenę będą musieli zapłacić za to bliscy Karcza?
I czy naprawdę istnieje coś takiego jak honor złodzieja?
Jedno jest pewne – nikt nie będzie mógł się czuć bezpieczny.
Nie musisz szukać przygody, ona sama cię znajdzie.
W ramach SQN Originals po raz pierwszy ukaże się cała poprawiona, przepisana i rozbudowana o nowe wątki seria przygód Roberta Karcza, uzupełniona o dwa nigdy wcześniej niepublikowane tomy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 324

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 9 min

Lektor: Przemek Corso
Oceny
4,1 (36 ocen)
18
7
8
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mike781

Dobrze spędzony czas

Całkiem przyjemna historia.
00
Risuu

Dobrze spędzony czas

Bardzo przyjemna przygodowka. na pewno sięgnę po kolejny tom.
00
marti899

Nie oderwiesz się od lektury

fajna lekka książka, z humorem i cietym żartem, liczyłam na troche więcej przychody,ale może w kolejnej części sie rozwinie więcej.
00
m_labrzycki

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna! polecam
00
Nowybiblio

Całkiem niezła

Słaba - niby książka a czyta się jak scenariusz do nie najlepszego filmu sensacyjnego.
00

Popularność




Mojej córce Anaszce. Dobre opowieści zasługują na drugą szansę. Kocham Cię.

PROLOG

Powietrze było zimne i ostre.

Po kilku godzinach nocnego marszu ośnieżonym szlakiem przez góry zamaskowany mężczyzna potrafił skupić się tylko na swoim oddechu. Trasa, którą wybrał, była najbardziej wymagająca ze wszystkich, a dodatkowym utrudnieniem pozostawał fakt, że dysponował tylko jednym źródłem światła – małą latarką przypiętą do piersi. Chciał mieć pewność, że będzie praktycznie niewidoczny i że po drodze nie spotka nikogo. Ani jednego świadka.

Wyczerpanie dawało mu w kość tak bardzo, że mniej więcej od połowy trasy myślał tylko kolorami. Dzięki temu łatwiej było maszerować. Czerwień, niczym sygnał ostrzegawczy, pojawiała się za każdym razem, kiedy jego noga osuwała się na śniegu albo kiedy tracił równowagę. Ból rozbłyskiwał w jego głowie oślepiającą bielą w chwilach, gdy czuł kłucie w kolanie albo boku. Strach, że ktoś jednak podąża w ślad za nim i strzeli mu w plecy, rozlewał się po jego umyśle zimnym fioletem. Zieleń pojawiała się w momentach, kiedy jednak się okazywało, że to nieprawda, że wszystko jest w porządku, albo kiedy dopuszczał do siebie świadomość, że mimo wszystko posuwa się do przodu i że już dosłownie za moment będzie na miejscu.

A potem nagle wszystko się skończyło…

Gdy w końcu dotarł do celu i zobaczył drewnianą chatę, poczuł ulgę.

Udało się, pomyślał, a kolory ustąpiły miejsca prawdziwym słowom. Gdyby tylko chciał, mógłby je wypowiedzieć albo zapisać.

Powitał je z ulgą.

UDAŁO SIĘ.

W promieniu kilku kilometrów był tylko las. Do chaty prowadziła droga, ale nie mógł z niej skorzystać, nie po tym, co się wydarzyło na dole.

„Nie musisz szukać kłopotów, one same cię znajdą”. Jego ojciec często używał tego sformułowania, choć zamiast o kłopotach mówił o przygodzie. A może to było jedno i to samo w zależności od przyjętej perspektywy?

Wyłączył latarkę przy piersi, ociężale podszedł do drzwi, otrzepał buty ze śniegu, otworzył drzwi kluczem z breloczkiem, na którym z jakiegoś powodu było napisane: happy wife, happy life, wszedł do środka, wziął z szafki kluczyki od samochodu i szybkim ruchem ściągnął z głowy czarną kominiarkę. Mokre od potu włosy kleiły mu się do twarzy, a na rzęsach lśniły drobinki lodu.

Spojrzał na wiszący na ścianie wielki, tandetny zegar, z rodzaju tych, które kupowało się za grosze w salonach meblowych, przy okazji do właściwych zakupów, ale nigdy ze szczerą intencją.

Ostatnie minuty starego roku, pomyślał. Co to był za czas! Tyle zdarzeń, jakby kilka lat skondensowanych albo zlepionych w jeden rok.

Wyszedł na zewnątrz i pierwszy raz od kilku godzin spojrzał w gwiaździste niebo. Dolina w oddali była zupełnie niewidoczna, przywodziła na myśl unurzaną w atramencie, a jedyne, co migotało w oddali, to rozmyte, niewyraźne światła miasta.

Ktoś mnie tam teraz szuka, uśmiechnął się w myślach. Ale nie znajdzie.

Był wykończony. Ledwo tu doszedł. Miesiące joggingu nie zdołały przygotować go do forsującego, napędzanego adrenaliną marszu w śniegu po kolana i w praktycznie kompletnej ciemności.

Obok drewnianej chałupy, pod wyginającym się od ciężaru śniegu zadaszeniem z blachy, stał jego samochód. Światło księżyca muskało karoserię pojazdu, nadając mu dziwnego, odrobinę drapieżnego wyglądu.

Rozejrzał się ostatni raz.

Podszedł do samochodu, otworzył bagażnik i ostrożnie wsadził do niego plecak z dzisiejszą zdobyczą. Swoim trofeum. Niedbałym ruchem wrzucił tam też czarną kominiarkę, swoją drugą twarz…

…a może pierwszą?

Tylko ja i ty, pomyślał, zamykając bagażnik. Przeszedł wzdłuż samochodu, muskając karoserię przez rękawiczkę. Tylko my i gwiaździste niebo.

Przez moment instynkt podpowiadał mu, żeby po prostu usiąść za kółkiem, odjechać i zostawić to wszystko w cholerę; że po kilku godzinach marszu odpuszczą poszukiwania. Ale wiedział, że to zbyt niebezpieczne. Musiał być cierpliwy.

I wtedy na dalekim niebie ponad miastem pojawiły się pierwsze fajerwerki. Rozbłysły i zamieniły się w obietnicę lepszego jutra.

Odejdź, stary roku, rozpocznij się nowy.

Pojawiły się kolejne rozbłyski i obietnice. Wyobrażał sobie te wszystkie życzenia, toasty, uściski i pocałunki. Te wszystkie przyrzeczenia, które nie przetrwają miesiąca.

Przez kilka minut gapił się na ten podniebny taniec, a później odwrócił się w stronę chaty. Po chwili zastanowienia wniósł do środka drewno do kominka. Wtem na szarej wykładzinie zauważył ślady łap. Poczuł niepokój.

– Co… – zaczął, ale zaraz zamilkł.

Dostrzegł w kącie skulonego, białego od śniegu psa, który wyraźnie dygotał i wlepiał w niego wystraszone oczy. Zwierzę było w kiepskim stanie, ale najwyraźniej zdeterminowane, żeby walczyć, gdyby ktoś chciał je wyrzucić z powrotem na zimną, nieprzyjazną noc.

– Skąd się tu wziąłeś, psie?

Starał się nie wykonywać gwałtownych ruchów. Położył drewno na podłodze, a następnie ściągnął rękawiczki i ostrożnie położył je na stoliku przy aneksie kuchennym. Kiedy zwierzę nie zareagowało, powoli rozpiął zamek błyskawiczny sportowej kurtki.

Pies mógł mieć wściekliznę, mógł być niebezpieczny, dziki.

Zsunął z ramion kurtkę i złapał ją tak, jakby rozważał wykorzystanie jej do walki ze zwierzęciem, ale po chwili po prostu powiesił ją na wieszaku. Nie spuszczając wzroku z niezapowiedzianego gościa, schylił się i zaczął rozwiązywać buty.

Pies zaczął warczeć, ale warkot szybko przeszedł w urywane skomlenie. Zwierzę wyraźnie próbowało coś powiedzieć.

– Możesz tu zostać na noc – powiedział uspokajająco. – Ale żadnego warczenia, szczekania i agresywnych zachowań, bo wtedy wylatujesz za drzwi, na mróz, rozumiesz?

Zwierzę wyraźnie się uspokoiło.

Nie znał się na psach, ale potrafił ocenić, że ten jest głodny i przemęczony.

Zupełnie jak on sam.

Odstawił buty i złapał za dwa podłużne kawałki drewna, które przypominały pałki, i ostrożnie zrobił kilka kroków w kierunku kominka i psa. Przeszło mu przez myśl, że zwierzę zabłądziło, że może wystraszyło się sztucznych ogni, którymi dzieciaki strzelały już od dobrych kilku godzin, nie mogąc się doczekać północy.

– Posłuchaj, psie… – zaczął, nie wiedząc tak naprawdę, co chce powiedzieć, ani tym bardziej po co to mówi.

Przerażone oczy zwierzęcia wpatrywały się w niego w oczekiwaniu na jakąkolwiek oznakę wrogości.

– …szczęśliwego Nowego Roku – dokończył, a później stuknął jednym kawałkiem drewna o drugi i po prostu wsadził je do kominka.

***

ŁUP, ŁUP, ŁUP.

Obudziło go walenie do drzwi. Wciąż było ciemno.

Przetarł oczy. Lekko zdezorientowany wyszedł z sypialni, ubrany tylko w bokserki i białą koszulkę. Pies spał przy dogasającym kominku i nawet nie zwrócił uwagi na hałas. A może wręcz przeciwnie, tylko było mu tak dobrze, że udawał, zaniepokojony tym, że będzie musiał opuścić bezpieczne i ciepłe miejsce.

– Żyjesz czy zdechłeś? – zapytał, posyłając mu przelotne spojrzenie.

Kudłaty, chudy kundel, jakby rozumiejąc jego słowa, zastrzygł uchem, ale nawet nie drgnął.

ŁUP, ŁUP, ŁUP.

Kilka kolejnych uderzeń w drzwi frontowe.

Karcz spojrzał w ich kierunku, a potem sprawdził godzinę na ściennym zegarze.

Za piętnaście siódma.

– Zaraz otworzę! – krzyknął. – Spokojnie!

Podszedł do aneksu kuchennego, otworzył kilka pustych szuflad i przeklął pod nosem. Dopiero w szafce nad zlewem znalazł sztućce, stojące na baczność w wysokim, porcelanowym kubku. Po krótkim wahaniu wziął nóż do masła i ukrył go za plecami.

Świetnie, pomyślał. Idealny do samoobrony. Bardzo prawdopodobne, że ktoś umrze ze śmiechu, kiedy będę próbował go nim dźgnąć.

Ponownie potarł zaspane oczy, odczekał kilka sekund i jakby nigdy nic otworzył drzwi. Podmuch zimna wtargnął do wnętrza chaty, sprawiając, że włosy dosłownie zjeżyły mu się na karku. Zimno zadziałało lepiej niż najmocniejsza kawa. Wyostrzyło mu zmysły i sprawiło, że w jednej chwili przestał być śpiący.

– Szczęśliwego Nowego Roku! – Mężczyzna za drzwiami miał serdeczny, donośny głos.

Miał na sobie zieloną kurtkę od jakiegoś munduru, wielką, wełnianą czapkę i grube rękawiczki, a na jego twarzy pyszniła się gęsta broda, częściowo pokryta lodem. Wizerunku dopełniała przewieszona przez ramię strzelba.

– Nazywam się Henryk Maj. Jestem strażnikiem leśnym.

– Karcz – odpowiedział Karcz. – Robert Karcz. Właśnie spałem. Mogę w czymś pomóc?

– Robię obchód – wyjaśnił Maj i wskazał dłonią zaśnieżony leśny pejzaż za swoimi plecami. – Sprawdzam, czy na szlakach nikt się nie zgubił i nie zamarzł podczas sylwestra… Wie pan, zabawa, popijawa, brawura, a w górach o nieszczęście bardzo łatwo.

– Czyżby?

Strażnik się uśmiechnął.

– Ano. Chciałem sprawdzić, czy jesteście bezpieczni. Mógłbym sobie zrobić u państwa krótką przerwę na herbatę? Jeszcze kilka godzin przede mną…

Karcz przyjrzał mu się uważnie, a później zerknął ponad jego ramieniem – chciał się upewnić, że mężczyzna przyszedł sam.

Żywej duszy, jedynie szary świt.

– Proszę wejść. I tak za chwilę się pakuję i wyjeżdżam – powiedział w końcu i niechętnie wpuścił Maja do środka.

Strażnik zaczął dokładnie otrzepywać buty ze śniegu, a potem rzucił okiem w kierunku aneksu kuchennego i półotwartych drzwi do sypialni.

– Sam pan żeś jest tutaj? – zapytał z niedowierzaniem. – Jak to możliwe? W sylwestra, znaczy w Nowy Rok?

Karcz podszedł do zlewu, delikatnie wsadził do niego nóż, a potem wziął czajnik i nastawił wodę na herbatę.

– Lubię czasami pobyć sam – rzucił jakby od niechcenia, próbując dać nieznajomemu do zrozumienia, że to zdecydowanie jego prywatna sprawa i ten raczej nie powinien wkładać nosa w nieswoje sprawy

– Ano. Ja też – odparł Maj. Nie ściągnął butów, przy każdym kroku zostawiał mokry ślad. – Dlatego pracuję, gdzie pracuję, i robię to, co robię. Wie pan, nigdy nie sądziłem, że ktoś będzie wynajmował tę chatę sam. Sam jak palec. Rozumiem, z jakąś babą… no albo… wie pan…

Urwał, zdjął strzelbę z ramienia, zawiesił ją na haku do ubrań, następnie ściągnął kurtkę i zawiesił na tym samym haku. Rękawice wsadził do czapki, którą rzucił na podłogę pod kurtką. Było to dziwne, ale nie na tyle dziwne, żeby zasługiwało na komentarz.

Karcz dostrzegł kątem oka zawieszoną przy pasku kaburę z pistoletem. Strażnik miał około pięćdziesiątki i emanował pewnością siebie. Sprawiał wrażenie człowieka, który niejedno już w życiu widział i niejedno przeżył. Można by nawet powiedzieć, że czuł się tu jak u siebie. Chrząknął kilka razy, otrzepał śnieg i drobinki lodu z gęstych wąsów i brody, poprawił pasek z kaburą i rozsiadł się w fotelu przy stoliku.

– Naprawdę nie sądziłem, że ktoś to wynajmie – powtórzył Maj, jakby ta myśl nie dawała mu spokoju. – Sama chata piękna, solidna, ale cholernie daleko od miasta, od wszystkiego. Ludzie lubią bliżej, boją się miśków, złodziei, duchów… A tymczasem okazało się, że to żyła złota! Nieźle, nie?

– Nie wiem, nie znam się na tym.

– Gdybym to przewidział, kupiłbym ją dawno temu za bezcen, jak jeszcze była zrujnowana. Droga jest często nieprzejezdna, ale po remoncie to prawdziwy raj dla kawalerów, panienek na wydaniu i innej maści imprezowiczów. Goście z wielkich korporacji przywożą sobie lale. Oj, panie… e… Karcz, dobrze pamiętam? Żebyś pan widział, jakie tu są imprezy kawalerskie… Chlanie, chlanie i jeszcze raz chlanie… Widzę po flaszkach. Wychlać potrafią, ale pozbierać do kubła już gorzej. Masz pan tu telewizję?

– A nie wiem – odpowiedział Karcz i zdobył się na uśmiech. Stał oparty plecami o lodówkę w taki sposób, żeby mieć dobry widok na swojego gościa. – I jest mi bardzo przykro…

– Tak? – Zdziwił się mężczyzna.

– Tak.

– A czemuż to?

– Nie mam zbyt dużego wyboru, jeżeli chodzi o herbaty… Mogę panu zrobić tylko czarną.

Maj się zaśmiał i wzruszył ramionami.

– Może być. Byle gorąca. Jak byłem młodszy, w domu była taka bieda, że piliśmy gorącą wodę z cytryną. A właśnie… Cytrynkę pan ma?

– Nie mam.

– To niech pan chociaż dobrze posłodzi.

– Cukru też nie mam.

Mężczyzna cmoknął.

– Ajajaj… Trudno. – Machnął ręką. – Musi mi pan wybaczyć, że tak wypytuję o wszystko, ale strażnik jestem i to mój rewir, a poza tym po prostu jestem zdziwiony. Wielce zdziwiony. Spodziewałem się tu kolejnej imprezy, pijanych chłoptasiów, a tymczasem doszły mnie słuchy, żeś pan tu sam jak palec…

Karcz się skrzywił.

– Doszły pana słuchy? Przed momentem był pan zaskoczony faktem, że jestem tu sam.

– Ano! – przyznał Maj, nie spuszczając z rozmówcy oczu i kontynuował jakby nigdy nic. – Doszły mnie słuchy, ale wie pan, jak to jest. Mała wiocha. „Monitoring sąsiedzki”, wie pan… Każdy wszystkiego pilnuje i jak trza, to od razu poinformuje kogo trzeba… Co do tej chaty, to prosta sprawa: zawsze dostajemy informację, kto ją wynajmuje. Jak rodzina z dziećmi, to trza mieć na uwadze, że dzieci… Jak impreza kawalerska, to trza mieć na uwadze, że mogą się zachlać i nogi połamać… Jak przyjeżdża ktoś z kochanką… to trza mieć na uwadze, żeby mu nie przeszkadzać… Wie pan, tak naprawdę chodzi o kwestie bezpieczeństwa, bo ja nie oceniam, czy to dobrze, że ktoś ma kochankę. Ale że ktoś sam chciał tu być…

Karcz znowu się skrzywił.

– Piszę książkę – skłamał.

– O! Dobrą?

– Hrabia Monte Christo.

– Tytuł rzeczywiście dobry.

– Tak. Dzięki.

– A to nie jest czyjeś? Ktoś już tego nie napisał?

Karcz wzruszył ramionami.

– Wszystko można poprawić albo napisać na nowo.

Milczeli przez dłuższą chwilę, mierząc się wzrokiem.

– Pozwoli pan, że się ubiorę. – Karcz wskazał na swoje bokserki, a potem drzwi do sypialni.

Maj się uśmiechnął i kiwnął głową.

– Jasne! Za zimno w takich gaciach chodzić, nie? To pański pies? – zapytał.

– Przypałętał się w nocy – odparł Karcz, kiedy był już w połowie drogi do sypialni. – Pozwoliłem mu zostać.

– Pewnie się wystraszył sztucznych ogni… W Nowym Roku znajduję w okolicach sporo zagubionych psów. Rzadko kiedy dożywają poranka. Wie pan, ucieknie, zgubi się i zamarznie. Albo poczuje miśka i zwiewa, a potem już sam nie wie, gdzie jest, i tyle.

– O tym samym pomyślałem – odparł Karcz zza drzwi.

Elektryczny czajnik wydał z siebie kliknięcie.

– Nie chcę się rządzić, ale pozwoli pan, że zaleję herbatę, jak będzie się pan ubierał?

Karcz tylko mruknął.

Kiedy Maj podszedł do aneksu kuchennego, Karcz wciągnął na siebie jeansy i cicho podszedł do okna. Było zablokowane. Można było je uchylić, ale nie otworzyć. Żadnej drogi ucieczki. Cały sprzęt w samochodzie. Warknął pod nosem, złapał leżącą na półce czarną bluzę z kapturem i w jednej z kieszeni wymacał kluczyki do samochodu. Założył bluzę i wrócił do głównej części chaty. Maj siedział w fotelu i popijał gorącą herbatę. Przebudzony pies przyglądał mu się nieufnie ze swojego miejsca.

– Może nie do końca rozsądne było wpuszczanie w nocy tego psa? – Strażnik się zastanawiał, pocierając dłonią gęsty wąs, jakby próbował go ugładzić.

– Nie wpuszczałem go – powiedział Karcz. – Sam wszedł.

– Tak czy inaczej, ja bym uważał, kogo wpuszczam do domu. Nigdy nic nie wiadomo.

– Kogo… czy co? – spytał Karcz.

Próbując zachować pozory, wyminął bosymi stopami mokre ślady na podłodze i podszedł do aneksu, gdzie stał jego kubek z herbatą.

– Kogo – odpowiedział Maj i cmoknął. – Widać, że to pies. Ma jaja.

– Nie zwróciłem uwagi.

– Może dziki? Wściekły?

Karcz westchnął.

– Będę szczery…

– Na to liczę.

– Uznałem, że skoro warczy, to rozsądniej będzie nie wchodzić w konflikt. To rozsądne. A poza tym… Pan, strażnik, by go wywalił na dwór i pozwolił zamarznąć?

Maj się zaśmiał i rozsiadł wygodniej, wystawiając przed siebie podeszwy butów.

– Jest pan staroświecki – stwierdził. – To dobra cecha. Jeżeli ta psina doszła tu w mrozie z samego miasta, to trza przyznać, że zasłużyła na to, by żyć… To, że pan jej pomógł, to się akurat panu chwali, panie Karcz.

Karcz nie skomentował. Spojrzał w stronę kominka, gdzie suszyły się jego skarpetki, a później w kierunku butów stojących niedaleko drzwi.

– Super samochód, ten pański, no wie pan – powiedział Maj. – Imponujący. Ford mustang, o ile się nie mylę. Widziałem tego konika na masce…

– Mach 1 – doprecyzował Karcz. – Niespecjalnie popularny i niespecjalnie drogi…

– Co pan! Piękny wóz – ciągnął strażnik. – A czym się pan zajmuje? Samochodami? Wynajmuje go pan na wesela czy coś?

Karcz się zawahał.

– Jestem nauczycielem historii…

Prawda tak nieprawdopodobna, że wypowiadanie jej brzmiało jak kłamstwo.

Maj wybuchnął śmiechem i znowu potarł wąs.

– Nauczyciel historii i pisarz. Nieźle! Z takim autem?! To chyba jakaś bardzo dobra szkoła.

– Tak.

Strażnik pokręcił z niedowierzaniem głową, a jego ręka sięgnęła do kabury. Odpiął zabezpieczenie.

– Dobra, przejdźmy do rzeczy – powiedział stanowczo, a w jego głosie czaiła się groźba. Wesołość również zniknęła z twarzy. – Pan siądzie na chwilę, a nie stoi jak na odprawie. Co pan będziesz tak stał, panie Karcz…

– Często pan powtarza moje nazwisko.

– Żeby zapamiętać. Może się przydać – odparł. – A teraz siadaj pan.

Karcz westchnął.

– Wezmę herbatę. – Zerknął na drzwi wyjściowe. Cztery metry. Nie miał na sobie butów i skarpetek. Do samochodu kolejnych sześć metrów w prawo. Po śniegu i lodzie. Start samochodu. Nie wiadomo, w jakim stanie jest droga w dół.

Niech to szlag!

Rok pod psem, pomyślał z ironią.

Podszedł do aneksu kuchennego, wziął kubek z herbatą i niechętnie usiadł w fotelu po drugiej stronie stolika, po czym posłał Majowi podszyty fałszem, nieprzyjemny uśmiech.

– Nie jest pan zbyt rozrywkowy, co? – zagadnął Maj.

– Raczej nie.

– Widział pan coś podejrzanego w nocy? Albo kogoś?

– Po to wynająłem ten domek… żeby nikogo nie spotkać.

Zamilkli, po czym obydwaj spojrzeli na psa.

– To naprawdę przybłęda? – zapytał strażnik.

– Tak – odparł Karcz. – Leży przy kominku od wczoraj. Dałem mu wody i resztę jedzenia z lodówki…

– Nie jest chory?

– Nie wiem, ale będzie pan mógł się nim zająć…

– Co?

– Zająć psem – wyjaśnił Karcz i upił łyk herbaty. – Dostarczyć do miasta czy coś, bo ja na pewno nie wezmę go ze sobą. Nie mogę go też zostawić. To przypadkowa znajomość i nie potrwa długo.

Maj chrząknął, jakby sama perspektywa zajmowania się jakąś przybłędą napawała go odrazą.

– Rozumiem. Jest pan typem kociarza?

– Czego? – zdziwił się strażnik.

– Koty. Pytałem, czy lubi pan koty.

– Taaa… – Zmieszał się lekko i zmienił lekko postawę, najwyraźniej próbując odzyskać kontrolę nad rozmową. – Przejdę do rzeczy. Kojarzy pan ten duży hotel? Potężnego potwora dla opływających w luksusy dziadów?

Karcz się wzdrygnął.

Pierwszy stycznia, pomyślał. Pierwszy dzień reszty twojego życia.

– Nie kojarzę. Być może widziałem go z trasy, ale…

– Ludzie są w sylwestra mało czujni – przerwał mu Maj. – Chleją, pieprzą się… Sodomia, gomoria. A szczególnie ci bogaci… Paniska w wielkich hotelach, co płacą kilka tysięcy za noc… Rozumie pan? Kilka tysięcy! To normalne tyle płacić za zwykłe wyrko? To w ogóle jest moralne?

– Jeśli ich stać… Ktoś wydał, ktoś inny zarobił. Miejsca pracy dla miejscowych…

– Ano. Coś panu powiem: wczoraj, w tym hotelu, byli pewni ludzie… I coś im ukradziono…

– …

– Taaa… Ktoś im coś ukradł. I zaciekawiła mnie jedna rzecz w całej tej historyjce. Bo widzisz, chłopie, ktoś komuś chciał coś sprzedać… Po cichu! Ktoś inny przyjechał to kupić i żeby było po cichu, umówili się w sylwestra, kiedy w hotelu jest balanga. Kumasz?

– Nie bardzo. I nie wiem też, czemu mi pan to opowiada.

– Dziwna wymiana w sylwestra coś panu mówi? Walizeczka jedna, druga, pyk… Ludzie gadają, że jeden z tych jegomości z walizkami jest jakimś Niemcem od dzieł sztuki, rozumiesz pan? No i wyobraź sobie, chłopie, że ten Niemiec z całą swoją świtą przyjeżdża akurat do nas. Tutaj, w góry. I akurat w sylwestra. I bierze najdroższy apartament. Gładka gadka, ja, ja, ja, schweine… I ten Niemiec ma ze sobą w sylwestra katalogi sztuki. Mnóstwo katalogów. Rozkłada je po pokoju, ogląda jakieś obrazy, cuda na kiju… Pokojówki sprzątają, wszystko widzą. I nagle przyjeżdża grupa Polaków na spotkanie z tym Niemcem… Biorą apartament naprzeciwko. Nadążasz pan?

– Mniej więcej. Niemiec, pieniądze, hotel, Polacy, dzieła sztuki…

– Wczoraj Polacy spotkali się z jakimś Niemcem. Wymienili się walizeczkami. Tylko nie przewidzieli, że będzie tam ktoś jeszcze… Ktoś, kto o wszystkim wiedział i tylko czekał, żeby przechwycić tę walizkę dostarczoną przez Polaków.

– Przykro mi.

Maj pogładził się po wąsie i spojrzał ostro na Karcza.

– Okradziono Niemca, zrobiło się zamieszanie, ludzie się pobili, Niemiec wpadł w szał… Wszyscy wszystko widzieli, wszyscy wszystko słyszeli, a kradzież nie została zgłoszona na policję. Co mi pan powie na to, panie… Karcz?

Twarz Karcza spowił cień.

– Nie mam pojęcia. Nachodzi mnie pan w czasie świątecznego urlopu, przychodzi tu skoro świt, nadużywa mojej gościnności i opowiada jakieś hotelowe sensacje. – Wypowiadając ostatnie słowo, uderzył otwartą dłonią w blat stolika.

To była próba sił.

Strażnik się zmieszał, a jego twarz momentalnie złagodniała.

– Cóż… Gadać to pan potrafi, nie ma co. – Maj pochylił się w jego stronę i przez chwilę świdrował go wzrokiem. – Ale w tym hotelu pracuje masa moich znajomych, przyjaciół, mój kuzyn… Oczy są wszędzie, chłopie. I tak żem pomyślał, że pan był w tym hotelu wczoraj w nocy. Czy się mylę? Dzisiaj pan odjeżdża, prawda? To też wygodny dla pana zbieg okoliczności…

Karcz zmrużył jedno oko, udając, że się nad czymś zastanawia, i wstał.

– Tak. Za moment – oznajmił, próbując powrócić do niezobowiązującego tonu rozmowy. – Dlatego pozwoli pan, że skupimy się na tym, co jest naprawdę ważne…

– Czyli?

Milczeli przez chwilę.

– Czyli chciałbym wiedzieć, co zrobimy z psem? – zapytał w końcu. – Jest pan strażnikiem leśnym, więc proszę to potraktować jako oficjalne zgłoszenie. Mam tu psa.

Maj spojrzał na zwierzaka, jakby dopiero teraz zorientował się, że nie są w pomieszczeniu sami.

– Niech… niech go pan zamknie w łazience. Szkód raczej nie narobi, a ja przekażę, komu trzeba… No nic to. Ruszam w trasę.

Odstawił kubek na drewniany stolik i przez blat wyciągnął do Karcza potężną dłoń.

Karcz spojrzał na nią i mocniej zacisnął palce na swoim kubku, a następnie odstawił go, uścisnął podaną rękę i gestem wskazał swojemu gościowi drzwi.

Wstali.

Kiedy Maj był mniej więcej w połowie drogi do wyjścia, zwolnił i spojrzał na Karcza.

– Jakiego faceta stać, żeby samotnie wynająć taką chatę w górach? Na całe święta i sylwestra? – zapytał Maj retorycznie. – Faceta który jest… przepraszam za wyrażenie… nauczycielem?

Strażnik zatrzymał się w pół kroku, odwrócił gwałtownie, a jego wąs przesłaniający dolną połowę twarzy zafalował. W dłoni trzymał pistolet wymierzony prosto w Karcza.

– No dalej – warknął zaczepnie. – Spróbuj chlusnąć mi w twarz gorącą herbatą… Zobaczymy, kto jest szybszy. No dalej!

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.

– Odstaw kubek, Karcz!

Karcz wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby, a następnie powoli odstawił naczynie.

– Jest pan strażnikiem leśnym… Nie powinien pan mieć sympatycznego usposobienia, jak Leśniczy Gałązka? – zażartował, chociaż wcale nie było mu do śmiechu.

– Kto?

– Z bajki dla dzieci – rzucił. – Dobra, niech pan posłucha…

– Przestań mi wciskać kit! – warknął. – Ja żem cię widział wczoraj w tym pieprzonym hotelu, jak wyskakujesz przez okno. Wszędzie poznam twoją kurtkę. Kosztuje kilka tysięcy złotych. Masz mnie za durnia?

– Myślę, że ma pan jakąś obsesję na punkcie pieniędzy…

– Zamknij się. Jesteś sprytny i szybki, ale nie aż tak sprytny i nie aż tak szybki…

– Nazywam się Robert Karcz. Chatę wynajął dla mnie mój znajomy…

– Zamknij gębę! Jesteś zwyczajnym złodziejem! – wycedził Maj przez zęby. – Co zabrałeś z tego hotelu?

– Nie wiem, o czym pan mówi – powiedział Karcz stanowczo.

– Chłopie, widziałem cię wczoraj, jak żeś wyskoczył przez pieprzone okno! Mój kuzyn też cię widział. Miałeś w łapach walizkę. Co w niej było?

– Przecież mnie pan nie zastrzeli – odparł Karcz, próbując trzymać nerwy na wodzy. – Niech pan będzie poważny.

Strażnik uniósł wyżej pistolet.

– Gdzie jest walizka i co w niej jest! – huknął.

– Nie jestem złodziejem…

Maj wykonał gwałtowny ruch i uderzył go kolbą pistoletu w twarz. Karcz zachwiał się, a z łuku brwiowego poleciała mu krew.

– Wyłaź na zewnątrz! Przed dom! Natychmiast! Bo zastrzelę jak zwyczajne bydlę! Żaden z ciebie turysta! Chata pusta, prawie żadnego żarcia, żadnego alkoholu, żadnych butelek…

– Nie mam butów – mruknął Karcz, próbując osłonić się przed kolejnym ciosem.

– Wyłaź boso. Otwórz drzwi i wyłaź na dwór!

Karcz bardzo powoli wyszedł na zewnątrz. Kiedy stanął bosą stopą na zasypanym śniegiem ganku, poczuł setki lodowych igieł wbijających mu się w skórę. Wykonał kilka kroków i nagle poczuł silne pchnięcie. Zatoczył się i stanął po kolana w śniegowej zaspie.

Szczęśliwego Nowego Roku, pomyślał, co nawet go rozbawiło.

– Mam pieniądze! – krzyknął, odwracając się do napastnika. Krew zalała mu jedno oko. – W samochodzie. Niech mnie pan nie zabija…

Maj pewnym krokiem zszedł z ganku prosto w śnieg.

– Nie zabiję cię, o ile dasz mi walizkę. Co w niej jest?

– Jezu… – sapnął Karcz. – To bezwartościowy szmelc!

– Czyli jednak! – Zadowolenie w głosie strażnika było aż nadto wyraźne.

– Bezwartościowy szmelc! – powtórzył Karcz dobitnie, dopatrując się w tym swojej ostatniej nadziei. Musi zaciągnąć faceta do samochodu i tam spróbować go obezwładnić. To jego jedyna szansa.

Maj splunął na śnieg.

– Po co kraść bezwartościowy szmelc? – zapytał z niedowierzaniem. – Najpierw mówisz, żeś to nie ty wziął, a teraz, że to szmelc… Kogo okłamujesz?

– Jest bezwartościowy dla ciebie – wyjaśnił Karcz. W jego głosie słychać było zaczepkę, choć wiedział, że w obecnej sytuacji może więcej stracić, niż zyskać. Drżącą z zimna ręką otarł krew zastygającą na twarzy.

– Czyli jednak jesteś złodziejem – stwierdził Maj z zadowoleniem i się wyszczerzył. – A ja jestem… złodziejem okradającym złodzieja. Zimno ci w stopy, chłopie? Nie jest to zbyt przyjemne, co? Możemy tu stać, mogę ci też przestrzelić kolano na zachętę…

Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale Karcz niespodziewanie zaczął rechotać. Najpierw cicho, potem głośniej, aż ostatecznie wybuchnął niepohamowanym śmiechem, dezorientując tym swojego oprawcę.

– Z czego się śmiejesz?

– Nawet nie wiedziałbyś, gdzie to sprzedać. – Karcz pokręcił głową. Zimno wykręcało jego ciało, na twarzy miał rozmazaną krew. – Mieszasz się w nie swoje sprawy. Nawet nie wiedziałbyś, co z tym zrobić – powtórzył i znowu zaczął się śmiać.

Maj ponownie wyszczerzył zęby.

– Ja już będę wiedział, co z tym zrobić!

– W samochodzie, w bagażniku – wydusił Karcz, przestępując z nogi na nogę. Skóra na stopach zaczęła go parzyć.

– Strzał zabrzmi w górach jak kolejny fajerwerk. Nie prowokuj mnie!

– Naprawdę. Otworzę ci samochód. Mam to w bagażniku – oznajmił Karcz, robiąc krok w stronę zadaszenia, pod którym stał ford mustang. – Spokojnie, zrobię to…

Strzał odbił się donośnym echem po okolicy.

– Następny trafi w ciebie! – ryknął Maj i podniósł broń, jakby rzeczywiście szykował się do kolejnego strzału.

Wtedy jednak wydarzyło się coś, czego ani fałszywy strażnik leśny, ani Karcz w ogóle się nie spodziewali. Najpierw usłyszeli ujadanie psa, a kiedy spojrzeli w kierunku otwartych drzwi do chaty, było już za późno na jakąkolwiek reakcję.

Pies skoczył Majowi do gardła. Mężczyzna zawył, a jego głos odbił się echem od gór.

Padł kolejny strzał.

Karcz zerwał się do biegu, wyciągnął z kieszeni bluzy kluczyki do samochodu i doskoczył do drzwi od strony kierowcy. Klucz nie trafił w zamek i zarysował lakier. Karcz syknął i przy drugiej próbie otworzył drzwi

Maj darł się wniebogłosy, ale Karcz już go nie widział. Nie chciał widzieć. Wszystko, czego potrzebował, to samochód i jego zawartość.

Ford mustang mach 1 odpalił przy pierwszej próbie.

Karcz błyskawicznie wrzucił bieg, a kiedy chciał zamknąć za sobą drzwi, poczuł silne uderzenie. W pierwszej chwili pomyślał, że to Maj. Ale to był pies. Zwierzę z impetem wskoczyło do środka, przebiegło po kierowcy i strzeliło go w twarz grubym ogonem. Zanim Karcz się zorientował, co się wydarzyło, pies siedział już na miejscu pasażera i wlepiał w niego wystraszone oczy, jakby chciał powiedzieć: JEDŹ, JEDŹ, JEDŹ KRETYNIE! NA CO CZEKASZ!?

– Nie do wiary! – szepnął sam do siebie i zatrzasnął drzwi.

Samochód wystartował, wpadając w lekki poślizg, a następnie, na długiej prostej, nabrał prędkości i rozrzucił na wszystkie strony świeży puch.

Kiedy Henryk Maj podnosił się ze śniegu z ręką przyciśniętą do rany na szyi, Karcz szarpnął za ręczny hamulec, powodując poślizg i z impetem uderzył byłego oprawcę tyłem wozu. Ciało Maja bezwładnie zwaliło się na ganek, prosto na balustradę. Rozległ się trzask łamanego drewna.

– KURRRRRW…

A potem nastała cisza.

Karcz i pies spojrzeli na siebie.

– Przeżył? Widziałeś coś? – wysapał Karcz, który dopiero po chwili się zorientował, że zwraca się do siedzącego na miejscu pasażera psa. – Dobra, sam sprawdzę.

Wysiadł i ukrywając się za samochodem, spoglądał na potrąconego mężczyznę. Wszystko wskazywało na to, że jest nieprzytomny.

– Dobra – szepnął Karcz sam do siebie i bosy przebiegł po śniegu prosto do domku.

Wziął buty i kurtkę i ponownie wyszedł na zewnątrz.

Maj poruszył się nieznacznie.

– Szczęśliwego Nowego Roku – rzucił Karcz, wyminął leżącego i wsiadł do samochodu.

Wrzucił rzeczy na tylne siedzenie, zapiął pas i spojrzał na swoje sine z zimna stopy. Podkurczył kilka razy palce.

– A ty? – zwrócił się do psa. – Do ciebie mówię! Wysiadasz. Teraz!

Pies warknął groźnie.

– Dobrze – odparł Karcz z rezygnacją, jakby przegrał dyskusję na merytoryczne argumenty i musiał przed samym sobą przyznać, że się mylił. Wrzucił bieg i wystartował z miejsca z rykiem silnika. Teraz liczył się tylko samochód i niebezpieczna, zaśnieżona droga w dół. – Ale radzę ci, kundlu, lepiej się nie przyzwyczajaj.

ROZDZIAŁ 1 w którym Robert Karcz wraca do pracy

Niektóre samochody mają duszę, tak samo jak ludzie.

Tak twierdził ojciec, który miał w zwyczaju opowiadać wiele rzeczy. Większość była bez pokrycia, ale to akurat mówił z pełnym przekonaniem.

Czerwono-czarny ford mustang model Mach 1 z 1971 roku był niecodziennym widokiem na polskich ulicach, ale nie na tyle ekstrawaganckim, żeby przyciągać uwagę na dłużej. No chyba że ktoś był pasjonatem. Taka osoba zdecydowanie doceniłaby fakt, że samochód wyglądał, jakby wyjechał z taśmy produkcyjnej kilka, a nie kilkadziesiąt lat temu.

Pamiętał, z jaką pieczołowitością jego świętej pamięci ojciec zajmował się machem 1. Przejął od niego tę pasję i pielęgnował ją w sobie do dziś. Nie chodziło o motoryzację i samochody ogólnie, te nie robiły na nim najmniejszego wrażenia. Chodziło o sentyment. O historię. Życie bez wspomnień, których nie można było się kurczowo złapać, nie miało dla niego żadnej wartości.

Wnętrze macha 1 pachniało skórzanymi fotelami i czymś jeszcze. Czymś, czego nie dało się jednoznacznie opisać. Pachniało dzieciństwem i przygodą. Pachniało lepszym życiem.

To była jedyna rzecz, którą odziedziczył po ojcu. (Tak mówił wuj Cieplak, a on, w odróżnieniu od ojca, prawie zawsze mówił prawdę, ponieważ wyznawał zasadę, że zamiast kłamać, lepiej milczeć). To była również jedyna wartościowa rzecz, którą posiadał na własność. Ta bestia z silnikiem V8 i drapieżnym wyglądem była najwygodniejszym modelem mustanga produkowanym w tamtym okresie i bardzo szybko stała się częścią jego tożsamości. Opływowe kształty, dwa szerokie wloty powietrza na masce i okrągłe przednie światła, które wyglądały jak oczy. Coś, co możesz prawdziwie kochać albo szczerze nienawidzić.

– Synu, ten samochód to w pewnym sensie początek i koniec – powtarzał ojciec, woskując karoserię, kiedyś, dawno temu, na początku lat 80. Pamiętał to. Pamiętał ten zapach. – Matka chciała mnie udusić, kiedy dowiedziała się, że sprowadzam go ze Stanów. Tutaj! Do Polski! W tamtych czasach… – Zamyślił się na chwilę. – Tylko nie mów matce, że tak powiedziałem. Poczułaby się urażona. Ona i twoja siostra są pod tym względem podobne.

– Dobrze, tato.

– Kiedyś będzie twój – kontynuował ojciec. – Złapiesz kluczyki i nie będziesz chciał ich puścić. Powinieneś potraktować to jako sygnał, że powinieneś jechać. Po prostu wsiąść i jechać. Poczujesz to. Zew. Przygoda. Tak jak ja wtedy, kiedy go pierwszy raz zobaczyłem w Teksasie. Posłuchaj mnie, Robert. – Nagle spoważniał, ale jego oczy nadal lśniły. – Samochód będzie do ciebie mówił i będzie cię ostrzegał, a ty zawsze powinieneś go słuchać. Twoja siostra tego nie rozumie. Nie śmiej się. Wiesz, dlaczego tak mówię? Bo niektóre samochody mają duszę, Robert. Niektóre samochody mają duszę, tak samo jak ludzie…

Karcz senior mówił, a Karcz junior słuchał. Ojciec snuł opowieści, a syn chłonął każde słowo, karmiąc się kolejnymi niestworzonymi opowieściami. Mach 1 to nie był jego jedyny samochód. Senior od lat restaurował stare wozy i jeździł na wystawy.

A później umarł. Umarli oboje. W jednej chwili wszystko się zmieniło. Został tylko Robert, jego siostra… i samochód. Koniec starego życia, które znali, i początek czegoś, czego nawet nie mogli sobie wyobrazić. Reszta majątku poszła pod młotek. Zanim Justyna i Robert cokolwiek otrzymali – oficjalnie i nieoficjalnie – większość przeszła przez ręce różnych osób.

Wielu rzeczy nie udało się odzyskać.

Taki był ojciec. Otaczał go dym i lustra, a kiedy nadszedł czas weryfikacji, lepiej było po prostu milczeć.

Justyna rozsądnie zainwestowała odziedziczoną część w samą siebie. Przeprowadziła się do Warszawy, ukończyła szkołę aktorską i zanim się obejrzeli, została gwiazdą telewizji z kilkoma serialowymi rolami na koncie i kontraktem na prowadzenie programu śniadaniowego. Tymczasem on się miotał i podróżował, gdzie tylko mógł. A potem zniknął na jakiś czas. Kiedy wrócił, przeprosił siostrę, że się nie odzywał i jakby nigdy nic udał się na studia pedagogiczne, niejako idąc w ślady matki. Ledwo je ukończył. Później znowu zniknął. Kiedy wrócił, był już studentem archeologii i to na zagranicznym uniwersytecie.

Justyna w pewnym momencie odpuściła. Przestała nadążać i przestała próbować. Chciała nienawidzić brata za to, że nie może na niego liczyć, ale za bardzo go kochała. Poza tym wiedziała, że mimo upływu lat każde z nich miało inny sposób na radzenie sobie z tym wszystkim, co się stało.

Tłumaczył, że archeologia zawsze była jego pasją, ale Justyna znała swojego brata jak własną kieszeń. Wiedziała, że to tylko pretekst. Że historia i wszystko, co się z nią wiązało, to próba radzenia sobie z biegnącym czasem, zupełnie jakby chciał posiąść wiedzę na temat jego istoty i w końcu nauczyć się go cofać.

– Śmierć rodziców to nie nasza wina – powiedziała mu kiedyś przy lampce wina w swoim apartamencie na warszawskiej Pradze. – Na rzutniku oglądali stary film o przygodach Zorro. Milczał. Nienawidziła momentów, kiedy się zamykał w sobie, dlatego w takich razach po prostu mówiła dalej, bez względu na to, jak bardzo mogło mu się to nie podobać. – Ojciec to jedno… W jednej chwili jesteś, a w drugiej cię nie ma. Wiem, że nie daje ci to spokoju, ale tak po prostu było. A mama… umarła z żalu. Ze smutku. Nie było cię przy niej, a ja byłam. Widziałam to. Widziałam, jak pęka jej serce.

Nie skomentował tego. Ani wtedy, ani nigdy później.

Najprościej byłoby stwierdzić, że byli różni.

Ona w przemyślany sposób budowała swoją karierę, zarabiała pieniądze i wyznaczała sobie kolejne cele, a on marzył o szwendaniu się z plecakiem, kopaniu w skamielinach i wymierzaniu sprawiedliwości. Tylko czym była owa sprawiedliwość? Tego zdawał się nie wiedzieć nawet on sam.

Wziął głęboki wdech, wyciągnął z kieszeni jeansów zegarek bez paska, spojrzał na niego, a potem pstryknął palcem figurkę diabełka z kołyszącą się wielką głową, przyklejonego do tapicerki macha 1. Był to klasyczny amerykański bubble head. Oznaczało to, że postać stała na podstawce i do normalnej wielkości tułowia miała przymocowaną na sprężynie karykaturalnie dużą głowę, którą wprawiał w ruch byle podmuch. Jego diabełek był ręcznie przerobioną podobizną byłego prezydenta USA, Baracka Obamy. Karcz otrzymał go w prezencie kilka miesięcy wcześniej razem z tandetnym i raczej mało praktycznym breloczkiem-latarką. Do dłoni z wysoko uniesionym kciukiem doklejono malutkie widły, a nad szerokim uśmiechem i ufnym spojrzeniem znalazła się para rogów. Wszystko doprawiono czerwienią pod kolor karoserii samochodu.

Jak Obama został Diabłem Obamą, nie było do końca jasne, ale dzieciak, który go przerobił, prawdopodobnie nie miał pod ręką żadnej innej figurki czy zabawki mogącej posłużyć za podstawę tak nietypowego prezentu.

– Trzeba iść do pracy – powiedział, a Diabeł Obama tylko pokiwał głową. Wyglądał na zadowolonego z siebie.

Znowu wziął głęboki wdech i w końcu wysiadł z samochodu. Miał na sobie starą, gdzieniegdzie poprzecieraną skórzaną kurtkę z ogromną liczbą kieszonek i zamków. Wyglądał w niej jak motocyklista albo udawana gwiazda rocka. Albo jedno i drugie.

Ta kurtka była dla niego równie ważna jak mustang i w niewytłumaczalny sposób stała się dla niego czymś w rodzaju zbroi – oczywiście nie takiej, która mogłaby ochronić go przed ciosem, dźgnięciem czy postrzeleniem, czuł się w niej jednak bezpiecznie. Miał wrażenie, że przynosi mu szczęście, jak talizman uszyty z sentymentu.

Zamknął drzwi i schował kluczyki do kieszeni spodni. Delikatnie dotknął rysy na lakierze, którą zrobił kilka dni wcześniej, i cmoknął z niezadowoleniem.

– Dlaczego pan już nie jeździ samochodem? – usłyszał.

Aż podskoczył ze strachu, choć nie należał do specjalnie bojaźliwych. Głos wyrwał go z głębokiego zamyślenia. Karcz miał wrażenie, że wisiał na granicy snu, a ktoś chlusnął w niego szklanką zimnej wody.

W drzwiach garażu dostrzegł małą postać ubraną w czarną bluzę z kapturem. Stała całkowicie nieruchomo, zupełnie jakby dopiero odpowiedź na zadane pytanie mogła ją wprawić w ruch.

– Jezu, Rajmund – jęknął Karcz i dotknął czołem chłodnego dachu auta. – Kiedyś dostanę przez ciebie zawału.

Niski chłopiec z grzywą rudych włosów opadającą na pucołowatą twarz podszedł do Karcza. Oto on, twórca Diabła Obamy we własnej osobie. Zdaniem Karcza najdziwniejszy dzieciak w szkole.

– Dlaczego samochód stoi w garażu, a pan już nie jeździ? – zapytał znowu, absolutnie nic nie robiąc sobie z reakcji Roberta.

Karcz się uśmiechnął, podszedł do Rajmunda, klepnął go w ramię i wyciągnął z bagażnika jakiś przedmiot zawinięty w kawał brudnego płótna. Wsadził go delikatnie do torby z klamrami, którą przerzucił sobie przez ramię.

– Mam nadzieję, że już nie popalasz. Twoja matka nie byłaby zachwycona…

– Dlaczego pan już nie jeździ? – przerwał mu rudzielec.

– Pamiętasz, jak się poznaliśmy? Jak przyjechałem do Legnicy pół roku temu? – zagadnął go Karcz. Rozmowa z chłopcem nigdy nie była łatwa. – Powiedziałeś mi wtedy, że nauczyciele nie jeżdżą takimi samochodami.

Rudy Rajmund tylko kiwnął głową. Jego twarz była jak zawsze nieruchoma i czujna, jak gdyby wszędzie wietrzył podstęp.

– No więc nie jeżdżę – skwitował Karcz, zamykając bagażnik i gestem zachęcając chłopca do wyjścia z garażu. – Diabeł Obama go pilnuje…

– Kto?

Robert się zmieszał.

– Diabełek, ten, którego dla mnie zrobiłeś.

Rajmund westchnął, wyraźnie niezadowolony z odpowiedzi, i wyszedł na zewnątrz, witając poranek na swój własny sposób, czyli bez entuzjazmu.

– Ale pan nie jest normalnym nauczycielem – burknął w końcu.

Karcz zamknął drzwi od garażu, zatrzasnął kłódkę i ponownie spojrzał na zegarek.

– Mamy trzydzieści minut, żeby zdążyć na pierwszą lekcję – poinformował chłopca, po czym się zawahał. – Rajmund…

– Tak?

– Włosy ci szybko rosną. Dobrze wyglądasz.

– Niestety – odparł chłopiec, jakby to była najgorsza rzecz na świecie.

Karcz parsknął urwanym śmiechem i rozejrzał się po pustej ulicy.

– Mam do ciebie pytanie i liczę, że odpowiesz na nie szczerze – zaczął po chwili. – Co ty w ogóle tu robisz o wpół do ósmej rano i skąd wiedziałeś, gdzie mam garaż?

– To znaczy? – zdziwił się Rajmund.

– To znaczy to… o co zapytałem. To były proste pytania, Rajmund.

– Pani woźna Krysia ze szkoły mi powiedziała, bo zapytała Zuzy – wyjaśnił rudzielec.

Karcz się zamyślił i poprawił wiszącą na ramieniu torbę. Próbował zrozumieć, co chłopak miał na myśli.

– Dzisiaj jest pierwszy dzień szkoły po przerwie świątecznej, prawda? Mamy styczeń, tak?

Chłopiec przytaknął.

– Kiedy pani Krysia ci to napisała? – Fakt, że szkolna woźna wymieniała SMS-y z uczniami, nie był w tym przypadku niczym dziwnym. Karcz znał woźną Krysię i był świadom, że stać ją na bardziej zaskakujące zachowania.

– W święta – odparł Rajmund. – Razem z życzeniami. Napisałem do pani Krysi, bo nie miałem numeru do Zuzy, a wiem, że to od jej taty wynajmuje pan garaż, więc zapytałem panią Krysię, żeby zapytała Zuzę.

– Logiczne, dziękuję – rzekł Karcz. – Poza tym nie powinieneś się krępować. Jestem przekonany, że jak zapytasz Zuzę, na pewno da ci swój numer telefonu.

Rajmund machnął ręką. Kwadratowy tornister na plecach chłopca był niemal większy od niego i z profilu Rajmund wyglądał jak rudy żółw, co razem z jego specyficznym, przesadnie analitycznym charakterem bynajmniej nie przysparzało mu kolegów wśród rówieśników. Karcz jednak lubił go właśnie za to, że był sobą.

– Ja już mam numer do Zuzy – wyjaśnił Rajmund.

Superwoźna Krysia, jak nazywali woźną uczniowie legnickiego Gimnazjum numer 30, była dla nich prawdziwą bohaterką – żywym zaprzeczeniem starzenia się. Liczba wiosen w jej przypadku nie szła w parze z rzeczywistym wiekiem. Głośna, wesoła, korzystająca ze smartfona i internetu. Przebojowa starsza pani kochała też plotki, przez co stanowiła doskonałe źródło informacji, dostępne dla wszystkich przez siedem dni w tygodniu i w zasadzie dwadzieścia cztery godziny na dobę.

– Będziemy tak stać przed garażem? – zapytał Rajmund, po raz drugi tego ranka wyrywając go z zamyślenia. W jego głosie dało się wyczuć irytację.

Karcz uniósł wysoko kciuk w geście mówiącym „masz rację” albo „słuszna uwaga, stary”, ale chłopiec spojrzał tylko na jego dłoń, odwrócił się i zaczął iść. Robert bez słowa ruszył za nim. Z każdym krokiem klamry jego skórzanej kurtki wydawały ciche stukanie.

– Gdybym miał tatę, to mógłby pan wynajmować garaż od nas, ale nie mam – powiedział Rajmund po kilku minutach marszu.

Karcz nabrał powietrza. Chciał coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili się rozmyślił. Zamiast tego z jego ust wypłynęły zupełnie inne słowa, takie, których sam się nie spodziewał.

– Naprawdę dobrze cię widzieć. Tęskniłem za tobą, dzieciaku – przyznał.

Choć na pierwszy rzut oka wyznanie to nie miało w sobie nic dziwnego, ot, wpisywało się w przyjazne zachowanie, to w skali Karcza można było porównać je do wybuchu wulkanu w Pompejach. Należało do rzadkości.

– Nie widzieliśmy się dwa tygodnie i… – Szukał odpowiednich słów.

Rajmund odwrócił się do niego i uśmiechnął się rozbrajająco. Przez moment wyglądał jak normalny trzynastolatek.

– …brakowało mi i ciebie i tych twoich spostrzeżeń – dokończył Karcz. – Poważnie.

– Ja za panem też – odpowiedział chłopiec, a kiedy wydawało się, że już nic więcej nie powie, wypalił: – Ale lepiej byłoby pojechać do szkoły samochodem. Dlaczego zostawia pan samochód w garażu, a my musimy iść? To bez sensu.

Karcz przyjrzał mu się, próbując znaleźć odpowiednie wytłumaczenie.

– Po to mamy nogi.

– No ale wcześniej jeździł pan autem.

– Ale teraz, mój drogi, serdeczny przyjacielu, nie chcę zwracać na siebie uwagi – oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu. A przynajmniej miał taką nadzieję.

Przez chwilę szli w ciszy.

– Poza tym benzyna jest coraz droższa – dodał, licząc na to, że logiczny argument trafi w gust chłopaka.

Rudzielec milczał.

– Podczas minionego semestru w szkole dużo się wydarzyło. Uważam, że zwracanie na siebie uwagi… przynajmniej teraz… byłoby z mojej strony nierozważne – dokończył Robert. – To i ta cena benzyny… Wiesz, że jest droga, nie?

– Nie rozumiem – odparł chłopiec. – Przecież i tak wszyscy wiedzą, gdzie ma pan garaż. Co za różnica, czy będzie pan nim jeździł, czy…

– Jacy wszyscy? – zdziwił się Karcz i momentalnie zwolnił kroku.

– Pani Krysia ze szkoły – usłyszał w odpowiedzi

– Pani Krysia to rzeczywiście wszyscy. – Westchnął i gdzieś w głębi duszy poczuł niepokój.

– Co się panu stało w oko? – zaciekawił się nagle Rajmund.

Ręka Karcza odruchowo zawędrowała do plastra chirurgicznego na łuku brwiowym, który rzekomo miał być prawie niewidoczny.

– A to… uderzyłem się – wyjaśnił obojętnie.

– Gdzie?

– Gdzie się uderzyłem?

– Tak.

– O, tu, dlatego mam plaster – zażartował i wskazał zaklejoną brew, ale grobowa mina chłopca sprawiła, że wyraz zadowolenia spełzł mu z twarzy. Żartowanie przy Rajmundzie nie miało absolutnie żadnego sensu. Równie dobrze mógłby stać w pustym, nieumeblowanym pokoju i próbować znaleźć kanapę.

– Czy spędzał pan całe święta i sylwestra w Legnicy?

Karcz kaszlnął.

– Rajmund, odpuść. Czuję się jak na jakimś przesłuchaniu…

– Pana samochodu nie było w garażu.

– Byłem u siostry – skłamał Robert, gładko ucinając temat.

Chłopak tylko spojrzał na niego podejrzliwie.

– Nie sądzę – powiedział, na co Karcz pogroził mu palcem.

– Jeszcze jedno słowo i zrobię wam kartkówkę z historii. Nie podskakuj mi, bo jeszcze nie macie wystawionych ocen za pierwszy semestr. Do ferii zostały niecałe trzy tygodnie, więc ostrzegam…

– Co ma pan w torbie? – drążył chłopiec, zupełnie niezrażony. – Coś wyciągnął pan z bagażnika…

– Rajmund!

– Tak?

– Pomilczmy przez chwilę. Za dużo mówisz.

– Pani Cicha i moja mama mówią, że za mało mówię i że się nie odzywam – odrzekł. – Każdy uważa co innego.

Karcz uśmiechnął się kwaśno.

– Cieszę się w takim razie, że wyzwalam w tobie najlepsze cechy.

Rajmund nagle zwolnił kroku, aż wreszcie się zatrzymał.

– Co się stało? – zdziwił się Karcz i również stanął w miejscu.

Mierzyli się wzrokiem jak rewolwerowcy przed pojedynkiem w samo południe. Mały rudy dzieciak, którego poznał kilka miesięcy temu, i on, nauczyciel z przypadku, a tak naprawdę oszust, który dopiero rok temu dzięki znajomościom siostry został wyciągnięty z egipskiego więzienia, w którym, gdyby nie zrządzenie losu, na pewno w końcu zostałby zabity.

– Moja mama chce z panem porozmawiać – wydusił z siebie Rajmund. Najwyraźniej sprawiło mu to dużą trudność. – Chodzi o to, że pomagam panu rozwiązywać zagadki i że pomagam panu w śledztwach… i ona chyba nie chce, żebym się z panem widywał.

Karcz się zmieszał.

Nagle wspomnienie więzienia i widmo potencjalnej egzekucji nie wydały mu się takie złe.

Oczywiście słowa „pomagam”, „zagadki” i „śledztwa” były nadużyciem, bo wbrew temu, co myślała matka, do tej pory żadnego śledztwa nie było. Nigdy nie podejrzewał, że spędzanie czasu z chłopcem, który najwyraźniej z nikim innym nie chciał tego czasu spędzać, zaowocuje czymś słodko-gorzkim. Jak widać, nawet najszczersze intencje mogą powodować nieporozumienia i w rezultacie prowadzić do…