Gruzja dla niezdecydowanych - Artur Zygmuntowicz - ebook + książka

Gruzja dla niezdecydowanych ebook

Artur Zygmuntowicz

4,5

Opis

Chcesz się dowiedzieć o Gruzji czegoś, o czym nie przeczytasz w żadnym przewodniku turystycznym? Sięgnij po Gruzję dla niezdecydowanych Artura Zygmuntowicza i poznaj Sakartwelo od kuchni, tej słodkiej i tej pełnej goryczy.

Część pierwsza, zatytułowana „Gruzja słodka”, to opis państwa gościnnego, radosnego, kolorowego, ze wspaniałą kuchnią i tradycjami, do którego chce się wracać. Artur Zygmuntowicz oczywiście opisuje znane miejsca i ważne zabytki kraju, które ktoś, kto przyjeżdża tu po raz pierwszy, po prostu musi zobaczyć, ale nie jest to schematyczny opis, tylko osobisty wgląd Autora, uwzględniającym elementy, których nie znajdziemy w żadnym przewodniku czy komercyjnym folderze. Sporą część tej napisanej z lekkością i poczuciem humoru książki stanowi nie ukrywany zachwyt nad miejscową kuchnią. Przebija tu wyraźna miłość autora do jedzenia, którą skutecznie zaraża czytelników.

Druga część książki – „Gruzja Słodko-Gorzka” –  to rysunek nieco mniej pozytywny, z którego wyłania się państwo pełne problemów, zranione i chwilami rozdzierająco smutne, choć nadal inspirujące i barwne. Autor umiejętnie zrównoważył obie części tak, że z tekstu, bogato ilustrowanego zdjęciami, wyłania się państwo nie rodem z przewodników turystycznych czy z szukających sensacji reportaży, jakie znamy z czasopism, ale takie, które ma swój własny, niepowtarzalny charakter, swoje plusy, minusy i okazuje się tętniącą życiem tkanką – barwnym tyglem piękna i brzydoty, koloru i szarzyzny, otwartości i jednocześnie trudnych do zrozumienia obyczajów…

Gruzja Zygmuntowicza to książka, dzięki której podróż do tego niezwykłej kraju może okazać się zdecydowanie łatwiejsza, przyjemniejsza i bogatsza. A sama lektura, to emocjonalny roller coaster, bo pełno tu historii po których trudno opanować wybuchy śmiechu, oraz takich, po których nastrój radykalnie się zmienia. I tak przez przez cały tekst – ostre porównania, niepoprawny język i tok myślenia, humor wyrafinowany na zmianę z rubasznym i zawsze pełne empatii dążenie do zrozumienia drugiego człowieka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 222

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (4 oceny)
2
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ludolfina40

Nie oderwiesz się od lektury

W trakcie czytania byłam w Gruzji...potwierdzam, zgodność treści z rzeczywistością. Przeczytajcie i sprawdźcie sami. Książka jest dobrym wstępem do odwiedzenia tego kraju, kultury, przyrody. ⭐⭐⭐⭐⭐
00

Popularność




Redakcja: Weronika Górska

Konsultacja redakcyjna: Agnieszka Rachwał-Chybowska

W książce wykorzystano zdjęcia autorstwa oraz z archiwum: Emilii Małys, Celiny Wasilewskiej oraz Artura Zygmuntowicza. Zdjęcie autora na okładce: Nikola Mrozek.

Zdjęcie na okładce: Dominik Jirovsky on Unsplash

Zdjęcia całostronicowe: Jairpha (str. 6 i 220), 2Photo Pots (str. 60), Alexey Okhrimenko (str. 168) on Unsplash

Copyright © by Artur Zygmuntowicz

Copyright © for the Polish edition Wydawnictwo Stapis, Katowice 2019

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo.Więcej nawww.legalnakultura.plPolska Izba Książki

ISBN 978-83-7967-086-4

Wydawnictwo STAPIS

ul. Floriana 2a

40-288 Katowice

tel. +48 32 259 75 74

www.stapis.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Żonie Monice zwanej Zytąniniejszą opowieść dedykuję

GRUZJA SŁODKA

PRZYLOT, FALLUS I SZASZŁYK

Gruzję odwiedziłem po raz pierwszy, gdy jedna z tanich linii lotniczych otworzyła połącznie z Katowic do Kutaisi. Już sama nazwa miasta, kojarząca się z pewnym słowem, wydawała mi się wystarczającą zachętą do podróży, ale o tym za chwilę. Spakowałem plecak, dwie książki o Gruzji i poleciałem.

W samolocie doznałem szoku – znacząca część podróżnych czytała Gaumardżos państwa Mellerów, książkę, którą i ja miałem ze sobą. Pozostali nie wyglądali na turystów i zachowywali się ordynarnie. Mimo upomnień stewardes pili alkohol kupiony na lotnisku, dyskutowali głośno, klęli i rechotali po prymitywnych kawałach. Zastanawiało mnie, dlaczego lecą do Gruzji, bo na pewno nie chodziło o zwiedzanie. Zapytałem wprost jednego z nich.

Wielki, spasiony łysol (dwa razy grubszy ode mnie, a ja patyczakiem nie jestem) stwierdził, że chętnie pogada, ale pod warunkiem, że się z nim napiję. Nie było wyjścia – wiedza kosztuje. Okazało się, że cała ekipa (dwadzieścia sześć osób, czyli trzynaście par) wybiera się do Gruzji kupować mieszkania. Na dowód tego łysol wyjął spod siedzenia torbę, w której przewoził dolary. Pierwszy raz widziałem na żywo tyle gotówki. Pokazał mi też jakieś kwity pozwalające na przewóz takich sum przez granicę. Sprawa się wyjaśniła.

Jednak wstyd to wstyd i coś musiałem zrobić, żeby oderwać się od tego, co się działo na pokładzie. Zacząłem więc dumać nad niezbyt mądrym skojarzeniem, które pojawiło się samo, gdy po raz pierwszy usłyszałem nazwę miasta Kutaisi. Kutaisi – kutas wisi. To pleonazm, taki jak „cofać się do tyłu” czy „spadać w dół”, bo w końcu kutas to coś, co wisi. Dziś słowo to uznawane jest za wulgarne, ale jeszcze niedawno kutas był chwostem, pędzlem, dzyndzlem, wisiorem, elementem ozdobnym. Pisał o kutasie Mickiewicz w Panu Tadeuszu:

Klucznikiem siebie tytułował,

Iż ten urząd na zamku przed laty piastował.

I dotąd nosił wielki pęk kluczów za pasem,

Uwiązany na taśmie ze srebrnym kutasem.

Ot, taki los słów. Dziś neutralne, jutro wulgarne. Lub na odwrót. Dwieście lat temu słowo „kobieta” miało negatywny wydźwięk. Słowem „kob” nazywano chlew, a „koba” znaczyło kobyła. Karmienie świń w chlewie było zajęciem żeńskim, pogardzanym. Kobieta oznaczała zatem służkę. Neutralnym słowem była „niewiasta”. Dziś po „niewieście” czy „białogłowie” śladów niewiele, dominuje słowo „kobieta”, a jeśli coś jest z nią nie tak, to zmienia się w „babę”, często z przymiotnikiem – „głupia baba”, „gruba baba” i tak dalej… Samo słowo „baba” to oddzielna historia, ale nie będę tematu ciągnął. Zainteresowanych proszę, aby przeczytali opracowanie Zygmunta Glogera. Ja wracam do Gruzji, „schodzę” z „baby”, by znów przez chwilę pobawić się „kutasem”, przepraszam – słowem „kutas” A zostaje już tylko jedna, ale ważna kwestia dotycząca kutasa z Kutaisi. Skoro kutas to coś, co wisi, to męski organ w pełnej gotowości tym mianem nie może być określany. Zatem „Kutaisi – kutas wisi” to proste, a nawet prostackie skojarzenie ignoranta, który słabo zna własny język i któremu nie chce się sięgnąć do książek, żeby się dowiedzieć, że to miasto i ta kraina to wielka historia oraz grecka mitologia, który pijąc w mieście Kutaisi piwo Argo, zapewne nie skojarzy związku… Bo jakie skojarzenia wywołuje słowo „Gruzja” u przeciętniaka? Tak jest – schemat za schematem! Gruzja to wino, Gruzja to Tbilisi, Gruzja to „herbaciane pola Batumi”, gościnność, tamada, toasty i sympatyczny czołgista Grigorij Saakaszwili z Czterech Pancernych i psa. Tradycyjna gruzińska uczta, na pięć liter? Supra! Tej podstawowej, schematycznej wiedzy wystarczy akurat, żeby rozwiązać hasło z krzyżówki. Niedawno doszedł do niej konflikt z Rosją. I na tym koniec.

Oto jedna z korzyści wynikających z podróżowania: poznanie skali własnej ignorancji. Australia – kangury i opera w Sydney; Paryż – Luwr i Wieża Effela (zapis fonetyczny), nazywana niepoprawnie wieżą „Ajfla”; Moskwa – Plac Czerwony; Kreml – mauzoleum Lenina i metro; Toruń – pierniki i Kopernik. I tak dalej przez cały świat. Sam się dziwię, że mam maturę.

Myśl o maturze bardzo mnie rozbawiła, więc zaśmiałem się głośno. Siedząca obok młoda kobieta (dawniej: niewiasta, białogłowa) spojrzała na mnie zdziwiona, więc wyjaśniłem, że bawię się myślami, żeby uciec od tego, co się dzieje kilka rzędów foteli dalej. Opowiedziałem też o swoim skojarzeniu w kwestii nazwy miasta, do którego lecimy, i zostałem uspokojony, bo moja sympatyczna rozmówczyni tak samo jak ja zeswatała kutasa z Kutaisi. Jak dziewięćdziesiąt dziewięć procent Polaków. Trudno od tego uciec, nawet gdy wie się, jak stare jest to miasto i ile znaczy w historii. Mało tego – moja rozmówczyni miała tych geograficzno-seksualnych skojarzeń i zabaw słowami cały asortyment. Pierwsze – kiedyś Tbilisi nosiło nazwę Tyfilis, co rymuje się ze słowem „syfilis”. A Gruzja? To albo (często uzasadnione) skojarzenie z gruzami, albo fajna rymowanka „Gruzja, Gruzja – nasi druzja” (друзья, czyt. „druzja”, to po rosyjsku przyjaciele).

Żeby było jeszcze ciekawiej, to Gruzja (ewentualnie Georgia) jest Gruzją dla nas, ale dla Gruzinów nazywa się Sakartwelo. I jeśli chcecie im zaimponować, mówcie Sakartwelo, a nie Gruzja. Efekt murowany. Przy okazji ciekawostka – Polacy wiele gruzińskich nazw zmieniają po swojemu i tak Tbilisi staje się „Tybilisi”, z wyraźnym „y” lub „i” po pierwszej literze, klasztor Gelati (prawidłowa wymowa przez „g”) nazywają „Dżelati”, a Mccheta (wymowa prawie dokładnie według zapisu) bywa „Maczetą”. I kolejna ciekawostka – szybciej będzie Polaków poprawiać Polak mieszkający w Gruzji na stałe niż Gruzin, mający więcej wyrozumiałości. Gruzińskie luźne podejście do tych spraw objawia się w ten sposób, że niekiedy zapisują oni fonetycznie określenia zapożyczone z innych języków i tak grill bar będzie „greel barem”.

Kolejna rymowanko-skojarzanka to „gamardżoba – daj pan dzioba”, co, proszę mi przyznać, jest ze wszech miar sympatyczne, bo „gamardżoba” to zwrot używany na przywitanie, coś jak nasze „dzień dobry”. Gruzini, witając się, często całują w policzki, również mężczyźni mężczyzn, więc skojarzenie „gamardżoba – daj pan dzioba” jest cacy i na miejscu.

Moja nowa znajoma, poza słownymi, miała też bardzo dosłowne skojarzenia. Futurystyczny most-kładka w Tbilisi, ze względu na kształt zwany podpaską, budzi wesołość powszechną, a szczególną u tych, co znają Rzeszów i flagowy pomnik tego miasta, zwany „Wielką Cipą”. O większą dosłowność trudno. Człowiekiem jestem i nic, co ludzkie, nie jest mi obce.

Na koniec dodam, że nazwa waluty gruzińskiej, lari, zapisywana w skrócie GEL (georgian lari), pozwala nazywać gruzińskie pieniądze żelkami. Prawda, że fajnie? Piwo – trzy żelki, szaszłyk – dziesięć żelków. To bardzo osładza wydawanie pieniędzy. Ile cię ta Gruzja kosztowała? Niewiele, paczkę żelków!

Wróćmy jednak na moment do skojarzenia z kutasem (dawniejsze znaczenie słowa), czyli czymś, co wisi. Otóż w Państwowym Muzeum Historycznym w Kutaisi (ścisłe centrum, przy ulicy Puszkina) można obejrzeć pochodzącą z VIII wieku p.n.e. figurkę z brązu, z fallusem sterczącym jak się patrzy. Oficjalny, zabytkowy, niezwykle cenny kutas (współczesne znaczenie słowa) z Kutaisi, co to stoi, a nie wisi. Już słyszę głosy potępienia, że takim oto płytkim sposobem zachęcam do wizyty w muzeum, ale czemu nie? Zapewniam, że zbiory są zacne i nie tylko figurę falliczną warto zobaczyć. Gdybym był szefem tej instytucji, to właśnie tą figurą reklamowałbym muzeum, które jest odwiedzane z rzadka i przez nielicznych, a każdy żelek się przyda, chociażby na remont, bo stan muzeum pozostawia wiele do życzenia. Cena biletu – trzy żelki, czyli cztery i pół złotego.

Teraz opowiem coś na serio. Muzeum może nie imponuje stylem prezentowania ekspozycji, bo powiewa tu „późnym Gierkiem”, ale naprawdę jest tu co oglądać. Warto zostawić tutaj te kilka złotych, bo muzeum, poza wystawianiem eksponatów, zajmuje się też ich konserwacją, badaniami oraz wydawaniem pism historycznych. To, co można tu zobaczyć, stanowi jedynie część zbiorów, a i tak jest tego sporo. Od znalezisk archeologicznych z epoki brązu, poprzez ozdoby ze złota, manuskrypty gruzińskie, numizmaty, wielkie amfory do produkcji wina, aż po sakralia (wiem, że oficjalnie nie ma takiego słowa, ale może kiedyś się pojawi w słownikach) i co tam kto jeszcze sobie życzy. Nie ma co się dziwić tej obfitości, wystarczy zlokalizować na mapie gęstą sieć stanowisk archeologicznych wokół Kutaisi i sprawa staje się jasna. Na dobrą sprawę to jedno wielkie stanowisko archeologiczne. Proszę do tego dodać grubo ponad dwa tysiące lat historii miasta i okolic, a zdziwienie zniknie jak kasa z OFE i „katarski inwestor”.

Zapewniam jeszcze raz, nawet jeżeli czyjaś wiedza jest pobieżna, to nie będzie rozczarowany wizytą w muzeum. Słyszałem w jednym z kutaiskich barów, jak turyści z Polski dziwili się, że takie skarby są wystawione bez żadnego konkretnego zabezpieczenia. Nie trzeba Kwinty i Duńczyka, żeby obrobić takie miejsce, wystarczy najmniej rozgarnięty członek Gangu Olsena, który poradziłby sobie z tematem po pijaku, bez planu i z opaską na oczach – wnioski barowych dyskutantów były oczywiste. Według mnie dobrze, że turyści dyskutują na takie tematy, a nie o dupie Maryny, bo może taka dyskusja zainspiruje przynajmniej część z nich do sięgnięcia po lekturę, a przynajmniej pogrzebania w sieci. Zresztą każdy powód, który sprawi, że ktoś pójdzie do muzeum, jest dobry, nawet gapiowska ciekawość obejrzenia bezcennych skarbów wystawionych w zwykłych gablotach, w jakich wystawiona jest drewniana masielnica po dziadku Stefanie Gąsienicy w Izbie Pamięci gminy Piździałkowo Górne. Zawsze można się pośmiać, zdziwić lub zainteresować głębiej i na serio, czy co tam komu pojawi się w głowie.

Natomiast osobom wnikliwym polecam książkę Dawna Gruzja Dawida Marshalla Langa. To doskonała lektura, jeśli chcemy znaleźć orientację w natłoku wrażeń, w gąszczu danych, liczb, dat, faktów, epok, dynastii i tak dalej. Kiedy z tą właśnie książką przed nosem zwiedzałem kutaiskie muzeum, bazgrząc w notatniku podróżnym, pani z obsługi (znacie zapewne te panie z muzeów – siedzą nieruchomo na zydelku w kącie i kontrolują, czy zwiedzający nie dotyka eksponatów, a życie wstępuje w nie tylko wtedy, gdy mogą zrypać zwiedzającego za niestosowne zachowanie) wyszła na chwilę z sali, zostawiając mnie sam na sam ze skarbami (ech, gdybym miał duszę Szpicbródki…). Po chwili pani wróciła z koleżanką i zaczęła z nią zawzięcie szeptać. Pewnie o tym, że gość – a byłem w tym momencie jedynym zwiedzającym – coś tam notuje, sprawdza, robi zdjęcia, więc pewnie to nie przypadkowy przechodzień. Zaraz potem pojawiła się propozycja czegoś do picia. Wyobrażacie sobie Państwo podobną sytuację w Polsce? Bo ja nie. Już przychodzi mi do głowy scena z filmu Brunet wieczorową porą Mistrza Barei, kiedy to Michał Roman (Krzysztof Kowalewski) zbiera ochrzan od Stasiakowej (Zofia Grabińska):

MICHAŁ ROMAN:

No, co pani, oszalała?! No tak, ja jestem mokry, a pani wody w usta nabrała!

STASIAKOWA:

Paprotki muszą mieć wilgoć! A co pan tu w ogóle porabia, co pan tu, co pan tu robi? Co to jest? Pan se tu czytelnię urządził?! Co to jest? To jest muzeum, nie klubokawiarnia, proszę pana! Tu ludzie płacą za bileta, a przychodzą wycieczki całe! Co to jest, hotel?! Co to jest, proszę pana?! Każden by se tu, może pan jeszcze przylezie z wózkiem, co, co!?

Oczywiście ktoś, kto pojawia się wcześniej zapowiedziany, dziennikarz czy pracownik naukowy z innej instytucji, w polskim muzeum na sto procent zostanie podjęty herbatą, ale wolny strzelec, który z książką w ręku próbuje coś więcej zakumać i jakoś ogarnąć ogrom historii, którą mu się aplikuje bez znieczulenia, nie ma co na to liczyć.

Zatem kolejny punkt dla Gruzji. Koniec dygresji. Tej konkretnie, bo inne będą. Wróćmy do samolotu na trasie z Katowic do Kutaisi.

Chwilę po rozważaniach o nazwie miasta, do którego lecieliśmy, moja nowa znajoma pochwaliła książkę państwa Mellerów, ponieważ opisuje ona nie tylko ulubione przez naszych rodaków sceny masakrowania wątroby, ale również element gorzki. Bo Gruzja to nie sama słodycz. Ja jednak przez najbliższe kilka dni miałem poznawać jedynie słodki smak Gruzji, zgodnie z przepowiednią nowej znajomej.

Chwilę potem przeszliśmy na „ty” i Justyna powiedziała:

– Tak czy inaczej podróże mają sens, gdy coś zmieniają w podróżujących. Dobrze by było, gdyby ci, którzy zachwycą się gruzińską gościnnością, chociaż trochę się tą gościnnością zainspirowali. Wtedy to ja rozumiem… Wiesz, o co mi chodzi… Mnie, mówiąc szczerze, to rozwala. Polacy korzystają tu z gościnności na maksa, ale gdy wracają do siebie, to sam wiesz…

– A ciebie podróżowanie zmieniło? – zapytałem.

– Cały czas mnie zmienia. Teraz lecę do narzeczonego. Sytuacja jest mocno pokręcona. Guram studiował w Polsce, poznaliśmy się na uczelni. Temat na serial… W każdym razie ja jestem ateistką i nie wyobrażałam sobie ślubu w cerkwi czy jakimkolwiek innym kościele, ale gdy poznałam przyszłych teściów, zrozumiałam, jak bardzo to dla nich ważne i doszłam do wniosku, że odrobina hipokryzji nie zaszkodzi. Trudno, wezmę ślub w cerkwi. O dziwo, moi rodzice, na co dzień wojujący ateiści, przyznali mi rację. Gdy powiedziałam o swojej decyzji Guramowi, to on, zamiast się ucieszyć, stwierdził, że nie chce nic robić na siłę. Teraz to on wojuje ze swoimi rodzicami o cywilny ślub, bo wiesz, jego ubodło, że to ja podjęłam decyzję, a nie on. Ambicja w wersji gruzińskiej to coś innego niż ambicja jako taka. A może raczej duma. Mieszanka dumy i ambicji. Mnie się wydaje, że Gruzini nawet nad tym nie panują, to jakiś odruch, który mają w genach, że to chłop ma podejmować decyzje, a jeśli nie, to nie jest chłopem. Rozwiązaniem mógłby być ślub w Polsce, ale to nie przejdzie… A jak im powiedzieć, że zamierzamy mieszkać w Warszawie? Że ich ukochany jedynak będzie tak daleko? Nie wiem i trochę się boję ich reakcji. Na życie w Gruzji jednak się nie zdecyduję, bo kimś innym jest Guram w Polsce, a kimś innym jest Guram w Gruzji. Dwóch różnych ludzi. On doznaje jakiejś dziwnej przemiany natychmiast po wyjściu z samolotu, od razu staje się stuprocentowym Gruzinem. A w Polsce jest pół Gruzinem, pół Polakiem. Tylko która wersja jest prawdziwa albo bliższa prawdzie? Nie wiem. I tak walczy rozum z sercem. Czasami ręce opadają… Zatem czy podróżowanie mnie zmieniło? Gruzja zmieniła mnie na pewno. Zrozumiałam, jak bardzo w Polsce toniemy w egoizmie i nawet tego nie widzimy… No, sama nie wiem. Po wakacjach we Włoszech zmieniłam całkowicie gust kulinarny, od Gruzinów nauczyłam się wiele – głównie tego, że można się dzielić, nawet gdy niewiele się ma, i trochę tej mojej warszawskości, jeśli wiesz, o co mi chodzi, na pewno ze mnie wyparowało.

Rozgadaliśmy się i dzięki temu podróż szybko minęła. W końcu wylądowaliśmy w słodko-gorzkiej Gruzji i, jak się później okazało, Justyna miała rację. Podczas pierwszej, kilkudniowej wizyty poznałem jedynie jej słodki smak.

Po wyjściu z samolotu pożegnałem się z Justyną, po czym poszedłem do toalety odświeżyć się, przebrać i przepakować plecak. Gdy wyszedłem przed terminal, okazało się, że autobus do centrum już odjechał. Jakiś zbłąkany taksówkarz zaproponował mi przejazd za dziesięć dolarów, a w końcu zgodził się na pięć, bo i tak wracał do miasta. Gdy zorientował się, że coś kumam po rosyjsku, poczuł chęć opowiedzenia o sobie, swojej rodzinie, polskich turystach, rosyjskich bandytach i o Renacie z Wodzisławia, która, zdaje się, mocno przyczyniła się do kreowania pozytywnego wizerunku Polski. Szczegóły tej historii pominę, ale przyznam, że fajnie się słuchało.

Kiedy taksówkarz dowiózł mnie pod hotel, stwierdził, że ma dosyć jazdy na dziś (a było dość wcześnie, tuż przed południem) i że chętnie się ze mną napije. Zgodziłem się pod warunkiem, że zrobimy maksymalnie dwie lub trzy kolejki i że ja stawiam. Kierowca z bólem serca się zgodził, ale pod warunkiem, że nie zapłacę na kurs. I tak wylądowałem w pierwszej knajpie. Starsza pani, prawdopodobnie właścicielka, podała niezwykłą, gęstą, aromatyczną zupę, chleb i kieliszki, o które poprosił mój kierowca. Następnie wyjął on z kieszeni małą butelkę z mocnym płynem i nalał po kolejce. Byłem zdziwiony, że gość pije własny alkohol w restauracji, ale co kraj, to obyczaj. Tak poznałem zupę „charczo” i „czaczę” – domowy alkohol podobny do grappy, destylowany z winogronowych wytłoków. Mocny jak sto diabłów, na pewno ponad pięćdziesiąt procent. Miłośnicy bimbru, tequili, wódki i tym podobnych trunków będą nim zachwyceni, tym bardziej że każdy przyrządza go trochę inaczej. Mnie czacza nie leży, nic na to nie poradzę, jestem zadeklarowanym piwoszem i tyle.

Po pierwszej kolejce (wyraźnie chodziło o pochwalenie się własną produkcją) zamawialiśmy napoje z karty. Obyło się bez szaleństwa – taksówkarz wino, ja piwo, no, może dwa lub trzy piwa, potem szaszłyk plus zwykła sałatka z pomidorów, ogórków, cebuli oraz kolendry i było po imprezie. Żadnego legendarnego chlania na umór.

Pożegnaliśmy się, poszedłem zostawić plecak w hotelu i natychmiast ruszyłem poznawać miasto. A jest co zwiedzać w Kutaisi. Idąc w stronę katedry Bagrati, myślałem o zjedzonym przed chwilą szaszłyku. Dobrą kuchnię poznaje się po daniach prostych – kiepski kucharz schrzani zwykłego schabowego. Zjedzony przed chwilą szaszłyk był z wieprza. Mięso wcześniej macerowano, było soczyste w środku i chrupiące na wierzchu, doskonale doprawione, wyraziste, ale nie przesadnie ostre. Trzeba pewnie Anthonego Bourdaina, żeby należycie opisać jego smak. Wiedziałem już, że kulinarna część wizyty zapowiada się rewelacyjnie.

KUTAISI

Kutaisi ma opinię najbrzydszego miasta w Gruzji. To chyba jednak kwestia gustu, bo ja polubiłem je z miejsca. Uważam, że jakoś trzeba je oswoić, bo w końcu to baza wypadowa dla setek gości z Polski.

Zacznijmy od centrum miasta. Na środku wielkiego ronda umiejscowiono fontannę, którą fotografują wszyscy przyjezdni. Ja też polazłem pod nią z aparatem. I tu punkt dla Gruzinów. Wokół fontanny biegnie czteropasmowa (chociaż pasy nie są oddzielone liniami) ulica, po której jeżdżą samochody, autobusy oraz motocykle. Ruch spory, ale nikomu nie przeszkadzało to, że niejaki Zygmuntowicz stanął pośrodku jezdni i spokojnie robił zdjęcia. Kierowcy mijali mnie bez trąbienia, a policjanci życzliwie pozdrawiali machaniem, uznając, że skoro facet stoi na drodze, to widocznie musi. Proszę wyobrazić sobie podobną sytuację w Polsce. Zaczęłoby się od wielkiej ilości „kurew”, „chujów” i „skurwysynów” ze strony wściekłych kierowców, a potem albo mandat, albo śmierć pod kołami.

Wróćmy jednak do fontanny. Ozdobiona jest pomalowanymi na złoto figurami zwierząt, między którymi siedzi gospodarz uczty z rogiem. Figury te to kopie oryginalnych złotych i brązowych figurek sprzed naszej ery, obecnie dostępnych dla zwiedzających Muzeum Narodowego w Tybilisi, przepraszam, w Tbilisi. Jak stare są oryginały, można się przekonać podczas wizyty w stolicy. Mówiąc krótko, w czasie, gdy tu kwitła już cywilizacja, na terenie obecnej Polski przeciętny Janusz wpierdzielał na surowo złapane gołymi rękami ryby, przegryzając dzikim szczawiem, a potem szedł spać do ziemianki. Jeśli miał fart i w nocy nie zjadły go wilki (niedźwiedzie albo inni Janusze), to następnego dnia szamał wiewiórkę ze skórą lub jeża z kolcami, po czym szczęśliwy siadał na gałęzi i w ramach rozrywki dłubał brudnym paluchem w nosie.

Fontanna to ścisłe centrum. Tuż obok znajdują się: teatr, dwa muzea, park i kilka zadbanych ulic, przy których roi się od szpanerskich knajp, ale i od swojskich, klimatycznych lokali. Można stąd dojść do katedry Bagrati w dziesięć minut lub do stacji kolejki linowej, która za półtora złotego zabierze nas na drugą stronę rzeki Rioni, na wzgórze z obowiązkowym wesołym miasteczkiem i diabelskim młynem. Warto też pójść w przeciwnym kierunku niż katedra (na przykład ulicą królowej Tamary w stronę dworca kolejowego), żeby zobaczyć mniej reprezentacyjne Kutaisi.

Mniej reprezentacyjne to mało powiedziane. Na podwórkach radosny wschodni rozpierdziel, tynki się sypią, a drzwi, bramy, futryny i okiennice proszą o remont oraz odrobinę farby. Wszystko trzyma się na plątaninie kabli, patentów, kawałkach blachy i byle jakich deskach połączonych według techniki rodem z czeskiej bajki Pat i Mat, znanej u nas pod nazwą Sąsiedzi. Gotowe plenery do kolejnej wersji filmu Mad Max albo pole do popisu dla perfekcyjnej pani Rozenek. Już ją widzę, jak wzorem Małgorzaty (tej od Bułhakowa, co śmigała na miotle) lata na mopie nad Kutaisi i czuje, że jest naprawdę potrzebna światu. Albo przynajmniej miastu Kutaisi.

Dla kontrastu na obrzeżach miasta, tuż obok drogi wylotowej w stronę lotniska mieści się budynek gruzińskiego Parlamentu, który przeniesiono tu ze stolicy teoretycznie po to, aby rozwinąć w ten sposób miasto i region. Jak widać, porąbane myślenie magiczne władzy to nie tylko polska specjalność. Budynek Parlamentu jest na wskroś nowoczesny i pasuje do reszty miasta jak świni siodło, ale kto tam władzy zabroni się bawić w śmiałe projekty? Przeszklona konstrukcja ma symbolizować przejrzystość władzy, co jest zabawne samo w sobie. Deputowanych w Gruzji jest równo stu pięćdziesięciu, co oznacza jednego posła na jakieś dwadzieścia pięć tysięcy ludzi, podczas gdy u nas jeden poseł przypada na prawie osiemdziesiąt trzy tysiące luda. Oczywiście to zjawisko można wytłumaczyć w ten sposób, że deputowany wybrany przez ludzi z małego powiatu ma lepszy kontakt z wyborcami, bo to swojak spośród swojaków, ale w takie cuda da się uwierzyć dopiero po wiadrze czaczy na twarz. Mnie osobiście wydaje się, że umiejscowienie Parlamentu na obrzeżach, w pobliżu lotniska, ułatwia deputowanym unikanie kontaktu z rozsypującym się miastem. Proszę jednak nie przejmować się zbytnio tą interpretacją złośliwego autora, któremu urodą i widzeniem świata coraz bliżej do siedzących w teatralnej loży dziadków z Muppet Show.

KATEDRA BAGRATI

Katedra Bagrati najlepiej prezentuje się z oddali. Nie ma bata – na każdym, kto pierwszy raz jest w Gruzji, miejsce to robi kolosalne wrażenie. Później turysta oswaja się nieco, bo kolejne cerkwie i klasztory położone są równie malowniczo, pocztówkowo, pięknie i ech, i ach, i wow. Weźmy chociażby powielany na tysiącach pocztówek klasztor Cminda Sameba, znajdujący się między miasteczkiem Stepancminda (do niedawna Kazbegi) a górą Kazbek, na wysokości dwóch tysięcy metrów z hakiem. Długość haka to sto siedemdziesiąt metrów, ale nie o wysokość tu idzie, tylko o absolutnie fantastyczną zdolność Gruzinów do wkomponowania architektury w naturę. Zdolność ta robi wrażenie nawet na kimś, kto nie ma pojęcia o kompozycji krajobrazu i historii sztuki i komu brak minimalnego poczucia estetyki. Cminda Sameba, Bugati, Bagrati i inne podobne miejsca po prostu powalają i tyle.

Jednak z katedrą Bagrati jest nieco inaczej niż z pozostałymi tego typu obiektami. Zaznaczyłem, że katedra najlepiej prezentuje się z oddali, pięknie górując na miastem. Oczywiście, widząc ją, każdy gość robi sobie krótką wycieczkę i pakuje turystyczny zadek na wzgórze. Z centrum miasta to kilka, kilkanaście minut. Na miejscu, oprócz prawdziwej historii wyrytej w kamieniu (a trzeba pamiętać, że to budowla z początku XI wieku!!!), dostajemy odwrotność „nowej koncepcji wtapiania zabytków w pejzaż urbanistyczny”, czyli wtapianie elementów współczesnych w bryłę zabytku.

Tutaj potrzebne jest wyjaśnienie. Otóż po zniszczeniu kościoła przez Turków w XVII wieku i po drugim zburzeniu, tym razem w wykonaniu rosyjskich armat (armaty nie strzelały same – to oczywiste, chociaż rosyjskie armaty to jednak inne armaty i kto wie…) w XVIII wieku, katedra pozostawała ruiną aż do lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to rozpoczęły się prace archeologiczne i renowacyjne. W latach dziewięćdziesiątych patronat nad budowlą objęło UNESCO, ale po radosnej twórczości gruzińskich rekonstruktorów cofnęło patronat w 2017 roku. Przyczynę decyzji o cofnięciu patronatu można zobaczyć na miejscu – ubytki uzupełniono szkłem, stalą oraz aluminium. Z zewnątrz widzimy metalową klatkę przyklejoną do bryły budynku w stylu „przyczepiło się gówno do kadłuba statku i, udając podróżnego, twierdzi, że świat zwiedza”, a po wejściu do środka skrzyżowanie gruzińskiej średniowiecznej architektury sakralnej ze szklaną plombą w metalowej oprawie w rodzaju „biurowiec urzędu skarbowego w Białymstoku”. Całości „renowacji-dewastacji” dopełnia dach pomalowany farbą udającą patynę i drobnostki typu współczesne okna ze szkłem zespolonym. Jednak, co może wydawać się zaskakujące, mimo tej nieudanej rekonstrukcji czuje się w tym miejscu historię. Może to sam budulec, zdobienia rzeźbione w kamieniu, porozrzucane po terenie fragmenty oryginalnych, zniszczonych elementów budowli, zarośnięte bluszczem mury i ogólny klimat, jaki mają wszystkie ruiny świata, składają się, summa summarum, na to wyjątkowe wrażenie.

Do tego dochodzi piękny widok na miasto. Historyk sztuki i konserwator zabytków załamie ręce, przeciętny turysta będzie miał sporo radochy, głupek się nie zorientuje. Pamiętajmy, że mowa o obiekcie z początku XI wieku. I nie jest to gruziński rekord. Dość niepozorna z wyglądu, ale bardzo ważna dla historii katedra Sioni w Bolnisi (miasto położone na południowym wschodzie od Tbilisi) została zbudowana w V wieku naszej ery, a z czasów przedchrześcijańskich mamy skalne miasto Uplisciche, też z V wieku, tyle że sprzed naszej ery. Te dwa miejsca to materiał na oddzielną książkę, a na pewno na wizytę, ale nie będę zanudzał szanownych Czytelników szczegółami – jedźcie, dotknijcie, oceńcie sami. I jeszcze małe porównanie – kościół św. Mikołaja w Cieszynie pochodzi z XI lub z XII wieku. Nie ma pewności. Tak czy inaczej, lista budowli XII-wiecznych w Polsce jest krótka jak (pozostając w klimacie skojarzeń z nazwą miasta) siusiak niemowlaka, a w Gruzji – potężna jak pyta Kupidyna.

KLASZTOR GELATI

Inaczej potoczyły się relacje z UNESCO w przypadku klasztoru Gelati, który został wpisany na listę patronacką razem z katedrą Bagrati. Tutaj niespieszna renowacja odbywa się według wysokich standardów, dzięki czemu obiekt cały czas jest otoczony opieką UNESCO.

Do Gelati z Kutaisi jest niedaleko, niecałe dziesięć kilometrów, tyle że ostro pod górę. Niektórzy idą pieszo, co zajmuje ponad dwie godziny w jedną stronę, inni łapią stopa czy podjeżdżają kawałek marszrutką, jeszcze inni biorą taryfę. Przy czterech osobach (pojechałem do Gelati z trójką łodzian poznanych w samolocie) taksówka w obie strony kosztowała dziesięć złotych na osobę, czyli bardzo tanio. To było w 2014 roku. Teraz, kiedy piszę te słowa, mamy rok 2018 i jest drożej, ale dalej śmiesznie tanio w porównaniu z polskimi cenami.

Nie chciałbym, aby ta książka zamieniła się w przewodnik, ale muszę powtórzyć, że Gelati robi wrażenie. Przede wszystkim budynek ten to wciąż aktywny klasztor i kościół, z mnichami, którzy, nie zważając na zwiedzających, robią swoje, z pielgrzymami, którzy pojawiają się tu z pokornymi modłami, i z turystami, którzy w zależności od obycia i wychowania potrafią uszanować fakt, że to obiekt sakralny, lub nie. Niestety, Polacy robią trochę za dużo hałasu. Przed wejściem na teren klasztoru stoi zaledwie kilka byle jak skleconych straganów z pamiątkami i dewocjonaliami, co absolutnie zaskakuje na plus, szczególnie w porównaniu z częstochowską czy licheńską komerchą.

Klasztor jest miejscem pochówku najważniejszego gruzińskiego króla – Dawida Budowniczego, który był fundatorem całości obiektu (1106 rok) oraz działającej przy nim Akademii, zwanej „Nową Grecją”. Gelati położone jest pocztówkowo, cały kompleks tchnie autentycznością i historią przez wielkie H. Nawet jeżeli komuś „nie podejdzie” miasto Kutaisi, to nie będzie żałował, że został tu przez jeden dzień, gdy odwiedzi kompleks Gelati. My mieliśmy tutaj dodatkową atrakcję w postaci zielonych palm przykrytych wielkimi płatami śniegu.

Polska dusza turystyczna ucieszy się też z faktu, że wejścia do obydwu miejsc, czyli do katedry Bagrati i kompleksu Gelati, są bezpłatne.

Zatem jedno z trzech miejsc objętych patronatem UNESCO w Gruzji zaliczone. Napisałem celowo „zaliczone”, bo Polacy lubią zwiedzać według tego klucza, mimo że czasem w ten sposób trafią do miejsca być może ważnego z historycznego punktu widzenia, ale mało atrakcyjnego dla przeciętnego zwiedzacza, jak Hala Stulecia we Wrocławiu czy willa Tugendhatów w Brnie. Zresztą to temat na oddzielną opowieść, pokazujący, czym jest lobbowanie. Weźmy Park Mużakowski na granicy polsko-niemieckiej, wraz z pałacem po niemieckiej stronie czy wspomnianą już willę z Brna. Obiekty może ciekawe, ale czy naprawdę aż tak wyjątkowe? Bez „męczenia wora” decydentom z UNESCO z pewnością nie byłoby patronatu. W tym miejscu małe porównanie – w Czechach UNESCO objęło patronatem dwanaście miejsc, a w pełnej zabytków Gruzji zaledwie trzy. Gruzja w ostatnich latach miała bowiem inne problemy niż patronaty UNESCO, a jeden straciła na własne życzenie.

PIERWSZY WIECZÓR W KUTAISI I PARĘ SŁÓW O DZIADOWANIU

Po wizytach w Bagrati i Gelati przyszedł czas na posiłek. Lokal wybrałem na oślep i niestety trafiłem źle. Owszem, jedzenie było jak najbardziej w porządku, ale knajpę okupowała spora grupa naszych rodaków, zachowujących się skandalicznie. To był chyba lokal rodzinny. Gości obsługiwała lekko utykająca starsza pani wyglądająca na właścicielkę, która komenderowała pozostałą obsługą, a Polacy traktowali ją jak gówniarę na posyłki i święcie przekonani, że starsza pani nie rozumie polskiego, rzucali hasła typu: „Hej, babcia, pokuśtykaj jeszcze po te białe winko”. Słów starsza pani mogła nie rozumieć, ale intencję gości z pewnością tak. Pijani w trzy dupy rodacy pozwalali sobie na zbyt wiele i widać było, że właścicielka zaciska zęby, żeby nie posłać im „wiązanki”. Powstrzymywała ją chyba myśl o wysokości rachunku, bo grupa liczyła jakieś dziesięć, może dwanaście osób.

Niestety, gdy nasi trafią w miejsce, gdzie jest taniej niż w Polsce, z niektórych wychodzi skrajne buractwo. Widziałem to wiele razy – w przygranicznych czeskich piwiarniach, w karczmach na Słowacji, w podłych restauracjach upadającego Związku Radzieckiego. I zawsze wtedy zostawiałem większy napiwek, w złudnym, najprawdopodobniej, przekonaniu, że moje jednostkowe zachowanie zadośćuczyni chamstwu rodaków. Niestety, nie zadośćuczyni, a obsługa nie zapamięta mnie, tylko bandę chamów i to właśnie ich będzie kojarzyć z Polską. Smutne to szczególnie w Gruzji, gdzie miejscowi mają o nas dobrą opinię jeszcze z czasów po powstaniach, kiedy na Kaukaz trafiała polska elita, jakże różna od tego – przepraszam za określenie – bydła, za które jeszcze nieraz przyjdzie i mnie, i innym Polakom się wstydzić.

I tu znów dygresja – proszę sobie poczytać, co o jednej z najstarszych Polonii pisze profesor Maria Filina, chociażby w tekście Polonia kaukaska (tekst dostępny w sieci) czy w książce Losy Polaków na Kaukazie (mam egzemplarz z autografem pani profesor, u której w mieszkaniu jadłem i piłem – a co?), a zrozumiecie Państwo, o czym mówię. Polacy są tu jeszcze dziś pionierami w wielu dziedzinach, zaczynając od reaktywacji ratownictwa górskiego po prowadzenie hospicjów, więc proszę takich wspaniałych ludzi zestawić z tępymi chomątami, których przyszło mi spotkać w knajpie. Szkoda słów…

Siedząc nad kolacją, cierpiałem podwójnie, bo nie mogłem rozkoszować się tym, co było na stole, i jednocześnie zastanawiałem się, czy powinienem to towarzystwo przywołać do porządku. Kto chociaż raz próbował, ten wie, jak się gada z ubzdryngolonymi. Najczęściej małe są szanse na sukces. Wiem, bo kiedyś próbowałem sił przeciw pijanym rodakom wspólnie z niejakim Irkiem Olejnikiem (gościem, który miał jaja jak balony, bo za zatęchłej komuny próbował podpalić siedzibę wojewódzką PZPR) w restauracji hotelu Intourist we Lwowie, co skończyło się szarpaniną, po której siniaki schodziły mi przez miesiąc. Mówiąc szczerze, bałem się powtórki, bo od chama gorszy jest jedynie pijany cham. Dlatego odpuściłem.

Wtedy do restauracji weszły dwie młode, na oko dwudziesto-dwudziestoparoletnie Gruzinki. Usiadły i z miejsca dało się zauważyć, że nie były zachwycone towarzystwem przy sąsiednim stole, tym bardziej że zaczęło je zaczepiać. Zamówiły jakieś desery. Poprosiłem kelnera, aby dopisał je do mojego rachunku i gdy dziewczyny, szybko uporawszy się z zamówieniem, chciały zapłacić, kelner wskazał na mnie. Nie czekałem, aż Gruzinki podejdą, tylko pierwszy podszedłem do nich i powiedziałem, że jest mi bardzo wstyd za tych tu obok rodaków ze słomą w adidasach. Zaproponowałem przeniesienie się w inne miejsce i kolację, w ramach ratowania polskiego honoru. Dziewczyny zgodziły się, z miejsca proponując, abym poszedł do położonej niedaleko, popularnej restauracji El Paso i tam na nie poczekał. Zapytały, czy mogą jeszcze kogoś zaprosić. Jak Stevie Wonder, nie widziałem przeszkód.

Po pół godzinie nowe znajome pojawiły się w towarzystwie młodego chłopaka, który okazał się bratem jednej i chyba chłopakiem lub już narzeczonym drugiej (w tradycyjnej Gruzji to rozróżnienie jest znacznie ważniejsze niż w Polsce). Tak czy inaczej, wychodziło na to, że jego siostra jest na ten wieczór parą dla mnie. Dopiero kilka lat później dowiedziałem się, że tak się robi w Gruzji – podczas spotkań towarzyskich szuka się pary dla wolnej osoby. Jeżeli dwóch Gruzinów weźmie na stopa trzy turystki, a te dadzą się zaprosić na wino, to na bank Gruzini z miejsca zorganizują trzeciego faceta, żeby było do pary. Jeżeli znajdą się nie w swojej okolicy, to obdzwonią wszystkich znajomych, żeby znaleźć kogoś miejscowego, kto się przyłączy. Byle było do pary, chociażby miał to być kończący dwunastogodzinny dyżur, zrypany jak koń po westernie kierowca karetki, który przez całe spotkanie nie do końca będzie świadomy, w czym bierze udział.

Zatem mamy dwie pary. Wiadoma dwójka i ja – dwa razy starszy od reszty towarzystwa, zaobrączkowany pierdziel oraz moja „towarzyszka wieczoru”, której ani metryka, ani – mówiąc Marcinem Dańcem – złoty „wykrywacz kłamstw” na palcu w niczym nie przeszkadzał. Jeszcze raz przeprosiłem za zachowanie rodaków z poprzedniego lokalu, ale moi nowi znajomi, chyba po to, aby sprawić mi przyjemność, powiedzieli, że to nic takiego, że nie czują się urażeni. Ja im jednak nie wierzyłem.

Na stół szybko wjechały butelki z winem dla moich gości, piwo dla mnie oraz to, co zamówiliśmy z karty. I tu znów plus dla Gruzji. Nieraz zdarzało mi się stawiać maturzystkom i zawsze wychodziły one z założenia, że skoro stary pryk płaci, to trzeba zamawiać wszystko, co w karcie najdroższe. Tu było inaczej – zarówno chłopak, jak i dziewczyny wyraźnie nie chcieli narażać mnie na koszty. Musiałem im powiedzieć wprost, aby nie przejmowali się rubryką „cena”, bo to żaden problem. Wtedy trochę zeszli z oszczędnego kursu, ale nie do końca. Pękła butelka, potem następna, potem jeszcze jedna i wtedy moje towarzystwo zaproponowało, że zaśpiewa dla mnie pieśń ludową. Ot tak, po prostu, przy stole.

W sumie w tym momencie moja wizyta w Gruzji mogłaby się zakończyć, bo trudno o coś piękniejszego niż śpiewająca trójka młodych ludzi z podziałem na głosy. Śpiewali tak, że proste włosy na głowie zamieniały się w fil-fil, paznokcie bez bólu schodziły z palców u rąk i nóg, a szpik wypływał z kości. Kolejna scena mało prawdopodobna w naszej pszenno-buraczanej ojczyźnie. Czy wyobrażacie sobie Państwo popularny lokal w Bydgoszczy i podobną scenę – trójkę młodych ludzi śpiewających gościowi z Wrocławia kujawskie pieśni? Za miękkiego dzyndzla – nie da się tego wyobrazić! A w Gruzji owszem i, co ciekawe, moje towarzystwo wcale nie należało do żadnego zespołu pieśni i tańca! Oni po prostu doskonale znają i lubią swoją tradycyjną muzykę, mimo że, tak jak nasze małolaty, oglądają kolejnych światowych idoli na YouTube. Czapki z głów! W całym lokalu nikt z miejscowych nie okazał zdziwienia, że coś takiego ma miejsce, mimo że koncert przeciągnął się do pół godziny. Jedynie turyści z Polski włączali kamery w przeświadczeniu, że oto mają kontakt z czymś wyjątkowym. A przecież to powinno być zupełnie naturalne, że jak człowiek zje i wypije, to tańczy lub śpiewa, albo jedno i drugie. W takich momentach dociera do mnie, jak mocno zabiliśmy w sobie spontaniczne odruchy.

Po występie zostałem zaskoczony po raz kolejny i tym razem nie wiem, czy pozytywnie, czy negatywnie. Otóż sympatyczny młodzian ni stąd ni zowąd oświadczył, że jego siostra jest dziewicą, a ona skwapliwie to potwierdziła. Nie bardzo wiedziałem, jak mam zareagować na tego typu oświadczenie, więc jedynie uzupełniłem kieliszki i wzniosłem toast. Proszę pamiętać, że miałem już dobrze w czubie i do głowy przychodziły mi najróżniejsze, niekoniecznie mądre myśli. Pierwsza – moi nowi znajomi są muzułmanami i akceptują wielożeństwo, więc może to jest oferta matrymonialna? Z tego, co słyszałem, gruzińscy muzułmanie nie unikają szczególnie alkoholu, więc może coś jest na rzeczy? Mam ją zabrać do Polski? A może nie ja mam być tym, który dziewczynie zbije szybkę, tylko chodzi o to, aby za moim pośrednictwem znaleźć kogoś, kogo zainteresuje panna z wiankiem? Przecież powszechnie wiadomo, że niezbita szybka to na zachodzie towar deficytowy! A może chodziło po prostu o pochwalenie się, że Gruzinki nie są takie rozwiązłe jak Europejki…? Tak już jest, że to, co dla jednych będzie „nową moralnością”, oznaką wolności i naturalności, dla innych pozostanie starą niemoralnością. A może to oferta na jeden wieczór? Gruzja jest bastionem konserwatyzmu obyczajowego, ale może trafił mi się jeden przypadek na milion? A może źle zrozumiałem słowo „siostra” i chodzi o to, że ten chłopak to początkujący alfons, który chce opchnąć extra towar, czyli dziewicę? Trudno się dziwić temu zamieszaniu w głowie, ale, jak już zaznaczyłem, miałem nieco w czubie, a nagłe mówienie przy stole, ni stąd ni zowąd, o dziewictwie, nie jest sytuacją codzienną.

W końcu do mojej podchmielonej głowy zaczęło docierać, że w krajach byłego Związku Radzieckiego dwudziestokilkuletnia dziewczyna to w zasadzie stara panna, która powinna się spieszyć i nie wybrzydzać. Zjawisko chajtających się po krótkiej znajomości dzieciaków, które rozwodzą się tak samo szybko, jak się pobrali, lub żyją razem tylko dlatego, że nie wypada się rozchodzić, jest tutaj niezwykle często spotykane. Dlatego znów polałem, żeby nie skończyć tego dnia na zbyt poważnych i smutnych rozważaniach. Podziałało. Temat dziewictwa zdechł, a ja zastosowałem starą, przećwiczoną na wschodzie sztuczkę, a mianowicie pytanie: „Gdzie powinienem jechać, mając na zwiedzanie waszego kraju tylko tydzień?”.

Jak zwykle zadziałało, moi goście zaczęli licytować się na argumenty, miejsca, miasta i krajobrazy, a ja spokojnie dogorywałem nad kolejnym, dość słabym gruzińskim piwem. Potem zamówiłem „rozchodniaczka” i zapłaciłem rachunek, co nie było łatwe, bo z młodzieńca wyszedł po pijaku prawdziwy Gruzin. Ładnych parę minut kłóciliśmy się o to, kto płaci, ale gdy powiedziałem, że się obrażę, jak nie pozwoli mi pokryć kosztów kolacji, w końcu odpuścił. Nie wiadomo jednak, jakby się nasza wymiana zdań skończyła, gdyby dziewczyny nie naciskały na chłopaka, aby ustąpił.

Nie trzeba mega spostrzegawczości, żeby pojąć, że skromnie ubrany młodzian nie jest krezusem, ale honor nie pozwala mu, aby gość stawiał i nawet się zapożyczy, żeby zapłacić rachunek. Znałem takie zachowania z mniej narwanej niż Gruzja Białorusi czy nawet z mojej ulubionej Polski wschodniego pogranicza. Wiedziałem, że choćby skały srały, to powinienem być gospodarzem wieczoru. Jeśli ja – wtedy kierownik regionalny w dziale handlowym dużego koncernu farmaceutycznego – oceniłem rachunek jako średni, to jak jego wielkość mógł ocenić dwudziestolatek, pochodzący z kraju, w którym pensje nijak się mają do naszych? Odpowiedź jest chyba oczywista.

Dlatego nóż się otwiera w kieszeni, gdy słyszy się o Polakach, którzy bezmyślnie korzystają z gruzińskiej gościnności, nie wysilając ani przez chwilę umysłu, aby zrozumieć okoliczności, realia i kulturowy kontekst. Ale to, że korzystają, to jeszcze małe piwo. Czasami w miejsce, gdzie ktoś ich ugościł, przysyłają swoich koleżków, dla których załapanie się na krzywy ryj to powód do satysfakcji. Jest w tym coś obrzydliwego – ten sam Jan Kowalski nie mrugnie okiem na kosmicznie słony rachunek w byle jakiej pizzerii w Chorwacji, a w Gruzji będzie dziadował o parę żelków w tę lub w tamtą stronę. Za chuja tego nie kumam. Takie zachowania chciwych Polaków na Kaukazie mogą stać się źródłem dramatu.

Podobną sytuację świetnie opisał Wojciech Górecki w książce Abchazja. Jedna z zachodnich organizacji humanitarnych kręciła się po okolicach Gudauty. Wybrali się do jednej z tamtejszych wiosek, aby na miejscu zorientować się, czy potrzebuje ona pomocy. Jak pisze Górecki:

Ludzie z tej wioski zdążyli się przygotować, uprzedził ich tłumacz. Zapożyczyli się (podkreślenie moje – A.Z.), zarżnęli wołu i parę baranów, nakupowali alkoholi i słodyczy – nie narobią Abchazji wstydu! Tamci nie byli wcześniej na Kaukazie. Nie rozumieli, co to znaczy podejmować gości z zagranicy. Nie przyszło im do głowy, że gospodarze będą spłacać długi miesiącami. Powiedzieli, że pomocy nie przyślą, bo przecież wszystko jest. Pojechali pomagać Afryce.

Dobrze, powie ktoś, ale skąd wiedzieć o gruzińskiej gościnności, jeżeli ktoś nie czyta? Po pierwsze, niech zacznie czytać. Czego jak czego, ale książek o Kaukazie w Polsce nie brakuje. A nawet jeśli nie potrafi czytać, to wystarczy się rozejrzeć, aby zrozumieć, że wschodnia gościnność jest często ponad stan. Tu muszę dodać parę słów o dziadowaniu. Celowo podkreśliłem, że rachunek wziąłem na siebie, aby uczulić rodaków, że nic tak nie przynosi wstydu jak dziadowanie w ich wykonaniu. Oczywiście, jeżeli gdzieś poczęstują nas symboliczną szklaneczką wina, to nie ma o co kopii kruszyć, ale jeżeli bogato zastawią dla nas stół, to jednak warto się odwdzięczyć. W Gruzji zasadę „zastaw się, a postaw się” realizuje się dosłownie. Zatem gdy zostanie się szczodrze ugoszczonym, wypada, mimo że nikt tego nie oczekuje, jakoś dołożyć się do kosztów. Do ręki nikt kasy nie weźmie, może się nawet obrazić za chęć partycypacji w kosztach uczty, ale mieszkający w Gruzji Polacy podpowiadają, że można położyć kasę na stół i powiedzieć, że to na słodycze dla dzieci. Wtedy wszyscy wyjdą z twarzą. Jak ktoś chce i ma odrobinę oleju w głowie, to znajdzie sposób, aby załatwić sprawę taktownie. Przecież to widać jak na dłoni, czy goszczą nas ci, którzy mają nadmiar, przeciętniacy, czy też tacy, którym niekoniecznie się przelewa. Jeżeli to ci ostatni zaprosili nas na noc i obficie nakarmili, to może jednak warto machnąć się do najbliższego sklepu i przywieźć trochę produktów na wspólną kolację.