Gra w cykora - Szilard Rubin - ebook

Gra w cykora ebook

Szilard Rubin

3,3

Opis

"Nagle ogarnął mnie smutek. Koronkowe poduszki, uginające się miękko łóżko, a w nim ciało Urszuli były moim jedynym, prawdziwym zwycięstwem. Jak długo może się tym karmić mężczyzna? Za zachłannością, z jaką Urszula brała ode mnie rozkosz, zdawało się czaić okrucieństwo, chęć szybkiego zaspokojenia głodu i wyswobodzenia się".

Powieść Szilárda Rubina, opublikowana w 1963 roku, to obraz głębokiej, świadomej, a zarazem zaborczej i destrukcyjnej miłości dwojga ludzi w powojennej węgierskiej rzeczywistości. To świetnie napisana, niezwykła historia bezgranicznego cierpienia jednej z postaci – mężczyzny, narratora. Dla wrażliwego czytelnika "Gra w cykora" może stać się lekturową ucztą, a dla mistrzów stylu przedmiotem subtelnych analiz. Wielu węgierskich prominentnych pisarzy wymieniało kiedyś i wymienia do dziś tę powieść jako jedno ze swych najwspanialszych doświadczeń czytelniczych.

Miklós Szentkúthy, uznawany za jednego z największych nowatorów węgierskiej literatury, nazwał powieść Rubina – wkrótce po jej ukazaniu się, w prywatnym liście do autora – „współczesnym Werterem”. Z kolei Péter Esterházy uznał ten utwór za „jedyny w swoim rodzaju”. A János Pilinszky, stawiając Szilárda Rubina obok Weöresa, Ágnes Nemes Nagya, Ottlika i paru innych, włączył go do panteonu współczesnych pisarzy węgierskich.

Do europejskich czytelników "Gra w cykora" trafiła dopiero po półwieczu. W ostatnich latach życia Rubina ukazał się, okrzyknięty literackim odkryciem, przekład niemiecki tej powieści, a ceniona dziennikarka Ingeborg Harms przyrównała ją do "Wielkiego Gatsby’ego" Johna Fitzgeralda. Po śmierci pisarza jego powieść równie entuzjastycznie była przyjmowana w innych krajach. Obecnie także polscy czytelnicy mają możliwość obcowania z tą niezwykłą prozą węgierskiego twórcy.



Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 221

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (4 oceny)
1
1
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginałuCsirkejáték
PrzekładKlara Anna Marciniak
Autor okładkiJózsef Pintér
Opracowanie okładki do polskiej edycjiMDESIGN Michał Duława
Redakcja i korektaHalina Tchórzewska-Kabata, Michał Kabata
Redakcja technicznaAndrzej Leśkiewicz
Copyright © Szilárd Rubin, 2004. Polish translation by arrangement with Magvető Publishing
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Studio EMKA Warszawa 2019
The translation of the book was subsidized by the Hungarian Books & Translations Office of the Petőfi Literary Museum
Wszelkie prawa, włącznie z prawem do reprodukcji tekstów w całości lub w części, w jakiejkolwiek formie – zastrzeżone.
Wydawnictwo Studio [email protected]
ISBN 978-83-66142-48-0
Skład i łamanie: Anter Poligrafia
Konwersja:eLitera s.c.

1.

Przystanąłem na rozjaśnionej światłem księżyca ulicy w Pécsu, w pobliżu zespołu klinik. Za sobą miałem mur kąpieliska „Fala”: czułem woń basenów świeżo wypełnionych wodą. Od strony pływalni wiało nocnym chłodem.

Dookoła nie było żywej duszy. Oparłszy się o najbliższe drzewo, patrzyłem na uśpioną ulicę. Panowała cisza, na pustej piaszczystej jezdni uwyraźnił się w świetle siad odciśnięty kołami roweru. Podziwiałem piękno połyskliwych, kwarcowych kryształków piasku. Moja skóra była chłodna po kąpieli, ciało – czyste niczym probówka. Z czujnością włóczęgi rozglądałem się w ciemnościach. Na końcu drogi błyszczał umieszczony wysoko zegar; na jego figlarnej, jasnej tarczy mogłem dostrzec wygrawerowane cyfry, które znaczyły minuty. Mijał kwadrans po pierwszej.

W kieszeni miałem klucz do mieszkania kolegi, ale było mi żal się kłaść. Gościłem tu przejazdem, czułem błogi stan lekkości, jaki wywołują wakacyjne wędrówki. Jeszcze falowały we mnie wody Balatonu, a już tęskniłem za Dunajem. Usiadłem na ławce przed ogrodzeniem kąpieliska i zapaliłem papierosa.

Znajdowałem się zaledwie czterdzieści kilometrów od Mohácsa. Gdybym nie miał pieniędzy, mógłbym dotrzeć do domu na piechotę, idąc przez znajome wioski bądź ścieżkami, które wiją się pomiędzy piwnicami ukrytymi we wzgórzach pokrytych winoroślą. Z tą świadomością siedziałem na ławce i wydmuchiwałem dym w noc.

Około godziny dziesiątej przyszliśmy z Urszulą potańczyć do ośrodka obok kąpieliska. Przy stoliku siedziała jej matka i pochodząca z tych stron ciotka, obie zupełnie niepotrzebnie zaopatrzone w lorgnon, nawet w lornetkę. Urszula, łatwa do zauważenia na parkiecie w swojej śnieżnobiałej, batystowej sukience, wiedziała, że jest obiektem ciągłej obserwacji, nie zwracała jednak na to uwagi i tańczyła z pełną swobodą. Widziałem i czułem, co się z nią dzieje. Jej nieprzystępna i niewinna buzia, pasująca do porannych klasztornych korytarzy, mieniła się podekscytowana, oczy wypatrywały zacienionych miejsc w parku. Niezauważenie odłączyliśmy od tańczących par i zniknęliśmy w ciemnościach.

– Gorąco mi – wyszeptała. – Wykąpmy się.

Zrzuciliśmy w krzakach ubrania i powoli, bezgłośnie zanurzyliśmy się w basenie. W lśniącej, granatowej toni zajaśniał jedynie jej biust, zanim dotknęła tafli wody. Przez jakiś czas pływaliśmy nadzy, unosząc się na powierzchni. Nasze gładkie i śliskie niczym u ryb ciała stykały się. Za gąszczem krzewów widzieliśmy wirujące kolorowe stroje. Do naszych uszu dobiegały dźwięki muzyki.

Wróciwszy do stolika, wycieraliśmy z czoła i z uszu krople wody i odklejaliśmy od pleców ubrania, jakbyśmy byli cali spoceni. Urszula chłodziła się wachlarzem ciotki.

Jedynie z grzeczności słuchałem starszej damy, opowiadającej o dawnych, dziś już wyniszczonych rodzinnych winnicach.

– Wszystko zżarła filoksera – mówiła. – Ale uparci plantatorzy na tym piaszczystym pustkowiu zasadzili nowe krzewy winorośli.

– O jakiej pustyni ciocia Anna mówi? – spytała Urszula.

– Jak to! O Deliblato![1]

Starsza pani, podobnie jak cała rodzina Urszuli, pochodziła z Banatu i pod swym kokiem przechowywała garnizonowe plotki z niegdysiejszego przygranicza. Nadal była prawie tak ładna jak na fotografii z panieńskich czasów, tej z młodym ułanem u boku, umieszczonej w rodzinnym albumie Carletterów. U jej stóp stała przywieziona z Haynau klatka marki triumf z automatycznym zatrzaskiem, a w niej czaił się dziki kot. Przyglądałem się jej pelerynie, jakby wyjętej z muzealnej gabloty, srebrnemu łańcuszkowi, na którym zawieszony był konterfekt Świętego Jerzego, patrona kawalerii. I przed oczyma zamajaczył mi niewyraźny obraz dawnych kawalerzystów, kolonialnych żołnierzy obserwujących ze szczytu Plutz ruchome wydmy albo z pustką i melancholią w sercu galopujących wśród barchanów w stronę alibunarskich bagien, dopóki nie pochłonie ich odwieczny piasek. To właśnie ich późną potomkinię kocham! Bo czyż charakterystyczne dla przesiedleńców z pogranicza pragnienie rozkoszy i zarazem surowe zasady kolonizatorów nie kierowały wychowaną w mieszczańskim duchu Urszulą? I czy śmiałość, z jaką ryzykowała swoje dobre imię, nie łączyła się z dumą zamkniętej w sobie dziewczyny?

A ja z moją śniadą cerą, orlim nosem, siedziałem naprzeciwko tych dam, o oczach jak błękitny fajans, niczym młody turecki jeniec, więzień szlacheckiej rodziny.

– To prawda – powiedziałem z uznaniem. – Wino z piaszczystego gruntu jest smaczne. Ale w Górnych Węgrzech[2] piłem jeszcze lepsze!

– Was denn?[3]

– W pewnym pałacu...

Urszula uśmiechnęła się z niedowierzaniem, na co zamilkłem onieśmielony. Cieszyłem się, że rozmowa zeszła na inny temat.

– Wie gehst dem armen Herczeg?[4] – spytała ciotka Anna miękkim głosem.

Ta czarno-żółta dama uważała pochodzącego z jej okolic Ferenca Herczega za największego pisarza epoki. Przypominał jej czasy młodości, adriatycki jacht club, wakacje w Dalmacji. Ależ by mnie znienawidziła, gdyby Urszula mnie wydała! Bo za każdym razem, kiedy odwiedzała willę Herczega w Hűvösvölgy[5], aby powierzoną jej przez rodzinę paczkę przekazać samotnemu, starszemu panu, witałem ją, jakby wracała ze schadzki, obrażony i zazdrosny.

Teraz, siedząc na ulicznej ławce, uśmiechnąłem się do siebie. Członek wyższej izby i tajny radca – tak Carletterowie wyobrażają sobie pisarza. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby Urszula rozmyślając o naszej przyszłości, widziała siebie na jachcie swego wujka Franza.

Myślałem o mieszkaniu ciotki Anny, o poduszkach przesiąkniętych zapachem pokoi w Gereben i Dunadombó, które to poduszki dziś, specjalnie dla Urszuli, wytrzepała ta chuda kobieta o wojskowych manierach.

O czym śni, kiedy na nich leży? Jakie twarze i jakie domy pojawiają się przed jej oczyma?

Nagle poczułem się dziwnie. Dokładnie mówiąc, znów dopadło mnie coś, co nie dawało mi spokoju od dzieciństwa, jednak tej nocy nastąpiło to zupełnie nieoczekiwanie! Nikt mi nic nie zrobił, a jednak ogarnęło mnie uczucie zimnej pustki. Zacząłem szczękać zębami i tępym wzrokiem patrzyłem przed siebie, niczym wystraszona sierota. W mgnieniu oka uciekł ze mnie cały mój świat, ogołacając ze wszystkich więzi i wartości. Na próżno z uporem maniaka powtarzałem: „Urszula mnie kocha”. Brzmiało to tak, jak gdyby dogmat wiary wyskrzeczała papuga.

„Powinieneś szybko pomyśleć o czymś innym, o czymś przyjemnym!”, poradziła mi Urszula, kiedy pewnego razu zwierzyłem jej się z tej przypadłości. Teraz panaceum na ten stan ducha wydawał się Balaton, do którego od dawna tęskniłem.

Do Keszthely przybyliśmy późnym wieczorem. Mimo to zadzwoniłem do portiera, który w zamian za sowity napiwek oprowadził nas po barokowym pałacu. Zakłócająca porządek dnia wizyta była moim pomysłem: matka Urszuli zgodziła się na nią bez przekonania. „Cóż”, mówiła pewnie do siebie, „Ten Attila zdaje sobie sprawę, że w dzisiejszych czasach wszystko im wolno”. Ale prawda była inna. Chciałem tylko pochwalić się przed Carletterami dobrą sławą Balatonu, świetlaną przeszłością i bogactwem naszych wielkich węgierskich przodków. Niczym pewny siebie książę, który wraca do pałacu, pociągnąłem energicznie za sznur dzwonka.

– Ogród – powiedziała pani Helga otwierając przewodnik – zaprojektowano w stylu francuskim. Obecnie jest w stylu angielskim...

Do martwych, zalatujących moczem muszli fontann spadały z dekoracyjnych drzew, niczym błyśnięcie zapalniczki, gąsienice w kolorze siarki, a sztucznym jeziorem ze stęchłą wodą, w której odbijały się postacie trytonów, od dawna już gardziły łabędzie. Zamek natomiast stał jak stał, w dużej części odremontowany.

Pani Helga, doświadczona turystka, poprosiła portiera o kapcie. Ten odpowiedział jej obojętnym machnięciem ręki. Na co pani Helga kazała nam zdjąć sandały i wziąć je do ręki. Nie zdawała sobie sprawy, czego się domaga! Nic bardziej nie pasowało do jej wagnerowskiej postury jak chodzenie na bosaka. Wyglądała jak heroina, dama z germańskich legend, którą najlepiej ucieleśnia jedynie na poły słowiański, na poły niemiecki typ kobiety: nawet strój pani Helgi inspirowany był freskami w stylu wzniosłego historyzmu. W postawie matrony, krokiem trochę niezgrabnym i chwiejnym, ale za to majestatycznym, poruszała się po niemych komnatach. Ukradkiem następowaliśmy sobie z Urszulą na nogi; jej naga stopa roznamiętniła mnie co najmniej w takim stopniu, jak pożółkłe portrety książąt panią Helgę. W bibliotece wziąłem z półki jedną z książek: była to nowela Eichendorffa Z życia nicponia. Ten zbieg okoliczności sprawił, że doznałem olśnienia: ów nicpoń, któremu powierzono pracę w ogrodzie, a który stał się ulubieńcem baronowych, mógłby być moją bratnią duszą z przeszłości. W tym samym momencie pani Helga przywołała mnie surowym wzrokiem do porządku, wobec czego odłożyłem książkę na miejsce. Jednak już po chwili znów zastanawiałem się, jakby tu ukradkiem i niespodziewanie przydepnąć jeszcze raz stopę Urszuli...

Później, oczekując na odpłynięcie statku do Fonyód, usiedliśmy w cukierni nad brzegiem jeziora. Miała ładny ogródek; na żwirowym podłożu w kolorze ochry stały białe trzcinowe krzesła. Pani Helga rozejrzała się niekontenta.

– Ależ tu się zmieniło towarzystwo! Przed wojną...

Urszula weszła jej w słowo.

– A teraz ja tu siedzę!

Pociągnęła przez słomkę duży łyk soku i prysnęła nim do tyłu, za głowę.

– Voilà – powiedziała z buzią upstrzoną kroplami soku malinowego. – Tak się zachowuje dzisiejszy gość.

Myślałem, że ją poćwiartują. Ale wręcz przeciwnie: matka zaśmiała się, na co Urszula szybko zmieniła ton.

– Nie mów ciągle o przeszłości – powiedziała pojednawczo. – Gdybyśmy żyli w tamtych czasach, Till nie miałby żadnych perspektyw!

– Za to teraz ty ich nie masz, Dumnkopf![6]

Urszula nie odpowiedziała. Ale w uśmiechu, który mi posłała, kryła się nadzieja, że moja przyszłość jest gwarancją jej przyszłości.

Próbując ukryć zmieszanie, sięgnąłem po gazetę, którą ktoś zostawił na krześle. Była przemoknięta po niedawnej ulewie i kiedy ją rozłożyłem, rozerwała się na dwie części. Cóż, nie mogła zastąpić parawanu. Jednakże gdybym do niej nie zajrzał, nigdy bym sobie nie uświadomił, jak to było, kiedy jeszcze naprawdę wierzyłem w przyszłość. Nie trzeba było niczego więcej, wystarczył zapach mokrego, postrzępionego papieru, nasiąkniętych wilgocią i farbą ^ drukarską stron; właśnie taki zapach miała pierwsza gazeta, którą kupiłem po wojnie. Uderzyła mnie ta woń i od razu się ulotniła. Był to zapach niezbyt łatwo rozpoznawalny i zwodniczy, mimo to pomógł mi zrozumieć, że człowiek nigdy nie powinien pogodzić się z tym, co utracił.

Czyż los nie jest tak samo zwodniczy? Nieudacznika wychowywanego przez handlującą na bazarze babcię, zdającego z trudem egzaminy poprawkowe nastolatka, który przynosił wstyd całej klasie, nagle okrzyknięto „młodym talentem” i zaczęto zapraszać na różne uroczystości i wakacje! Spojrzałem kątem oka na Urszulę. Siedziała z nogami rozsuniętymi jak chłopak; oczy miała zaczerwienione od długiego przebywania pod wodą; wpatrywała się w dal pustym, dziecięcym wzrokiem i sennie siorbała sok malinowy.

„To moja ukochana!”, pomyślałem w nagłym przypływie radości. „I nic już tego nie zmieni!” Po czym wielkodusznie, choć ze skromnością, jaka winna cechować zwycięzcę, zwróciłem się do pani Carletterowej:

– Czy to prawda, że dawniej również nad Balatonem urządzano wyścigi konne? Pani Helga na pewno to wie...

– Ba! I to jakie! – powiedziała to w taki sposób, jakby nagle wcieliła się w swoją babkę, która podobnie jak inne damy, wszystkie w sukniach z tiurniurami wypchanymi poduszeczkami z końskiego włosia, biła brawo właścicielowi zwycięskiego wierzchowca.

– Baronowa – ciągnęła pani Helga unosząc palec w górę – sprowadziła dżokeja z Osaki!

Starałem się przybrać pełen przekonania wyraz twarzy, z jakim importowany z Japonii młodzieniec mógł, niczym wycieńczony po biegu gepard, defilować przed wiwatującym tłumem. Skinąłem głową, choć czułem się tak obco, jak zapewne czuł się wspomniany dżokej, ten dobrze utrzymany pupilek, którego kupiła sobie kiedyś szlachecka rodzina.

W dali, wśród nocnej ciszy, przez ulicę Królewską w Pécsu przetoczył się tramwaj, przywracając wspomnienia z Keszthely. Miałem wrażenie, że złapałem trop; że to właśnie ów tramwaj będzie w stanie wytłumaczyć uczucie pustki i obojętności, jakie mnie ogarnęło. Teraz już świadomie doszukiwałem się różnic między mną a rodziną Carletterów.

Przed południem, w trakcie naszej wycieczki, odwiedziliśmy w Balatonboglár stryja pani Helgi. Pan Feliks służył jako oficer armii narodowej, ale po drugim zamachu na króla odesłano go na emeryturę. Wyjaśniono mi, że jest sparaliżowany, nie potrafi samodzielnie jeść i że opiekuje się nim młodsza siostra, która pomaga mu przemieścić się z wózka inwalidzkiego na łóżko. A jednak zrobiło mi się przykro, że nie chciał mnie poznać. Nigdy nie spotkałem prawdziwego oficera! Intrygował mnie jak rzadki znaczek pocztowy albo wyblakła fotografia z bardzo starej gazety. Błąkałem się zatem samotnie po ogrodzie; był wypielęgnowany, ale jednocześnie miał w sobie coś przytłaczającego. Porozwieszano w nim zamknięte, nie wiadomo czemu służące puste klatki, jak w obrabowanym sklepie ornitologicznym. W środku willi Carletterowie zapewne dyskutowali o sprawach, o których ja nie powinienem słyszeć. Domyślałem się, że chodzi o kwestie finansowe. Ale podczas pożegnania wojowniczej starej pannie wymsknęła się rodzinna maksyma.

– Dobrze to sobie przemysł, Urszulo! Nadchodzą czasy, w których uczciwi ludzie nawet we własnym domu muszą mówić szeptem...

Pani Carletterowa zbladła.

– Ah, meine liebe Tonka![7] zupełnie niepotrzebne...

Do tamtej pory ukazało się jedynie kilka moich wierszy w czasopismach „Sorsunk”[8] i „Újhold”[9], ale dla wiekowej damy to i tak było wystarczająco dużo.

– Który pisarz może w dzisiejszych czasach publikować swoje wiersze?! – odrzekła z dezaprobatą.

Urszula doskonale wiedziała, że dwa z tych wierszy napisałem dla niej.

Zdaje się, że coś się wydarzyło. Coś zauważyłem. Jakiś dźwięk, a może jakiś ruch? Zgadza się. W dali, na połyskującej tarczy zegara wskazówka przesunęła się o minutę.

Musiałem gapić się w nią od dłuższego czasu. Niecierpliwie czekałem, aż nastanie ranek. Zastanawiałem się, jaka jest odległość między ławką a mieszkaniem ciotki Anny? W ile minut mógłbym tam dobiec? Strach przed utratą Urszuli wyparł uczucie zobojętnienia. Czułem, jak moje ciało robi się coraz cięższe i zaczyna je wypełniać coś dobrego. Aż nagle czara się przelała. Miałem już dość zapachu wody i chłodu basenów, który nadciągał zza moich pleców; co chwilę ogarniała mnie radość. Byłem szczęśliwy, wręcz przekonany, że jest to jedna z najpiękniejszych nocy i jedne z najlepszych wakacji.

Nagle usłyszałem cichy stukot sandałów. W postaci krępego młodzieńca, który po drugiej stronie ulicy zbliżał się ku mnie, rozpoznałem mego nieodłącznego kompana, Ignacego Csajtayego. Towarzyszyły mu dwie dziewczyny.

A zatem nie na próżno łudziłem się, że w śpiącym mieście wraz ze mną pełnią nocną służbę moi niespokojni duchem przyjaciele!

Csajtay zastygł w dramatycznej pozie włoskiego tenora.

– Kogo moje oczy widzą! – krzyknął, po czym szybko przeszedł przez jezdnię. – Skądżeś się tu wziął?

– Jestem tu przejazdem...

I zupełnie bez powodu obaj wybuchnęliśmy głośnym śmiechem.

– „Ach, te europejskie stacyjki kolejowe...”! – zaczął recytować Nacy. Nagle spochmurniał: – Dlaczego nie napisałeś, Świnio?

– A ty odesłałeś mojego Saint-Simona?!

– Jesienią przywiozę ci go do Budapesztu! Pojawię się z nim w stołówce...

Popatrzyliśmy na siebie wzgardliwym, a jednocześnie pełnym uwielbienia wzrokiem, kończąc tę nieistotną słowną przepychankę.

Po czym w telegraficznym skrócie wyjaśniliśmy sobie, że ja dopiero przyjechałem, on zaś wyjeżdża rano nad Balaton, ale na ostatnią noc przed wyjazdem poderwał dwie dziewczyny, które są nierozłączne, a zatem dobry Bóg chciał, abyśmy się spotkali.

Przeszliśmy na drugą stronę ulicy, gdzie czekały dziewczyny.

Jedną z nich była karłowata Cyganka z zaokrąglonym brzuchem. Miała najwyżej siedemnaście lat. Jej oczy błyszczały przyjaźnie, ale brakowało jej kilku zębów. Po skrzywionej postawie domyśliłem się, że jest kulawa. W myślach natychmiast wybrałem tę drugą – istotę o końskiej twarzy, przerzedzonych, jasnych włosach i z ręką na szynie.

– Zaraz wrócę – oznajmił Nacy. – Do tego czasu namówcie się, dokąd pójdziemy. Odszedł w pospiechu, pewnie chciało mu się sikać. Zostałem sam z kobietami.

– Pana przyjaciel to kretyn – skonstatowała ta z usztywnioną ręką.

– Nie mów tak, Lizi! – zganiła ją ciężarna karlica.

Ale dziewczyna nie posłuchała jej i unosząc kulę, na której się opierała, wymierzyła ją w moim kierunku.

– Włóczymy się tak od północy! Powiedziałyśmy mu, że nie damy rady wejść na Meczek[10] ze względu na nogę Maniki. Ale uparł się, że przekona jakiegoś znajomego, aby ten złapał taksówkę i zawiózł nas na górę...

– Ma pan pieniądze? – zainteresowała się ta niższa. Oczywiście, jak to zwykle bywa, to akurat jej wpadłem w oko.

– Niestety mam przy sobie tylko bilet autobusowy do domu.

– Sprzedajmy go na stacji! – zaproponował Nacy, który właśnie wrócił. – Jutro i tak dostaniesz pożyczkę...

– Spać mi się chce – skłamałem. – Jestem o rzut beretem od mieszkania Hadlera. Lepiej pójdę się położyć.

– Nie bądź głupi! Będziesz żałował!

Wzruszyłem ramionami i pożegnałem się uprzejmie z dziewczynami.

Nacy przeszedł za mną jeszcze kilka kroków, próbując nakłonić do pozostania.

– Daj sobie z nimi spokój – szepnąłem.

– Nie ma mowy! – odpowiedział z determinacją. – Potrzebna mi kobieta! Pójdę na plac Széchenyiego. Czakó gra w karty w hotelu Nádor. Jeśli wygra, na pewno da mi dychę.

Rozstaliśmy się. Kiedy się obejrzałem, zobaczyłem, że po krótkiej naradzie ruszyli przed siebie. Nacy z pożądaniem w oczach i z przedwcześnie wyhodowanym brzuszkiem, który obnosił z męską dumą, kroczył wyprostowany pod koronami drzew akacjowych, trzymając za łokieć dziewczynę z ręką na temblaku.

Hadler mieszkał niedaleko stamtąd, przy jednej z bocznych uliczek, w wiejskim domku, do jego okien zaglądały rosnące w ogródku cynie. Nie musiałem zapalać światła: nawet po ciemku byłem w stanie znaleźć dziurkę od klucza. Światło mogłoby obudzić gospodynię i wtedy po raz kolejny pokazałaby mi swoje kamienie nerkowe, przechowywane w blaszanej puszce, albo spytałaby o moją opinię na temat wód leczniczych w Harkány. Ze znalezieniem latarki nie miałbym problemu, ponieważ mój przyjaciel zgromadził, z nieznanych mi powodów, ich bogatą kolekcję: małe, duże, okrągłe, kwadratowe i tak dalej. Ale żadna z nich nie była mi potrzebna, doskonale wiedziałem, co i gdzie się znajduje. Choćby ten stojący w przedpokoju duży bęben z czynelami, pozostawiony tu przez poprzedniego sublokatora w zamian za zaległy czynsz. Wdowa zamierzała sprzedać sprzęt i za uzyskane pieniądze kupić nagrobek dla męża.

Księżyc oświetlał studencki pokój Hadlera, uwidaczniając leżącą na półce trupią czaszkę, którą mógł posiadać zarówno medyk, jak i młody poeta. Jej oczodoły służyły za pojemnik na pióra i cyrkiel. Równie wyraźnie widać było więdnące na górze kredensu jabłka, zawieszony nad łóżkiem oleodruk Trzynastu męczenników z Arad[11] w blondelowej ramie oraz gobelin z grającymi na trąbkach aniołkami. Cienie wiejskich mebli wyglądały na podłodze jak namalowane tuszem. Rozebrałem się, zamknąłem okiennice i gdy tylko przyłożyłem głowę do poduszki, zasnąłem.

We śnie przyglądałem się obrazowi z męczennikami. Ku mojemu zdumieniu nie mieli ani wąsów, ani bród i ubrani byli w cywilne stroje. Co więcej, widziałem same znajome twarze! Aż usiadłem na łóżku, aby przypatrzeć się im z bliska. – To ty, Gido Bodza? – pytałem z niedowierzaniem pryszczatego chłopaka z dużymi uszami. Więcej nazwisk nie pamiętałem, ale uświadomiłem sobie, że byli to moi koledzy z klasy ze szkoły podstawowej w Pesterzsébet. Chłopcy, o których już od wielu lat nie myślałem i których imiona oraz twarze zatarł czas. – Gido – szeptałem z przestrachem – czy was wszystkich stracono? Przecież macie tylko piętnaście lat! Wieszać można dopiero po dwudziestym roku życia!

Obudziłem się przerażony. Uchyliłem okiennice i wpadające przez szpary w deskach światło księżyca znów uwidoczniło brodate i wąsate oblicza postawnych mężczyzn w mundurach. Dlaczego przed chwilą zamiast nich widziałem trzynastu bezimiennych nastolatków?

Od strony ulicy dał się słyszeć pisk opon, szelest szprych i zgrzyt sprężyn siodełka, które ugięło się przy hamowaniu: przed furtką zatrzymał się rower. Po chwili klucz przekręcił się w zamku, koła potoczyły się po pokrytych rosą kamykach, w przedpokoju błysnęło światełko rowerowej lampki. Wiedziałem, że to Hadler wrócił z Kisasszonyfa, Gyümölcsény bądź z Mecsér, aby spędzić parę godzin w mieście, zabrać kilka książek, rakietę tenisową czy też kupić kliszę do swojego kodaka. Pewnie spędził wieczór z Agą lub z Wilmą, bądź z inną dziewczyną. Od dwóch lat był moim najlepszym przyjacielem, jednak dla kilku zdawkowych słów, jakie byśmy ze sobą wymienili, nie chciałem rezygnować z widoku swoich dawnych kolegów, których ujrzałem we śnie; naciągnąłem zatem koc na głowę.

Nie udało mi się jednak przywołać na nowo obrazu Bodzy i pozostałych. Wkrótce znów zasnąłem.

Kolejny sen dopadł mnie gdzieś o świcie. Elegancki garnitur, który miałem na sobie w ciągu dnia, wisiał teraz na mnie pognieciony, kiedy wieczorem spieszyłem w stronę apteki w nieznanym mi mieście. Byłem chory, targały mną dreszcze; otumaniony gorączką wyobrażałem sobie, że apteka, w której wśród setek tysięcy leków, połyskujących flakoników i buteleczek przywita mnie Urszula, będzie jeszcze bardziej lśniąca niż w rzeczywistości. Tak jakby błyszczący jak celofan sklep farmaceutyczny oraz Urszula od zawsze stanowiły jedność. Zajrzałem ukradkiem przez okno obcego budynku z nadzieją, że w środku zobaczę znajome meble Urszuli. Nerwowo obserwowałem spacerujących nieopodal chłopaków. Może czekają na nią? Może umówili się z nią na spotkanie?

Wszedłem do malutkiej apteki. Urszula stała za ladą w białym fartuchu, podobnym do tego, który nosiła na studiach. Była zaskoczona i wściekła.

– Dlaczego za mną przyszedłeś? – spytała. – Chcesz mnie na czymś przyłapać?!

– Wysłuchaj mnie – uciszałem ją.

– Nie mam czasu. Muszę zamknąć aptekę.

– Pozwól mi tu zostać! Rozchorowałem się po drodze, mam wysoką gorączkę!

– W takim razie idź do lekarza, przykro mi.

– Daj mi chociaż jakieś lekarstwo!

Popatrzyła na mnie z niechęcią.

– Masz mnie za szarlatankę? To nie kuchnia czarownicy!

Wypowiedziawszy te słowa, znikła. W aptece było pusto.

Rozejrzałem się dookoła spłoszonym wzrokiem.

W dwóch rzędach stały po cztery regały z szufladami na dole, z półkami na górze, oraz z drzwiczkami pośrodku, których nie dało się ani otworzyć, ani zamknąć.

– Urszula! – krzyknąłem. – Urszula, gdzie zniknęłaś?

– Jestem w truciźnie – odrzekła.

Odwróciłem się w stronę regału IV, skąd dobiegał głos. Na górnej półce znajdowały się drewniane flakoniki, niżej naczynia fajansowe, a jeszcze niżej... Dostrzegłem ją! Jej postać odbijała się i skrzyła w ciętym szkle. Była malutka jak medalion i jednocześnie przerażająca jak Gorgona. Syczała z nienawiścią:

– Dobrze wiesz, że cię nie kocham!

Uklęknąłem przed nią.

– Błagam cię, pomóż mi!

– Dlaczego mówisz do szkła? – spytała zza moich pleców.

Znów stała za ladą, już w swych naturalnych rozmiarach.

Odwróciłem się w jej kierunku.

– Dlaczego mi to robisz?

– Przecież nie będę wylewać krokodylich łez. Już dawno o tobie zapomniałam!

Usłyszawszy te słowa zamilkłem. Dręczącą ciszę przerwał ptasi gwizd. Rozpoznałem go: to rudzik! Jego głos wzbudził we mnie radosną nadzieję. Czyżby rzeczywiście śpiewał? O tej porze? Przecież w nocy nigdy tego nie robi. Zatem, skoro go słyszę, to znak, że muszę śnić!

Uśmiechałem się niepewnie, łudząc się, że to tylko sen, a Urszula mówiła do mnie sztucznym głosem:

– Oj, Attila, Attila. Wpędzisz mnie do grobu!

Po czym wybuchnęła śmiechem.

– Ty diablico! – krzyknąłem. – Już ja ci pokażę!

Przechyliłem się przez ladę, na której stała waga szalkowa, i chwyciłem Urszulę w talii. Jednak ona odepchnęła mnie energicznie.

– Kiedy się w końcu ode mnie odczepisz? Co mam zrobić, abyś dał mi wreszcie spokój? Chcesz, żebym zmieniła się w starą babę? Albo oblała sobie twarz kwasem? Kiedy zrozumiesz, że to koniec! Kiedy?! – krzyczała z furią. – Kiedy?!

Zacząłem płakać i odwróciłem się od niej. A gdy wyszedłem z obcej już dla mnie apteki, w której doznałem największego bólu w życiu, i gdy wkroczyłem w ciemność opustoszałego, bezimiennego miasta, rudzik zaczął śpiewać coraz głośniej i coraz weselej, a ja otworzyłem oczy.

Na łóżku ujrzałem smugę porannego światła, które wpadało przez szpary w okiennicach. Usiadłem i czułem, jak po mojej gładkiej, okrągłej twarzy ciekną łzy. Patrzyłem przed siebie drętwym wzrokiem, z niedowierzaniem, po czym przebiegła mnie mysi, że może jestem chory. Jednak świeżość ciała oraz lekki i wypoczęty oddech szybko przekonały mnie, że łzy są tu zupełnie nie na miejscu. Zaczęły mnie zalewać coraz silniejsze fale radości i wyskoczyłem z łóżka.

Za oknem, na drzewie, swym perlistym głosem śpiewał mój maleńki wybawiciel. Kiedy mnie zauważył, pochwalił się czerwonym serdaczkiem, kilka razy podskoczył wesoło, po czym odfrunął. Jednak mój sen najwidoczniej mnie nie opuścił. Znów posmutniałem.

Jakaż ona była wobec mnie oziębła! Ile było nienawiści w jej spojrzeniu! Choć to był tylko sen, nadal słyszałem w uszach okrutne słowa: „Dobrze wiesz, że cię nie kocham! Dlaczego za mną przyszedłeś? Już dawno o tobie zapomniałam!” Jeśli te słowa mogą kiedyś stać się prawdą, to po co mi ten piękny, letni dzień! Na próżno przede mną lata pełne miłości, skoro kiedyś wszystko stanie się okrutną męką, która będzie tym bardziej bolesna, im większe szczęście odczuwam obecnie.

Muszę natychmiast opowiedzieć Urszuli o moim śnie! Wytknę jej, że sprawiła mi ogromny ból, i ostrzegę, jaki straszny los może nas czekać. Ale ona z pewnością by mnie wyśmiała i skarciła. Powiedziałaby, że mam wyrzuty sumienia, bo jej nie kocham. W przeciwieństwie do niej, która zawsze śni o mnie piękne rzeczy! Cóż bowiem innego mogłaby powiedzieć? Obraz przyszłości, jaki ujrzałem, był czarny jedynie dla mnie!

Hadler spał głęboko, z rozbrajającym samozadowoleniem na promieniejącej młodością twarzy. Obserwowałem, jak na jego szerokiej klatce piersiowej unosi się i opada kołdra opatrzona znakiem kliniki. On na pewno by mnie nie zawiódł! W jego myślach, podobnie jak i w moich, ja i Urszula przynależymy do siebie na zawsze.

Spojrzałem na zagraconą półkę. Książka Kolumny Syrjatu Várkonyiego stała na swoim miejscu, tuż obok Starożytnych automatów, Kempelena Farkasa Kőszegiego i Objaśnień marzeń sennych Freuda. Ta ostatnia ścisnęła mi serce.

„Przecież każdy sen jest projekcją naszych pragnień!”, zawołałem w myślach. A zatem sam sobie jestem winien, bo to w głębi mojej duszy – ileż razy tego doświadczyłem! – czai się diabeł, który pcha mnie do zguby. Mam poczucie winy i chcę sam siebie ukarać. Ale z jakiego powodu i dla kogo miałbym to robić? Byłem przecież aż nadto pewien, że szczęście jest bardzo blisko, a zatem po co miałbym opóźniać jego nadejście zbędną samoanalizą? Szybko zrzuciłem piżamę, jak jakąś nieczystą śmiertelną koszulę, i zacząłem ćwiczyć.

Nad dzbanem z wodą bzyczała już pierwsza spragniona dzika pszczoła. Umyłem się w pomalowanej w powoje blaszanej misce. Z ramion schodziła mi skóra od słońca, dłonie szczypały z powodu odcisków, które zrobiły mi się podczas wiosłowania. Namydliłem twarz, kątem oka odczytując na ściennym kalendarzu wydrukowany gotycką czcionką wiersz.

Was heut müde gehet unter,

Hebt sich morgen neugeboren.

Manches bleibt in Nacht verloren

Hüte dicht, bleib wach und munter!

Ta rada skierowana była wprost do mnie. Świeży ręcznik z wyhaftowanym niebieskimi literami napisem „Dzień dobry” sprawił, że powoli zacząłem odzyskiwać dobry humor. Gdy tylko włożyłem czystą koszulę w tropikalne wzory, zapomniałem o śnie.

„W niedzielę czekamy na ciebie na mieliźnie w Mohácsu. Załatw łódkę! Till”.

Kartka, na której w pospiechu zostawiłem tę wiadomość, była wyjętym z teczki kwitem o wartości dwudziestu pięciu forintów, wystawionym przez Uniwersytet Medyczny za dostarczonego pudla. Zwinąłem ją w rulonik i wsunąłem do otworu nosowego w czaszce, po czym chwyciłem swoją walizkę i wymknąłem się z pokoju.

Woń ogrodu, światło słoneczne i figlarny sopran zlały się we mnie w jedno przyjemne doznanie.

– Wreszcie się wyszykowałeś, ty śpiochu!

Przed furtką zobaczyłem Urszulę z twarzą rozpromienioną jak poranne słońce i oczami w kolorze świeżo pomalowanej, niebieskiej emalii. Stała w białej lnianej sukience w błękitne grochy, smukła niczym długa łodyga kwiatu. Wszystko, co miała na sobie – od śnieżnobiałych sandałów po wstążkę we włosach – emanowało życiem.

– Podglądałam cię – oznajmiła. Jako że wstała wcześniej, wyszła mi naprzeciw i od kilku już minut czekała przed furtką, obserwując, jak się myję. Zauważyła nawet, że nie wytarłem lewego ucha. Aby to udowodnić, wsunęła tam palec, po czym pokazała mi namydlony opuszek.

– Co pan na to, panie Angyal? Czy gdzie indziej również zostawił pan resztki mydła?

Stanęła na palcach, zwróciła ku mnie swoją śliczną nastoletnią buzię i odsłoniła w uśmiechu różowe dziąsła z białymi siadami pasty do zębów.

– Świntucha! – powiedziałem, rumieniąc się. – Zaraz ci nachucham do ucha!

Niespodziewane dmuchnięcie do ucha było największą zmorą Urszuli, a moją najskuteczniejszą bronią. Odskoczyła w popłochu, ale tylko do jezdni. Tam zaczęła podskakiwać. Poklepała się po udach i pokazała mi język.

– Ale jesteś nieśmiały! Nieśmiały jak kleryk!

Pozwoliłem, aby wirowała jak bączek, po czym rzuciłem od niechcenia:

– Hoho! Widzę, że twoje majtki są równie niebieskie jak oczy. Warto je pokazywać!

Patrzyła na mnie przez chwilę, ale zaraz w jej spojrzeniu pojawił się figlarny błysk.

– Podobają ci się? No to biegnijmy!

Chwyciła moją walizkę i pociągnęła mnie za sobą.

– Śpieszmy się! Mama nie wie, gdzie jestem.

– Ale jest dopiero wpół do ósmej! Spójrz na zegar! Autobus do Mohácsa odjeżdża o dziewiątej...

– A śniadanie to kto zje?

Nie puszczała walizki i jeśli nie chciałem, byśmy się oboje przewrócili, musiałem dotrzymać jej kroku. Pędziliśmy po chodniku szturchając się i popychając, przekonani, że nie mamy nic wspólnego ze sztywnymi jak kij dorosłymi i z zarozumiałym światem, oczekującym dobrych manier, przepełnieni radością, tryskającą z nas młodzieńczą energią i beztroskim szczęściem.