Harcerki z Ravensbruck - Anna Kwiatkowska-Bieda - ebook + książka

Harcerki z Ravensbruck ebook

Kwiatkowska-Bieda Anna

4,8

Opis

Reporterska opowieść o jedynej funkcjonującej w czasie II wojny światowej drużyny harcerskiej w obozie koncentracyjnym. To był fenomen na skalę światową. Drużyna powstała w 1941 r. Tworzyły ją więźniarki Ravensbruck, w większości przedwojenne harcerki. Odbywały się regularne zbiórki. Harcerki pomagały innym więźniarkom, chorym i „królikom”.

Drużyna miała swój sztandar – znaleziony w czasie sortowania rzeczy nowoprzybyłych do obozu proporzec 13 warszawskiej drużyny harcerskiej. Drużynę tworzyło 7 zastępów, działały w nich aż do wyzwolenia w sumie 102 osoby. Te, które przeżyły, tworzyły do końca swych dni "drużynę" bardzo bliskich sobie osób, połączonych niewymazywalnymi wspomnieniami...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 543

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (9 ocen)
8
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

Zamiast wstępu

Ta histo­ria zaczyna się krwawo i bar­dzo daleko stąd… Dokład­nie w małym muzeum w Mafe­kingu – na końcu świata, w Repu­blice Połu­dnio­wej Afryki. Poje­cha­łam tam przed laty, by nakrę­cić film doku­men­talny o począt­kach skau­tingu. Wła­śnie w Mafe­kingu Robert Baden-Powell wypo­wie­dział pamiętne słowa: „Sądzę, że klu­czem do nowej metody wycho­waw­czej jest skau­ting”. Mówił do swo­jego młod­szego brata, majora Badena Baden-Powella, dowódcy oddzia­łów, które wyzwo­liły mia­sto.

Było dla mnie w tej histo­rii coś fascy­nu­ją­cego i abso­lut­nie nie­zro­zu­mia­łego. Robert Baden-Powell – wygło­dzony, na skraju wytrzy­ma­ło­ści, po 217 dniach oblę­że­nia, kiedy dowo­dził obroną mia­sta, któ­rego, jak wszy­scy zgod­nie twier­dzili, nie spo­sób było obro­nić, nie­ustan­nie ostrze­li­wa­nego, gdzie pano­wały cho­roby i głód, a bunt wisiał na wło­sku – opo­wiada bratu o skau­tingu? Nie pyta o rodzinę, o wie­ści z Anglii, nie żali się, nie wspo­mina, jak for­te­lem i prze­mocą zdo­łał utrzy­mać dys­cy­plinę w mie­ście i nie dopu­ścić, by zdo­byli je Buro­wie, tylko opo­wiada o skau­tingu jako nowej meto­dzie wycho­waw­czej. To prawda, że skau­ting, czyli metody tro­pi­ciel­skie, które poznał w Indiach i opi­sał w pod­ręcz­niku dla żoł­nie­rzy, był jego oczkiem w gło­wie. Ale kiedy dowo­dził obroną Mafe­kingu, już od lat zwia­dowcy armii bry­tyj­skiej w kolo­niach byli szko­leni według zasad, które stwo­rzył i tak opi­sy­wał: „Głów­nym celem sys­temu małych grup jest roz­ło­że­nie moż­li­wie naj­więk­szej odpo­wie­dzial­no­ści na moż­li­wie naj­więk­szą liczbę żoł­nie­rzy. Każdy z nich jest odpo­wie­dzialny za to, by jego patrol był dobrym patro­lem. I odwrot­nie, zespół patrolu odpo­wiada za to, by każdy żoł­nierz był dziel­nym człon­kiem patrolu. Każdy zna mocne i słabe strony innych. Człon­ko­wie patrolu wycho­wują się wza­jem­nie. Sys­tem małych grup roz­wija u każ­dego z żoł­nie­rzy zdol­ność samo­dziel­nego myśle­nia i podej­mo­wa­nia ini­cja­tywy. Każdy ma prawo zabie­rać głos, choć ostat­nie słowo należy do dowódcy patrolu”. Co więc takiego stało się w Mafe­kingu, że wytrawny woj­skowy, wów­czas naj­młod­szy w histo­rii gene­rał armii bry­tyj­skiej, uznał to za rewe­la­cję, którą natych­miast musiał podzie­lić się ze swoim bra­tem? Tego koniecz­nie musia­łam się dowie­dzieć.

To bowiem, że miał rację, potwier­dziła histo­ria, która wyda­rzyła się póź­niej, a także miliony ludzi na całym świe­cie, któ­rzy pod­jęli ideę skau­tingu. Byłam wśród nich także ja. Mia­łam sie­dem lat, kiedy zło­ży­łam obiet­nicę zuchową. Póź­niej byłam: har­cerką, zastę­pową, przy­boczną, dru­ży­nową, instruk­torką. Z czyn­nej dzia­łal­no­ści har­cer­skiej zre­zy­gno­wa­łam, ale na­dal pozo­sta­łam przy­ja­ciółką har­cer­stwa. Wiem, że har­cerką po pro­stu jest się do końca życia. To nie tylko przy­na­leż­ność orga­ni­za­cyjna, ale postawa, wraż­li­wość, otwar­tość na innych, kształ­to­wa­nie sie­bie, pogoda ducha.

Do Mafe­kingu poje­cha­łam, żeby zro­zu­mieć, jak to się zaczęło, i opo­wie­dzieć o tym innym. Tyle że Mafe­kingu już nie ma na mapach. Jest Mafi­keng, od Mafike, co w języku ludu Baro­long, ple­mie­nia, do któ­rego – nim do Połu­dnio­wej Afryki przy­byli Bry­tyj­czycy – nale­żały te zie­mie, ozna­cza „miej­sce kamieni”. Po dro­dze do Mafi­kengu nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, skąd wzięła się ta nazwa. Spa­lony słoń­cem busz upstrzony jest kamie­niami. Czarne skały, wyra­sta­jące z ziemi w kolo­rze ochry, wyglą­dają irra­cjo­nal­nie. Bry­tyj­czycy znie­kształ­cili nazwę, którą tym zie­miom nadało ple­mię Baro­long, bo po pro­stu jej nie rozu­mieli… Do sta­rej, przed­ko­lo­nial­nej nazwy posta­no­wiły wró­cić wła­dze Repu­bliki Połu­dnio­wej Afryki w 1994 roku, po wol­nych wybo­rach, które defi­ni­tyw­nie zakoń­czyły poli­tykę apar­the­idu, czyli sank­cjo­no­wa­nego pra­wem rasi­zmu i dys­kry­mi­na­cji z powo­dów raso­wych. To także sym­bo­liczne w tej histo­rii.

Mimo z górą stu lat, które minęły od wojen bur­skich, sam Mafi­keng zro­bił na mnie wra­że­nie, takie jak na kore­spon­den­cie „Pall Mall Gazette” Emer­so­nie Neil­lym, który w 1889 roku pisał: „Mia­sto wygląda tak, jakby zapro­jek­to­wano je bar­dzo pre­cy­zyj­nie, ale z braku czasu plan zre­ali­zo­wano tylko w poło­wie”. Przy głów­nym placu zostało mnó­stwo miej­sca na repre­zen­ta­cyjne budowle, któ­rych ni­gdy nie wznie­siono. O daw­nym dworcu kole­jo­wym, znisz­czo­nym w cza­sie oblę­że­nia, przy­po­mi­nają zabyt­kowe loko­mo­tywy. Kościół, w kryp­tach któ­rego pod­czas oblę­że­nia urzą­dzono schrony, wydaje się osa­mot­niony. Obe­lisk, na któ­rym wyryto nazwi­ska obroń­ców Mafe­kingu, stoi przed daw­nym ratu­szem, odbu­do­wa­nym po oblę­że­niu mia­sta. Wła­śnie w tym budynku znaj­duje się muzeum, pre­zen­tu­jące eks­po­zy­cję poświę­coną obro­nie Mafe­kingu. W jed­nej sali zdję­cia i histo­ria pierw­szych skau­tów. War­ner Goody­ear, Lin­den Webster, Syd­ney i Ram­say Har­rhy oraz ich kole­dzy z kor­pusu nie nosili skau­to­wych odznak, nie skła­dali skau­to­wego ślu­bo­wa­nia: „Przy­rze­kam na mój honor, że dołożę wszel­kich sta­rań, aby wypeł­nić me obo­wiązki wobec ojczy­zny, w każ­dej chwili nieść pomoc moim bliź­nim i być posłusz­nym prawu skau­to­wemu”, jed­nak każ­dego dnia w oblę­żo­nym mie­ście kie­ro­wali się tymi zasa­dami. Nie były dla nich sło­wami, tylko czy­nami.

Robert Baden-Powell, dowo­dzący obroną oblę­żo­nego przez Burów Mafe­kingu, posta­no­wił wyko­rzy­stać do dzia­łań pomoc­ni­czych – na przy­kład roz­no­sze­nia poczty – chłop­ców, któ­rzy bez­czyn­nie błą­ka­jąc się po mie­ście, byli zagro­że­niem i dla sie­bie, i dla miesz­kań­ców. Dzie­ciaki zor­ga­ni­zo­wane w grupę, zjed­no­czone ideą bra­ter­skiej pomocy, w nie­ludz­kich warun­kach głodu, ostrzału, bez­na­dziei, zain­spi­ro­wały naj­młod­szego gene­rała armii bry­tyj­skiej do stwo­rze­nia naj­więk­szego na świe­cie ruchu mło­dzie­żo­wego – skau­tingu. Zwy­kli chłopcy, o imio­nach zagi­nio­nych gdzieś w mły­nie dzie­jów, stali się sym­bo­lem war­to­ści, dla któ­rych miliony mło­dych ludzi na całym świe­cie zakła­dają mun­dury khaki, noszą odznaki skau­towe, two­rzą zastępy i dru­żyny – grupy przy­ja­ciół, połą­czo­nych wspól­nymi ide­ałami i zada­niami.

„Naj­ła­twiej można unik­nąć wojny, zaszcze­pia­jąc mło­dzieży umi­ło­wa­nie pokoju, nie pozwa­la­jąc, by zakieł­ko­wały wśród niej sprzecz­no­ści wyni­ka­jące z róż­nic ras, reli­gii, naro­do­wo­ści, stanu posia­da­nia. (…) Moż­li­wość odda­nia w ręce chłop­ców odpo­wie­dzial­no­ści, trak­to­wa­nia ich poważ­nie, naro­dziła się w Mafe­kingu wraz z oddzia­łem kade­tów stwo­rzo­nym przez lorda Cecila w 1899 roku, i to ta myśl popro­wa­dziła mnie w przy­szłość” – pisał już po woj­nie bur­skiej gene­rał Robert Baden-Powell. To para­doks skau­tingu. Para­mi­li­tarna orga­ni­za­cja, stwo­rzona po to, by prze­ciw­dzia­łać woj­nom nie poprzez zbro­je­nia, tylko przy­jaźń i bra­ter­stwo mię­dzy ludźmi, przez budze­nie wraż­li­wo­ści na dru­giego czło­wieka. „Jeśli dwóch ludzi ze sobą nie roz­ma­wia, zaczy­nają strze­lać. Wojna degra­duje ludzi, cofa ich do początku roz­woju cywi­li­za­cji” – mawiał gene­rał Robert Baden-Powell.

Nie­spełna dwie dekady póź­niej 22 lutego – dzień uro­dzin gene­rała Baden-Powella i jed­no­cze­śnie dzień wyzwo­le­nia Mafe­kingu – na całym świe­cie setki tysięcy skau­tów obcho­dziły jako Dzień Myśli Bra­ter­skiej. W ten dzień przy­pa­dają także uro­dziny żony gene­rała, Olave St Clair Baden-Powell, naczel­nej skautki. Miłość, idee, wiara, bra­ter­stwo, praca nad sobą, god­ność i rów­ność – to fun­da­menty skau­tingu. Życie na łonie natury, umie­jęt­ność prze­trwa­nia i fascy­na­cja przy­rodą, pogoda ducha, ale przede wszyst­kim chęć pomocy bliź­niemu, sza­cu­nek dla dru­giego czło­wieka, kształ­to­wa­nie cha­rak­teru i dba­łość o wła­sną spraw­ność, po to, by móc jak naj­le­piej nieść innym przy­jaźń, humor, god­ność i wol­ność, zako­twi­czone w wie­rze w Boga, stały się uni­wer­sal­nym klu­czem do mło­dych serc.

Skau­ting był naj­więk­szym mię­dzy­na­ro­do­wym ruchem spo­łecz­nym XX wieku. W Pol­sce, wów­czas pod zabo­rami, młody ofi­cer Andrzej Mał­kow­ski połą­czył idee skau­tingu z walką o nie­pod­le­głość Pol­ski. To wła­śnie na skau­to­wym jam­bo­ree – świa­to­wym zlo­cie skau­tów – zanim jesz­cze na kon­gre­sie w Wer­salu posta­no­wiono o odro­dze­niu Pol­skiego Pań­stwa, nad pol­skim obo­zem skau­to­wym powie­wała biało-czer­wona flaga, a dele­ga­cja skau­tów pod wodzą Andrzeja Mał­kow­skiego została ofi­cjal­nie uznana za repre­zen­ta­cję Pol­ski. Olga, żona Andrzeja, była autorką słów refrenu har­cer­skiego hymnu: „Ramię pręż, sła­bość krusz, ducha tęż, ojczyź­nie miłej służ” i zało­ży­cielką pierw­szej dru­żyny har­ce­rek w Pol­sce.

W nie­pod­le­głej Rzecz­po­spo­li­tej har­cer­stwo było jedną z naj­licz­niej­szych orga­ni­za­cji spo­łecz­nych, zaraz po Lidze Mor­skiej i Kolo­nial­nej. Więk­szość poko­le­nia Kolum­bów, czyli uro­dzo­nych po zakoń­cze­niu pierw­szej wojny świa­to­wej, miała har­cer­skie doświad­cze­nie. Har­cer­stwo było nie tyle modą czy popu­larną orga­ni­za­cją spo­łeczną, ile spo­so­bem życia. Po 123 latach nie­woli opo­wie­ści powstań­ców stycz­nio­wych i legio­ni­stów roz­pa­lały w mło­dych duszach miłość do Pol­ski i pol­sko­ści, kształ­to­wały postawy pro­pań­stwowe, ale przede wszyst­kim soli­dar­ność na pozio­mie ludz­kim. Har­ce­rze byli spo­łecz­ni­kami, oso­bami wraż­li­wymi na potrzeby innych, zjed­no­czo­nymi ideą, ale też codzien­no­ścią: pracą w zastę­pach, dru­ży­nach, grami tere­no­wymi, obo­zami, poszu­ki­wa­niem wła­snej toż­sa­mo­ści, pomocą tym, któ­rzy z róż­nych powo­dów byli wyklu­czeni. Łączył ich też sza­cu­nek do ludzi bez względu na kolor skóry czy wyzna­nie.

Maleń­kie Muzeum w Mafi­kengu ma tylko dwie sale – jedną poświę­coną pierw­szej dru­ży­nie skau­to­wej stwo­rzo­nej przez Roberta Badena-Powella w okre­sie oblę­że­nia mia­sta pod­czas dru­giej wojny bur­skiej, drugą na temat znaj­du­ją­cego się nie­da­leko mia­sta pierw­szego w histo­rii obozu kon­cen­tra­cyj­nego dla lud­no­ści cywil­nej. W postrze­ga­niu histo­rii w naszej czę­ści Europy umyka fakt, że na pomysł two­rze­nia obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych jako formy repre­sji wobec lud­no­ści cywil­nej pod­czas wojny nie wpa­dli ani nazi­ści, ani komu­ni­ści. Zro­dził się on z górą ćwierć wieku wcze­śniej, niż Adolf Hitler napi­sał Mein Kampf – w Połu­dnio­wej Afryce wła­śnie. Gene­rał Robert Baden-Powell nie miał z nim nic wspól­nego. Jed­nak jego bez­po­średni prze­ło­żony, lord Hora­tio Kit­che­ner, ow­szem. To on zde­cy­do­wał, by żony i dzieci wojen­nych wro­gów – Burów – zamy­kać pod woj­skową strażą, w obo­zach. W ten spo­sób chciał zapo­bie­gać zaopa­try­wa­niu bur­skiego pospo­li­tego rusze­nia w żyw­ność przez ich wła­sne rodziny.

Kit­che­ner podzie­lił kraj na rewiry, a następ­nie z każ­dego sys­te­ma­tycz­nie, z zegar­mi­strzow­ską pre­cy­zją wysie­dlał lud­ność bur­ską. Pło­nęły domy, nisz­czono uprawy. Za pacy­fi­ku­ją­cymi farmy oddzia­łami zosta­wała jałowa, wypa­lona zie­mia. „Z powo­dów huma­ni­tar­nych” dla pozo­sta­wio­nych bez dachu nad głową cywi­lów Anglicy orga­ni­zo­wali obozy, strze­żone przez uzbro­jo­nych po zęby żoł­nie­rzy – „by chro­nić ich przed nie­bez­pie­czeń­stwami Afryki”. Cho­roby, głód, brak pomocy medycz­nej w obo­zach doko­ny­wały dzieła znisz­cze­nia. W cza­sie dru­giej wojny bur­skiej po obu stro­nach zgi­nęło 14 tysięcy żoł­nie­rzy. W obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych umarło 26 tysięcy męż­czyzn, kobiet i dzieci. Wojny bur­skie stały się zapo­wie­dzią krwa­wych wojen świa­to­wych XX wieku.

Z czarno-bia­łych foto­gra­fii w muzeum w Mafi­kengu, ze smut­nych, wychu­dzo­nych twa­rzy kobiet i dzieci patrzyły na mnie ich prze­ra­żone oczy. Postaci stło­czone wśród namio­tów pierw­szego w histo­rii obozu kon­cen­tra­cyj­nego i sze­regi otwar­tych tru­mien przy­wo­dziły na myśl zdję­cia, które tak dobrze znam, choć dłu­gie, znisz­czone suk­nie z prze­łomu wie­ków w niczym nie przy­po­mi­nały obo­zo­wych pasia­ków. Jed­nak to, że miały tam miej­sce: odczło­wie­cze­nie, strach, śmierć, nie pozo­sta­wiało naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści.

Hein­rich Him­m­ler, któ­remu Adolf Hitler powie­rzył stwo­rze­nie obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych w III Rze­szy – naj­więk­szej machiny ludo­bój­stwa w dzie­jach ludz­ko­ści – „udo­sko­na­lił” sys­tem obo­wią­zu­jący w bry­tyj­skich obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych na początku XX wieku w Połu­dnio­wej Afryce. W Ravensbrück został utwo­rzony pierw­szy w histo­rii obóz kon­cen­tra­cyjny dla kobiet. Prze­szło przez niego ponad 130 tysięcy więź­nia­rek. Około 92 tysiące z nich zgi­nęło. Z ponad 40 tysięcy Polek wię­zio­nych w Ravensbrück prze­żyło zale­d­wie 8 tysięcy. Na prze­kór temu nie­wy­obra­żal­nemu ter­ro­rowi i ludo­bój­stwu w tym obo­zie powstały i dzia­łały kon­spi­ra­cyjne dru­żyny har­cer­skie.

To wła­śnie maleń­kie muzeum w Mafi­kengu uświa­do­miło mi, że okru­cień­stwo, zbrod­nie odbie­ra­nia ludziom życia i god­no­ści w imię fał­szy­wych idei czy poli­tycz­nych celów, podob­nie jak bra­ter­stwo, wraż­li­wość, hero­izm trwa­nia przy war­to­ściach, ochrona ludz­kiego życia, god­no­ści, czło­wie­czeń­stwa, są ponad­cza­sowe i nie znają gra­nic geo­gra­ficz­nych. Kiedy patrzy­łam na zdję­cia dzieci i kobiet w Mafi­kengu, zda­łam sobie sprawę, iż ist­nie­nie tej małej salki gdzieś na końcu świata, w któ­rej zebrano ich histo­rie, spra­wia, że ich cie­miężcy prze­grali. Bo każdy zwie­dza­jący, choćby ja, mimo że przy­by­łam z tak daleka, może więź­niar­kom i więź­niom tego pierw­szego w histo­rii obozu kon­cen­tra­cyj­nego poświę­cić odro­binę uwagi, poznać ich i ich histo­rie, wycią­gnąć z nich wnio­ski.

To samo uczu­cie towa­rzy­szyło mi, kiedy czy­ta­łam wspo­mnie­nia har­ce­rek z Ravensbrück i słu­cha­łam ich opo­wie­ści. Pierw­sze wra­że­nie bez­sil­no­ści wobec nie­ludz­kiego sys­temu zbrodni, bez­gra­nicz­nego cier­pie­nia i podziwu, że jed­nak można było mu sta­wić opór, zastą­piło pyta­nie, czy coś z tego wynika dla mnie, co mogę zro­bić ja, tu i teraz, żeby temu złu się przeciwsta­wić. One o tym mówiły, a co naj­waż­niej­sze – sto­so­wały się do tych zasad: poświę­cały innym swoją uwagę, sza­no­wały god­ność i czło­wie­czeń­stwo tych, któ­rych spo­ty­kały na swo­jej dro­dze, nawią­zy­wały roz­mowę. I dla­tego im – har­cer­kom z Ravensbrück – posta­no­wi­łam poświę­cić uwagę, opo­wie­dzieć ich histo­rie.

Ich indy­wi­du­alne prze­ży­cia two­rzą opo­wieść o feno­me­nie kon­spi­ra­cyj­nej dru­żyny har­cer­skiej, wspól­noty, która powstała i dzia­łała w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym. Chcia­łam zoba­czyć har­cerki z Ravensbrück nie tylko przez pry­zmat prze­żyć w obo­zie, ale także ich przed­wo­jen­nych losów – tego, co je ukształ­to­wało, co dawało im siłę prze­trwa­nia. Ich losy ukła­dają się w swo­isty obraz poko­le­nia, które miało budo­wać, a musiało wal­czyć.

Dru­żyna „Murów” to nie tylko histo­ria z cza­sów dru­giej wojny. Prze­stała ist­nieć 27 stycz­nia 2020 roku wraz ze śmier­cią ostat­niej z har­ce­rek, Marii Fra­niel-Kozieł. Druhny przez wszyst­kie powo­jenne lata regu­lar­nie się spo­ty­kały, współ­dzia­łały ze sobą, zara­żały har­cer­skimi war­to­ściami i rado­ścią życia coraz młod­sze poko­le­nia. Ni­gdy nie sta­rały się być posta­ciami pomni­ko­wymi. Były zwy­kłymi dziew­czę­tami, kobie­tami, sta­rusz­kami – a jed­nak wyjąt­ko­wymi. Mimo upływu czasu i cywi­li­za­cyj­nego postępu wyzna­wane przez nie war­to­ści, losy har­ce­rek i ich dzia­ła­nia mają odnie­sie­nia do dyle­ma­tów, z któ­rymi we współ­cze­snym poko­jo­wym świe­cie musimy się mie­rzyć, tęsk­niąc za bez­pie­czeń­stwem, rów­no­ścią i demo­kra­cją. Prze­ży­cia więź­nia­rek w Ravensbrück i har­ce­rek dru­żyn kon­spi­ra­cyj­nych, choć dziś wyda­wać się mogą pomni­kowe, ubrą­zo­wione i… papie­rowe, mnie skło­niły do reflek­sji nad oceną współ­cze­sno­ści – nad naszymi dzi­siej­szymi wybo­rami i posta­wami. Ta opo­wieść, która zaczęła się krwawo, bar­dzo dawno i bar­dzo daleko stąd, jest naszą histo­rią, do któ­rej dokła­damy kolejne cegiełki.

Anna Kwiat­kow­ska-Bieda

Spała

Lipiec 1935 roku, na dworcu tłok. Zie­lo­no­szary tłum ubar­wiają bajeczne kolory pro­por­ców. Wszy­scy pod­nie­ceni cze­kają na wjazd pociągu. Ścisk, tłok, duszno. Ciężko upchać ple­cak, a co dopiero resztę wypo­sa­że­nia. Płyną har­cer­skie pio­senki. „Wszę­dzie nas pędzi, wszę­dzie gna, har­cer­ska dola rado­sna” – śpie­wają druhny. Dru­ho­wie sta­rają się im dorów­nać. Dwo­rzec w Spale tętni życiem.

Małe, na co dzień pro­win­cjo­nalne mazo­wiec­kie mia­steczko, przy­wy­kło do zna­mie­ni­tych gości. W cza­sach zabo­rów odby­wały się w tutej­szych lasach car­skie polo­wa­nia, dla rosyj­skich gości wznie­siono kilka hoteli, a sam cesarz miał swój pała­cyk myśliw­ski, a wła­ści­wie potężny pałac, z któ­rego po przej­ściu Armii Czer­wo­nej w 1945 roku kamień na kamie­niu nie został… Ale wcze­śniej, po odzy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści przez Pol­skę, pre­zy­dent Sta­ni­sław Woj­cie­chow­ski w 1922 roku pole­cił zbu­do­wa­nie w Lasach Spal­skich rezy­den­cji pre­zy­dentów RP. Czę­sto odwie­dzał Spałę kolejny pre­zy­dent RP, Ignacy Mościcki – wielki miło­śnik polo­wań. To on wpro­wa­dził zwy­czaj obcho­dze­nia ogól­no­pol­skich doży­nek wła­śnie w tym mia­steczku. Bywali w Spale gene­ra­ło­wie, poli­tycy, prze­wa­lały się tłumy, pod­czas doży­nek zjeż­dżało po 10 tysięcy i wię­cej gości. Ale ni­gdy tak wielu jak w 1935 roku, gdy przy­było tam ponad 25 tysięcy ludzi. Była to i tak tylko repre­zen­ta­cja pol­skiego har­cer­stwa, ogra­ni­czona moż­li­wo­ściami obo­zo­wi­ska w Spale i fun­du­szami dają­cymi moż­li­wo­ści, by dotrzeć na Jubi­le­uszowy Zlot Har­cer­stwa w 25. rocz­nicę powsta­nia ZHP. Poza sta­łymi bywal­cami – mini­strami i poli­ty­kami – Spałę latem 1935 roku opa­no­wały tysiące mło­dych ludzi w har­cer­skich i skau­to­wych mun­du­rach. „Czu­waj!” – roz­brzmie­wało wszę­dzie har­cer­skie powi­ta­nie, ale także dało się sły­szeć: „Be pre­pa­red!” (Bądź gotów), ofi­cjalne pozdro­wie­nie skau­towe, bo wśród uczest­ni­ków zlotu byli też: Duń­czycy, Węgrzy, Ame­ry­ka­nie, Anglicy, a nawet Mek­sy­ka­nie i Hin­dusi. Wszy­scy kar­nie, w zor­ga­ni­zo­wa­nym szyku zastę­pów i dru­żyn wędro­wali drogą wyzna­czoną przez znaki do obozu. Po jed­nej stro­nie Pilicy chłopcy, po dru­giej dziew­częta.

Pierw­szym zada­niem, jakie otrzy­mała każda dru­żyna, było stwo­rze­nie leśnych podo­bo­zów. W ruch idą toporki, powstają sza­łasy, sprawne dło­nie ze sznur­ków wycza­ro­wują pry­cze. Są też namioty i cała infra­struk­tura zbu­do­wana wcze­śniej przez grupę pio­nier­ską. Poja­wiają się skle­piki z lodami, a nawet kino. Jest też potężny „amfi­te­atr” – krąg, gdzie będą odby­wały się ogni­ska. Osiem podo­bo­zów. Hufce i cho­rą­gwie mają wyzna­czone swoje miej­sca. Każdy pod­obóz dzieli się na obozy dru­żyn i huf­ców – każdy chce być naj­ład­niej­szy. Współ­za­wod­nic­two zobo­wią­zuje. Ziutę Kan­tor i Władkę Paw­łow­ską łączy to, że dru­żynowymi zostały w 1932 roku, obie są też nauczy­ciel­kami, obie przy­je­chały ze Ślą­ska wraz z 1,5-tysięczną repre­zen­ta­cją ślą­skich har­ce­rzy. Razem z dziew­czę­tami ze swo­ich dru­żyn pra­co­wi­cie urzą­dzają swoje obo­zo­wi­ska. Dzieli je tylko kilka kro­ków. Tak się poznały.

Ziuta pra­co­wała w Szkole Miej­skiej nr 1 w Szo­pie­ni­cach, Władka w szkole w Cie­szy­nie. Ziuta, star­sza od Władki z górą 20 lat, na Śląsk prze­pro­wa­dziła się we wrze­śniu 1922 roku po ple­bi­scy­cie, w wyniku któ­rego część Gór­nego Ślą­ska została przy­łą­czona do Pol­ski. Chciała poma­gać star­szemu bratu – Maria­nowi. Ufała mu i go podzi­wiała. Kiedy była dziew­czynką, opo­wia­dał jej o dzia­łal­no­ści kon­spi­ra­cyj­nej i o bitwach, w któ­rych uczest­ni­czył w cza­sie pierw­szej wojny świa­to­wej. W cza­sie ostat­niego powsta­nia ślą­skiego zaprzy­jaź­nił się z Micha­łem Gra­żyń­skim, póź­niej­szym woje­wodą ślą­skim i naczel­ni­kiem Związku Har­cer­stwa Pol­skiego. Kiedy już w wol­nej Pol­sce zapro­po­no­wał młod­szej sio­strze pracę w szkole w Szo­pie­ni­cach, nie wahała się ani chwili. W rodzin­nym Tar­no­wie skoń­czyła semi­na­rium nauczy­ciel­skie. Pra­co­wała w szko­łach ele­men­tar­nych w woje­wódz­twie lubel­skim. W Woli Radzięc­kiej uczyła pol­skiego nie tylko dzieci, ale także doro­słych – 123 lata zabo­rów zro­biły swoje, na Lubelsz­czyź­nie były wio­ski, w któ­rych poro­zu­mie­wano się wyłącz­nie po rosyj­sku.

W Szo­pie­ni­cach mówiło się po nie­miecku, po ślą­sku, cza­sem po pol­sku. Ziuta wie­działa, jak ważne są: edu­ka­cja, wspól­nota kul­tu­rowa, zna­jo­mość tych samych ksią­żek i tego samego języka. Dla wielu jej uczniów waż­niej­szą moty­wa­cją do nauki niż pozna­wa­nie poezji Mic­kie­wi­cza była koniecz­ność wypeł­nia­nia dru­ków urzę­do­wych w języku pol­skim. A wia­domo – spraw do zała­twie­nia w urzę­dach zawsze jest co nie­miara. Ambitna nauczy­cielka nie rezy­gno­wała jed­nak z krze­wie­nia nie tylko uży­tecz­nych umie­jęt­no­ści, ale także budo­wa­nia wspól­noty opar­tej na kul­tu­rze. Zor­ga­ni­zo­wała więc chór teatru aka­de­mic­kiego, pro­wa­dziła kursy dokształ­ca­jące dla kobiet, a także zało­żyła koło mło­dzieży Pol­skiego Czer­wo­nego Krzyża i oddział Sto­wa­rzy­sze­nia Mło­dzieży Pol­skiej w Szo­pie­ni­cach. Ta spo­łeczna dzia­łal­ność pochła­niała znacz­nie wię­cej czasu i ener­gii niż praca nauczy­cielki. Wzo­rem był dla niej brat Marian, który dzia­łał w Pol­skim Stron­nic­twie Chrze­ści­jań­skiej Demo­kra­cji, Związku Obrony Kre­sów Zachod­nich (póź­niej­szym Pol­skim Związku Zachod­nim), wyda­wał pisma „Szkoły Ślą­skie” i „Młody Polak”. Sio­stra dziel­nie dotrzy­my­wała mu kroku, anga­żu­jąc się w pracę sto­wa­rzy­szeń nauczy­ciel­skich, a przede wszyst­kim w dzia­łal­ność har­cer­ską. W 1932 roku zor­ga­ni­zo­wała w Szkole Pod­sta­wo­wej nr 4 w Szo­pie­ni­cach Dru­żynę Har­cer­ską im. Emi­lii Pla­ter. W 1935 roku, roku jubi­le­uszo­wym – 25-lecia har­cer­stwa – została huf­cową w Szo­pie­ni­cach. Przy­jazd na zlot do Spały i uczest­ni­cze­nie w wiel­kim świę­cie har­cer­stwa pol­skiego były dla niej ogrom­nym prze­ży­ciem.

Dla Władki Paw­łow­skiej także. W prze­ci­wień­stwie do Ziuty zabo­rów nie pamię­tała wcale. Uro­dziła się w Rze­szo­wie w 1917 roku. Jej poko­le­nie nazwano za sprawą książki Romana Brat­nego poko­le­niem Kolum­bów. Na zlo­cie w Spale led­wie peł­no­let­nia – osiem­na­ste uro­dziny obcho­dziła w lutym 1935 roku – a jed­nak już dru­ży­nowa. Do har­cer­stwa wstą­piła trzy lata wcze­śniej, w 1932 roku w Cie­szy­nie, do któ­rego prze­pro­wa­dziła się z rodzi­cami ze względu na ślą­skie korze­nie rodziny. Przy­rze­cze­nie har­cer­skie zło­żyła na obo­zie har­cer­skim Hufca Cie­szyń­skiego w Rytrze na ręce Komen­dantki Cho­rą­gwi Ślą­skiej ZHP Emi­lii Węgla­rzówny. Była sze­re­gową, zastę­pową, a w końcu dru­ży­nową.

Kiedy roz­sta­wiała obóz w Spale po sąsiedzku z druhną Ziutą, obie cie­szyły się tak samo. Po raz pierw­szy zoba­czyły, że har­ce­rek i har­ce­rzy jest tak wiele, poczuły, że w tak wiel­kiej „rodzi­nie” radość życia i duma z har­cer­skiego dorobku są zaraź­liwe. Dru­giego dnia zgru­po­wa­nia wypro­wa­dziły swoje har­cerki na defi­ladę. Choć sią­piący deszcz prze­ni­kał do szpiku kości, cie­szyły się, że są razem, że patrzy na nie pre­zy­dent. Równy krok, pio­senka, poczu­cie wspól­noty. Nie­koń­czący się koro­wód har­ce­rzy idą­cych w rów­nych kolum­nach przed pre­zy­dentem Igna­cym Mościc­kim. Ten obraz zapa­mię­tają – da im siłę, choć jesz­cze o tym nie wie­dzą. Zlot trwał dwa­na­ście dni. Cho­rą­giew Lubel­ska zor­ga­ni­zo­wała impo­nu­jące ogni­sko dla star­szych har­ce­rzy, uka­zy­wały się zlo­towe gazetki, były har­cer­skie gry, a przede wszyst­kim nawią­zy­wa­nie kon­tak­tów w barw­nym mię­dzy­na­ro­do­wym tłu­mie. Zna­la­zła się w nim także Janka Kry­gier, peł­niąca na zlo­cie funk­cję oboź­nej har­ce­rek z Cho­rą­gwi Łódz­kiej ZHP. Na co dzień komen­dantka hufca w Toma­szo­wie Mazo­wiec­kim, miała ogromne doświad­cze­nie. Wie­lo­krot­nie pro­wa­dziła let­nie obozy Łódz­kiej Cho­rą­gwi ZHP, a nawet Kwa­tery Głów­nej.

W obo­zie Cho­rą­gwi Mało­pol­skiej pod­obóz star­szo­har­cer­skiej dru­żyny „Magiki” z Nowego Sącza pro­wa­dziła Teresa Hars­dorf-Bro­mo­wi­czowa. Druhny nazy­wały swoją dru­ży­nową Gwa­rzącą Jodłą. Gawęd, które wygła­szała huma­nistka, pisarka i poetka, roz­mi­ło­wana w gór­skich wędrów­kach, słu­chały jak zacza­ro­wane. Rok wcze­śniej popro­wa­dziła „Magiki” na obóz wędrowny po Huculsz­czyź­nie. Wie­działy, że razem z mężem Zbi­gnie­wem Bro­mo­wi­czem nale­żała do nie­for­mal­nej grupy tater­ni­czej. Ich trudne i pio­nier­skie wyprawy budziły podziw nie tylko nale­żą­cych do dru­żyny har­ce­rek, ale także uzna­nych tater­ni­ków. Gwa­rząca Jodła była dumna z roz­ma­chu i zna­ko­mi­tej orga­ni­za­cji Jubi­le­uszo­wego Zlotu w Spale. Miała porów­na­nie, bo cztery lata wcze­śniej uczest­ni­czyła w Zlo­cie Skau­tów Sło­wiań­skich w Pra­dze. Teresa Hars­dorf-Bro­mo­wi­czowa była har­cerką od dwu­na­stego roku życia, kiedy to wstą­piła do III Żeń­skiej Dru­żyny Har­cer­skiej im. Emi­lii Pla­ter w Nowym Sączu. Uczyła się wtedy w gim­na­zjum, pisała wier­sze, które publi­ko­wała na łamach „Zewu Gór” i w piśmie sądec­kiej mło­dzieży „Lot”. Miała o czym pisać, bo wyda­rze­niami ze swego dwu­na­sto­let­niego życia mogłaby obdzie­lić kilka matu­rzy­stek. Uro­dziła się w Zie­lo­nej koło Kamieńca Podol­skiego w rodzi­nie o głę­bo­kich tra­dy­cjach patrio­tycz­nych, wywo­dzą­cej się od barona Job­sta Hars­dorfa von Endern­dorfa, żoł­nie­rza napo­le­oń­skiego osia­dłego po klę­sce moskiew­skiej w Kra­sno­staw­cach. Domu w Zie­lo­nej i nale­żą­cego do ojca majątku Teresa nie pamię­tała. Miała nie­spełna trzy lata, kiedy po wybu­chu pierw­szej wojny świa­to­wej musieli z niego ucie­kać. Zamiesz­kali razem z dziad­kami w rodzin­nym majątku w Kra­sno­staw­cach, a póź­niej w Kamieńcu Podol­skim. W nie­pod­le­głej już Pol­sce ojciec otrzy­mał posadę urzęd­nika pań­stwo­wego, matka Teresy była nauczy­cielką, tłu­maczką i redak­torką. W Kamieńcu Teresa poszła do szkoły, ale tylko do wstęp­nej klasy gim­na­zjum, bo znów musieli ucie­kać. Był rok 1920, ruszyła bol­sze­wicka nawała. Żaden Polak na Kre­sach nie był bez­pieczny, a co dopiero urzęd­nik pań­stwowy i ary­sto­krata. Rodzina Hars­dorfów ewa­ku­owała się przez Lwów do Nowego Sącza. Tu Teresa skoń­czyła gim­na­zjum i liceum. W 1926 roku zło­żyła przy­rze­cze­nie har­cer­skie, pro­wa­dziła swój zastęp. W 1929 roku wyje­chała do Kra­kowa, tam stu­dio­wała polo­ni­stykę i roma­ni­stykę na Uni­wer­sy­te­cie Jagiel­loń­skim. Nauki było mnó­stwo, w dodatku roz­mi­ło­wana w książ­kach Teresa wiele czasu spę­dzała w biblio­tece. Ale i tak zna­la­zła czas na dzia­ła­nie w aka­de­mic­kiej dru­ży­nie har­cer­skiej „Watra”. Po stu­diach wró­ciła do Nowego Sącza, gdzie pra­co­wała jako nauczy­cielka pol­skiego w Pry­wat­nym Gim­na­zjum Żeń­skim i Liceum Ogól­no­kształ­cą­cym im. Marii Konop­nic­kiej, a rów­no­cze­śnie uczyła w dwóch innych lice­ach. Popo­łu­dniami zaś pro­wa­dziła zało­żoną przez sie­bie dru­żynę star­szo­har­cer­ską „Magiki”. W ciągu nie­mal dwóch lat dzia­ła­nia zdą­żyły się ze sobą zżyć, nauczyć współ­dzia­łać, prze­żyć nie­jedną przy­godę. W mię­dzy­na­ro­do­wym gwar­nym tłu­mie w Spale czuły się jak ryby w wodzie. To było uko­ro­no­wa­nie ich wspól­nej dzia­łal­no­ści; były dumne i silne har­cer­ską wspól­notą. To samo czuły har­cerki z dru­żyn Józefy Kan­tor i Władki Paw­łow­skiej w odle­głych obo­zach Cho­rą­gwi Ślą­skiej i Janki Kry­gier z Cho­rą­gwi Łódz­kiej.

Ziuta Kan­tor i Władka Paw­łow­ska będą się po zlo­cie czę­sto spo­ty­kały – na zbiór­kach w Cho­rą­gwi Ślą­skiej w Kato­wi­cach. Brała w nich udział także Mary­sia Ryda­row­ska, huf­cowa z Gor­lic, podob­nie jak Ziuta i Władka – nauczy­cielka. Z Janką Kry­gier spo­tkają się na prze­ło­mie 1941 i 1942 roku w zupeł­nie innych warun­kach. W 1944 roku dołą­czy do nich Teresa Hars­dorf-Bro­mo­wi­czowa. Wspo­mnie­nie zlotu w Spale, podob­nie jak rodzinne tra­dy­cje i nauczy­ciel­skie doświad­cze­nia, staną się for­ma­cyjne dla dru­żyny har­cer­skiej, którą w kon­spi­ra­cji stwo­rzą w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym Ravensbrück. Będą do niej nale­żały sio­stry Halina i Irena Pobor­cówny oraz Janina i Bro­ni­sława Caba­nówny – w 1935 roku uczest­ni­czące w Jubi­le­uszo­wym Zlo­cie, córki leśni­ków opie­ku­ją­cych się Lasami Spal­skimi, w któ­rych odby­wał się zlot.

Drogi do Ravensbrück

Późne lato 1939 roku, jest już po anek­sji Austrii, po kwe­stii Ślą­ska Cie­szyń­skiego. W sej­mie wystą­pił mini­ster Beck. Będzie wojna… We wszyst­kich zakąt­kach Pol­ski trwają do niej przy­go­to­wa­nia. Władka Paw­łow­ska od roku jest eta­tową nauczy­cielką w Ustro­niu, komen­dantką hufca har­ce­rek w Wiśle. W lipcu jedzie na obóz dla dru­ży­no­wych w Koszę­ci­nie. Tak naprawdę jed­nak zaj­muje się przy­go­to­wa­niami do ślubu i myśli o swoim narze­czo­nym Janku Siko­rze, podob­nie jak ona nauczy­cielu, który w związku z przy­go­to­wa­niami do wojny został zmo­bi­li­zo­wany do woj­ska. W ostat­nim tygo­dniu sierp­nia 1939 roku Władka mówi sakra­men­talne „tak”. Ale dla­czego od razu muszą się roz­stać? Janek jedzie na wojnę, wkrótce trafi do oflagu, w któ­rym zosta­nie do końca wojny.

Wła­dy­sława Paw­łow­ska stała się w sierp­niu 1939 roku Wła­dy­sławą Sikorą. Zaczęła nowe życie, ale to nie był mie­siąc mio­dowy. Wró­ciła sama do Ustro­nia, a po wybu­chu wojny na­dal peł­niła har­cer­ską i nauczy­cielką służbę, uczyła pol­skiego. Stała się wro­giem hitle­row­skich Nie­miec. Aresz­to­wano ją w maju 1940 roku. Z cie­szyń­skiego wię­zie­nia została prze­wie­ziona do Kato­wic, a stam­tąd do Ravensbrück. W 1943 roku, już w obo­zie, została wezwana do komen­dan­tury, by pod­pi­sała volks­li­stę. „Nie mogłam się zorien­to­wać, dla­czego mam to pod­pi­sać” – wspo­mi­nała Wła­dy­sława Sikora. Dla har­cerki wyrze­cze­nie się pol­skiego oby­wa­tel­stwa tylko dla­tego, że miesz­kała przed wojną na tere­nach, które po napa­ści hitle­row­skich Nie­miec na Pol­skę zostały włą­czone do Rze­szy, było absur­dalne. Trzy­krot­nie odrzu­cała tę pro­po­zy­cję.

Józefa Kan­tor po zlo­cie w Spale na­dal uczyła Ślą­zaczki języka pol­skiego. Orga­ni­zo­wała obozy har­cer­skie i pracę dru­żyny przy szkole w Szo­pie­ni­cach. Powstały dzięki niej nowe dru­żyny. Sku­piła się na pozy­ty­wi­stycz­nej pracy u pod­staw, dla­tego w 1938 roku została kie­row­niczką wydziału gospo­dar­czego Cho­rą­gwi Ślą­skiej ZHP. W 1939 roku orga­ni­zuje wiece anty­wo­jenne. W sierp­niu 1939 roku jest na raj­dzie gwiaź­dzi­stym po Cen­tral­nym Okręgu Prze­my­sło­wym, pro­wa­dzi też obóz dla dru­ży­no­wych star­szych har­ce­rek w Nisku. Po jego zakoń­cze­niu nie wraca jed­nak na Śląsk – jedzie do Tar­nowa, by odwie­dzić naj­bliż­szych. W ich rodzin­nym mie­ście jej naj­star­szy brat Fran­ci­szek wydaje tygo­dnik poli­tyczno-eko­no­miczny „Praca”, sio­stra Maria pro­wa­dzi aptekę. W Tar­no­wie mieszka też Marian, który w 1938 roku opu­ścił Zagłę­bie. Z sied­mio­oso­bo­wego rodzeń­stwa czwórka jest nauczy­cie­lami. Rodzinny dom pro­wa­dzi sio­stra Ziuty. Dni płyną na spo­tka­niach z krew­nymi i przy­go­to­wa­niach do wojny.

Ziuta na Śląsk nie wróci. Po 1 wrze­śnia stało się jasne, że to zbyt nie­bez­pieczne. O aresz­to­wa­niach, któ­rych fala prze­to­czyła się we wrze­śniu 1939 roku na Ślą­sku, i o tym, że Ziuta jest poszu­ki­wana przez gestapo, ostrze­gli ją przy­ja­ciele z Szo­pie­nic. Została więc w Tar­no­wie, gdzie zresztą miała ręce pełne pracy. Do mia­sta napły­wały grupy uchodź­ców wojen­nych – z Poznań­skiego i Pomo­rza. Niemcy już na początku wojny zaczęli masowe prze­sie­dle­nia Pola­ków z ziem daw­nego zaboru pru­skiego, które stały się czę­ścią III Rze­szy, do Gene­ral­nego Guber­na­tor­stwa – tere­nów nie­anek­to­wa­nych bez­po­śred­nio do Nie­miec i mają­cych sta­tus tery­to­rium oku­po­wa­nego. Tak hitle­rowcy reali­zo­wali nazi­stow­ską poli­tykę czy­sto­ści raso­wej miesz­kań­ców Rze­szy, za nic mając mię­dzy­na­ro­dowe trak­taty sta­no­wiące o kształ­cie pol­skich gra­nic. Tysiące wysie­dleń­ców z Rze­szy w Gene­ral­nym Guber­na­tor­stwie nie otrzy­mało kar­tek żyw­no­ścio­wych, które Pola­kom gwa­ran­to­wały skąpe i nie­wy­star­cza­jące, ale jed­nak jakie­kol­wiek wyży­wie­nie. Noc­legi i posiłki dla prze­sie­dleń­ców zor­ga­ni­zo­wał w Tar­no­wie Cari­tas. Druhna Ziuta Kan­tor staje na czele komi­tetu pomocy uchodź­com. Orga­ni­zuje kuch­nie ludowe, w któ­rych wysie­dleńcy codzien­nie dostają obiady, pral­nię, by w pro­wi­zo­rycz­nych obo­zach zacho­wać choć mini­mum higieny. W kuch­niach i pralni pra­cują wysie­dlone nauczy­cielki.

Codzienna pomoc w życio­wych spra­wach dla dotknię­tych wojną roda­ków była spraw­dzia­nem spo­łe­czeń­stwa oby­wa­tel­skiego, które kształ­to­wało się w Nie­pod­le­głej led­wie przez dwa­dzie­ścia lat. Tra­dy­cje zbroj­nej kon­spi­ra­cji przy­nio­sły 123 lata zabo­rów. Nic więc dziw­nego, że już od pierw­szych dni oku­pa­cji kształ­tuje się ruch oporu. Mało kto wie­rzył wów­czas, że wojna potrwa choćby do Bożego Naro­dze­nia. Dra­koń­skie dzia­ła­nia hitle­row­skich władz, aresz­to­wa­nia, egze­ku­cje, kon­fi­skaty odbior­ni­ków radio­wych, zamknię­cie pol­skich gazet, w miej­sce któ­rych zaczy­nają się poja­wiać „szcze­kaczki” sączące nazi­stow­ską pro­pa­gandę, budzą bunt. Pol­ski ruch oporu two­rzą żoł­nie­rze i ofi­ce­ro­wie wra­ca­jący z frontu. Powstają struk­tury Związku Walki Zbroj­nej, który zosta­nie póź­niej prze­kształ­cony w Armię Kra­jową. Pol­skie Pań­stwo Pod­ziemne – zor­ga­ni­zo­wany w kon­spi­ra­cji apa­rat pań­stwowy obej­mu­jący de facto wszyst­kie dzie­dziny życia – sta­nie się feno­me­nem na skalę świa­tową. Był sku­teczny za sprawą tysięcy lokal­nych dzia­łań, choć każde z nich gro­ziło repre­sjami i śmier­cią. Brat druhny Ziuty Marian Kan­tor-Mir­ski już w 1939 roku pra­cuje w kon­spi­ra­cyj­nej gaze­cie „Pol­ska Żyje”. Umiesz­czane w niej infor­ma­cje pocho­dzą z nie­le­gal­nie pro­wa­dzo­nego nasłu­chu radio­wego – doty­czą sytu­acji na fron­cie, ale także wyda­rzeń w oku­po­wa­nej Pol­sce. Sio­stra jak zawsze mu sekun­duje. Wraz z kole­żan­kami zaj­mują się nasłu­chem radio­wym, ale przede wszyst­kim kol­por­tują gazetę. W Tar­no­wie odby­wają się regu­larne spo­tka­nia kon­spi­ra­cyjne. „Wspólne dzia­ła­nie pod­no­siło na duchu zała­ma­nych i wzmac­niało har­cer­ską więź” – wspo­mi­nała tam­ten czas druhna Ziuta. W listo­pa­dzie 1940 roku Cari­tas otrzy­mał wagon ziem­nia­ków, który komi­tet miał roz­dzie­lić wśród potrze­bu­ją­cych. „Nie­stety nie wyko­na­łam zada­nia, ponie­waż dawno śle­dzona przez gestapo zosta­łam 9 listo­pada 1940 aresz­to­wana i osa­dzona w wię­zie­niu w Tar­no­wie” – wspo­mina Józefa Kan­tor.

Bita, prze­słu­chi­wana, osa­dzona w ciem­nicy, nie wydała swo­ich współ­pra­cow­ni­ków. W końcu tra­fiła do 27-oso­bo­wej celi tar­now­skiego wię­zie­nia. Wśród stło­czo­nych tam kobiet roz­po­znała Mary­się Ryda­row­ską – huf­cową z Gor­lic, która została aresz­to­wana pół­tora mie­siąca wcze­śniej, 23 wrze­śnia 1940 roku. Znały się z har­cer­skiej pracy, a dru­żyny, do któ­rych nale­żały, miały tę samą patronkę – Emi­lię Pla­ter. Dru­żynę w Gor­licach, do któ­rej wstą­piła 12-let­nia wów­czas Mary­sia Ryda­row­ska, pro­wa­dziła Helena Kan­ko­fer, cha­ry­zma­tyczna nauczy­cielka i har­cerka. Mary­sia była zastę­pową, póź­niej dru­ży­nową har­ce­rek i zuchów, a w przeded­niu wybu­chu wojny została huf­cową w Gor­licach. Pocho­dziła z rodziny o patrio­tycz­nych tra­dy­cjach. Jej dzia­dek Jan Ryda­row­ski brał udział w powsta­niu stycz­nio­wym, za co został zesłany na Sybe­rię. Po powro­cie zamiesz­kał w Zbo­ro­wie na tere­nie ówcze­snych Węgier. Tam też uro­dziła się, tuż przed wybu­chem pierw­szej wojny świa­to­wej, 28 stycz­nia 1914 roku, Mary­sia. W 1922 roku, po przy­łą­cze­niu czę­ści Gór­nego Ślą­ska do Pol­ski, rodzice Marii prze­pro­wa­dzili się do Gor­lic. Mary­sia poszła w ślady swo­jej dru­ży­no­wej. Chciała jak ona zostać nauczy­cielką, więc po ukoń­cze­niu szkoły powszech­nej kon­ty­nu­owała naukę w Pry­wat­nym Miej­skim Semi­na­rium Nauczy­ciel­skim Żeń­skim im. ks. Bro­ni­sława Świey­kow­skiego. Maturę zdała w 1933 roku i roz­po­częła pracę nauczy­cielki w Gli­niku Mariam­pol­skim na przed­mie­ściach Gor­lic. W sierp­niu 1939 roku, w ramach przy­go­to­wań do wojny, pro­wa­dziła szko­le­nie sani­tarne dla mło­dzieży.

Kiedy wybu­chła wojna, setki pol­skich żoł­nie­rzy prze­cho­dziły przez Gor­lice w dro­dze na front. Mary­sia radzi z har­cer­kami, co mogą dla nich zro­bić. Gotują gorące posiłki i dostar­czają je żoł­nie­rzom. Tydzień – to tak nie­wiele… Już 7 wrze­śnia Niemcy wkra­czają do Gor­lic. Nie­opo­dal mia­sta toczyły się walki. Żoł­nie­rze pol­scy, któ­rzy wcze­śniej prze­cho­dzili przez Gor­lice, teraz ukry­wają się w oko­licy. Jeń­ców Niemcy począt­kowo zgro­ma­dzili na boisku „Sokoła”, a póź­niej w obo­zie na tere­nie daw­nej austriac­kiej fabryki butów na Kor­czaku. Mary­sia Ryda­row­ska i jej har­cerki były jed­nymi z pierw­szych cywi­lów, któ­rzy weszli do tego obozu, by nieść pomoc jeń­com. Opa­try­wały żoł­nier­skie rany, roz­da­wały posiłki. Prze­kra­dały się do lasu, w któ­rym ukry­wali się żoł­nie­rze, któ­rzy unik­nęli nie­woli – im także nio­sły pomoc. Nie tylko medyczną. Już w 1939 roku powstały w Gor­licach struk­tury ZWZ. Mary­sia wraz z har­cer­kami zaan­ga­żo­wała się w uru­cho­mie­nie punktu prze­rzu­to­wego byłych żoł­nie­rzy armii pol­skiej przez gra­nicę sło­wacką na Węgry, a następ­nie do Włoch i Anglii. W szpi­ta­liku PCK przy ulicy Naru­to­wi­cza, pro­wa­dzo­nym przez nie­zmor­do­waną Helenę Kan­ko­fer, druhny ukry­wały pol­skich ofi­ce­rów, któ­rzy następ­nie byli prze­pro­wa­dzani przez gra­nicę. Przy oka­zji har­cerki zaj­mo­wały się kol­por­to­wa­niem prasy pod­ziem­nej. Tak tam­ten czas wspo­mi­nała dok­tor Bar­bara Staw­ska, która razem z Marią Ryda­row­ską nio­sła pomoc ucie­ki­nie­rom i ran­nym: „W szpi­ta­liku vis-à-vis Gim­na­zjum noco­wało pię­ciu lot­ni­ków, któ­rzy chcieli prze­do­stać się na Węgry. Któ­re­goś dnia wygląd­nę­łam przez okno i zauwa­ży­łam pod­jeż­dża­jący «łazik» gestapo. Dla pikan­te­rii dodam, że z panią Kan­ko­fer, Mary­sią Ryda­row­ską i Kazią Trzo­sówną byli­śmy w trak­cie przyj­mo­wa­nia prasy pod­ziem­nej. Dwóch gesta­pow­ców weszło i zapy­tało panią Kan­ko­fer o dzia­łal­ność szpi­ta­lika, czy nie leczymy ran­nych «ban­dy­tów» i tym podobne. Pani Helena odpo­wie­działa god­nie, ze świę­tym obu­rze­niem, że tutaj leczy się nie­do­łęż­nych sta­rusz­ków i przyj­muje cię­żarne kobiety na poro­dówkę”.

Tak zdo­by­wane doświad­cze­nia w radze­niu sobie w eks­tre­mal­nych sytu­acjach, pano­wa­niu nad stra­chem i emo­cjami nie­raz ura­to­wały Marysi życie w obo­zie, do któ­rego zapro­wa­dziła ją kon­spi­ra­cyjna dzia­łal­ność. W grud­niu 1939 roku do Gor­lic dotarli wysie­dleńcy z Poznań­skiego. Im także har­cerki orga­ni­zo­wały posiłki, nio­sły sama­ry­tań­ską pomoc, a dla tych, któ­rzy musieli się ukry­wać, orga­ni­zo­wały prze­rzuty przez zie­loną gra­nicę. Hitle­row­ski ter­ror w Gor­licach się nasi­lał – 21 sierp­nia 1940 roku Niemcy zor­ga­ni­zo­wali pierw­szą w histo­rii mia­steczka łapankę, któ­rej ofiary tra­fiły w więk­szo­ści do Oświę­ci­mia. O pomoc w prze­kro­cze­niu gra­nicy pro­sili już nie tylko ukry­wa­jący się żoł­nie­rze czy prze­śla­do­wani przez nazi­stów Żydzi. Dołą­czyli do nich także ci, któ­rzy oba­wiali się ulicz­nych łapa­nek, bo ich ofiary tra­fiały do obo­zów albo na roboty do Nie­miec. Har­cerki były łącz­nicz­kami uła­twia­ją­cymi kon­takt z ruchem oporu, orga­ni­zu­ją­cym prze­rzuty przez zie­loną gra­nicę. Marysi szczę­ście dopi­sy­wało do 23 wrze­śnia 1940 roku. Została aresz­to­wana po wpadce jed­nego pol­skich żoł­nie­rzy nie­le­gal­nie prze­kra­cza­ją­cych gra­nicę. Po aresz­to­wa­niu w wię­zie­niu w Jaśle była bru­tal­nie prze­słu­chi­wana. Bicie, pole­wa­nie wodą nie dały rady – nie zdra­dziła nikogo. Uznana za „ele­ment nie­bez­pieczny dla Rze­szy”, tra­fiła do tar­now­skiego wię­zie­nia. Tam spo­tkała Józefę Kan­tor.

„Nastały trudne godziny bez­czyn­no­ści, trudne do znie­sie­nia dla wszyst­kich, któ­rzy byli w cią­głym ruchu w życiu codzien­nym. Świa­do­mość opa­no­wa­nia naszych ziem przez najeźdź­ców hitle­row­skich, wia­do­mo­ści o nowych aresz­to­wa­niach i kato­wa­niu w cza­sie śledztw. (…) Były chwile, że w przy­gnę­bie­niu nie chciało mi się ust otwo­rzyć, by wypo­wie­dzieć bodaj jedno słowo. A potem opa­no­wała mnie chęć wydar­cia sie­bie i współ­więź­nia­rek z mar­twoty i otę­pie­nia” – wspo­mi­nała tam­ten czas Józefa Kan­tor. Zaczęły z Mary­sią przy­po­mi­nać sobie har­cer­skie czasy. Wśród zim­nych, ciem­nych murów oży­wały naj­pięk­niej­sze wspo­mnie­nia i przy­cią­gały coraz wię­cej słu­cha­czek. „Oto zlot w Spale, tak nie­dawno, defi­lada, idziemy pręż­nym kro­kiem, naj­pięk­niej­szy kwiat życia, mło­dość prze­po­jona miło­ścią do kraju i miło­ścią bliź­niego. Obok nas masze­rują har­cerki i har­ce­rze z róż­nych zakąt­ków świata” – opo­wia­dała druhna Ziuta. Opo­wia­dały na prze­mian, jed­nego dnia ona, dru­giego Mary­sia. O powsta­niach ślą­skich, ple­bi­scy­cie, udziale w wal­kach har­ce­rek i har­ce­rzy. Przy­po­mi­nały sobie gawędy zasły­szane na obo­zach i zlo­tach.

Mijają mie­siące. Wio­sna oglą­dana tylko przez zakra­to­wane okno przy­wo­dzi na myśl: har­cer­skie rajdy, upalne lato, obozy. W końcu przy­cho­dzi wrze­sień, już druga rocz­nica wybu­chu wojny, która prze­cież tak szybko miała się skoń­czyć. A 12 wrze­śnia 1941 roku gru­pie więź­nia­rek z tar­now­skiego wię­zie­nia ogło­szono wyrok: obóz kon­cen­tra­cyjny w Ravensbrück. Nie mają poję­cia, co to zna­czy, ale wie­rzą, że wszystko jest lep­sze od tar­now­skiego wię­zie­nia. „Wam będzie łatwiej prze­trwać, bo wycho­wało was har­cer­stwo” – sły­szą od współwięź­nia­rek Józefa Kan­tor, Maria Ryda­row­ska i Zofia Jan­czy, także har­cerka i nauczy­cielka, 35-let­nia huf­cowa z Nowego Sącza. Zofia Jan­czy do har­cer­stwa wstą­piła w 1918 roku. Zdo­była wszyst­kie stop­nie mło­dzie­żowe i instruk­tor­skie, harc­mi­strzy­nią została w 1937 roku. Sie­dem lat wcze­śniej ukoń­czyła Pań­stwowy Wyż­szy Kurs Nauczy­ciel­ski w Kra­ko­wie. We wrze­śniu 1939 roku prze­do­stała się na Węgry, gdzie pro­wa­dziła lek­cje dla pol­skich dzieci. Jed­nak nie wytrzy­mała na obczyź­nie – w 1940 roku wró­ciła do oku­po­wa­nej Pol­ski i została łącz­niczką ZWZ. Poma­gała uchodź­com z Poznań­skiego i Pomo­rza. Aresz­to­wano ją 7 maja 1941 roku.

Prze­ży­cia har­ce­rek z wrze­śnia 1939 roku i drogi, które zapro­wa­dziły je do Ravensbrück, są podobne, choć miesz­kały w róż­nych czę­ściach Pol­ski, róż­niły się wie­kiem, wykształ­ce­niem, rodzin­nymi tra­dy­cjami. Łączyło je zaan­ga­żo­wa­nie w sprawy Pol­ski i w sprawy ludzi, któ­rych spo­ty­kały na swo­jej dro­dze. Przed­wo­jenne har­cer­stwo było jedną z naj­licz­niej­szych i naj­po­pu­lar­niej­szych orga­ni­za­cji spo­łecz­nych w II RP. Andrzej Mał­kow­ski, twórca tego ruchu, okre­ślił go naj­pro­ściej jako skau­ting plus nie­pod­le­głość. W 1911 roku, kiedy zakła­dał pierw­sze dru­żyny har­cer­skie w Pol­sce, dla Pola­ków walka o nie­pod­le­głą ojczy­znę była sprawą klu­czową, podob­nie jak pie­lę­gno­wa­nie war­to­ści naro­do­wych i patrio­tycz­nych w warun­kach zabo­rów. W duchu pracy dla wresz­cie wol­nej Pol­ski i obo­wiązku dba­nia, by wywal­czoną po 123 latach nie­pod­le­głość utrzy­mać, wycho­wane zostało poko­le­nie Kolum­bów. Tra­dy­cja walki o nie­pod­le­głość była fun­da­men­tem II Rzecz­po­spo­li­tej. Spo­tka­nia z żyją­cymi jesz­cze wete­ra­nami powsta­nia stycz­nio­wego – dziad­kami ówcze­snych nasto­lat­ków – kształ­to­wały wraż­li­wość mło­dych ludzi. Dla ich rodzi­ców poko­le­nio­wym doświad­cze­niem była zaś bez­po­śred­nia walka o Nie­pod­le­głą: w kon­spi­ra­cyj­nych orga­ni­za­cjach przed pierw­szą wojną świa­tową, w Legio­nach czy innych for­ma­cjach mili­tar­nych i paramili­tar­nych w cza­sie wojny i tuż po niej, kiedy kształ­to­wały się pol­skie gra­nice. Dla poko­le­nia Kolum­bów było jasne, że w sytu­acji napa­ści hitle­row­skich Nie­miec i Związku Radziec­kiego na Pol­skę to oni muszą włą­czyć się do walki o nie­pod­le­głą ojczy­znę. W sytu­acji zagro­że­nia na drugi plan zeszły debaty o kształt ustro­jowy i spo­łeczny Pol­ski, które trwały przez całe dwu­dzie­sto­le­cie mię­dzy­wo­jenne. Te debaty doty­czyły także kształtu har­cer­stwa. Jed­nak w obli­czu zagro­że­nia spory o to, jaka ma być Pol­ska i jakie har­cer­stwo, zeszły na dal­szy plan. Naj­waż­niej­sze, podob­nie jak przez okres zabo­rów, stało się to, by była Pol­ska i by była nie­pod­le­gła.

W związku z tym har­ce­rze i har­cerki od pierw­szych chwil wojny brali czynny udział w walce z oku­pan­tami. Nic więc dziw­nego, że człon­ki­nie tej orga­ni­za­cji poja­wiały się w Ravensbrück już w pierw­szych trans­por­tach. Anna Bur­dówna – wio­sną 1940 roku. Została aresz­to­wana przez gestapo w kilka godzin po napa­ści hitle­row­skich Nie­miec na Pol­skę. Kiedy szła wraz kole­żanką, także nauczy­cielką, Kune­gundą Paw­łow­ską na poranną mszę, towa­rzy­szył im huk dział nie­miec­kiego krą­żow­nika Schle­swig-Hol­stein ostrze­li­wu­ją­cego Wester­platte. Kilka godzin póź­niej, po powro­cie z mszy w Trąb­kach Wiel­kich, zostały aresz­to­wane przez gestapo. Hanka Bur­dówna na Pomo­rzu pra­co­wała zale­d­wie od roku. Pocho­dziła z Łodzi. Tam jako 12-latka wstą­piła do Związku Har­cer­stwa Pol­skiego, do dru­żyny noszą­cej imię Baśki Woło­dy­jow­skiej. Prze­szła wszyst­kie szcze­ble har­cer­skiego wta­jem­ni­cze­nia. Po eli­tar­nym łódz­kim gim­na­zjum im. Scza­niec­kiej ukoń­czyła Semi­na­rium Nauczy­ciel­skie z wykła­do­wym języ­kiem fran­cu­skim. Dostała pracę w szkole w Kon­stan­ty­no­wie Łódz­kim i tam w 1932 roku zor­ga­ni­zo­wała dru­żynę har­cer­ską. Ze swo­imi druh­nami jeź­dziła na obozy har­cer­skie nad morze, bo dzięki temu, że znała fran­cu­ski, zapra­szali ją orga­ni­za­to­rzy waka­cji orga­ni­zo­wa­nych dla dzieci Polo­nii bel­gij­skiej. Tam też zetknęła się z Pol­ską Macie­rzą Szkolną w Wol­nym Mie­ście Gdań­sku i w 1938 roku zde­cy­do­wała się prze­pro­wa­dzić na Pomo­rze. Tu podob­nie jak na Ślą­sku czy w jej rodzin­nej Łodzi, mie­szały się kul­tury, wpływy i języki – pol­ski, nie­miecki, kaszub­ski. Ście­rały się inte­resy poli­tyczne i naro­dowe.

Hanka uczyła począt­kowo w Szy­man­ko­wie, a w 1939 roku została kie­row­niczką szkoły w Ełga­no­wie. Szla­kiem naj­daw­niej­szej histo­rii Pol­ski zor­ga­ni­zo­wała dla swo­ich uczniów wycieczkę do Pozna­nia, a 3 maja 1939 roku, w dniu święta kon­sty­tu­cji, od Przy­spo­so­bie­nia Woj­sko­wego Kobiet ode­brała ufun­do­wany przez nie sztan­dar szkoły z wyha­fto­wa­nym Orłem Bia­łym w koro­nie i wize­run­kiem Matki Boskiej Czę­sto­chow­skiej. Waka­cje – ner­wowe w atmos­fe­rze nasi­la­ją­cego się hitle­row­skiego ter­roru – skoń­czył tele­fon, który ode­brała 28 sierp­nia o 14:00. Dzwo­nili z Macie­rzy Szkol­nej, by prze­ka­zać jej pole­ce­nie Komi­sa­riatu Gene­ral­nego RP: ma natych­miast zamknąć szkołę i naj­le­piej wyje­chać z Pomo­rza. Długo roz­ma­wiała z Kune­gundą Paw­łow­ską, nauczy­cielką Macie­rzy Szkol­nej, oraz rodzi­cami swo­ich uczniów – i posta­no­wiła zostać. Paw­łow­ska, star­sza od Hanki o 23 lata, na Pomo­rzu dzia­łała od 1929 roku. Była sze­fową ochronki Macie­rzy Pol­skiej w Trąb­kach Wiel­kich. W spra­wie jej ponow­nego otwar­cia, na które Niemcy nie chcieli się zgo­dzić, inter­we­nio­wała nawet Liga Naro­dów. Żar­liwa kato­liczka i nie­ustę­pliwa patriotka stała się przy­ja­ciółką Bur­dówny.

Zostały aresz­to­wane kilka godzin po napa­ści hitle­row­skich Nie­miec na Pol­skę jako „fana­tyczne Polki” wraz z naj­bar­dziej aktyw­nymi Pola­kami z: Ełga­nowa, Czer­niewa i Posto­łowa. Cię­ża­rów­kami prze­wie­ziono więź­niów do Prusz­cza, gdzie byli także aresz­to­wani z: Gołę­biewa, Klesz­czewa i Trą­bek. Prze­słu­chi­wano ich i bito przez wiele godzin. Póź­niej zwol­niono wszyst­kie kobiety prócz dwóch nauczy­cie­lek – Anny Bur­dówny i Kune­gundy Paw­łow­skiej. Teraz i je wezwano na prze­słu­cha­nie. Zarzu­cano wro­gość wobec Niem­ców i repo­lo­ni­za­cję nie­miec­kich dzieci. „Wasze knu­cie na nic się nie zdało” – oświad­czył gesta­po­wiec i włą­czył radio. Popły­nął głos spi­kera z Czę­sto­chowy. Mówił po nie­miecku. „Ale wojna nie jest skoń­czona” – ode­zwała się Anna Bur­dówna, także po nie­miecku. To przy­pie­czę­to­wało ich los. Zostały zamknięte w cia­snej komórce, dopiero po dwóch dniach od aresz­to­wania przy­nie­siono posi­łek i pozwo­lono im wyjść na podwórko, a 4 wrze­śnia zostały prze­wie­zione do wię­zie­nia w Gdań­sku. Jako „ele­ment wrogi i nie­bez­pieczny dla Rze­szy” ska­zano je na wynisz­cze­nie. Zanim zginą, miały jesz­cze pra­co­wać na rzecz Nie­miec. Z gdań­skiego wię­zie­nia skie­ro­wano je naj­pierw na roboty przy­mu­sowe w majątku Wysze­cino pod Wej­he­ro­wem, a w marcu 1940 roku wysłano do Ravensbrück. Był to pierw­szy więk­szy, bo liczący 58 osób, trans­port Polek do obozu. Pierw­szy sondertrans­port – czyli „trans­port spe­cjalny”.

Więź­niarki z takich trans­por­tów ska­zane były na zagładę przez wynisz­cza­jącą pracę, głód, cho­roby. Według hitle­row­skich opraw­ców ide­olo­gów miały znik­nąć. Tym­cza­sem Kune­gunda Paw­łow­ska mimo zaka­zów i suro­wych kar wzy­wała kobiety do modli­twy, orga­ni­zo­wała nabo­żeń­stwa. W obo­zie szybko nazwano ją „kano­ni­kiem”. W posłu­dze reli­gij­nej poma­gały jej Maria Szpit­te­równa, była uczen­nica Pol­skiego Gim­na­zjum w Gdań­sku, nazwana przez współ­więź­niarki „Bia­łym wika­rym”, bo była blon­dynką, oraz Hanka Bur­dówna, bru­netka, która zyskała przy­do­mek: „Czarny wikary”. Do tego grona kobiet orga­ni­zu­ją­cych życie reli­gijne i pro­wa­dzą­cych nie­le­galne nabo­żeń­stwa jesie­nią 1941 roku dołą­czy Józefa Kan­tor, która okre­ślana była jako „Pro­boszcz”. Spo­tkały się w roku trzy­dzie­stych uro­dzin Hanki. „Piękny cha­rak­ter i piękny czło­wiek. Miała w sobie tyle dobroci i tyle wyro­zu­mia­ło­ści dla ludz­kich ułom­no­ści, że wyda­wało się to cza­sem nie­re­alne. Hanka nie tylko nie «miała żółci», ale jakby była utkana z samych sło­necz­nych pro­mieni. Ni­gdy się nie pognie­wała, ni­gdy nikomu nie odpo­wie­działa ostro” – wspo­mi­nała po woj­nie Annę Bur­dównę Renée Skal­ska, która w Ravensbrück pro­wa­dziła dru­żynę „Sza­rych Sze­re­gów”. Była nauczy­cielką i har­cerką, aresz­to­wano ją za dzia­łal­ność w orga­ni­za­cji „Orzeł Biały” – jed­nej z pierw­szych, które powstały w oku­po­wa­nej Pol­sce już we wrze­śniu 1939 roku. Do Ravensbrück Skal­ska tra­fiła w 1940 roku.

Nauczy­cielką była także Aniela Wideł, przed­wo­jenna komen­dantka hufca har­ce­rek w Biel­sku. Jej brat, major Sta­ni­sław Wideł, brał udział w kam­pa­nii wrze­śnio­wej, a po kapi­tu­la­cji wró­cił do Nowego Sącza. Pod pseu­do­ni­mem „Kruk” w paź­dzier­niku 1939 roku zor­ga­ni­zo­wał pierw­szy obwód Służby Zwy­cię­stwa Pol­ski, póź­niej prze­mia­no­wany na Zwią­zek Walki Zbroj­nej, i został jego komen­dan­tem. Major Wideł wcią­gnął do ruchu oporu kole­ja­rzy. Byli kol­por­te­rami nie­le­gal­nej prasy, łącz­ni­kami, ukry­wali wielu dzia­ła­czy woj­sko­wego ruchu oporu, od nich czer­pano też wia­do­mo­ści o ruchach trans­por­tów i wojsk nie­miec­kich. W pracy kon­spi­ra­cyj­nej wspo­ma­gała go sio­stra. Aniela była główną łącz­niczką wewnętrz­nej sieci dowo­dzo­nego przez brata obwodu ZWZ. Wio­sną 1941 roku oboje zostali aresz­to­wani. Sta­ni­sława po bestial­skim śledz­twie wywie­ziono do Oświę­ci­mia i tam roz­strze­lano. Jego sio­stra, aresz­to­wana w Mar­cin­ko­wi­cach, tra­fiła po okrut­nym śledz­twie do Ravensbrück.

Wanda Szczę­sna przed wojną była zastę­pową, przy­boczną, dru­ży­nową, a w końcu huf­cową I Mazo­wiec­kiego Hufca Har­ce­rek w Mła­wie. W 1936 roku zdo­była sto­pień pod­harc­mi­strzyni. Orga­ni­zo­wała kursy dla dru­ży­no­wych i szko­le­nia dla har­ce­rek. Latem 1939 roku w obli­czu zbli­ża­ją­cej się wojny doty­czyły one już nie umie­jęt­no­ści życia na łonie natury, ale przede wszyst­kim obrony cywil­nej i pomocy sani­tar­nej. Kiedy wybu­chła wojna, ta wie­dza była jak zna­lazł. Wanda Szczę­sna pod­jęła służbę sama­ry­tań­ską w 70. pułku 20. Dywi­zji Pie­choty Woj­ska Pol­skiego, który bro­nił Mławy. Kiedy roz­po­czął się ostrzał arty­le­ryj­ski, roz­pę­tało się pie­kło. Pie­chota przez trzy dni bro­niła się przed prze­wa­ża­ją­cymi siłami nie­miec­kich dywi­zji pan­cer­nych. Szpi­tal, w któ­rym pra­co­wała Wanda, był coraz bar­dziej prze­peł­niony, nie spo­sób było nadą­żyć z opa­try­wa­niem ran­nych, bo wciąż przy­no­szono kolej­nych i kolej­nych. Sani­ta­riuszki dwo­iły się i tro­iły. Wie­działy, że jest bar­dzo źle. W końcu w nocy z 3 na 4 wrze­śnia przy­szedł roz­kaz odwrotu. 20. Dywi­zja Pie­choty tylko tym spo­so­bem mogła się uchro­nić przed śmier­tel­nym okrą­że­niem.

W Modli­nie, dokąd tra­fili, załoga z uzna­niem patrzyła na żoł­nie­rzy, któ­rzy mimo trzy­dnio­wych cięż­kich walk byli pełni wigoru i gotowi do dal­szej obrony. Przez dwa tygo­dnie do Modlina ścią­gały kolejne oddziały pol­skiego woj­ska, które wobec nie­miec­kiego blitz­kriegu zmu­szone były do odwrotu. Było pewne, że wszyst­kie siły będą bro­nić War­szawy. Część 20. Dywi­zji rzu­cono na odsiecz sto­licy. Wanda z sani­ta­riusz­kami zostały w twier­dzy Modlin. Była tam też, gdy 17 wrze­śnia roz­po­częło się mor­der­cze bom­bar­do­wa­nie twier­dzy przez eska­dry Luft­waffe, liczące w sumie ponad 100 samo­lo­tów. Następ­nego dnia Niemcy przy­pu­ścili atak arty­le­ryj­ski. Walki trwały nie­ustan­nie przez dzie­sięć dni; ustały 28 wrze­śnia. Dzień póź­niej gene­rał Thommée pod­pi­sał kapi­tu­la­cję twier­dzy. W szpi­ta­lach pano­wało pie­kło. Wanda nie wie­działa, że w Modli­nie było w sumie ponad 4 tysiące ran­nych pol­skich żoł­nie­rzy. Po klę­sce wrze­śnio­wej, podob­nie jak inne har­cerki, zaczęła pracę w kon­spi­ra­cji. Aresz­to­wano ją w stycz­niu 1941 roku; tra­fiła do obozu przej­ścio­wego w Dział­do­wie, a wio­sną do Ravensbrück.

Maria Masłow­ska jako pięt­na­sto­latka zor­ga­ni­zo­wała w Oświę­ci­miu I Dru­żynę Har­ce­rek im. Kró­lo­wej Jadwigi. Na Uni­wer­sy­te­cie Jagiel­loń­skim, gdzie stu­dio­wała geo­gra­fię i bio­lo­gię, stwo­rzyła dru­żynę star­szo­har­cer­ską. W kra­kow­skiej komen­dzie har­ce­rek pro­wa­dziła kursy dla dru­ży­no­wych. Po wybu­chu wojny pra­co­wała w punk­cie sani­tar­nym PCK w Kra­ko­wie. We wrze­śniu 1939 roku spę­dziła wiele dni na kra­kow­skim dworcu, poma­ga­jąc tłum­nie przy­by­wa­ją­cym do mia­sta prze­sie­dleń­com z ziem wcie­lo­nych do Rze­szy i jeń­com wojen­nym. Udzie­lała im pierw­szej pomocy, opa­try­wała rany, przy­no­siła wodę, a przede wszyst­kim ze szpi­ta­lika PCK ścią­gała leka­rzy, któ­rzy poma­gali w poważ­niej­szych przy­pad­kach, a tych było bez liku. Wspól­nie z innymi stu­den­tami i absol­wen­tami Uni­wer­sy­tetu Jagiel­loń­skiego orga­ni­zo­wała tajne naucza­nie i pro­wa­dziła regu­larną pracę kon­spi­ra­cyjną. Aresz­to­wana w lipcu 1941 roku, osa­dzona w wię­zie­niu na Mon­te­lu­pich, mimo że sama ska­to­wana, w śledz­twie poma­gała współ­więź­niom. W końcu została wywie­ziona do Ravensbrück.

Janina Ste­fa­ni­szyn od pod­sta­wówki nale­żała do ZHP. W Nowym Sączu, gdzie pra­co­wała w biu­rach adwo­kac­kich, po pracy pro­wa­dziła zor­ga­ni­zo­waną przez sie­bie har­cer­ską dru­żynę żeglar­ską. Uczyła też pły­wać i żeglo­wać, orga­ni­zo­wała zawody spor­towe. Jej młod­sza sio­stra Ziuta była spor­t­smenką i także har­cerką; po ukoń­cze­niu Semi­na­rium Nauczy­ciel­skiego w Sta­rym Sączu uczyła na kur­sach orga­ni­zo­wa­nych dla żoł­nie­rzy anal­fa­be­tów, udzie­lała kore­pe­ty­cji, a służbę har­cer­ską peł­niła w świe­tli­cach dla bied­nych dzieci. Pro­wa­dziła akcje cha­ry­ta­tywne na rzecz ubo­giej mło­dzieży. W kam­pa­nii wrze­śnio­wej poległ ich brat Tade­usz. Jego kole­dzy ofi­ce­ro­wie wcią­gnęli sio­stry do kon­spi­ra­cji. Były kurier­kami – łącz­nicz­kami w oddzia­łach ZWZ. Ziuta wpa­dła 25 marca 1941 roku, Janka trzy tygo­dnie póź­niej. Obie tra­fiły do nowo­są­dec­kiego wię­zie­nia. Były tor­tu­ro­wane, ale nikogo nie zdra­dziły. Ich także w cza­sie kon­fron­ta­cji nie wydał żaden z aresz­to­wa­nych ofi­ce­rów. Prze­wie­zione do Tar­nowa trans­por­tem wrze­śnio­wym w 1941 roku przy­je­chały do Ravensbrück.

Janka i Ula Janow­skie z Pozna­nia zostały aresz­to­wane z całą pię­cio­oso­bową rodziną – rodzi­cami i bra­tem. Wszy­scy byli zaan­ga­żo­wani w kon­spi­ra­cję. Janka roz­no­siła pod­ziemne gazety. Po śledz­twie naj­pierw w poznań­skim For­cie VII, a póź­niej w Ber­li­nie, wio­sną 1940 roku sio­stry i ich matka tra­fiły do Ravensbrück. Ula w chwili aresz­to­wa­nia nie miała nawet 18 lat.

Rów­nie mło­dziutka jak Ula Janow­ska była Kama Jano­wicz – har­cerka z Brze­ścia, córka legio­ni­sty wal­czą­cego u boku mar­szałka Józefa Pił­sud­skiego, która w 1939 roku zor­ga­ni­zo­wała w swoim miesz­ka­niu punkt prze­rzu­towy dla ukry­wa­ją­cych się żoł­nie­rzy i ofi­ce­rów woj­ska pol­skiego. Kama sama została żoł­nie­rzem ZWZ – kurierką prze­wo­żącą mel­dunki na tra­sie War­szawa–Lublin–Zamość––Tere­spol. Aresz­to­wana w listo­pa­dzie 1940 roku, była bestial­sko tor­tu­ro­wana w cza­sie prze­słu­chań. Do Ravensbrück tra­fiła z wyro­kiem śmierci, który w każ­dej chwili mógł być wyko­nany. Miała wów­czas led­wie dwa­dzie­ścia lat.

Do poko­le­nia Kolum­bów nale­żała także Kata­rzyna Kawu­rek. Pocho­dziła z Kędzie­rzyna-Koźla. Jej rodzina musiała opu­ścić dom, kiedy Kasia miała zale­d­wie dwa lata. Jej ojciec w trze­cim powsta­niu ślą­skim uczest­ni­czył w bitwie o Kędzie­rzyn, więc po ple­bi­scy­cie doty­czą­cym podziału Ślą­ska musiał ucie­kać z przy­zna­nych Niem­com ziem. Prze­pro­wa­dzili się zatem do leżą­cego już za pol­ską gra­nicą Radzion­kowa. Tam Kasia skoń­czyła szkołę, a kiedy wybu­chła wojna, zaczęła pracę w kon­spi­ra­cji. Aresz­to­wana 20 paź­dzier­nika 1941 roku, po śledz­twie w mysło­wic­kim wię­zie­niu została zesłana do Ravensbrück.

Janina Poto­czek w maju 1944 roku, kiedy tra­fiła do Ravensbrück, miała zale­d­wie osiem­na­ście lat. Kiedy wybu­chła wojna, cho­dziła jesz­cze do szkoły. Koń­czyła ją na taj­nych kom­ple­tach. I szybko naukę zaczęła łączyć z pracą w kon­spi­ra­cyj­nej dru­ży­nie har­cer­skiej. Wio­sną 1942 roku zło­żyła przy­rze­cze­nie har­cer­skie na ręce komen­danta kra­kow­skiego hufca „Pod­gó­rze” „Sza­rych Sze­re­gów” Fran­ciszka Bara­niuka. Był dowódcą i zało­ży­cie­lem plu­tonu „Ali­cja” Armii Kra­jo­wej, w któ­rym dzia­łali kra­kow­scy har­ce­rze. A wśród nich Janina Poto­czek, jedna z dwu­na­stu dziew­cząt w 60-oso­bo­wym plu­to­nie. Peł­niła funk­cję łącz­niczki, miała pseu­do­nim „Teli­mena”. Aresz­to­wa­nia har­cer­skiego plu­tonu roz­po­częły się wraz z wpadką Fran­ciszka Bara­niuka, jesie­nią 1943 roku. W ciągu pół roku gestapo zatrzy­mało nie­mal wszyst­kich człon­ków plu­tonu. Zdra­dził ich kolega Sła­wo­mir Mądrala – pseu­do­nim „Pirat”. Został za to ska­zany przez pod­ziemny Woj­skowy Sąd Spe­cjalny na karę śmierci, którą wyko­nano w marcu 1944 roku. Jed­nak przez jego zdradę człon­ko­wie plu­tonu ginęli w wię­zie­niu na Mon­te­lu­pich, a ci, któ­rzy prze­żyli bestial­skie prze­słu­cha­nia, byli roz­strze­li­wani w publicz­nych egze­ku­cjach. Wojnę prze­żyło tylko dwoje har­ce­rzy z plu­tonu – Sta­ni­sław Pła­wecki i Janina Poto­czek.

„Teli­mena”, kiedy zaczęły się aresz­to­wa­nia, ukry­wała się w róż­nych miej­scach. Wie­działa, że rodzin­nego domu musi uni­kać, bo tam gro­ziło jej aresz­to­wa­nie. Jed­nak po mie­siącu tułaczki kom­plet­nie wyczer­pana posta­no­wiła, że choć na chwilę zoba­czy się z matką. Był 10 grud­nia 1943 roku. Nie wyszła przed godziną poli­cyjną, posta­no­wiły więc, że prze­czeka noc w domu – pierw­szą od dłu­giego czasu noc we wła­snym łóżku. Nie­stety o czwar­tej nad ranem do drzwi kra­kow­skiego miesz­ka­nia zało­mo­tało gestapo. Janinę prze­słu­chi­wano na Pomor­skiej, nie­spełna tydzień po aresz­to­wa­niu usły­szała wyrok śmierci. Nie wyko­nano go od razu. Trzy mie­siące spę­dziła w celi zakład­ni­ków, z któ­rej codzien­nie wypro­wa­dzano kogoś na roz­strze­la­nie. Po pół roku kar­nym trans­por­tem wysłano ją do Ravensbrück z adno­ta­cją „NN”, ozna­cza­jącą, że ma zostać uni­ce­stwiona. Nie wolno jej było otrzy­my­wać paczek ani listów. Po kwa­ran­tan­nie więk­szość więź­nia­rek z jej trans­portu została wysłana do fabryk broni i amu­ni­cji, ona z wyro­kiem śmierci musiała zostać w obo­zie.

Jej rówie­śnicz­kami były dziew­częta z lubel­skiego son­der­tran­sportu, który do Ravensbrück dotarł w 1941 roku. Były w nim Wanda Woj­ta­sik i Kry­styna Czyż, har­cerki, które 9 wrze­śnia 1939 roku wspól­nie rato­wały zasoby Księ­garni Świę­tego Woj­cie­cha w Lubli­nie. Wanda zor­ga­ni­zo­wała łań­cuch ludzi, któ­rzy prze­ka­zu­jąc sobie książki z rąk do rąk, na zasa­dzie „podaj cegłę” wyno­sili je z pło­ną­cego budynku. Kry­sia wpa­dła na pomysł, by ukryć je w pod­zie­miach klasz­toru Kapu­cy­nów. Od tej pory wspól­nie dzia­łały w kon­spi­ra­cji. Kry­sia udzie­lała pierw­szej pomocy w cza­sie bom­bar­do­wań w schro­nach prze­ciw­lot­ni­czych, Wanda roz­no­siła ulotki, mel­dunki i roz­kazy. Po dono­sie zło­żo­nym przez nie­miec­kiego kon­fi­denta, który pocią­gnął za sobą falę aresz­to­wań w lubel­skiej kon­spi­ra­cji, Kry­sia Czyż, Wanda Woj­ta­sik, a także wiele innych har­ce­rek, mię­dzy innymi sio­stry Apo­lo­nia i Gra­żyna Chro­stow­skie, Roma Sekuła, Maria Apcio, Maria Wal­ci­szew­ska, Wacława Andrze­jak-Gna­tow­ska, spo­tkały się w kaza­ma­tach „Pod Zega­rem” – wię­zie­niu śled­czym przy ulicy Uni­wer­sy­tec­kiej. Wanda Woj­ta­sik, na która wołano Duśka, zaopie­ko­wała się Małą Kry­sią, jak nazy­wała kole­żankę. Nie zła­mały ich tor­tury ani upo­ko­rze­nia. Po śledz­twie zostały prze­wie­zione do wię­zie­nia w lubel­skim zamku. Choć wyda­wało się, że nic gor­szego niż wię­zie­nie „Pod Zega­rem” nie mogło ich spo­tkać, prze­ko­nały się, iż lubel­ski zamek to praw­dziwy przed­sio­nek pie­kła. Stło­czone w celach z więź­niar­kami kry­mi­nal­nymi i pro­sty­tut­kami, cią­gle były obiek­tami szy­kan nie tylko ze strony straż­ni­ków, ale także uwię­zio­nych. Do utar­czek docho­dziło nie­ustan­nie, a brud, wszy, głód i stałe napię­cie rosnące z każdą z regu­lar­nie powta­rza­ją­cych się egze­ku­cji spra­wiły, że we wrze­śniu 1941 roku z ulgą przy­jęły wia­do­mość, że mają być prze­wie­zione do obozu pracy w Ravensbrück.

Rodzin­nego mia­sta oglą­da­nego spod plan­deki cię­ża­rówki, wio­zą­cej je wraz ze 150 innymi więź­niar­kami na dwo­rzec, omal nie poznały. Brudne ulice, zamknięte sklepy, heka­tomba getta. W niczym nie przy­po­mi­nały przed­wo­jen­nego spo­koju i dosto­jeń­stwa daw­nego sej­mo­wego mia­sta Rzecz­po­spo­li­tej. Nie wie­działy, że na Maj­danku trwała budowa przy­szłego obozu kon­cen­tra­cyj­nego. W rusza­ją­cym pociągu poczuły nato­miast, że nic nie będzie już takie jak daw­niej, że jadą w nie­znane. Wanda szep­nęła do Krysi: „Musimy, sły­szysz, musimy wró­cić”. Nie miały poję­cia, czy do rodzin dotrą liściki z poże­gna­niami, które wyrzu­ciły przez okna obozu. Wie­działy nato­miast, że myśli o powro­cie muszą się trzy­mać i muszą też trzy­mać się razem. Nie wie­działy, że w gesta­pow­skich doku­men­tach każ­dej z nich wid­niał zapis: „Powrót do kraju nie­po­żą­dany”. Lubel­ski son­der­tran­sport był w isto­cie trans­por­tem śmierci.

Z wyro­kami śmierci do Ravensbrück tra­fiły też sio­stry Halina i Irena Pobor­cówny oraz Janina i Bro­ni­sława Caba­nówny ze Spały. Po wybu­chu wojny zaan­ga­żo­wały się w dzia­łal­ność ZWZ, podob­nie zresztą jak ich ojco­wie leśnicy. Naj­młod­sza była Bro­ni­sława Caba­nówna, zale­d­wie dwu­dzie­sto­let­nia, a i tak wyglą­dała na młod­szą. Naj­star­sza, Janina Caba­nówna, miała 27 lat. Spała, która przed wojną zauro­czyła pre­zy­den­tów RP, teraz stała się waż­nym miej­scem na hitle­row­skich mapach wojen­nych. Lasy, które od cza­sów car­skich były ulu­bio­nym miej­scem polo­wań i spo­tkań elity, a w cza­sach II Rzecz­po­spo­li­tej stały się jed­nym z naj­pięk­niej­szych miejsc na tury­stycz­nej mapie Pol­ski, hitle­row­com miały słu­żyć jako dosko­nały kamu­flaż zbrod­ni­czych pla­nów. Już we wrze­śniu 1939 roku gene­rał Erich von Man­stein zapro­po­no­wał prze­nie­sie­nie z Łodzi do Spały sztabu nie­miec­kich wojsk oku­pa­cyj­nych. Mia­steczko opa­no­wali naj­waż­niejsi ofi­ce­ro­wie i setki woj­sko­wych, któ­rzy obsłu­gi­wali sztab. Mie­siąc póź­niej, 20 paź­dzier­nika 1939 roku, w rezy­den­cji pre­zy­den­tów RP zamiesz­kał gene­rał Johan­nes von Bla­sko­vitz – jeden z auto­rów blitz­kriegu, który skoń­czył się oku­pa­cją Pol­ski. Bla­sko­vitz prze­niósł do Spały sztab Wehr­machtu na oku­po­wa­nych tere­nach pol­skich – Ober-Ost. Zamiesz­kał w domku myśliw­skim nad Pilicą, z któ­rego – zanim w Spale powstała rezy­den­cja pre­zy­den­tów RP – korzy­stał car Alek­san­der III. Z cza­sem w Spale utwo­rzono także dowódz­two woj­skowe Gene­ral­nego Guber­na­tor­stwa oraz dowódz­two Grupy Armii „Śro­dek”. Mia­steczko stało się tym samym jed­nym z naj­waż­niej­szych punk­tów na wojen­nej mapie stra­te­gicz­nej. Każ­dego dnia przy­by­wało tam woj­ska i żan­dar­me­rii, które miały chro­nić dowód­ców oraz naj­waż­niej­szych woj­sko­wych tajem­nic Rze­szy. Prawdopodob­nie już we wrze­śniu 1939 roku roz­po­częto pro­jek­to­wa­nie sie­dziby sztabu – two­rzono sieć dróg, mostów, łączy komu­ni­ka­cyj­nych.

Kiedy w 1940 roku hitle­rowcy przy­go­to­wy­wali się do wojny z ZSRR, stało się jasne, że w tym pla­nie Spała ode­gra ważną rolę. Dla­tego zde­cy­do­wano, że powstaną tu dwa wiel­kie kom­pleksy bun­krów, w któ­rych znajdą się sta­no­wi­ska dowo­dze­nia Grupy Armii „Śro­dek”: jeden w Jele­niu nie­opo­dal Toma­szowa Mazo­wiec­kiego, a drugi w Konewce. Tego, że coś się dzieje w oko­licy, nie spo­sób było nie zauwa­żyć. W pierw­szym eta­pie przy budo­wie bun­krów pra­co­wało około 1200 robot­ni­ków – głów­nie Niem­ców, ale także Pola­ków z Pomo­rza, przy­wie­zio­nych do Spały na roboty przy­mu­sowe; z cza­sem poja­wili się Włosi. W sumie w budo­wie brało udział około 3 tysięcy ludzi. Na tereny te nie­ustan­nie przy­by­wały trans­porty mate­ria­łów, z któ­rych powsta­wały żel­be­to­nowe tunele, miesz­czące bez trudu cały pociąg. Zbu­do­wano całą infra­struk­turę, uję­cia wody, kotłow­nie, spro­wa­dzono potężne sil­niki Die­sla, które pro­du­ko­wały prąd dla kom­plek­sów. Całość zama­sko­wano, ogro­dzono dru­tem kol­cza­stym, polem mino­wym, wie­żami straż­ni­czymi i sta­no­wi­skami arty­le­rii prze­ciw­lot­ni­czej.

Infor­ma­cje o kom­plek­sie były szcze­gól­nie cenne dla pol­skiego wywiadu; wszystko – od pla­nów bun­krów, ich usy­tu­owa­nia, sys­te­mów obron­nych, po decy­zje podej­mo­wane przez hitle­row­ski sztab w spra­wach dzia­łań wojen­nych. Dla­tego komórka ZWZ w Spale zaj­mo­wała się w dużej mie­rze wywia­dem. Pozy­ski­wane przez nich infor­ma­cje tra­fiały do Lon­dynu. Ich zdo­by­wa­niem zaj­mo­wali się leśnicy, któ­rzy wyko­nu­jąc swoje obo­wiązki, mogli obser­wo­wać, co dzieje się w lesie, a także kole­ja­rze dowo­żący mate­riały na budowę. W tym roz­bu­do­wa­nym sys­te­mie zdo­by­wa­nia infor­ma­cji swoje miej­sce zna­la­zły także młode dziew­czyny – córki leśni­ków. W ZWZ pra­co­wały od samego początku wojny. Irena Pobor­cówna, absol­wentka gim­na­zjum, bie­gle zna­jąca nie­miecki, pra­co­wała w biu­rze, dzięki czemu miała dostęp do naj­róż­niej­szych doku­men­tów. Jej sio­stra Halina oraz kuzynki Bro­nia i Janka z pole­ce­nia dowódz­twa ZWZ wysta­rały się o pracę w kasy­nie ofi­cer­skim. To było ide­alne miej­sce do zdo­by­wa­nia infor­ma­cji. Ofi­ce­ro­wie nie tylko roz­ma­wiali w nim bez skrę­po­wa­nia, ale także zda­rzało im się nie­opatrz­nie zosta­wić na kilka chwil bez opieki teczkę z doku­men­tami. Sio­stry prze­ka­zy­wały zdo­byte przez sie­bie infor­ma­cje i doku­menty dowódz­twu ZWZ. Nie wszystko, co odczy­tały lub usły­szały, uda­wało im się zapa­mię­tać. Nie­które doku­menty musiały „wypo­ży­czać”, by wyko­nać kopię. To było szcze­gól­nie trudne. Jed­nak one były przed­się­bior­cze i pomy­słowe, szybko więc opra­co­wały metody, dzięki któ­rym w nie­zau­wa­żony przez Niem­ców spo­sób mogły kopio­wać doku­menty. Tak w paź­dzier­niku 1941 roku wykra­dły plany bun­krów z amu­ni­cją.

Według Zyg­munta Zie­liń­skiego, autora książki Udział leśni­ków pol­skich w II woj­nie świa­to­wej, to wła­śnie te cztery dziew­czyny uzy­skały infor­ma­cje doty­czące planu Bar­ba­rossa – ataku Nie­miec na Zwią­zek Radziecki. Nie­wąt­pli­wie ten plan ze Spały dotarł do Lon­dynu, a Bry­tyj­czycy prze­ka­zali go do Moskwy. Sta­lin jed­nak infor­ma­cje zlek­ce­wa­żył, uzna­jąc je za pro­wo­ka­cję. Słono za to zapła­cił w czerwcu 1941 roku. Nie­stety na trop sióstr wpa­dła Abwehra. Zostały aresz­to­wane przez kontr­wy­wiad 13 paź­dzier­nika 1941 roku, ich ojco­wie także. Dziew­częta tra­fiły do łódz­kiego wię­zie­nia. Tak zapa­mię­tała je współ­więź­niarka dok­tor Anto­nina Chrzczo­no­wicz: „Wszyst­kie sio­stry miały ujmu­jącą powierz­chow­ność. Mimo cięż­kich doświad­czeń życio­wych zawsze były gotowe do dzia­ła­nia i pomocy innym. Naj­bli­żej pozna­łam Halinkę Poborc, z którą prze­by­wa­łam w jed­nej celi. Halinka, podob­nie jak Bro­nia Caba­nówna, spra­wiała wra­że­nie młod­szej, niż wska­zy­wał jej wiek, kil­ku­na­sto­let­niej dziew­czynki. Nie­zwy­kle żywego uspo­so­bie­nia, nie potra­fiła chwili usie­dzieć bez­czyn­nie. Była jak ptak z dzi­kich Lasów Spal­skich wsa­dzony za kraty. Jej żywot­ność nie mie­ściła się w celi. Usi­ło­wała zdo­być wia­do­mo­ści o wszyst­kim, co działo się w wię­zie­niu. Szu­kała zawsze spo­sob­no­ści, aby pod­jąć jakąś akcję. Nowo przy­by­łym więź­niar­kom poma­gała nawią­zać kon­takt z rodzi­nami, pisząc im po nie­miecku karty. Halinka w spo­sób dzie­cięcy, ale nie­prze­party, swoją postawą, ener­gią pobu­dzała innych do dzia­ła­nia”. Mimo okrut­nych prze­słu­chań, bicia i poni­ża­nia sio­stry nikogo nie wydały. W łódz­kim wię­zie­niu Halina pod­rzu­ciła jed­nej z więź­nia­rek ska­za­nych na śmierć kar­teczkę i ołó­wek, by mogła zapi­sać adres i wszyst­kie infor­ma­cje, które umoż­li­wią pomoc jej dziecku.

Miały nadzieję, że uda im się prze­trwać, że docze­kają wol­no­ści. Na wol­ność jed­nak nie wyszły. Z Łodzi zostały prze­wie­zione do Piotr­kowa Try­bu­nal­skiego. Maria Miecz­kow­ska, która także była tam prze­trzy­my­wana, zapa­mię­tała, jak pro­wa­dzone przez straż­nika prze­cho­dziły przez wię­zienne podwó­rze. Wie­działa, że cztery młode i ładne dziew­czyny nie idą z wol­no­ści – nie było w ich oczach prze­ra­że­nia tak cha­rak­te­ry­stycz­nego dla tych, które po raz pierw­szy sty­kały się z wię­zie­niem. Do Ravensbrück sio­stry Pobor­cówny i Caba­nówny tra­fiły w kwiet­niu 1942 roku. W obo­zo­wych doku­men­tach, podob­nie jak inne pol­skie więź­niarki poli­tyczne z son­der­tran­spor­tów, w któ­rych słowo „spe­cjalny” ozna­czały wynisz­cze­nie i eks­ter­mi­na­cję, otrzy­mały adno­ta­cję: „Powrót do kraju nie­po­żą­dany”. Cza­sem pisano także: „Fana­tyczna patriotka, zakaz powrotu do Pol­ski”. Wanda Kie­drzyń­ska, także wię­ziona w Ravensbrück, wspo­mina, że „sprawa czte­rech sióstr musiała być poważna i była spe­cjal­nie zagad­kowa”.

Anna Her­mina Szto­ler, pocho­dząca z Cie­szyna, już w szkole jeź­dziła na obozy har­cer­skie i uczest­ni­czyła w har­cer­skich zbiór­kach. Dzięki zdo­by­tym wów­czas umie­jęt­no­ściom sama­ry­tań­skim we wrze­śniu 1939 roku pod­jęła służbę w 4. Pułku Strzel­ców Pod­ha­lań­skich. Prze­szła z nim cały szlak bojowy, a po klę­sce wrze­śnio­wej wró­ciła do Cie­szyna i włą­czyła się w dzia­ła­nia kon­spi­ra­cji. Poma­gała pol­skim jeń­com wojen­nym, a póź­niej więź­niom hitle­row­skich kaza­ma­tów. W 1942 roku została łącz­niczką Armii Kra­jo­wej, a póź­niej Bata­lio­nów Chłop­skich. Prze­no­siła mel­dunki do oddzia­łów par­ty­zanc­kich, poma­gała w orga­ni­zo­wa­niu dla nich żyw­no­ści i lekarstw, nie­raz zda­rzało jej się opa­try­wać rany par­ty­zan­tów. Wpa­dła 21 stycz­nia 1944 roku. Do obozu tra­fiła razem z matką i młod­szą sio­strą.

Irena Hof­f­man uro­dziła się w Rado­miu w przeded­niu wybu­chu pierw­szej wojny świa­to­wej. Miała zale­d­wie trzy mie­siące, kiedy razem z rodzi­cami wyru­szyła w mor­der­czą podróż na Sybe­rię. Jej ojciec został zesłany przez car­skie wła­dze na katorgę za dzia­łal­ność w PPS i walkę o wol­ność Pol­ski. Z Sybe­rii zapa­mię­tała głód i doj­mu­jące zimno. Resztę tuła­czego rodzin­nego losu poznała z opo­wia­dań rodzi­ców. Zesła­nie trwało trzy lata, choć wyrok, który otrzy­mał jej ojciec, był znacz­nie dłuż­szy. Po wybu­chu w Rosji rewo­lu­cji w 1917 roku więź­niom poli­tycz­nym pozwo­lono wró­cić do domów. Zaczęła się kolejna tułaczka. W rodzin­nym Rado­miu zamiesz­kali ponow­nie w 1919 roku, już w wol­nej Pol­sce. Irena miała wów­czas pięć lat. Wycho­wy­wana na opo­wie­ściach o kon­spi­ra­cyj­nej pracy ojca i walce o wolną Pol­skę, w pod­sta­wówce wstą­piła do dru­żyny har­cer­skiej. Z cza­sem została zastę­pową, dru­ży­nową, a w końcu huf­cową har­ce­rek w Rado­miu. Skoń­czyła stu­dium nauczy­ciel­skie, ale w zawo­dzie nie mogła zna­leźć pracy. Przy­dały się har­cer­skie szko­le­nia sama­ry­tań­skie – pra­co­wała jako pie­lę­gniarka w radom­skim ośrodku zdro­wia. Kiedy wybu­chła wojna, natych­miast włą­czyła się z innymi har­cer­kami w obronę mia­sta. Opa­try­wała ran­nych, uczest­ni­czyła w orga­ni­zo­wa­niu pomocy dla tych, któ­rzy stra­cili swoje domy, zapew­nia­niu opieki dzie­ciom. Irena, wyko­rzy­stu­jąc pie­lę­gniar­skie doświad­cze­nie, pra­co­wała w szpi­talu dla jeń­ców wojen­nych.

Po kapi­tu­la­cji, na początku paź­dzier­nika 1939 roku, Pogo­to­wie Wojenne Har­ce­rek prze­szło do kon­spi­ra­cji. Irena została komen­dantką kurie­rek, a póź­niej łącz­ni­czek na obszar radom­ski. Jed­no­cze­śnie w ZWZ-AK okręgu Radom-Kielce była sze­fową refe­ratu. Miała kon­spi­ra­cyjny pseu­do­nim „Ewa”. Jed­nak 11 listo­pada 1942 roku, dokład­nie w rocz­nicę odzy­ska­nia przez Pol­skę nie­pod­le­gło­ści, została aresz­to­wana. Zabrano ją wraz z matką. Sześć tygo­dni bru­tal­nych prze­słu­chań w radom­skim gestapo zakoń­czyło się wyro­kiem kary śmierci odro­czo­nym na trzy lata. Obie z matką zostały wywie­zione do obozu na Maj­danku, a stam­tąd do Ravensbrück.

Cele­styna Orli­kow­ska, dok­tor filo­zo­fii Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego, w pracę har­cer­ską zaan­ga­żo­wała się już po stu­diach. Orga­ni­zo­wała dru­żynę starszohar­cer­ską w Semi­na­rium Nauczy­ciel­skim w Piotr­ko­wie Try­bu­nal­skim, któ­rej w 1934 roku została dru­ży­nową. Od początku wojny zaan­ga­żo­wała się w pracę kon­spi­ra­cyjną. W 1941 roku zor­ga­ni­zo­wała dru­kar­nię pod­ziem­nej prasy ZWZ-AK przy ulicy Ogro­do­wej w War­sza­wie. To wła­śnie z paczką gazet kon­spi­ra­cyj­nych została aresz­to­wana we Lwo­wie 17 marca 1943 roku. Do gesta­pow­skiego wię­zie­nia tra­fiła jako Hilda Kuhn­len, bo na takie nazwi­sko miała wysta­wioną ken­kartę. Dzięki temu mogła swo­bod­nie podró­żo­wać i prze­no­sić nie­le­galne gazety nawet po godzi­nie poli­cyj­nej.

Janina Węgier­ska do dru­żyny har­cer­skiej wstą­piła jako jede­na­sto­latka w Pabia­ni­cach. Uczest­ni­czyła we wszyst­kich ogól­no­pol­skich zlo­tach har­cer­skich, a także w pan­sło­wiań­skim zlo­cie skau­to­wym w Pra­dze. Do har­cer­stwa wcią­gnęła także swoją młod­szą sio­strę Wandę, która tuż przed wybu­chem wojny, jesz­cze ucząc się w gim­na­zjum, pro­wa­dziła dru­żynę zuchową. Obie zaan­ga­żo­wały się w pracę w Pogo­to­wiu Wojen­nym Har­ce­rek latem 1939 roku. Janina Węgier­ska, już wów­czas pod­harc­mi­strzyni i dyplo­mo­wana lekarka, pro­wa­dziła wcze­śniej szko­le­nia z zakresu pierw­szej pomocy medycz­nej i współ­dzia­ła­nia ze szpi­ta­lami na tak zwa­nych obo­zach służby, orga­ni­zo­wa­nych przez ZHP w pobliżu gra­nicy nie­miec­kiej, któ­rych zada­niem było przy­go­to­wa­nie har­ce­rzy do dzia­ła­nia w warun­kach wojny, ale także budze­nie wśród lud­no­ści przy­gra­nicz­nych miej­sco­wo­ści ducha patrio­ty­zmu.

Euge­nia Puław­ska, har­cerka z Pabia­nic, była na takim obo­zie w Czarn­ko­wie. „Czarn­ków to mia­steczko poło­żone nad Note­cią. Po jed­nej stro­nie rzeki usy­tu­owany był nasz obóz, po dru­giej roz­cią­gały się łąki nie­miec­kie. Janina Węgier­ska w cza­sie ognisk wygła­szała piękne gawędy uroz­ma­icane śpie­wem. Miała ogromny dar wypo­wia­da­nia się i pięk­nie śpie­wała. Jej uśmiech oraz ser­decz­ność, z jaką zwra­cała się do dziew­cząt i miej­sco­wej lud­no­ści, szybko zjed­nał jej sym­pa­tię i wzbu­dzał w oto­cze­niu prze­ko­na­nie o potrze­bie przy­go­to­wa­nia służby dla kraju” – wspo­mi­nała Puław­ska. Zapa­mię­tała Janinę także dla­tego, że to ona zor­ga­ni­zo­wała wycieczkę do Pozna­nia, w cza­sie któ­rej wiele har­ce­rek po raz pierw­szy uczest­ni­czyło w spek­ta­klu ope­ro­wym. Zwie­dzały też poznań­ską sta­rówkę.

W paź­dzier­niku 1939 roku został aresz­to­wany ojciec Janiny, Jan Węgier­ski, wraz z innymi Pola­kami dzia­ła­ją­cymi w Pol­skim Związku Zachod­nim i wal­czą­cymi o pol­skość ziem zachod­nich. Janina wyje­chała do miesz­ka­ją­cego w pod­war­szaw­skich Wło­chach brata Kazi­mie­rza, także har­ce­rza i porucz­nika Woj­ska Pol­skiego. Wspól­nie roz­po­częli dzia­łal­ność w ZWZ. Wia­do­mość o śmierci ojca, zamor­do­wa­nego w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym w Ora­nien­burgu, była dla rodziny szo­kiem i tra­ge­dią. Ich naj­młod­sza sio­stra Wanda nad urną z pro­chami ojca przy­się­gła, że będzie wal­czyć z nie­miec­kim oku­pan­tem. I słowa dotrzy­mała. Wła­śnie dla­tego nauczyła się per­fekt nie­miec­kiego. Dzięki kon­tak­tom har­cer­skim nawią­zała kon­takt z ZWZ-AK i w 1941 roku została skie­ro­wana do dys­po­zy­cji Komendy Głów­nej Armii Kra­jo­wej w War­sza­wie. Dosko­nała zna­jo­mość nie­miec­kiego spra­wiła, że zaczęto powie­rzać jej zada­nia wywia­dow­cze. Nawią­zy­wała kon­takty z pol­skimi emi­gran­tami i robot­ni­kami przy­mu­so­wymi zatrud­nia­nymi w zakła­dach zbro­je­nio­wych III Rze­szy. Uzy­ski­wała cenne infor­ma­cje o fabry­kach w West­fa­lii. Trzy razy podró­żo­wała do Rze­szy i przy­wo­ziła tajne doku­menty. Wpa­dła pod­czas czwar­tej podróży, tym razem do Ber­lina, w kwiet­niu 1943 roku. Była prze­słu­chi­wana i tor­tu­ro­wana w Ber­li­nie, War­sza­wie i Łodzi. Niemcy aresz­to­wali całą jej rodzinę: matkę, brata, sio­strę i bra­tową.

Janina Węgier­ska została aresz­to­wana 23 kwiet­nia 1943 roku w cza­sie noc­nego dyżuru w Szpi­talu Dzie­ciątka Jezus w War­sza­wie, w któ­rym pra­co­wała. Przez sześć tygo­dni wię­ziono ją w alei Szu­cha, póź­niej na Pawiaku. Była jedyną z rodziny, która prze­żyła wojnę. Brat, matka, bra­towa zostali zamor­do­wani w Oświę­ci­miu. Wandę ska­zano na śmierć i stra­cono 25 czerwca 1943 roku w ber­liń­skim wię­zie­niu Plötzensee. Janina tra­fiła do Auschwitz; w obo­zo­wym szpi­talu zna­la­zła się jako pacjentka. Cho­roba nie prze­szko­dziła jej w wypeł­nia­niu misji wyni­ka­ją­cej ze zło­żo­nej przy­sięgi Hipo­kra­tesa. Wyko­rzy­sty­wała więc swoją wie­dzę medyczną i poma­gała innym cho­rym. Została za to dotkli­wie pobita przez jedną z dozor­czyń. Jed­nak kiedy na dur zaczęła cho­ro­wać także załoga eses­mań­ska w Oświę­ci­miu, zmo­bi­li­zo­wano wszyst­kie siły do walki z epi­de­mią i do pracy w szpi­talu skie­ro­wano rów­nież uwię­zione lekarki, w tym Janinę. Leczyła więź­niarki w bloku zakaź­nym. Szybko nawią­zała współ­pracę z więź­niami z obozu męskiego, dzięki któ­rej orga­ni­zo­wała leki dla cho­rych w szpi­talu i wysy­łała na zewnątrz infor­ma­cje o zbrod­niach doko­ny­wa­nych przez Niem­ców w obo­zie oświę­cim­skim, w któ­rym każdy nowo przy­były sły­szał pierw­szego dnia prze­mowę komen­danta: „Jeśli w trans­por­cie są Żydzi, nie mogą prze­żyć dłu­żej niż dwa tygo­dnie, jeżeli księża – prze­żyją mie­siąc, reszta trzy mie­siące”. Janina Węgier­ska zada­wała tym sło­wom kłam, upar­cie ratu­jąc chore więź­niarki. Sewe­ryna Szma­glew­ska, autorka książki Dymy nad Bir­ke­nau, zapa­mię­tała ją jako „głos w ciem­no­ści”: „Szła pod osłoną nocy od jed­nej do dru­giej pry­czy, udzie­la­jąc pomocy kobie­tom. Upły­nęły mie­siące w obo­zie. Widy­wa­łam póź­niej dok­tor Węgier­ską wśród cho­rych w upar­tej, nie­usta­ją­cej walce o życie. Ale dla mnie zawsze pozo­stała gło­sem w ciem­no­ści” – wspo­mi­nała Sewe­ryna Szma­glew­ska. Inne więź­niarki Auschwitz zapa­mię­tały, jak pod­czas inspek­cji jed­nego z blo­ków, na któ­rym pano­wał tyfus, po obej­rze­niu cho­rych stwier­dziła: „Kle­iner Fleck”1. Tak oca­liła przed zaga­zo­wa­niem 600 cho­rych Polek, Żydó­wek i Rosja­nek. „Mówiono, że jeśli trafi się do jej bloku w cza­sie cho­roby, ma się szansę prze­ży­cia, ponie­waż jest lekarką, która z całym odda­niem wal­czy o każdą chorą. Wkrótce potem i ja zacho­ro­wa­łam na tyfus. Los spra­wił, że zna­la­złam się w bloku 17., gdzie w tym cza­sie pra­co­wała Janka. Istot­nie, była pełna poświę­ce­nia i nie zwa­ża­jąc na zakazy, groźne sank­cje karne, z odwagą dbała o pacjentki, miała zawsze dla mnie dobre słowo pocie­chy, które pod­trzy­my­wało na duchu” – wspo­mi­nała więź­niarka Oświę­ci­mia Zofia Banasz­czyk. Leoka­dia Stu­dzian zapa­mię­tała, jak bar­dzo była zdzi­wiona, kiedy tra­fiła do szpi­tala chora na krwawą bie­gunkę, a lekarka Polka wysłała ją do bloku 29. – czyli gruź­li­czego. Tą lekarką była Janina Węgier­ska, a w bloku cho­rych na bie­gunkę tego dnia odby­wała się selek­cja do komory gazo­wej. „Tak rato­wała więź­niarki, mię­dzy innymi i mnie, przed spa­le­niem w piecu kre­ma­to­ryj­nym. Z nara­że­niem wła­snego życia rato­wała więź­niarki przed śmier­cią” – wspo­mi­nała Leoka­dia Stu­dzian. W ramach ewa­ku­acji Auschwitz trwa­ją­cej de facto od jesieni 1944 roku wraz z dużym trans­por­tem więź­nia­rek z Oświę­ci­mia dok­tor Janinę Węgier­ską prze­wie­ziono do Ravensbrück.

Naj­wcze­śniej z har­ce­rek, bo już w listo­pa­dzie 1939 roku, tra­fiła do obozu w Ravensbrück Helena Sal­ska, nauczy­cielka z Pabia­nic. Miała wów­czas 55 lat. Nie przy­pusz­czała, że wła­śnie w obo­zie, w kon­spi­ra­cyj­nej dru­ży­nie, złoży przy­rze­cze­nie har­cer­skie. Nie­przy­pad­kowo pierw­sze pięć Polek, które tra­fiły do Ravensbrück, pocho­dziło wła­śnie z Pabia­nic. W mie­ście aktyw­nie dzia­łał Pol­ski Zwią­zek Zachodni, któ­rego celem była deger­ma­ni­za­cja pol­skiej lud­no­ści i pro­pa­go­wa­nie pol­sko­ści na „kre­sach zachod­nich”. Geo­gra­ficz­nie Pabia­nice na owych kre­sach nie leżały, jed­nak histo­rycz­nie ow­szem. Od XVIII wieku było to mia­sto trzech nacji: Pola­ków, Żydów i Niem­ców. Podob­nie jak w Ziemi obie­ca­nej Rey­monta, powsta­wały tam fabryki włó­kien­ni­cze z mię­dzy­na­ro­do­wym kapi­ta­łem.

Helena Sal­ska jesz­cze przed wybu­chem pierw­szej wojny świa­to­wej, pra­co­wała w gim­na­zjum męskim pro­wa­dzo­nym przez Pol­ską Macierz Szkolną. Jako patriotka i spo­łecz­niczka włą­czyła się w walkę o nie­pod­le­głość Pol­ski. W 1915 roku two­rzyła w Pabia­ni­cach jedną z pierw­szych dru­żyn har­cer­skich. Wów­czas przy­rze­cze­nia har­cer­skiego jed­nak nie zło­żyła, pochło­nęły ją inne zaję­cia. Z zami­ło­wa­nia podróż­niczka, z serca patriotka orga­ni­zo­wała kółka kra­jo­znaw­cze i zaj­mo­wała się two­rze­niem pol­skich szkół po odzy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści. Już w 1918 roku objęła sta­no­wi­sko dyrek­torki gim­na­zjum miej­skiego w Łęczycy. Od 1923 roku uczyła w gim­na­zjach pabia­nic­kich, skoń­czyła w tym cza­sie także stu­dia histo­ryczne na poznań­skim uni­wer­sy­te­cie. Zaan­ga­żo­wana w pracę na rzecz wol­nej Pol­ski, two­rze­nie w Pabia­ni­cach muzeum i biblio­teki nie zwa­żała na to, że była pil­nie obser­wo­wana przez naro­do­wych socja­li­stów nie­miec­kich. Spo­ty­kali się regu­lar­nie w dro­ge­rii przy ulicy Zam­ko­wej, wyda­wali hitle­row­skie pisemka, mieli tajną radio­sta­cję, za pomocą któ­rej mel­dunki o aktyw­nych Pola­kach wysy­łali wprost do Ber­lina. Klub pił­kar­ski i sto­wa­rzy­sze­nie śpie­wa­cze były przy­kryw­kami do dzia­łal­no­ści wywiadu nie­miec­kiego. Agenci śle­dzili także nauczy­cieli gim­na­zjum. Helena Sal­ska orga­ni­zu­jąca dla mło­dzieży po lek­cjach kra­jo­znaw­cze wycieczki szla­kami pol­sko­ści była wdzięcz­nym obiek­tem rapor­tów. Nie­świa­doma tego, w miej­skiej Komi­sji Este­tyki two­rzyła pro­jekty roz­woju nowo­cze­snej pabia­nic­kiej metro­po­lii. Uczyła histo­rii w liceum. Szybko została zakwa­li­fi­ko­wana przez nie­miec­kich nacjo­na­li­stów jako groźny i nie­ro­ku­jący poprawy przy­pa­dek pol­skiego „eks­tre­mi­zmu”. To ozna­czało wyrok przy pierw­szej nada­rza­ją­cej się oka­zji.

Tak nad­szedł 3 wrze­śnia wraz z bom­bami spa­da­ją­cymi na Pabia­nice, zwia­stu­ją­cymi, że wojna – znana dotych­czas z komu­ni­ka­tów radio­wych – dotarła także do mia­sta. Sal­ska uczest­ni­czy w obro­nie Pabia­nic. Jest na ści­słej liście „szko­dli­wych dla Rze­szy Pola­ków”. Obej­muje komendę pabia­nic­kiego szpi­tala w warun­kach wojny, pomaga uchodź­com wojen­nym, któ­rzy docie­rają do Pabia­nic, a także jeń­com wojen­nym, orga­ni­zuje żyw­ność i pomoc medyczną. Nic dziw­nego, że natych­miast po tym, jak Niemcy wkra­czają do mia­sta, zostaje aresz­to­wana – ofi­cjal­nie za dzia­łal­ność w Pol­skim Związku Zachod­nim, ale teczka dono­sów kola­bo­ran­tów hitle­row­skich jest gruba. Poprzez wię­zie­nia w Gło­go­wie i we Wro­cła­wiu 2 listo­pada 1939 roku tra­fia do Ravensbrück. „Ota­cza nas atmos­fera soli­dar­nej nie­na­wi­ści raso­wej – bije ta nie­na­wiść nie tylko od aufze­je­rek (dozor­czyń), ale rów­nież od towa­rzy­szek nie­doli – Nie­mek” – notuje w obo­zo­wych wspo­mnie­niach Helena Sal­ska. Z wła­ściwą sobie ener­gią i peda­go­giczną cier­pli­wo­ścią zabrała się za to, by zor­ga­ni­zo­wać Polki i zmie­nić nasta­wie­nie do nich pozo­sta­łych więź­nia­rek. „W cza­sie gdy nas pięć pabia­ni­cza­nek przy­wieźli do Ravensbrück, w obo­zie było około 80 Polek z Nie­miec. Pra­wie wszyst­kie były wiel­kimi patriot­kami, głę­boko odczu­wały upa­dek pań­stwa pol­skiego, nie­na­wi­dziły Niem­ców, zna­jąc dobrze ich okru­cień­stwo, nie­ludz­kość, bez­względ­ność” – wspo­mi­nała Helena Sal­ska. To z nimi na początku zaczęła utrzy­my­wać kon­takty, snuć wspólne opo­wie­ści i wspo­mnie­nia.

Z cza­sem z tych roz­mów naro­dziła się obo­zowa wspól­nota Polek. Już nie czuły się samotne i zaszczute. Mogły nowo przy­by­łym dawać wspar­cie. Teresa Taczu­kowa była kolonką (kie­ro­wała kolumną robo­czą) ravensbrückiego komando pra­cu­ją­cego w sana­to­rium w Hohen­ly­chen, pod okiem któ­rej więź­niarki nie tylko orga­ni­zo­wały dodat­kową żyw­ność dla obozu, ale także spraw­nie wysy­łały nie­le­galne listy z infor­ma­cjami o tym, co dzieje się wewnątrz. Helenę Sal­ską, Józefę Kan­tor, Wandę Szczę­sną, Irenę Bany – har­cerki, a także Halinę Cho­rą­żynę, Urszulę Wiń­ską, Martę Bara­now­ską, Maję Bere­zow­ską czy Zofię Rysiównę wymie­niała we wspo­mnie­niach jako te, które „pro­mie­nio­wały nie­po­ko­naną wewnętrzną wol­no­ścią, poczu­ciem god­no­ści, har­tem ducha, mocą prze­trwa­nia i cemen­to­wały kręgi nie­ujarz­mio­nych”. „Pró­bo­wa­ły­śmy naśla­do­wać w postę­po­wa­niu świe­tlane posta­cie: Helenę Sal­ską, Kune­gundę Paw­łow­ską, (Wandę) Madle­rową” – wspo­mi­nała Hanka Bur­dówna. Helenę Sal­ską poznały nie tylko te har­cerki, z któ­rymi miesz­kała w bloku, ale też inne, przy­cho­dzące do niej na lek­cje. „Uczyła, pocie­szała, dobrze radziła, nie zosta­wiała nikogo zwra­ca­ją­cego się do niej bez pomocy nie tylko moral­nej, ale i mate­rial­nej. Do niej szły­śmy jak do matki, ona bło­go­sła­wiła nas przed wyru­sze­niem do pracy. Ona cie­szyła się, gdy wra­ca­ły­śmy do bloku zdrowe i całe, choć bar­dzo zmę­czone. Ona prze­strze­gała i upo­mi­nała, by dzia­łać ostroż­nie, nie nara­żać się” – wspo­mi­nała Maria Jan­kow­ska-Gabryel, har­cerka „Sza­rych Sze­re­gów”.

Teresa Hars­dorf-Bro­mo­wi­czowa tra­fiła do Ravensbrück nie­mal pięć lat póź­niej niż Helena Sal­ska. Wpa­dła w cza­sie jed­nej z akcji Armii Kra­jo­wej w Koni­nie koło Niedź­wie­dzia w powie­cie lima­now­skim w sierp­niu 1944 roku, razem z mężem Zbi­gnie­wem Bro­mo­wi­czem, bo też razem dzia­łali w kon­spi­ra­cji od samego początku oku­pa­cji – w Orga­ni­za­cji Orła Bia­łego „Resu­rec­tio”, a po jej roz­bi­ciu – w ZWZ-AK. Teresa miała pseu­do­nim „Jaśka”. Rów­no­cze­śnie pro­wa­dziła tajne naucza­nie i dzia­łała w „Sza­rych Sze­re­gach”. We wrze­śniu 1939 roku była komen­dantką Pogo­to­wia Wojen­nego Har­ce­rek w Nowym Sączu. Druhny przy­go­to­wy­wała do służby w warun­kach wojny na lip­co­wym obo­zie w Gło­dówce nie­opo­dal Suchej Hory na Spi­szu. W har­cer­stwie i kon­spi­ra­cji dzia­łała razem ze swoją dwa lata star­szą sio­strą Ewą.

W ruchu oporu pra­co­wał także ich ojciec Antoni Hars­dorf von Endern­dorf, który został aresz­to­wany 8 lutego 1943 roku. Bru­tal­nie tor­tu­ro­wany, nie przy­znał się ani do sta­wia­nych mu zarzu­tów pracy kon­spi­ra­cyj­nej, ani nikogo nie wydał. „Mimo że był strasz­nie kato­wany na prze­słu­cha­niach przez gesta­pow­skich opraw­ców, oka­zał się twar­dym jak stal gorą­cym Pola­kiem i już nikogo nie pocią­gnął, a wie­dział bar­dzo dużo; 20 kwiet­nia 1943 roku został wywie­ziony do obozu kon­cen­tra­cyj­nego z adno­ta­cją «ele­ment nie­bez­pieczny poli­tycz­nie, prze­zna­czony do likwi­da­cji»” – pisał w liście do córek Leon Wapien­nik, szef komórki wię­zien­nej ZWZ-AK; 31 maja 1943 roku ojciec Teresy i Ewy został zamor­do­wany w Auschwitz. Tra­giczne wia­do­mo­ści nie powstrzy­mały młod­szej córki przed dal­szą dzia­łal­no­ścią kon­spi­ra­cyjną, która podob­nie jak pozo­stałe har­cerki, zapro­wa­dziła ją za mury Ravensbrück.

Mała plama – co zna­czyło, że nie są to objawy tyfusu pla­mi­stego. [wróć]