Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Gugara to książka o mieszkańcach syberyjskiej osady otoczonej ciszą. Dźwięk dzwonka na szyi renifera niesie się tu daleko. W brezentowym namiocie zawsze pali się nieduże ognisko. Kiedy Tatiana wygrywa w warcaby, jej mąż Dmitrij patrzy za uciekającym dymem, myśli o kosmitach, Spartanach, o dziadku pochowanym w koronie drzewa; pali papierosy. Nie pali ich syn Maksim, dopiero się uczy. I stary wilczur Sułtan. Nie palą też duchy zatopione deszczem. Może zajęte są czytaniem przez ramię przybysza obcych słów, które ten zapisuje w zawilgotniałym zeszycie.
Gugara to literatura niespiesznego faktu, reportaż z kilku spokojnych dni na północy Kraju Krasnojarskiego u progu jesieni.
„Mówiąc najkrócej: Gugara Andrzeja Dybczaka to opowieść o rodzinie ewenkijskich pasterzy renów żyjącej gdzieś na wschód od środkowego biegu Jeniseju, czyli praktycznie w nicości. Dymitr i Tatiana ze śródleśnych pastwisk wybierają się na jesienny odpoczynek w cywilizowane strony do wsi Tutonczany, leżącej kilkadziesiąt kilometrów dalej. Gdy przybijają do brzegu, Tatiana na widok osady wzdycha: ’Ale piękna’. Tymczasem jest to po prostu zbiorowisko szop, lepianek, pleśń i zgnilizna ścian, histeryczna amplituda alkoholu, przemocy, depresji i desperacji. Jakieś lodowate i wilgotne jądro ciemności. Wedle wszystkich reguł gatunku powinna być to typowa egzotyczna opowieść o spotkaniu z Innym, o próbie przeniknięcia, próbie zrozumienia, o heroicznym wyczynie poznawczym. Na szczęście nie jest. Antropologiczna narracja zamienia się niepostrzeżenie w poruszającą prozę. Narrator towarzyszy nam nieustannie, opowiada przecież własne przygody, a jednocześnie jego obecność staje się całkowicie przejrzysta i pozwala mówić rzeczom, obrazom, zdarzeniom i ludziom.” Andrzej Stasiuk
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 229
Data ważności licencji: 11/19/2031
W serii ukazały się ostatnio:
Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju (wyd. 3)
Katarzyna Bednarczykówna Masz się łasić. Mobbing wPolsce
Anna Maziuk Niedźwiedź szuka domu
Anna Malinowska Sosnowiec. Nic śląskiego
Anna Sawińska Przesłonięty uśmiech. O kobietach wKorei Południowej
(wyd. 2 zmienione)
Adam Zadworny Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku
Zbigniew Rokita Królowie strzelców. Piłka wcieniu imperium (wyd. 2 rozszerzone)
Thomas Orchowski Wyspa trzech ojczyzn. Reportaż zpodzielonego Cypru (wyd. 2)
Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym (wyd. 3)
Maciej Czarnecki Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal ipolscy rodzice
Bartosz Józefiak Wszyscy tak jeżdżą (wyd. 2)
Aleksandra Boćkowska Gdynia. Pierwsza wPolsce
Anna Malinowska Od Katowic idzie słońce (wyd. 2)
Anna Bikont Nie koniec, nie początek. Powojenne wybory polskich Żydów
John McPhee Plac Zgody. Wieczyście neutralna Szwajcaria
Marta Grzywacz Radość Soboty. Archiwum życia iśmierci
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 5)
Paweł Smoleński Trędowate kobiety czyszczą ryż
Marta Wroniszewska Matka bez wyboru. O kobietach, które opuściły swoje dzieci
Barbara Seidler Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe (wyd. 3)
François-Henri Désérable Kruszenie świata. Podróż do Iranu
Martyna M. Wojtkowska W Nowej Zelandii wschodzi słońce. Wojenna tułaczka polskich dzieci
Katarzyna Kobylarczyk Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci (wyd. 2)
Patrick Radden Keefe Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia ipamięć wIrlandii Północnej (wyd. 3)
Thomas Orchowski Pasterzy jest coraz mniej. Reportaż zKrety
Karolina Bednarz Kwiaty wpudełku. Japonia oczami kobiet (wyd. 3)
Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. 4)
Agata Komosa-Styczeń Wyspa niechcianych kobiet
Ilona Wiśniewska Hjem. Na północnych wyspach
Nicola Lagioia Ciao amore, ciao. Morderstwo wRzymie
Paweł Smoleński Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie (wyd. 2)
Tomáš Forró Śpiew syren. W głąb wojennej Ukrainy
Will Storr Nadprzyrodzone. Śledztwo wsprawie duchów
Jacek Hołub Wszystko mam bardziej. Życie wspektrum autyzmu (wyd. 2 zmienione)
Remigiusz Ryziński Dziwniejsza historia (wyd. 2 rozszerzone)
Jack El-Hai Norymberga. Naziści oczami psychiatry
W serii ukaże się m. in.:
Aleksandra Boćkowska Księżyc zpeweksu. O luksusie wPRL (wyd. 3)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce i wewnątrz tomu Andrzej Dybczak
Copyright © by Andrzej Dybczak, 2025
Redakcja Tomasz Zając
Korekta Krystyna Pawlikowska / d2d.pl, Anna Hegman / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-235-1
Dla Magdaleny
– Wiesz, jaki jest najlepszy piosenkarz na świecie? – zapytał Dmitrij Nikołajewicz. Oderwał przy tym wzrok od ogniska i spojrzał na mnie kątem oka.
– No jaki?
– Najlepszy jest Toto Cutugno – stwierdził.
– O tak… Toto jest najlepszy – gorliwie przytaknęła Tatiana, gładząc pędzelek na końcu cienkiego warkocza.
– Coś słyszałem.
– To Włoch… – oznajmiła tonem sensacji, po czym delikatnie dołożyła szczapkę do ognia. Na chwilę zrobiło się jaśniej, kociołek nad paleniskiem rzucił olbrzymi cień na brezentową ścianę, błysnęły czarne ślepia.
– Sułtan! – krzyknęła Tatiana. – Paszoł won! Co za pies. No co tak siedzisz? Wyrzuć go! Na mnie się przecież rzuci.
Dmitrij powtórzył coś energicznie kilka razy i włochaty łeb wycofał się ze szczeliny między ścianą a podłożem. Nie obeszło się jednak bez skomlenia i pokazywania długich żółtych kłów. Przy końcu lata nawet psy wieczorami marzną. W środku czumu nie było zbyt dużo miejsca, może tyle co w małym pokoju w bloku. Koliście rozstawione długie żerdzie schodziły się wysoko nad naszymi głowami, gdzie sterczały całym pękiem i gdzie przez szeroki otwór uchodził dym. Kiedy pierwszy raz wszedłem do wnętrza, wypełniało je popołudniowe światło, a podłoga, wyścielona puszystymi gałązkami modrzewia, zieleniła się jak świeżo umyta sałata. Z miejsca chciało się położyć i tak zostać. Obchodząc palenisko, żeby usiąść tam, gdzie zwykle siadają goście, musiałem schylać głowę pod skośnymi brezentowymi ścianami. Psy szczekały jeden przez drugiego.
Paliliśmy, gapiąc się w ogień. Tatiana z podkurczonymi nogami i głową opartą o kolano wypuszczała z ust kłęby dymu. Wyglądała jak skrzat w czarnej wełnianej czapce i zielonym swetrze. Dmitrij, także spowity siwymi obłokami, przymykał oczy. W porównaniu z ich kańskimi prymkami moje trojki to były superlight. A prymki poza mocą miały i inne zalety. Kosztowały sześć rubli za paczkę, smakowały podobno niepowtarzalnie i zostawały po nich niedopałki, których kilka zawsze starczało jeszcze na skręta. Teraz też wypalili je do najdalszej możliwej granicy, parząc wargi, po czym zgasili i odłożyli do wypełnionej już w połowie przeciętej butelki po keczupie. Na czarną godzinę.
– Czasami w tajdze zostajemy bez kurzenia – wyjaśniła Tatiana.
– Nie ma lekko – dodał Dmitrij. – Za kołchozu przywozili fajki helikopterami. Człowiek palił do połowy i wyrzucał. Wyobrażasz sobie?
– W ogóle kiedyś to było… i po dwanaście czumów stawało. Wesoło było – rozmarzyła się jego żona.
– No i przyszła pierestrojka i wszystko się rozpadło. Przyszedł Gorbaczow… – westchnął Dmitrij.
– Co ty mówisz? – obruszyła się Tatiana. – Jaki Graczow?
– Gorbaczow! – odkrzyknąłem.
– Aha – przytaknęła. – Jakby normalnie nie można było powiedzieć – dodała ciszej, do siebie, odwracając wzrok. Była przygłucha i czasami trzeba było mówić głośniej.
– Przecież mówię Gorbaczow – ciągnął gospodarz. – Andrze, dobrze mówię? Potem był Jelcyn. Ale pijaczyna podobno z niego była. – Dmitrij zastanowił się chwilę. – Nie to co Suworow.
– Suworow? – zdziwiłem się.
– Suworow – powtórzył – ale on to jeszcze nikt przy Aleksandrze Makiedonie.
– To fakt.
Dmitrij odwrócił do mnie rozpromienioną, posiekaną zmarszczkami twarz. Tatiana straciła trochę wątek, więc dla niepoznaki zaczęła krzątać się koło kolacji, szurać rzeczami. Wszystko to robiła na siedząco. Jej kuchnię stanowiła głównie niewielka walizka obciągnięta brązowym skajem i jakby mieszcząca w sobie kredens, szafki i szuflady. Całość znajdowała się w zasięgu ramion Tatiany i zajmowała kąt po lewej stronie od wejścia.
– A co najważniejsze – podkreślił dobitnie palcem Dmitrij – Makiedon dał radę nawet Spartakom.
We wnętrzu teraz otwartego wieka kuchni porozlepiane były wycinki kolorowych gazet. Ze sobą sąsiadowały zdjęcia gubernatora Ewenkijskiego Okręgu Autonomicznego, obelisku na jeziorze Wiwi, znaczącego geograficzny środek Rosji, i pożółkłe przepisy wycięte jeszcze z „Gospodyni Czumu”.
Tatiana napełniła czajnik wodą z kanistra i zawiesiła nad ogniem.
– Andrze, dobrze, że przyjechałeś, ten mój gada jak dwudziestolatek. Aż miło posłuchać – powiedziała.
Dmitrij żachnął się.
– Tak, tak. Jak odejdziemy dalej w tajgę, zacznie się milczenie, ledwo dwa słowa na dzień można wtedy z niego wydusić. I żyj tu w lesie z takim mrukiem.
Jej mąż słuchał tego, gorzko potakując.
– Maksima trzeba wołać, herbatę będziemy pić – napominał.
W tym momencie płachta pokrywająca wejście uniosła się i stanął w niej Maksim razem z Nikitą.
– Dorowo baje – przywitali się.
– O, i Nikita popije z nami – stwierdziła Tatiana.
Tamten przytaknął. Usiedliśmy w półkolu, w którego centrum znalazł się mały drewniany stolik, właściwie podobny do tych na śniadania w łóżku. Gospodyni podała podpłomyk, otwarła konserwę, rozlała herbatę do kubków. Po kolei każdy maczał swój kawałek chleba w oddzielnej puszce z olejem i z umiarem zakąszał konserwą.
– No i jak? – zagadnął Nikita z pełnymi ustami. – Kiedy jedziemy do wioski?
– Jak pojedziemy? – odpowiedział cicho Dmitrij, nie patrząc na niego.
Nikita podrapał się po głowie.
– No… można by tak jak w tamtym roku, tratwy zrobimy i spłyniemy. – Utkwił niepewny wzrok w twarzy gospodarza, jakby spodziewał się aprobaty.
Tamten tylko pokręcił głową.
– Kola powiedział, żeby czekać na niego.
Kilometr stąd leniwie płynęła rzeka, następne czterdzieści w dół jej biegu leżała wioska. Nikita siorbnął z kubka.
– Mało jedzenia – zauważyła Tatiana.
Potrzebna była łódź, i to większa od tej, na której przywiózł mnie tu Kola parę dni temu. Łodzie były w wiosce, u Ruskich, więc pozostawało wierzyć, że uda mu się którąś skombinować. W ciągu najbliższych dni powinien załatwić transport, może od naczelnika Chiejkuriego albo pożyczy od ludzi. Naczelnik dostał niedawno nowiutkiego merkurego od administracji do wożenia obywateli na grzyby i jagody, ale czy akurat ci tutaj to obywatele? Dowodu nie mają, adresu nie mają, jedyne, co mają, to na tę wioskę ogromną ochotę. Tam już są prawie wszyscy ich pobratymcy i jak się te parę razy w roku w niej jest, to można zaszaleć. Wprawdzie Kola obiecał, że przyjedzie za jakiś tydzień z dwoma łodziami i wszystkich zabierze, ale pewności nie było. Kola mówił, że podobno paliwo skądś ma, ale jak załatwi dwie łodzie? Na twarzy Nikity rysowały się wątpliwości. A jak przypłynie tylko jedną łódką? Zabierze swoich rodziców i brata i wtedy on ze swoim bratem Alkiem faktycznie będą musieli przeprawiać się na tratwach. Nikita był człowiekiem ostrożnym, jego czoło marszczyło się pod zaczesaną grzywką. Dał w końcu spokój zmartwieniom, zaczął gawędzić na luźne tematy, wypalił papierosa, po czym otarł ręce o spodnie i wyszedł.
– Wpadnij do nas – rzucił do mnie, stojąc już na zewnątrz.
Skończyliśmy jeść. Okruszki i resztki Tatiana zsypała na gałązki koło ognia. Pewnymi ruchami, mimo mroku, zamknęła kuchenne sprawy. Maksim jednym wielkim haustem wypił herbatę, zrobił „ehhhh!!!” i otarł usta.
– Mamo, idę do Alka, co? – Nie doczekawszy się odpowiedzi, wstał i zaczął nakładać gumowce.
– Idę z tobą – powiedziałem i też zawiązałem trampki.
Wyszedł przede mną, ja za nim. Kiedy opuściłem za sobą płachtę wejściową, znalazłem się w ciemnościach sierpniowej nocy. Dookoła panowała cisza, żaden gwałtowny dźwięk jej nie naruszał. Z głębi lasu, który otaczał ze wszystkich stron, wydobywał się jakiś trudny do zidentyfikowania odgłos nie odgłos, jak stłumione echo szmeru wielkiej rzeki płynącej tuż za wzgórzem lub echo wszystkich rzek razem wziętych, układające się w jeden, przekazywany od źródła do źródła szept. Powietrze było ostre i zimne. Tym samym chłodem ciągnęło od ziemi. Lekki wiatr zawiewał od północy i czuło się, że to właśnie tam biło serce tego lodowatego tchnienia. Odszedłem kilka kroków i spojrzałem za siebie. W mroku srebrzył się niewielki stożek namiotu, ledwie widoczny między drzewami. Wydawał się bardzo mały i samotny w tym pustym lesie. Postawiony między dwiema lichymi sosnami, był podobny raczej do kamyka albo spróchniałej, porzuconej gałęzi, a nie do domu. W środku siedziało się jak w przenośnej dziupli. Idąc, co chwila gubiłem efemeryczną ścieżkę prowadzącą do czumu braci Muktów i wpadałem w wilgotne od rosy krzaki borówki. U moich stóp coś zawarczało. Żołądek podszedł mi do gardła, ale to był tylko Sułtan. Leżał zwinięty w kłębek na środku ścieżki i szczerzył kły. W końcu mnie poznał, bo wstał i podszedł. Złapałem go za czarny kudłaty łeb. Zostawił gdzieś połowę spiczastego ucha, a pysk miał już całkiem siwy.
– Nianakin, aja nianakin. Dobry pies.
Na dźwięk swojskiego języka zaczął jakby wachlować ogonem. Miałem już tylko parę kroków do zrobienia. Obok zewnętrznego paleniska, zwieńczonego solidnym trójnogiem, uniosłem płachtę wejściową. W środku było tłoczno, oprócz gospodarzy Nikity i Alka był jeszcze Sława, traktorzysta na urlopie bezpłatnym.
– Masz fajkę? – zapytał Maksim. Dałem mu, nie bez zdziwienia patrząc, jak odpala sobie od żarzącego się patyczka. – Ukrywam się przed rodzicami – wyjaśnił zmieszany.
Sam gospodarz leżał wyciągnięty i podpierając ręką policzek, uważnie lustrował szachownicę. Sława klęczał z drugiej strony i obgryzał paznokcie.
– Ja ci zrobię tak – mruknął Nikita i z namaszczeniem przesunął gońca. – Miałeś wieżę, bracie.
Grali jeszcze przez chwilę, niezbyt długo, bo w końcu ile można grać bez wieży? Nikita zatarł ręce, Sława splunął.
– Grasz ze mną? – zapytał mnie Maksim tonem nieznoszącym sprzeciwu.
– Dawno z nikim nie wygrałeś? – zażartowałem, lecz on wzruszył tylko ramionami. Wszyscy wiedzieli, kto jest najlepszy w tej sześcioosobowej lidze. Zwykle tłumaczyli to genami, czyli że z takim bratem jak Kola to nietrudno. Zaczął rozstawiać figury.
– Gdzie jest czarny pionek?! – wykrzyknął poirytowany. W poprzedniej partii jego rolę odgrywał ułamany patyczek. Wszyscy zaczęli rozglądać się wokoło i sprawdzać, czy go nie przysiedli. Mimo że szachy były specjalne, z magnesem, pionki i tak gubiły się w ściółce. Zwłaszcza czarne.
– Jest! – syknął Sława, podnosząc go z ziemi.
– Dobra, gramy! – zakomenderował Maksim.
Początkowo trzymałem się nawet nieźle, a przed kilkoma fatalnymi błędami ustrzegły mnie głośne porady mojej części czumu, która swoimi wieloma oczami uważnie przyglądała się rozgrywce. Bardzo szybko partia przerodziła się w grę zespołową, właściwie mecz: Maksim kontra reszta świata. Chłopak cieszył się tu ugruntowaną renomą. Słynniejszym szachistą był w okolicy chyba tylko Kola, ale to cała historia, którą tutaj wszyscy znali na pamięć.
W wieku lat siedmiu Kola, tak jak reszta dzieciaków, powędrował zgodnie z przepisami do internatu. Las się dla niego skończył i rodzinę widywał tylko latem, kiedy rodzice zabierali go do siebie na wakacje. W szkole miał problemy, a to nie chciał się na początku myć, a to popadał w odrętwienie ciągnące się całymi dniami, wtedy można go było przesuwać jak mebel. Kiedy w końcu mu przeszło, zbliżała się czwarta czy piąta klasa i nauczyciele zaczęli mu już załatwiać miejsce w szkole specjalnej. Tymczasem któregoś dnia matematyk, Gruzin, w gruncie rzeczy porządny człowiek, tknięty jakimś przeczuciem pokazał mu szachy i zaczął uczyć zasad. Efekty przyszły szybko i były nieoczekiwane, bo mały zaczął ogrywać każdego, łącznie ze swoim mistrzem. Z biegiem czasu chłopak stawał się coraz lepszy. W końcu nauczyciel z niemałym trudem wystarał się o zezwolenie na grę z najlepszym ruskim dzieciakiem, o dwa lata starszym grubym Dimą, szkolnym czempionem i synem kierowniczki lisiej fermy. Specjalnie w tym celu zorganizowano posiołkowy turniej szachowy, którego finalistami okazali się Kola i Dima.
Gruby był pewny zwycięstwa, nic więc dziwnego, że poczerwieniał, kiedy mały autochton go pobił. Wszyscy nie mogli wyjść ze zdumienia do tego stopnia, że niedługo potem zorganizowano spotkanie rewanżowe. Cała wioska postawiła podobno sporo pieniędzy. Dima po raz kolejny poniósł porażkę, tym razem jednak wszedł pod stół i się rozryczał. W ten sposób Kola został lokalnym mistrzem. Skończyły się jego kłopoty w szkole, w ocenach szybko prześcignął średnią ewenkijską na tyle, że trafił do Tury, stolicy okręgu, żeby uczyć się dalej. Tam dopiero rozpostarł szachowe skrzydła, wygrywając wszystkie możliwe zawody i olimpiady. Za to dostał stypendium na AWF w Chabarowsku na rosyjskim Dalekim Wschodzie, ładnych parę tysięcy kilometrów od Tury w linii prostej. Linia ta przykryta jest dywanem tajgi, więc jedynym możliwym środkiem transportu był samolot, a że był to transport drogi, Kola skorzystał z niego tylko dwa razy. Jadąc do Chabarowska i wracając z niego cztery lata później, już jako magister wychowania fizycznego. W czasie studiów wieczorami rozładowywał statki. Podobno mógł zostać nawet chirurgiem, bo szef katedry medycyny lubił grać w szachy, ale Kola nie chciał, brzydził się dotykać ludzkich wnętrzności. Obronił dyplom dwa miesiące przed terminem i ruszył w drogę powrotną, żeby być w domu na wiosnę. Stało się jednak tak, że koniec jego studiów splótł się z końcem ZSRR. Musiał pracować jeszcze kolejne sześć miesięcy, zanim zarobił na bilet do Krasnojarska i dalej do Tury, gdzie spędził kolejną zimę, oczekując na dogodny transport do posiołka. Nie był to najszczęśliwszy okres w historii Ewenkii, ludzie nie dostawali pensji, odcięto prąd i wszystko zamarło w oczekiwaniu na dalszy bieg wydarzeń. Ostatecznie dotarł na miejsce, dostał posadę wuefisty i zaczął się urządzać, ale po tych pięciu latach nieobecności nic nie było już takie jak dawniej.
Gra szybko zamieniła się w obronę Częstochowy. Na odsiecz ruszył mi Alek, który podsunął sobie szachownicę, pochylił nad nią głowę i uważnie lustrował majaczące w nikłym świetle figury. Nikita, czający się za nim, w napięciu odpalił papierosa i z pokerową miną wydmuchiwał dym nosem. W kilka chwil Alek stracił ostatniego gońca, zatrzepał ręką jak poparzony, reszta pokręciła głowami.
– Cieniaczek – skomentował Maksim. – Mam was – zachichotał. Będąc dzieckiem, cieszył się jak dziecko.
– Uspokój się, jebany – warknął Sława.
Szachy poszły w odstawkę i wszyscy sięgnęliśmy po papierosy. Przysunęliśmy się bliżej ognia, bo chłód zaczynał przenikać przez brezent, połatany i poprzecierany w wielu miejscach.
– Trzeba wracać do roboty – westchnął Sława. – Ciekawe, co tam w klubie. Na wiosnę Rusłan tak dopierdolił temu, no, Łapuszkinowi, mówię wam.
– Rusłan jest niezły – zgodził się Maksim.
– Ostatnio siedzieli przy stoliku i Antonow tylko popatrzył. „Co się, chuju, gapisz”, mówi Rusłan. A tamten pijanieńki był, coś tam skakał, no to Rusłan mówi: „Co, kurwa? Chodź, wyjdziemy, to cię zajebię” – kontynuował Sława.
– Antonow kiedyś skopał tego Stiepana – wtrącił się Maksim.
– Głupiego? – zaciekawił się Alek.
– No. – Maksim smarknął. – Przed klubem, aż wszyscy wyszli popatrzeć.
– No i co? – wojowniczo zwrócił się w jego stronę Sława. – Rusłanowi można naskoczyć. No i mówił mu Rusłan: „Idziemy, chuju, ale gdzie…”
– I poszli?
– Myślisz, że mu się chciało z Antonowem szarpać?
– Rusłan to jest… – zgodnie zamruczeli zebrani.
Przez cienkie ściany przenikał szum lasu i kołysał słabe światło do snu, a ono gasło łagodnie, pogrążając nas w ciemnościach.
– Oj, tak… – westchnął Nikita, leżąc oparty o zebrane pod ścianą drewno na ognisko. – To co, jutro na szyszki?
Odpowiedziało mu zgodne potakiwanie głowami.
– Przejdę się z wami – powiedziałem.
– Tylko się nie zgub – roześmiał się Nikita, a za nim reszta, złośliwe gnomy w poświacie pulsującego jeszcze żaru.
Widać wciąż żywa była historia sprzed roku, kiedy to jeden z mieszkańców posiołka wybrał się na grzyby. Pomylił jakoś strony i zaczął iść na północ, w kierunku przeciwnym do wioski. Po piętnastu dniach, gdy był już u kresu sił, natknął się na dwóch myśliwych i dzięki temu przeżył. Gdyby nie oni, biedak miałby szansę zawędrować na sam biegun. Podobno trochę od tego sfiksował. Wioska wioską, ale te dwa namioty to tutaj igła w stogu siana. Wróć tu sobie do nich, kiedy każdy kierunek wydaje się równie dobry i nic nie przypomina czegoś, co już się kiedyś widziało. Jak oni się tu orientowali, pozostawało dla mnie tajemnicą, a mętne wyjaśnienia Koli o słońcu i jego ruchach po niebie tylko zniechęciły mnie do zgłębiania tematu.
– Najważniejsze to wiedzieć, gdzie jest wschód – tłumaczył mi kiedyś Dmitrij i pokazywał to tu, to tam, raz za siebie, raz przed siebie, w prawo. Po lewej też był w pewnym momencie wschód.
– Taak, pokaż w kółko – roześmiała się Tatiana. – Ja tam wiem tylko, gdzie jest północ, ale za to na pewno – mówiąc to, wskazała palcem. – Stamtąd ptaki uciekają przed zimnem.
Wyszedłem na zewnątrz, para szła z ust. Wracałem powoli, starając się nie zamoczyć w lodowatej rosie trampek i nie wpaść w borówki, co nie do końca się udawało. Miałem z górki, dzięki czemu bez konieczności zadzierania wysoko głowy widziałem miliony gwiazd. Na wprost mnie czarne drzewa atakowały tę świetlistą ławicę niczym rekiny. Nagle ciszę statycznego widowiska rozdarł charkot, gdzieś z ciemności, tuż przede mną. Zamarłem.
– Kurwa mać! – Bijące serce trudniej było jednak zatrzymać, niż skląć Sułtana, który gapił się i szczerzył kły. – Sułtan, aja nianakin – powiedziałem obłudnie i minąłem go ostrożnie, całego zjeżonego w stresie.
Słyszałem, jak się ponownie układa, mrucząc i wzdychając. Przed wejściem do namiotu przywiązany leżał Malczik, powinien się bardziej nadawać na stróża, bo młodszy, a spał słodko. Odszedłem kawałek między drzewa. Dokładnie na wysokości oczu, na lichej brzózce, wisiała wilcza szczęka ozdobiona kilkoma wyblakłymi wstążkami. Podobne były rozwieszone gdzie indziej wokół namiotu. Strach zostawał na zewnątrz utworzonego przez nie koła. Wróciłem do środka. Dmitrij i Tatiana leżeli przykryci po uszy skórami i różową kołdrą, tylko oczy im jeszcze błyszczały szkliście.
– To co? Czas spać – zamruczał Dmitrij.
Zdjąłem buty, kurtkę, sweter i spodnie. Koszuli nie zaryzykowałem, mogło się zrobić chłodno nad ranem. Posłanie było miękkie i wygodne, wiedziałem już, że najważniejsze to dobrze zawinąć nogi. Są zdradliwe, bo marzną najłatwiej, a jak raz obudzą, to spanie z głowy.
– Maksim dzisiaj śpi u Nikity – powiedziałem, jednak wiadomość ta pozostała bez echa.
– Dobrze jest chodzić spać zmęczonym – rozległ się głos Dmitrija po chwili milczenia. – Najważniejsze to praca, to najlepsza rzecz ze wszystkiego.
Dalej już nikt nic nie powiedział, tylko maleńki płomień kołysał się przez chwilę nad ostatnią szczapką.
– Niedobrze. Ogień nic nie mówi.
Odwróciłem się. Przy piecu klęczał Kola i z zafrasowaną miną zaglądał przez szeroko otwarte metalowe drzwiczki do wnętrza, gdzie od paru godzin paliło się w najlepsze. Szyby w oknach zaparowały od ciepła, które zawładnęło kuchnią, podczas gdy na zewnątrz zmierzchało i wciąż padał zimny deszcz. Już od tygodnia wiemy, że z naszego umówionego spotkania z pasterzami nici. Mieli być w połowie sierpnia nad rzeką, ale w taki deszcz to nawet pies z kulawą nogą nie wychodzi spod dachu, a co dopiero tam, w lesie, tułać się. W taki deszcz, jak mi powiedział Kola, siedzi się w czumie i czeka, aż przestanie, bo reniferom ciężko w rozmokniętym mchu, a ludzie nie mają jak wysuszyć ubrań. Mogłoby się tylko skończyć jakąś chorobą, a komu to potrzebne do szczęścia. Tak więc siedzieliśmy – oni w czumach, a my w kuchni – w oczekiwaniu na te kilka dni słońca, które pozwoliłyby nam się spotkać.
– Nie są daleko – stwierdził wczoraj Kola. – Tylko niech przestanie lać.
Teraz patrzył w ogień i mocno się nad czymś zastanawiał.
– Co? – zapytałem.
W środku rozrastał się cień i blask bijący z rozgrzanego pieca, był jedynym źródłem światła.
– Odkąd przyjechałeś, ogień milczy. – Spojrzał na mnie niepewnie. – Zastanawia się.
– Nad czym?
– Duchy cię nie chcą w tajdze. Myślą, kim jesteś i po co przyjechałeś.
Deszcz walił o parapet, krzywa podłoga gubiła się w mroku, w którym klęczał też Kola z twarzą oświetloną różową plamą padającą z otwartych drzwiczek pieca.
– Skąd wiesz?
– Ogień zawsze ci wszystko powie, uprzedzi przed człowiekiem czy niedźwiedziem.
Kogoś jakby przybyło w tej pogrążającej się w ciemnościach i szumie deszczu kuchni. Ciemne kąty stały się jego kryjówkami, a skrzypienie sprzętów odgłosami jego kroków. Powietrze zgęstniało. Wszystkie przewiny wróciły do mnie jak stado donosicieli.
– I co mówi teraz?
– Teraz? – Pokręcił głową i poruszał pogrzebaczem. – Waha się.
– Na pewno?
– Wczoraj w bani specjalnie w piecu napaliłem, i to samo. – Z cichym zgrzytem zatrzasnął drzwiczki i założył zapadkę. Zapalił światło, musiałem przymknąć oczy. – Dałeś coś duchom, gdy wysiadłeś na brzegu?
– A co miałem dać?
Zastanowił się przez chwilę.
– Na twoim miejscu poszedłbym teraz za dom i wyrzucił wszystko, co masz w kieszeni.
Postawił czajnik na herbatę. Ja tymczasem włożyłem buty, kurtkę i wyszedłem. Idąc po kładce ze śliskich desek, minąłem pole ziemniaków pełne soczystych liści. Przy wychodku przeskoczyłem spływający wodą płot i minąłem stertę leżących za nim śmieci. Miałem przed sobą rozległe lądowisko porośnięte gęstą trawą, puste. Za nim czarna ściana tajgi. Odwróciłem się do niej plecami, wyciągnąłem garść drobniaków, które wypełniały moją kieszeń, i z całej siły rzuciłem za siebie. Słyszałem ich cichy brzęk, kiedy spadały w trawę. Gdy spojrzałem za siebie, wieczór zatapiał już ziemię w ciemności, tylko zasnute niebo lśniło jeszcze blado. Na niewielkim drzewie nieopodal dostrzegłem przemokniętego kruka. Jako że mokliśmy tutaj zupełnie sami, patrzył na mnie nieruchomo.
– Lepiej późno niż wcale – stwierdził Kola, popijając herbatę, kiedy zdejmowałem mokrą kurtkę. Wstał od stołu i otworzył piec. – Zastanawia się – orzekł, zatrzasnął drzwiczki i nalał mi herbaty. – Chodź na wiadomości – zaproponował i skierował się w stronę telewizora.
Ciepło rozchodziło się po kościach, rozgrzewało całe ciało zanurzone w ciężką kołdrę i koc. Tylko na twarzy wciąż czułem chłodny dotyk nocy, któremu bezpiecznie zakopany w legowisku oddawałem się z przyjemnością. Wszystko dookoła tańczyło w rytm gasnącego płomienia. Cienie przybierały najdziwniejsze formy w tej cichej maskaradzie przedmiotów codziennego użytku. Na drążku, kołysząc się, schły spodnie Maksima.
Po szczapce spłynął wytopiony z niej sok, sykiem przywołując wczorajszy wieczór. Moment, kiedy poczułem ukłucie w plecy i okazało się, że to rękojeść mojego noża. Wydobyłem go więc i z rozmachem wbiłem w kawałek drewna leżący przy ognisku. Reakcja była natychmiastowa. Tatiana wyrwała nóż i odrzuciła go w moją stronę.
– Pluń! Pluń w ogień! – krzyknęła.
Widziałem jej szeroko otwarte oczy, patrzące na mnie ze zdumieniem, gdy ślina zaskwierczała w jasnym płomieniu.
– Pamiętaj, trzymaj to z daleka od ognia. To może być coś złego dla ciebie albo dla nas.
Przekręciłem się na plecy, miałem teraz nad sobą czarną czeluść dymnika. Ściany namiotu schodziły się do tego punktu stożkowato, jakbyśmy leżeli nakryci wielkim lejkiem, jak w wycelowanym dziale. Resztki światła pięły się po brezencie w stronę czarnego otworu, po drodze słabnąc i w końcu zatracając się w atramentowej studni, pełnej przeglądających się w jej toni gwiazd. Kiedy płomień zamarł, ciemność zaczynała spływać w dół, ogarniała coraz więcej przedmiotów. Na początku te najwyżej, potem resztę, aż w końcu zawisła na ułamek sekundy tuż nade mną. Drzewa szumiały, jakby ktoś otworzył wszystkie okna. Ściany czumu zniknęły, roztopione w mroku, pozostawiając nas nagich wobec pustej przestrzeni.
– Pamiętaj – powiedział na odchodne Kola – nie gwiżdż tam, to burzy spokój zmarłym.
Był pełen tego typu prawd. Dlaczego miałbym? A zmarli? Gdziekolwiek by oni tutaj leżeli, na swoich drzewnych rusztowaniach jak w gniazdach, z żebrami prześwieconymi na wylot całym gwiazdozbiorem, zasypiając, poczułem na mgnienie oka, że zanim ten ciemny, nocny tłok, miażdżąc nas, wedrze się do ust, nosa i uszu, wzdychamy razem wszyscy cicho.
Cała wieś spała. Po drodze przechodzili jacyś pijacy, których przekleństwa i głośne rozmowy dobiegały do nas przez zaciągnięte zasłony i zamknięte okna. A może była to młodzież tłocząca się do późna w najciemniejszych zakamarkach? Tylko po rojach papierosowych iskier można było poznać, jakich miejsc unikać. Telewizor pulsował, więc odwróciłem się twarzą do ściany. Kola leżał z rękami pod głową na sąsiednim łóżku i oglądał kino nocne.
– Zarzucają nas tymi horrorami, żeby zniszczyć naszą psychikę – powiedział.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2025
Wydanie II zmienione
