Gruzowisko - Aleksandra Katarzyna Maludy - ebook + audiobook

Gruzowisko ebook i audiobook

Aleksandra Katarzyna Maludy

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kiedy Leon Zarzeczny w styczniu 1945 roku wrócił do Warszawy, miasto przypominało jedno wielkie Gruzowisko. Gdy znalazła się tu Ewa Lerska, jej życie także legło w gruzach. Koniec wojny dla nich obojga nie wiąże się z rozpoczęciem nowego życia. Jego dręczą świeże wspomnienia tragedii powstania warszawskiego, na niej ciążą tragiczne konsekwencje zsyłki do Kazachstanu, służby wojskowej w armii generała Berlinga i dozoru majora NKWD. Niestety w ZSRR została córeczka, którą Lerska próbuje odzyskać.
Co musi zrobić zdesperowana matka, aby ponownie cieszyć się swoim dzieckiem?
Jak potoczą się losy bohaterów w zrujnowanej Warszawie? Czy uda im się wyplątać z matni, jaką zastawiła na nich historia?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 304

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 51 min

Lektor: Elżbieta Kijowska

Oceny
4,2 (70 ocen)
33
22
14
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marcelak

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna i wartościowa książka
10
ewunia5

Dobrze spędzony czas

Ciekawa, oparta na historycznych faktach powieść o trudnych czasach wojny i splątanych relacjach ludzkich.
00

Popularność




Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgodywydawcy.

Projekt okładki i stron tytułowych

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Fotografie

© mpix82 | stock.adobe.com

© Belinda Pretorius | stock.adobe.com

Redakcja

Beata Wojciechowska-Dudek

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

www.korekta-pwn.pl

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.

Wydanie I, Katowice 2020

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER SA

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.dictum.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina, 2019

ISBN 978-83-66573-00-0

Rozdział 1

Stał, patrzył i nie widział.

Przed oczyma przewijały mu się obrazy sprzed kilku miesięcy, kiedy uciekał z Warszawy po powstaniu. Szedł wtedy szczurzą, smrodliwą drogą skrytą głęboko pod ulicami. Przedzierał się kanałami w kierunku Wisły i był już całkiem sam. Tylko jemu się udało.

Nie odważał się cofnąć myślą jeszcze bardziej. Nie miał sił, by wspomnieć tych, których zostawił za sobą podczas tej tragicznej wędrówki. Widział tylko chwilę, kiedy wypełzł na powierzchnię jak wielki, szary, utytłany gnojem robal, by zaczerpnąć tchu. Z tyłu, od Marszałkowskiej, płonęły domy, przydrożne drzewa, wywrócony wagon tramwaju. Aleje Jerozolimskie w stronę mostu Poniatowskiego były jeszcze ciche i spokojne. Zbombardowane już dawno kamienice z niemą skargą pokazywały swoje rany i tylko Dom Towarowy Braci Jabłkowskich stał prawie niezniszczony. Jedynie witraże przedstawiające kiedyś widniejące eleganckie warszawianki leżały rozsypane w drobne odłamki na chodniku. I wtedy nagle, spod zwieńczonych łagodnymi łukami arkad wybiegło kilku radosnych chłopców w niemieckich mundurach. Odstawili na chwilę miotacze ognia, a sami rozsiedli się na środku ulicy, by pobawić się nakręcanymi samochodzikami, które pewnie znaleźli na stoisku z zabawkami. Jaka beztroska! Jaka radość! Wiatr gonił po pustych ulicach złote liście, słońce świeciło i tylko żar bił z tyłu, od tej Marszałkowskiej, bo tam już byli ci młodzi chłopcy ze swoimi miotaczami.

Leon Zarzeczny nie pamiętał, ile czasu leżał tak na brzegu parszywego kanału, wdychając powietrze, w którym czuć było woń pożarów, ale i świeżość docierającą tu aż znad Wisły. Wszystko jedno zresztą, bo i tak już na zawsze pozostał mu pod powiekami widok młodziutkich niemieckich żołnierzy bawiących się zabawkami w przerwie między niszczeniem miasta.

A teraz wracał. Stał na praskim brzegu tuż przy Poniatowskim. Zawalony most legł na wpół zatopiony w zamarzniętej rzece. Za nim widniała Warszawa.

Leon poprawił plecak i ruszył przed siebie przez zamarzniętą Wisłę. Lód lekko zatrzeszczał mu pod nogami, więc spuścił oczy, by szukać bezpiecznej drogi. Nie mógł już patrzeć na potrzaskane miasto. Wygramolił się na drugi brzeg i ruszył w kierunku dawnego śródmieścia. W pewnej chwili zdał sobie sprawę, że nie jest sam. Z ruin, które rozciągały się po obu stronach kanionu będącego niegdyś Alejami Jerozolimskimi, wyłoniły się zabiedzone i obdarte postacie. Szły w stronę Hotelu Polonia, a Leon postanowił ruszyć ich śladem.

Przy hotelu, tuż pod pozbawionymi szyb oknami, ustawiono prowizoryczną trybunę. Aleje najwyraźniej uprzątnięto, bo wolną od rozwalin drogę otaczały z jednej strony wypalone kamienice, a z drugiej zwały gruzowisk.

Leon Zarzeczny dogonił chłopaka, który kierował się właśnie w tamtą stronę.

– Co tu się dzieje? – zapytał go.

Tamten przystanął i ogarnął Leona wzrokiem.

– Właśnie wracasz? – niby spytał, a jednak odgadł. – Nasi wyzwoliciele urządzają defiladę. Chodźmy! – W jego głosie brzmiała bolesna drwina.

Ledwie zdążyli wdrapać się na kupę gruzu, która pozostała z Dworca Głównego, rozległy się dźwięki Warszawianki, a zza wypalonych do cna kamienic wyłoniły się szeregi żołnierzy. Szarzy, zmęczeni, w rozczłapanych butach szli młodzi i starsi. Szynele przepasane byle czym, karabiny na ramionach. Rozglądali się wokół zbolałym wzrokiem. Mało było triumfu w tej defiladzie, mało radości. Pod wpływem melodii zadźwięczały Leonowi w uszach słowa:

Hej, kto Polak na bagnety,

Żyj, swobodo, Polsko, żyj.

Takim hasłem cnej podniety,

Trąbo nasza wrogom grzmij.

„Żyj, swobodo”? „Polsko, żyj”? – pomyślał i rozejrzał się po mieście-trupie. Nagle urągowiskiem wydały mu się te słowa, urągowiskiem była ta defilada. Na trybunach ze zwałowisk gruzu stali w ciszy ci, którzy wrócili do umarłego miasta. Jedynie jacyś oficjele1 przyjmujący defiladę próbowali odgrywać entuzjazm zwycięzców.

1 Pierwsza defilada w wyzwolonej Warszawie odbyła się 19 stycznia 1945 r., a na trybunie przyjmowali ją Bolesław Bierut, Władysław Gomułka, Edward Osóbka-Morawski, gen. Michał Rola-Żymierski, gen. Stanisław Popławski, płk Marian Spychalski i sowiecki marszałek Gieorgij Żukow.

Ta sytuacja była dla Leona trudna do zniesienia, ruszył więc przed siebie wąwozem ulicy Marszałkowskiej w stronę Mokotowa. Goniły go jeszcze słowa niesione przez melodię: „Powstań, Polsko, skrusz kajdany, dziś twój triumf albo zgon…”, a echo błąkające się w wypalonych oknach kamienic powtarzało: „albo zgon”… „albo zgon”…

Stąpał ostrożnie. Wiedział, że tu wszędzie mogą być pozostawione przez Niemców miny. Można się było też natknąć na ludzkie szczątki, ale do widoku napuchniętych rozkładem zwłok zdążył już się przyzwyczaić podczas powstania. Przyspieszył kroku, bo gnała go nadzieja i niepokój jednocześnie. Nie mógł znieść niepewności, co stało się z jego domem.

Kamienica przy Odyńca, w której mieszkał przed powstaniem, leżała w gruzach. Jedynie jedna z bocznych ścian z fragmentem klatki schodowej piętrzyła się nad rumowiskiem. Bure płachty śniegu czaiły się w zakamarkach i te miejsca wydawały się Leonowi najbardziej niebezpieczne, kiedy wspinał się po resztkach schodów ku górze. Tam gdzieś musiały zostać jeszcze szczątki jego dawnego życia, chciał się z nimi pożegnać. Im wyżej wchodził, tym częściej natykał się na fragmenty pieca – tylko oni mieli taki z granatowymi kaflami ozdobionymi białym falistym szlakiem; na pogięty emaliowany kubek z namalowaną gąską, z którego od dzieciństwa pił mleko. Gąska zamiast głowy miała czarną plamę z obłupanej emalii. W końcu, kiedy dotarł do swojego pokoju z dwóch stron pozbawionego ścian, spod resztek żelaznego łóżka wyciągnął dobrze znaną skórzaną torbę, a w niej było wszystko: kamertony, filcowe kliny do strojenia, klucze… Rozłożył przed sobą tę resztkę swojego dawnego życia, ale zaraz spakował znowu. Poczuł się raźniej. Zniszczenie wokół już nie wydawało mu się tak doszczętne. Coś jednak ocalało. Odrobinę tym pocieszony odważył się rozejrzeć. Zburzona ściana nie zasłaniała widoku na Wierzbno. Rozsiane wśród ogrodów wille tej dzielnicy przedstawiały żałosny widok. Jednak postanowił tam pójść. Musiał znaleźć miejsce na nocleg i cokolwiek do jedzenia.

Wśród gruzów z trudem odnajdywał drogę. W końcu dojrzał jeden trochę mniej od innych zrujnowany dom, chyba przy Krasickiego, bo w chaosie zniszczeń trudno było cokolwiek zlokalizować. W skromnej willi jakimś cudem ocalały niektóre szyby w oknach i solidnie zamknięte frontowe drzwi, dostał się więc do domu kuchennym wejściem od ogrodu. Spiżarnia świeciła pustkami, ale na jednej z półek znalazł słoik starych, scukrzonych wiśniowych konfitur. Zanurzył w nich palec i oblizał go. Wydało mu się, że nigdy nie jadł czegoś tak dobrego.

Meble na parterze pokrywała gruba warstwa kurzu. Na górze hulał przeciąg, bo tam ocalało mniej okien. W holu Leon znalazł drzwi prowadzące do suteryny. Tam musiało być najbardziej zacisznie, więc zszedł po schodach. W niewielkim pokoiku w półmroku połyskiwał politurą piękny koncertowy fortepian.

– Steinway – odczytał zachwycony nazwę firmy z boku instrumentu. Przeciągnął palcem po powierzchni. Leżało na niej mnóstwo kurzu, więc zanim otworzył klapę, starannie ją wytarł. Uchylił pulpit i zerknął na numer wybity na ramie.

– Coś mi się widzi, stary, że jesteśmy równolatkami – powiedział, bo ten numer każdemu stroicielowi mówił wiele.

Otworzył klawiaturę i przebiegł po niej palcami. Klawisze wciskały się z trochę większym, niż należałoby się spodziewać, oporem. Mechanizm działał, ale zawilgotniał.

– Zbyt zimno ci tu było i zbyt mokro – pogładził ręką po złożonym jeszcze pulpicie, tak jak głaszcze się ulubionego psa – ale zaradzimy temu…

Zdawało mu się, że znalazł w tym morzu ruin ocalonego przyjaciela, jakby tylko oni dwaj zostali żywi w martwym mieście.

– Tragedii nie ma, ale odzywasz się do mnie, mój miły, z lekka fałszywie. – Leon zagrał kilka dźwięków.

– Tadiradi dam tam dam! – zaśpiewał mu fortepian pierwszymi nutami jednego z szopenowskich nokturnów niezbyt czysto.

– Jeszcze tylko tutaj zajrzymy…

Leon odkręcił śruby pod klawiaturą i zdjął pokrywę osłaniającą cały mechanizm. Obejrzał go starannie.

– Będziesz żył, chłopcze, będziesz grał… – mruczał. I znowu przebiegł palcami po klawiaturze.

– Tak, tak, tak, tak! – ucieszył się instrument melodią tego samego nokturnu.

Leon założył z powrotem osłonę i zagrał jeszcze parę nut. Dźwięk popłynął gęsty, zbyt ciężki, tak obfity, że nie bardzo mógł się zmieścić w ciasnej suterynie. Instrument był za duży dla tego małego pomieszczenia.

– Do większych celów jesteś stworzony, bracie, tobie potrzebna jest sala koncertowa, publiczność.

– Taradam tam dam – zgodził się z nim fortepian w swoich niższych rejestrach.

Nad nimi także trzeba było popracować, ale to nie teraz. Ciemny mrok ogarnął już prawie całe pomieszczenie. Przez niewielkie okna umieszczone pod sufitem wpadały jeszcze czerwonawe blaski zachodzącego słońca. Leon rozciągnął się na zdezelowanym fotelu stojącym w kącie i sięgnął po słoik z resztką konfitury. Odetchnął z ulgą.

Śniło mu się, że siedzi w rotundzie kawiarni Lardellego u zbiegu Polnej i Mokotowskiej. To musiało być jeszcze przed wojną, bo przecież w czasie okupacji żaden szanujący się Polak nie pojawiłby się tam2. Jej wnętrze było mało przytulne i urządzone z typową dla Lardellego prostotą, ale za to można tu było zamówić maślaną brioszę wypełnioną bitą śmietaną albo tylko usianą błąkającymi się po niej rodzynkami czy dużą tarteletkę z owocami i popić pachnącą czekoladą bądź kawą. A zapach tej kawy we śnie tak intensywnie zawiercił Leonowi w nosie, że aż się obudził. Żołądek kategorycznie domagał się czegoś do zjedzenia, a słoik po konfiturach walający się koło dwóch zestawionych foteli, na których urządził sobie spanie, był wylizany do czysta. Trzeba wstać!

2 Po wybuchu II wojny światowej kawiarnię Lardellego upodobali sobie Niemcy.

I iść. Tylko dokąd? Jak zabezpieczyć ten kąt i fortepian przed innymi szukającymi schronienia? Przed szabrem? Musiał rozejrzeć się za jakąś kłódką.

Trudno byłoby go wynieść. Uśmiechnął się w myślach do siebie i poczuł się odrobinę bardziej bezpieczny. Jego przyjaciel fortepian tak łatwo nie zniknie.

– Najpierw cię trochę ogrzejemy – powiedział do niego i poszedł na poszukiwanie czegoś na opał. W piwnicy jednego z sąsiednich domów znalazł węgiel, a spróchniała i niedopalona komórka na zapleczu kamienicy, z której ocalała tylko frontowa ściana, dostarczyła mu drzewa. Piec w suterynie nawet nie kopcił, kiedy Leon w nim rozpalił. Teraz mógł ruszyć na poszukiwanie jedzenia.

Skierował się do Belwederu. Skoro w tym pałacyku przez całą okupację rezydował Hans Frank, kiedy tylko przyjeżdżał do Warszawy, to może nie został zniszczony? Na Puławskiej panował ruch. We wszystkich kierunkach płynął strumień mieszkańców, którzy wracali obładowani tobołami, plecakami, walizami, pchając przed sobą taczki i ciągnąc za sobą wózki. Czasem widać też było furmanki zaprzężone w nędzne konie. Należały chyba do szabrowników, bo na wozach piętrzyły się stoliki, rozebrane na części szafy, pudła, pościel, lichtarze, obrazy, sterczały nogi foteli, lśniły szybkami witrynki.

Nieopodal Morskiego Oka oddział saperów przepatrywał ruiny w poszukiwaniu niewypałów. Efekty ich pracy Leon już widział. Na resztkach ocalałych ścian pojawiały się coraz liczniejsze napisy: Min nie ma, Min niet, Min nie znaleźli.

Nieco dalej, gdzie wąski wąwóz ruin nieco się rozszerzał, ustawiono kuchnię polową, a z jej brzucha buchał zniewalający zapach grochówki. I ten zapach go zwabił. Okazało się jednak, że nie ma nic za darmo i że zupę mogą dostać tylko ludzie pracujący przy odgruzowaniu.

Furmanki jedna za drugą podjeżdżały do zwałowisk, na których wrzała robota. Kurz, walenie kilofów, łoskot usuwanego łopatami gruzu przerażały Leona. Odsunął się trochę dalej, tam, gdzie ustawieni w długim szeregu kobiety i mężczyźni podawali sobie cegły wydobyte z rumowiska i układali w sześcienne sterty. Wdrapał się najwyżej, jak się tylko dało, i też zaczął z rozwalonego łomami gruzowiska wybierać cegły. Nie odezwał się do nikogo. Smutne, wychudzone twarze obcych ludzi wcale do tego nie zachęcały.

Ale inni rozmawiali ze sobą. Nadstawił ucha.

– Dlaczego nie przyszli pół roku temu? – Młoda dziewczyna o zmiętej, zmęczonej twarzy, pracująca tuż obok niego, wyprostowała się na moment i popatrzyła na stojącego niżej chłopaka. Ten rozejrzał się niespokojnie, a potem ciężkim wzrokiem spojrzał na Leona. Leon miał taką samą pretensję do wojsk rosyjskich. Przecież gdyby wspomogli powstanie, nie byłoby tego wszystkiego, nie byłoby tylu ofiar, miasto by ocalało.

– Teraz nie zadaje się takich pytań – odpowiedział zagadnięty.

– Dlaczego?

– NKWD aresztuje powstańców. Zresztą każdego, kto miał coś wspólnego z Armią Krajową. Na Pradze, na Strzeleckiej jest ich katownia. Wszędzie mają swoich szpicli. Za takie pytania…

Oboje już z jawną wrogością spojrzeli na Leona.

– Ja też z powstania… – poczuł się zmuszony do wyjaśnień, ale oni nadal patrzyli na niego nieufnie. – Z pułku Baszta, z batalionu Bałtyk dowodzonego przez porucznika Derenia. Tam walczyliśmy… – Wskazał za siebie, gdzie cienką ścieżką wśród ruin znaczyła się dawna ulica Puławska. Bardzo chciał, by mu uwierzyli.

I wtedy właśnie z tamtej strony rozległy się trzaski, szumy, a potem popłynęły dźwięki. Leon w pierwszej chwili nie rozpoznał utworu i dopiero kiedy zobaczył, że jego sąsiedzi prężą się w postawie zasadniczej, pojął: hymn! Mazurek Dąbrowskiego! A potem jeszcze Rota!

Śpiewali wszyscy. Znikła gdzieś nieufność, rozpłynęła się we łzach. A potem rozległ się dźwięk jeszcze piękniejszy. Kucharz przywalił chochlą w jakieś żelastwo. Pracownicy zaczęli schodzić ze swoich posterunków, rozmawiając. Ktoś wyciągnął zza pazuchy pierwszy numer „Życia Warszawy”, który ukazał się przedwczoraj na Pradze, ktoś przyniósł plotkę, że w Lublinie3 podjęto decyzję i Warszawa będzie odbudowana. Ktoś się na tę plotkę obruszył. Zaczęto dyskutować, czy postanowienia lubelskich władz mają jakąś wagę, czy nie, bo przecież już niedługo wybuchnie nowa wojna albo sam Anders przyjedzie na białym koniu i wyzwoli Polskę spod bolszewickiej zarazy. Jakieś dziewczyny opowiadały straszne historie o czerwonoarmiejcach, którzy wieczorami w okolicach Dworca Głównego urządzali polowania na kobiety. Ktoś dowodził, że jedynym pewnym sposobem zdobycia jedzenia jest praca przy ekshumacjach.

3 W Lublinie działał Rząd Tymczasowy Rzeczpospolitej Polskiej uzależniony od władz ZSRR.

Leon stał oszołomiony wśród tego nagle rozgadanego tłumu i czekał na swoją porcję grochówki. Dopiero kiedy pochłonął zupę, pomyślał, że skoro przez szczekaczkę nadano hymn i Rotę, to znaczy, że gdzieś organizuje się radio, a może i orkiestra, więc koniecznie powinien dowiedzieć się na ten temat czegoś więcej.

*

Urząd Informacji i Propagandy. Ta nazwa kojarzyła się Leonowi z czasami okupacyjnymi, bo podobnie nazywała się jedna z konspiracyjnych komórek. Jednak kiedy wszedł do nieźle zachowanej praskiej kamienicy przy Targowej, skojarzenia ze znanym mu dawniej światem znikły. Po korytarzach w gorączkowym pośpiechu krążyli umundurowani ludzie, snuła się gęsta machorkowa mgła, a uszy raziły wydawane szczekającym tonem rosyjskie rozkazy. Chaos. Drzwi poszczególnych pokojów otwierały się i zamykały.

Ktoś wchodził, ktoś wychodził. Ktoś, szeleszcząc papierami, przebiegł koło Leona, a czyjeś nieprzytomne oczy mówiły: „proszę nie przeszkadzać”, zaaferowane miny zaś: „nie mam teraz czasu”. A on stał przez dłuższą chwilę na środku korytarza potrącany przez innych, aż wreszcie zdobył się na odwagę i otworzył pierwsze lepsze drzwi.

Przy biurku siedział młody człowiek w mundurze lejtnanta i rozmawiał przez telefon.

– Tak toczno, towariszcz major… Tak toczno. – Nie zwrócił uwagi na przybysza, ale on stał i czekał, aż Rosjanin skończy rozmowę. – Czego? – Wreszcie odłożył słuchawkę.

– Jestem stroicielem fortepianów… – zaczął Leon, ale na widok osłupienia na twarzy lejtnanta stropił się nieco i zamilkł.

– Kim? – Oficer zakrztusił się łykiem popijanej herbaty, a potem ryknął śmiechem. – Stroicielem fortepianów? Człowieku! Komunizm podbija świat! Ludzie giną! Giermańcy jeszcze pół Europy w łapach trzymają, a ty chcesz stroić fortepiany?!

– Pokój będzie… Ktoś powinien je nastroić…

– Czytać, pisać umiecie? – Lejtnant nie zamierzał go słuchać.

– No tak…

– Weźmiecie to i zrobicie skrót. – Oficer wręczył Leonowi stertę papierzysk. – Broszurę trzeba przygotować.

Telefon znowu się rozjazgotał, Rosjanin podniósł słuchawkę i gestem dał znak Leonowi, żeby sobie poszedł. Zarzeczny po wyjściu na korytarz stanął przy okiennym parapecie i zajrzał do dokumentów. Były tam informacje o upaństwowieniu przemysłu ciężkiego, o gospodarce leśnej, o pozostawieniu w rękach prywatnych handlu i nasiennictwa, o upaństwowieniu sztuki… Galimatias!

– A co mnie to wszystko obchodzi?! – mruknął zły i rzucił tę makulaturę na podłogę, gdzie walały się inne śmieci. Chciał odejść.

– Tak nie można! – Jakaś dziewczyna w żołnierskim szynelu szybko zgarnęła ulotki z podłogi i złapała go za rękaw. – Zaraz posądzą o sabotaż, bunt albo Bóg wie o co jeszcze! Tak nie można.

Wziął od niej papiery i wzruszył ramionami. Wyrzuci gdzie indziej. Wycofał się ku wyjściu.

– Piętro niżej radio organizują! – zawołała za nim. Najwidoczniej słyszała jego rozmowę z Rosjaninem.

Obejrzał się za nią. Ładna była. Miała lekko wijące się, kasztanowate włosy i buzię trochę wymizerowaną, ale o regularnych rysach. Westchnął. Czy można myśleć o ładnych dziewczynach, kiedy wokół panuje taki chaos?

Rozdział 2

Ewa jeszcze przez chwilę z lekkim uśmiechem patrzyła na drzwi, za którymi zniknął ten zupełnie nieżyciowy dziwak.

Stroiciel fortepianów – pomyślała z rozbawieniem i pokręciła głową. Zaraz jednak znowu dopadł ją strach. Gdzie jesteś, córeczko? Siedziała na niewygodnym krześle przed pokojem, w którym urzędował Iwan Sergiejewicz Gujew, już od wielu godzin, a on ciągle nie miał dla niej czasu. „Czekać! Czekać!” – mówił tylko za każdym razem, kiedy przechodził koło niej. Czekała więc. Tylko czekanie jej pozostało i to, co zaproponuje jej ten człowiek. Dziwne, że właśnie lejtnant NKWD jako jedyny wykazał odrobinę zrozumienia dla jej tragedii. Tylko on chciał jej wysłuchać.

Piec, do którego przylgnęła, zdążył już całkowicie wystygnąć. W resztki ciepła snujące się po pomieszczeniu przez ciągle otwierane przez interesantów drzwi wdzierał się chłód. Otuliła się mocniej swoim sfatygowanym żołnierskim szynelem i pogrążyła się w bolesnych wspomnieniach.

Jej mąż, porucznik Wojska Polskiego Antoni Lerski, zginął pod Kockiem i nawet nie zdążył zobaczyć swojej córki Aneczki, która urodziła się kilka miesięcy później już w Żołymbecie, niewielkiej osadzie w Kazachstanie.

Ewa bardzo wyraźnie pamiętała, jak w kwietniową noc NKWD zapukało do ich dworu w Kamionce Wielkiej koło Kołomyi w województwie stanisławowskim. Mieszkała w majątku rodziców Antoniego. Noc była jeszcze wczesnowiosennie chłodna, ale ona spociła się, gdy w pośpiechu pakowała wszystko, co jej wpadło w ręce, w walizy, zawiązywała pościel w toboły, utykała za stanik kosztowności, wrzucała do torebki co cenniejsze srebra. Mieli tylko piętnaście minut i żadnej wprawy w nagłym porzucaniu swojego dotychczasowego życia. Krzątała się gorączkowo, mimo że dziecko w jej brzuchu gwałtownie podskakiwało jak mała żabka, jakby czuło zdenerwowanie matki. Tylko część z tych wszystkich bambetli zmieściła się na furmance, którą podstawiono pod ganek. Resztę rzeczy trzeba było zostawić. Pewnie szybko znalazły nowych właścicieli.

Ją i jej teściów, Marię i Kazimierza Lerskich, powieziono najpierw na dworzec do Kołomyi. Wysiedli na wielkim wybrukowanym placu zastawionym takimi furmankami, jak ta, którą tu przyjechali. Dokoła zawodziły kobiety, płakały dzieci. Mężczyzn było niewielu.

– Bystreje, bystreje – poganiali ich enkawudziści i ustawiali w kolejce do marnego stoliczka w dworcowej poczekalni, gdzie wydawano im dokumenty podróży.

Potem znowu wrzask: bystreje! i ładowano ich do pociągu.

Ewa przeżyła tę podróż w dziwnym odrętwieniu. Jakby nie jej dotyczył smród bydlęcego wagonu, ciche rozmowy po kątach, w których niepewność jutra rodziła najfantastyczniejsze opowieści, cuchnąca dziura w podłodze będąca namiastką toalety… A trwało to przecież długie tygodnie. Potem jeszcze trzęsąca się furmanka wioząca ich przez ledwie budzący się do życia step. Wszystko to było jak zły sen, z którego można się obudzić.

Prawda powoli zaczęła do niej docierać dopiero wtedy, kiedy wyrzucono ich na środku błotnistego placyku w niewielkiej osadzie Żołymbet. Dzień miał się już ku końcowi, więc najpierw czekali cierpliwie z nadzieją, że zaraz ktoś się zjawi i wskaże im miejsce, w którym mogliby zanocować. Jednak słońce zbliżało się do horyzontu, na jedynej, wyboistej drodze hulał coraz mroźniejszy wiatr, a nikt się nie zjawiał. Jasne stało się w końcu, że noc będą musieli spędzić pod gołym niebem na placu obcej osady. Może pan Kazimierz zbyt późno postanowił ruszyć na wieś, by poszukać noclegu? Nie było go zaledwie dwadzieścia minut, ale wrócił zrezygnowany.

– Ciemno już wszędzie – powiedział i zamilkł.

Jego żona i Ewa czekały na jakieś pocieszające słowa, ale on jakby zapadł w swoje myśli i nie był skłonny do rozmowy. Bo co miał im powiedzieć? Że te nędzne, ulepione z gliny chaty, które widzieli wokół, są najbardziej okazałymi budynkami z całej wsi? Że ten bagnisty placyk to środek osady, a tam dalej tłoczą się tylko na wpół rozwalające się rudery? Że w takich warunkach trzeba będzie im żyć? Jak się do tego przyzwyczają jego żona i synowa nawykłe do czystych, słonecznych pokojów rodzinnego dworu?

Wydawało się, że wystarczy przetrwać tę noc, a rano wszystko się wyjaśni. Ale rano czekały ich nowe upokorzenia.

Ewa już nie spała. Zresztą nie spała przez całą noc, popadła tylko w stan pół jawy, pół snu. Kiedy koło nich pojawili się pierwsi mieszkańcy osady, bliżej przysunęła się do teścia. Obudził się, czując jej niepokój.

– Co się stało, córeczko? – mruknął, zanim otworzył oczy, a potem, zobaczywszy, co się dzieje, mocniej przygarnął ją do siebie.

Otaczali ich ludzie o mongolskich rysach twarzy ubrani w nieprawdopodobnie brudne wojłokowe kaftany, którzy pokazywali sobie palcami przybyszy i rozmawiali o czymś zupełnie obcym, gardłowym językiem.

– Czuję się jak zwierzę w zoo – powiedziała pani Maria Lerska. Po jej twarzy widać było zmęczenie wielotygodniową podróżą i trudy nocy pod gołym niebem. Dawno niemyte siwe włosy wymykały się niechlujnymi pasmami spod kapelusza, a zblakłe niebieskie oczy otaczała czerwona obwódka świadcząca o wielu wylanych łzach.

– Też mam takie wrażenie. – Ewa przyglądała się przez krótką chwilę coraz liczniejszym Kazachom z nieufnością, ale zaraz pojawił się w okolicy krzyża niepokojący, dziwny ból i odwrócił jej uwagę od otaczających ją ludzi.

Już? Tutaj? – pomyślała z przerażeniem.

Mieszkańcy Żołymbetu bez najmniejszego skrępowania wskazywali sobie ich palcami, głośno coś komentowali, zastanawiali się i najwyraźniej na kogoś czekali. Ten ktoś rzeczywiście zjawił się w chwili, kiedy Ewę już tak bolał krzyż, że nie zdołała tego ukryć przed panią Marią. Był to niewysoki, około czterdziestoletni blondyn o szerokiej, słowiańskiej twarzy.

– Zdies wy będziecie żyć – poinformował ich łamaną polszczyzną. – Wy będziecie pracować w kołchozie. Kto nie pracuje, ten nie je.

Widać było, że mówienie po polsku sprawia mu i przyjemność, i trudność. Pewnie miał dla nich przygotowaną dłuższą mowę powitalną, bo już nabierał powietrza, by ją wygłosić, kiedy przerwał mu jakiś krzyk. To wołała „ratunku” młoda pani Gaszkowska, bo któryś z Kazachów ciągnął ją za ramię.

– Nie boj, diewuszka – próbował uspokoić ją blondyn. – Oni tylko wybierają sobie was na kwaterę. Idźcie z nimi.

Ośmieleni Kazachowie podchodzili do polskich rodzin, a nieufni Polacy skupiali się w małe grupki. Między nimi miotał się blondyn, próbując jednym wytłumaczyć, że nie powinni zbyt nachalnie dotykać przybyszów, a drugim, że nie ma się czego bać. Na niewiele się to jednak zdało i trudny do opisania harmider zapanował na błotnistym placyku kazachskiej osady Żołymbet. W całym tym bałaganie Ewa poczuła, że to już nie przelewki; że dziecko, które do tej pory grzecznie siedziało w jej brzuchu, gwałtownie pcha się na świat. Jęknęła głośno i aż zwinęła się z bólu.

– Ol týyp jatyr!4 – zawołała jakaś starsza Kazaszka i wsparła Ewę ramieniem. Zaraz po drugiej stronie znaleźli się oboje Lerscy.

4 Z kazach.: Ona rodzi!

– Idźcie z nią! Idźcie z nią! – Blondyn wyraźnie wpadł w panikę, bo przestał panować nad sytuacją. Miejscowi i przybysze szarpali się, przepychali, krzyczeli. Nie rozumieli się nawzajem.

Lerscy próbowali wydostać się z tego rozgardiaszu, ale Ewa już nigdzie nie mogła iść. Całe szczęście, że znalazł się mały, dwukołowy wózek…

– Zachoditie, pażałusta – usłyszała nagle nad sobą głos Gujewa.

Ocknęła się z zamyślenia. Stał nad nią, uśmiechał się życzliwie. Niósł nadzieję i w tej chwili wydał się jej niemal przystojnym mężczyzną, choć wcześniej drażniły ją jego wiecznie tłuste włosy, złote zęby i brudny mundur. Weszła za nim do gabinetu. Było w nim trochę cieplej, a ze ściany patrzył na nią Stalin. Na portrecie jego oczy otaczały układające się w życzliwym uśmiechu zmarszczki i to nadawało mu dobrotliwy wygląd.

Nie zwiedziesz mnie już więcej, oszuście – odpowiedziała w myślach na ten uśmiech Ewa, ale życzliwemu spojrzeniu Gujewa wierzyła. Chciała wierzyć!

– Proszę mi przypomnieć, jak nazywa się wasza córeczka. – Iwan Siergiejewicz z uwagą przeglądał jakieś papiery leżące na biurku.

– Anna Antonowna Lerska, lat cztery… – Głos jej się załamał. Boże! – łkało w niej wszystko. Lat cztery! Sama, samiutka zagubiona w piekielnych przestrzeniach Sowietów! Lat cztery!!!

– Słucham – przypomniał o sobie Gujew, bo zamilkła z rozpaczy. – Gdzie widzieliście ją ostatnio?

– W Akmolińsku.

– Dom dziecka?

– Tak…

Gujew dalej szperał w papierach, aż wreszcie wyciągnął ze stosu jakiś szpargał i uśmiechnął się do niej triumfująco.

– Jest? Ma ją pan?! Będę mogła po nią pojechać?! – Radość dławiła ją, a łza spłynęły po policzku.

– Nie, jeszcze nie, ale proszę się uspokoić! Znajdziemy ją! Dom dziecka w Akmolińsku został ewakuowany w sierpniu czterdziestego trzeciego roku…

– Wiem, mówił mi pan to przy naszym ostatnim spotkaniu.

– Część do Ałma-Aty – Gujew zdawał się nie słyszeć słów Ewy – część do Szymkentu, część do Karagandy… Ale proszę się nie martwić, to są duże miasta, znajdziemy.

– Więc nic nowego…? – Taka była zawiedziona, że z trudem tamowała łzy. Ale nie mogła płakać! To zniechęca, odstręcza innych ludzi. A ona musi być dla tego człowieka miła. Mężczyzn peszą kobiece łzy. Nie chciała tego. Nie mogła dopuścić, by zaniechał poszukiwań!

– Pan taki szlachetny człowiek. – Próbowała się do niego uśmiechnąć. – Ja wierzę, że uda się panu odnaleźć moją córeczkę.

Cóż z tego, że starała się zyskać jego przychylność, prosiła, wabiła uśmiechem, kiedy on nawet nie patrzył w jej stronę. Jego wzrok błąkał się po szarym od kurzu suficie, zahaczał o kaflowy piec stojący w kącie, wlepiał się w podłogę z dawno nieszorowanych desek. Tak jakby nie chciał, a może bał się na nią spojrzeć. Coś ukrywał? Miał dla niej jakąś niezbyt miłą niespodziankę?

– Tak, tak… – Poklepał ją po wyciągniętej na biurku w jego stronę ręce. – Zrobię, co będę mógł. Ale ja o czym innym chciałem… Przechodzicie pod moją komendę. Rozmawiałem już z majorem Duziakiem.

– Zgodził się? – Była zaskoczona, przerażona i nie wiedziała, jak ma zareagować. To można tak nią dysponować, jakby była rzeczą? Dlaczego nikt z nią przedtem nie porozmawiał? Zwłaszcza że była żołnierzem polskiego wojska!

– A co miał się nie zgodzić! – Gujew zaśmiał się, a w jego głosie brzmiały nieprzyjemne nuty lekceważenia.

Speszyły one Ewę. Pewnie! Jak miał się nie zgodzić, kiedy wiadomo było, że w armii generała Berlinga niemal cała kadra oficerska jest rosyjska albo przynajmniej porządnie zrusyfikowana. Zresztą kto by śmiał oprzeć się potężnemu NKWD? Ona sama nie zrobi przecież nic, by narazić się lejtnantowi!

– Cieszę się… – odrzekła niepewnie.

– Wiedziałem! – Jego śmiech nie stracił nieprzyjemnych nut. – Zostajemy w Warszawie! Urządźcie się tu jakoś i zgłoście do pracy w dziale propagandy.

Rozdział 3

Ulica Targowa na Pradze była chyba najważniejszą ulicą w powojennej Warszawie. W jej ocalałych kamienicach rodziło się życie, w nierównym tempie tłukło się serce niedobitego miasta. I czuł to nawet Iwan Sergiejewicz Gujew długimi susami pędzący tamtędy, by zaraz skręcić w Wileńską i zanurzyć się w labirynt uliczek. Choć tu było zaciszniej, to wyraz napięcia nie schodził z jego twarzy. Spotkania z generałem Sierowem, który kierował działaniami NKWD na ziemiach polskich, nigdy nie były przyjemne.

Siedziba NKWD w Warszawie mieściła się na Strzeleckiej w kamienicy oznaczonej numerem osiem. Wejście na tę ulicę było zagrodzone i Gujew musiał się wylegitymować stojącemu przy szlabanie wartownikowi. Nowoczesną, wybudowaną pewnie tuż przed wojną kamienicę otoczono ogrodzeniem z kolczastego drutu. Iwan Siergiejewicz zwykle już tu zwalniał kroku i czuł, że wszystkie mięśnie mu się napinają, jakby dostał komendę: „baczność!”.

Ciekawe, za co mnie dzisiaj opierdoli – pomyślał, choć wcale nie chciał się tego dowiedzieć. Ale mus to mus!

Gabinet Sierowa znajdował się na pierwszym piętrze. Ledwie Gujew stanął przy drzwiach prowadzących do niego, doleciał go gniewny głos dowódcy:

– Jak możecie ścierpieć takie gówno pod waszym nosem! Londyńczyki zasrane łażą wam, jak chcą, gdzie chcą, i wypisują, co chcą!

Drzwi były uchylone i Gujew widział czerwoną ze wściekłości twarz generała oraz wyprężoną na baczność sylwetkę oficera. Westchnął. Zaraz i on znajdzie się w takiej sytuacji. Sierow trzymał w ręku tekst jakiejś depeszy i to ona najprawdopodobniej tak wytrąciła go z równowagi.

– Sowieckie żołdactwo zalało Polskę! Tak piszą, gnoje! – Sierow przerzucił strony dokumentu. – Rząd lubelski jest zbiorem fanatyków i sługusów bez planów, bez umiejętności ani prawdziwej woli rządzenia, bez kadry ludzkiej. Stosunek do Rosji służalczy!5.

5 Stanisław Jasiukowicz (minister w Delegaturze Rządu na Kraj) w depeszy do premiera rządu na uchodźstwie Tomasza Arciszewskiego. Cyt. za: Rok 1945. Między wojną a podległością, oprac. Marta Markowska, Warszawa 2016, s. 30.

Przez szparę w uchylonych drzwiach Gujew widział, jak dowódca podszedł do obsobaczanego oficera, w zaciśniętej pięści podsunął mu pod nos depeszę. Ten nawet nie drgnął.

– Aresztować! Wszystkich aresztować!

– Tak jest, towarzyszu generale! – odpowiedział oficer i Gujew poznał Wowkę Kolina, który potrafił solidnie wypić i wtedy śpiewał: Wołga, Wołga mat’ radnaja, a wszyscy się do niego dołączali.

– Paszoł… – rzucił uspokojony nieco generał, a Wowka odmeldował się przepisowo i już go nie było.

Gujew wciągnął głęboko powietrze.

Może nie będzie tak źle – pomyślał. Ostatecznie mam się czym pochwalić.

Miał. Większość akowców siedzących w tej chwili w piwnicach Strzeleckiej osiem była jego zasługą. Także fakt, że o tym miejscu opowiadano na mieście coraz bardziej mrożące krew w żyłach historie.

Niech się boją Polaczki – pomyślał jeszcze i na znak adiutanta wszedł do gabinetu Sierowa. Odwaga opuściła go jednak, kiedy spojrzał na twarz dowódcy. Wyprężył się przepisowo, by złożyć meldunek, ale generał nie dopuścił go do głosu.

– A ja po was spodziewałem się finezji – wycedził przez zęby. – Pomyślunku się spodziewałem!

Gujew stał na baczność całkowicie zdezorientowany.

– Wowka mi może na sznurku przyprowadzać tych buntowników, a nie wy! Wy macie patrzeć w przyszłość! Złu zaradzić, zanim się jeszcze pojawi! A nie gnidy nieruchawe łapać!

– Tak jest, towarzyszu generale! – Gujew starał się wykrzesać z siebie choć trochę entuzjazmu, choć za cholerę nie wiedział, czego miałby dotyczyć.

– Tak jest! Tak jest! – przedrzeźniał go Sierow. – A co jest? Jakieś pomysły? Propozycje?

I to było najgorsze, czego mógł się spodziewać Gujew. Nie wiedział, co powiedzieć. Tyle razy już stary robił mu ten numer, a on nie potrafił się na niego przygotować. Krew uderzyła mu do głowy z upokorzenia.

Tym razem jednak generał okazał się łaskawy.

– Siadaj! – rozkazał, wskazując na gięte krzesło stojące przy jego biurku. – Posłuchaj! Nie dosyć te wszy wyłapać! Jeszcze trzeba dobrze wiedzieć, co knują. Rozumiesz? Trzeba mieć ich na oku, czyli musisz posadzić wśród nich swoich ludzi. A najlepiej w tych miejscach, których do końca upilnować nie damy rady.

Gujew przeraził się, że stary każe mu zgadywać, co to za miejsca, ale on porwany własną ideą mówił dalej, nie zwracając na niego uwagi.

– Z resztą sobie poradzimy, ale wszystkich artystów zamknąć się nie da. Wypuścić czasem trzeba będzie nawet za granicę. Głosić coś tam będą chcieli między wierszami, a ty czasem nawet nie doczytasz się tego. Słuchaj! Ty mi wśród artystów warszawskich wsadź tylu szpiegów, ilu tylko zdołasz! To twoje zadanie!

*

Tego samego dnia i mniej więcej o tej samej godzinie, co Gujew, ulicą Targową na Pradze pędził Leon Zarzeczny. Minęli się bez słowa i nic w tym nie było dziwnego, bo ani jeden, ani drugi nie wiedział jeszcze, że ich losy się skrzyżują. Zaaferowany Leon spieszył do siedziby Polskiego Radia, która znajdowała się pod numerem sześćdziesiąt trzy. Rozglądał się w biegu. Lewobrzeżną Warszawę znał jak własną kieszeń, ale na Pragę nie zapuszczał się zbyt często. Wreszcie przystanął przed szeroką czteropiętrową kamienicą.

– To chyba tu – mruknął do siebie i wszedł.

Ten sklep znał każdy, kto przybywał do Warszawy. Na parterze kiedyś funkcjonował tu sklep mięsny, teraz jednak za ladą na hakach nie wisiały kiełbasy czy szynki, tylko kartki z adresami i rozpaczliwymi prośbami.

Zdzisiu, wróciłam! Czekam na Ciebie na Marszałkowskiej trzydzieści jeden! W suterynie. Maria Strug z domu Kołacka

Jadwiga Majkowska urodzona 10 grudnia 1906 roku poszukuje brata Henryka Majkowskiego. Zatrzymałam się u cioci Geni

Będę wdzięczny za każdą wiadomość o mojej córce Hannie Głowackiej, lat 17, z pułku Baszta…

Nie doczytał do końca. Znał Hanię. Upierała się przy pseudonimie Hajduczek, choć wcale do niej nie pasował. Była prawie tak wysoka jak on. Jasnowłosa. W wiecznym uśmiechu pokazująca zbyt szeroką przerwę między przednimi zębami.

To było w zasadzie urocze – pomyślał z rozrzewnieniem i łzy niemal zakręciły mu się w oczach, bo zaraz nasunęło mu się następne wspomnienie. Hania osuwająca się z przestrzeloną piersią przez właz do kanału na rogu Narbutta. Już się wycofywali. Dopiero zaczynali wędrówkę kanałami w stronę Wisły. Tę wędrówkę zakończył sam. Hania padła jako pierwsza.

Otrząsnął się ze wspomnień i doczytał resztę ogłoszenia: Witold Głowacki, Narbutta 29. Wydało mu się to znaczące. Hania zginęła kilka kroków od swojego domu. A ten dom Leon dobrze pamiętał. Był jednocześnie siedzibą pierwszej stacji radiowej w Warszawie. Zaszedł tam kiedyś z Zygą Krzysztofowiczem, kiedy kazano im dostarczyć do studia jakieś struny. Chyba do harfy, nie pamiętał dobrze. Tyle się przez ten czas zdarzyło…

Jego ogłoszenie też tu wisiało: Leon Zarzeczny poszukuje matki Krystyny Zarzecznej z domu Kot, urodzonej… I mimo że od tygodnia przez megafony ustawione na ulicach odczytywano je codziennie, nikt się do niego nie odezwał.

Polskie Radio mieściło się na pierwszym piętrze w pięciopokojowym mieszkaniu. Obok znajdowało się Ministerstwo Informacji i Propagandy, a także Polpress, agencja utworzona w Moskwie przez Związek Patriotów Polskich. Po pierwszym kontakcie obie te instytucje wzbudzały w Leonie nieufność. Wchodząc po schodach, zastanawiał się, czy ich sąsiedztwo ma wpływ na to, co się działo w radiu, ale odganiał od siebie te myśli.

Ja przecież tylko stroję fortepiany – pomyślał. Zresztą rząd londyński wyraźnie nakazał, by zaprzestać bojkotu, sabotażu i zajmować wszelkie możliwe stanowiska, wszędzie wprowadzać swoich ludzi. To pewnie mogę…

Głód wyczerpał go widocznie, bo kiedy znalazł się przed pomalowanymi na biało drzwiami prowadzącymi do siedziby radia, zasapał się. Przystanął, by wyrównać oddech, i wtedy usłyszał dźwięki akordeonu i słowa popularnej piosenki:

Gdzie idziesz, Wojtuś?

Do miasta, panie.

Co niesiesz, Wojtuś?

Skrzypki na granie…

Potem kilka cichych przekleństw i znowu:

Żeby tam pannom

Zagrać po trosze…

Drzwi nagle się otworzyły.

– A pan co? – spytała jakaś zbyt energiczna panienka.

– Ja do strojenia…

– To wejść! Wejść, proszę! Pan Szpilman już się niecierpliwi!

Leon znalazł się w niewielkim mrocznym pokoiku. Po podłodze wiły się w nieładzie kable od mikrofonów, którymi obstawiono zajmujący większą część pomieszczenia fortepian. Przy nim siedział jakiś niezmiernie wychudzony człowiek. Dopiero kiedy wzrok przyzwyczaił się do mroku, Leon poznał go.

Władysław Szpilman! Gładko do tyłu zaczesane ciemne włosy. Uśmiechające się łagodnie oczy. I twarz naznaczona przebytym głodem.

– Pospieszmy się! – powiedział do Leona. – Za pół godziny powinienem już grać!

Na gadanie nie było więc czasu. Zarzeczny pochylił się nad otwartym instrumentem. Jak to dobrze, że zabrał ze sobą torbę z narzędziami. Swoim zwyczajem odciął się zupełnie od otaczającego go świata, był tylko on i pobrzękujące cicho struny.

– Straszyńskiemu się marzy orkiestra… – usłyszał, kiedy wreszcie skończył strojenie instrumentu.

Dwóch nieznanych mu mężczyzn stało pod oknem i paliło papierosy.

– Szaleniec! Skąd lokal? Skąd instrumenty? – Wyższy popukał się w głowę.

– Nie znasz muzyków! Każdy przyjdzie ze swoją trąbką i skrzypeczkami! – zaśmiał się niższy, ale krąglejszy. – A lokal chyba będzie mieć. Teatr Malickiej ocalał. Sala jak się patrzy, a Straszyński rozpoczął już o niego starania. Widziałem go przed chwilą w sąsiednim ministerstwie!

– A pianista przyniesie mu za pazuchą fortepian! – nie przestawał drwić ten wyższy.

Leon nie słuchał już dłużej. Szybko zgarnął do torby klucze.

– Zaraz wrócę! – rzucił energicznej panience, która podeszła do niego pewnie omówić sprawę zapłaty, a może propozycję dłuższej współpracy, i wybiegł z radiowych pomieszczeń. Ministerstwo Propagandy mieściło się piętro wyżej. Może był tam jeszcze Olgierd Straszyński…?

*

Ledwie Leon przekroczył progi Ministerstwa Informacji i Propagandy, ogarnęła go atmosfera gorączkowych dyskusji toczonych we wszystkich kątach pełnego zakamarków korytarza. Ministerstwo zajmowało duże, wielopokojowe mieszkanie, ale tłoczno tu było o wiele bardziej niż w radiu. Wszędzie też unosił się papierosowy dym.

– Ależ ja tłumaczę panu po raz setny, że zamiar utworzenia Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej z pomocą trzech mocarstw to tylko sposób na mieszanie się Sowietów w wewnętrzne sprawy Polski! – szeptem, ale i z naciskiem mówił łysawy blondyn do siwego mężczyzny o trochę topornej twarzy.

– A może tym Sowietom należałoby choć trochę zaufać? – odpowiedział toporny. – Reforma rolna na wsi została dobrze przyjęta, a i słuszna była! Sprawiedliwość dziejowa się dopełniła!

Leon zdążył tylko zauważyć, że łysawy zamachał z oburzenia rękoma. Nie słuchał dalej. Cała Warszawa tylko o tym mówiła – reforma rolna i konferencja w Jałcie. On sam czuł narastające rozdwojenie jaźni. Trudno nie odczuć ulgi, gdy bezpośrednie zagrożenie życia, które bez przerwy towarzyszyło Polakom podczas niemieckiej okupacji, wreszcie zostało zażegnane, jednak narastały w nim obawy, że nowa rzeczywistość będzie daleka od marzeń, za jakie gotów był oddać życie w powstaniu.

Nie miał jednak czasu na rozmyślania. Gdzieś tutaj mógł jeszcze kręcić się Olgierd Straszyński ze swoim pomysłem tworzenia warszawskiej orkiestry, a w niej na pewno znalazłoby się godne miejsce dla fortepianu marki Steinway, z którym Leon ostatnio tak serdecznie się zaprzyjaźnił.

– Panie Leonie! – usłyszał nagle znajomy głos. W pierwszej chwili nie potrafił jednak powiedzieć, do kogo należał. Odwrócił się.

– Co za szczęście pana widzieć, panie profesorze! – zawołał, kiedy spostrzegł stojącego niedaleko profesora Lorentza. Zupełnie niemęskie łzy stanęły mu w oczach. Boże, ileż wspomnień wiązało się z tym wspaniałym człowiekiem!

– Usiądźmy na moment, panie Leonie – zaproponował profesor, zauważywszy słabość swojego dawnego pracownika. – Już dobrze?

Leon tylko pokiwał głową, bo ze wzruszenia nie mógł powiedzieć ani jednego słowa. Wspomnienia huraganem ogarnęły jego głowę. To profesor kierował całą akcją ochrony polskiej kultury już od września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku. To on był po kapitulacji miasta łącznikiem prezydenta Starzyńskiego z niemieckim komendantem Warszawy Friedrichem von Cochenhausenem i wykorzystywał swoje stanowisko dla dobra polskiej kultury, w tym także muzyki, jak się tylko dało najlepiej. Widok profesora przypomniał Leonowi ich wspólnego znajomego.