Gra o miłość - Marta Orzeszyna - ebook + książka

Gra o miłość ebook

Marta Orzeszyna

4,7

Opis

Burzliwa miłość Polki i Francuza. Co wybierze Martyna: karierę piłkarską Leo czy niezależność, własne marzenia i ukochany Paryż. Ewolucja życiowych wartości i walka o siebie. Sława, pożądanie, zemsta i tęsknota za prawdziwym uczuciem. Jaki będzie finał tej gry?

W „Grze o miłość” pióra Marty Orzeszyny śledzimy historię pięknej, ale również trudnej i często bolesnej miłości między Martyną i Leo. On - Baskijczyk z krwi i charakteru. Ona - licealistka z Polski zwiedzająca Francję. On - młody utalentowany piłkarz. Ona - wyjątkowa i silna, oczekująca wiele od życia kobieta. W tle Bretania, Kraj Basków i Paryż oraz dwa światy: zawodowego futbolu i mody. Między nimi tysiące kilometrów, zawistni ludzie i codzienność, która potrafi zniszczyć nawet najsilniejszą miłość. Czy uda im się odnaleźć spokój i szczęście, czy też pozostaną na zawsze z krwawiącym sercem? Czy przeznaczenie, które ich połączyło, okaże się silniejsze niż przeciwności losu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 557

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (15 ocen)
12
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




3 września 2017

3 września 2017

Wpatrywałam się w ekran telewizora, na którym co chwilę pojawiała się twarz Léo. Pokazywano jego najlepsze zdjęcia. Uśmiechnięty, z piłką u stóp, spoglądał prosto w obiektyw. Na innym unosił ręce w geście triumfu po wygranej w mistrzostwach świata. Na kolejnym, z jakiejś sesji do kolorowego magazynu, wyglądał po prostu doskonale.

Léo Etchevers, jeden z najlepszych francuskich piłkarzy, mistrz świata z 1998 roku i mistrz Europy z roku 2000, obecnie współpracujący z trenerem francuskiej reprezentacji, uległ poważnemu wypadkowi na autostradzie A4 w okolicach Wrocławia. Jego stan jest krytyczny. Przed jednym z wrocławskich szpitali gromadzą się fani Léo Etcheversa, by okazać wsparcie swojemu idolowi. Etchevers to legenda światowej piłki nożnej, świetnie znany wielbicielom tej dyscypliny na całym świecie. Na godzinę 21 zapowiedziano konferencję prasową, na której otrzymamy najnowsze informacje dotyczące stanu jego zdrowia.

Zadzwonił telefon. Numer zastrzeżony. Wahałam się, czy odebrać, ale miałam nadzieję, że to ktoś z naszych wspólnych znajomych zlitował się nade mną i dowiem się czegoś więcej.

– Halo? Pani Martyna Rutkowska? Tu Anna Siekierska z tygodnika „Sensacja”. Chciałabym się dowiedzieć, co panią łączy z panem Léo Etcheversem.

– To jakaś pomyłka. Nie znam nikogo takiego – odpowiedziałam, słysząc jakby w oddali bicie własnego serca.

– To ten słynny sportowiec. Nie słyszała pani? – głos w telefonie z trudem przebijał się do mojej świadomości. Zrobiło mi się słabo, przykucnęłam, opierając się plecami o ścianę.

– Coś obiło mi się o uszy, ale, szczerze mówiąc, nie interesuję się sportem. To jakiś siatkarz?

– Piłkarz. To dziwne, że pani go nie zna, bo on prosił, żeby właśnie panią zawiadomiono o wypadku. Panią, a nie żonę – ostatnie słowa wypowiedziała już jawnie kpiącym tonem.

– O wypadku? – starałam się ze wszystkich sił, by mój głos brzmiał obojętnie.

– Miał poważny wypadek samochodowy. Wjechał w niego pijany kierowca. Jest w szpitalu. Prawdopodobnie nie przeżyje, ale to przecież dla pani nie ma znaczenia, skoro go pani nie zna.

– Bardzo mi przykro z powodu wypadku tego pana, ale to wszystko – poczułam łzy.

– Pani Martyno… On leży w szpitalu we Wrocławiu, to chyba niedaleko od pani… Mimo wszystko mam nadzieję, że z tego wyjdzie.

Zakończyłam rozmowę bez formułek pożegnania. Siadłam na podłodze. Powinnam natychmiast do niego pojechać, ale nie mogłam ruszyć się z miejsca. To, czego panicznie boją się wszyscy ludzie, przydarzyło się teraz mnie. Wypadek, może śmierć. Był człowiek, nie ma człowieka? Była miłość… Zamknęłam oczy. Pamięć od razu przyniosła szczegółowy obraz jego twarzy. „Allez, ma chérie, debout!1 – słyszałam w głowie. – J’ai besoin de toi, mon cœur2”. Powoli wstałam, trzymając się ściany, w domu było już ciemno. Sięgnęłam po komórkę. Kilkadziesiąt nieodebranych połączeń. Wielokrotnie te same osoby: mama, Amaia, Xavier, Aśka, Wanda, Yves, ale i nieznane numery. Pewnie też szpital. Po omacku odszukałam torebkę i wyszłam z mieszkania. Jazda windą ciągnęła się niemiłosiernie. Wsiadłam do samochodu. Na siedzeniu pasażera leżał jego granatowy sweter. Założyłam go na siebie i wsunęłam klucz do stacyjki. Radio błysnęło na niebiesko. Dance me to the end of love. Jechałam powoli, co chwilę sięgając po papierosa. Nie spieszyłam się. Być może na końcu drogi czekały na mnie wiadomości, których wcale nie chciałam usłyszeć. Poza tym zastanawiałam się, czy w ogóle wpuszczą mnie do szpitala? Chyba powinni, skoro to właśnie mnie chciał zawiadomić. Zazwyczaj tylko rodzina ma prawo do informacji o pacjencie. Przecież byłam kimś więcej niż jego cała cholerna rodzina.

Telefon znów zadzwonił. Xavier. Odebrałam.

– Martyna, co z nim? Za kilka minut wypuszczam chłopaków na boisko, wszyscy są w szoku, nie wiemy, co się z nim dzieje. Putain3, co on tam robił?! Miał być tu na meczu. Jechał do ciebie? Jak ty się trzymasz? Tak mi przykro!

– Stan jest poważny, jadę właśnie do szpitala. Nic więcej nie wiem, zadzwonię do ciebie później, OK?

– W takim razie czekam na telefon. Nie wiem, jak my ten mecz zagramy, wszyscy myślimy o Léo. Nie chciałbym dziś zaczynać minutą ciszy…

– Xavier?

– Tak?

– Trzymam za was kciuki. Allez les Bleus!

– A ja za was jutro! À plus!4

Co się stało, że zamiast być na meczu reprezentacji Francji, Léo przyjechał do Polski? To do niego niepodobne! Może Amaia coś wie. Znów sięgnęłam po telefon.

– Martyna! Dzwoniłam ze sto razy, co tam się dzieje?

– Miał wypadek, podobno jest źle. Jadę teraz do szpitala, nic więcej nie wiem. Wiesz, dlaczego tu przyjechał?

– Chciał zrobić jakąś niespodziankę chłopcom. Lou dzwonił do niego w zeszłym tygodniu.

– Nic nie wiedziałam!

– Tutaj wszystkie telewizje w kółko tylko o tym, i to w takim tonie, jakby właśnie umarł. Wspomnienia przyjaciół, znajomych, nawet Cécile już zdążyła dać wywiad dla TF1.

– Amaia, on żyje, a ja zaraz będę przy nim. Zadzwonię, gdy tylko czegoś się dowiem.

– Dobrze, kochanie, a ja się za was pomodlę. Nie mogę przyjechać, wiesz, że lekarz nie pozwolił mi podróżować, ale Patxi i Nahia wkrótce u was będą. Sophie podobno także leci do Polski. Z Cécile… Jak ty sobie dasz radę z nimi wszystkimi?

– Jakoś będę musiała, teraz to nie ma znaczenia. Zadzwonię do ciebie później, dobrze?

– Uważaj na siebie i powiedz Léo, że o nim myślimy.

– Powiem mu na pewno.

Ciemne mury szpitala miały w sobie coś przerażającego, jakby zapowiadały, że w środku nie spotka mnie nic dobrego. Dlatego byłam zaskoczona jasnym światłem w przytulnej poczekalni. Podeszłam do recepcji. Miła dziewczyna w nieskazitelnie białym kitlu spytała z uśmiechem:

– W czym mogę pomóc?

– Podobno przywieziono tu pana Etcheversa? – starałam się zachować spokój.

– Nie udzielamy takich informacji osobom postronnym, zwłaszcza dziennikarzom – serdeczny uśmiech natychmiast zniknął z twarzy recepcjonistki.

– A to niespodzianka, bo to właśnie dziennikarka „Sensacji” doniosła mi, że w telefonie pana Etcheversa była prośba o powiadomienie mnie w razie wypadku.

Dziewczyna zmarszczyła brwi.

– Nic takiego nie miało u nas miejsca. Informacji udzielamy tylko rodzinie, jeśli jest pani żoną pana Etcheversa, proszę się wylegitymować. Jeśli nie, nic nie mogę dla pani zrobić.

– Nie jestem żoną, jestem jego kochanką, to chyba już dla was jasne, skoro sprzedaliście info prasie! Chcę go natychmiast zobaczyć!

– Pani jest Martyna? Martyna Rutkowska? – z zaplecza wyszedł młody lekarz. Przechodząc obok dziewczyny, musnął jej dłoń swoim rękawem, recepcjonistka zaczerwieniła się po uszy i spuściła oczy.

– Tak. Nazywam się Martyna Rutkowska.

– Proszę się uspokoić. Porozmawiamy na osobności, ale niech mi pani obieca, że nie będę miał przez to żadnych nieprzyjemności. Proszę za mną.

Wsiedliśmy do windy. Niespiesznie dotknął przycisku 12. piętra.

– Jego stan jest ciężki, ale już stabilny. Media wpadły w histerię i trochę przesadziły. Przeszedł operację i teraz czekamy. To sportowiec, ma silny organizm, więc walczy.

Odetchnęłam z ulgą.

– Był przytomny, gdy go tu przywieziono, i wołał bez przerwy „Martyna!”. Cała babska część personelu płakała, bo wył prawie z rozpaczy. Może bał się, że to już koniec, a pani tu nie ma. Myślałem, że chodzi o żonę, ale w telefonie znaleźliśmy pani numer z adnotacją, by zawiadomić w razie wypadku.

Lekarz wyglądał na zakłopotanego sytuacją, chciał mi pomóc, ale przede wszystkim musiał myśleć o interesie szpitala. W końcu zdecydował się powiedzieć mi prawdę.

– Niestety, wcześniej dorwała jego komórkę któraś z pielęgniarek, szukały, kogo powiadomić, i znalazły panią. Miała zadzwonić po operacji, nie było sensu wcześniej. Zamiast tego powiadomiła prasę. Przykro mi…

Zrobiło mi się gorąco ze strachu. Powoli docierało do mnie, że będę musiała się w końcu zmierzyć z prawdą. Mój rozmówca, wyczuwając gęstniejącą atmosferę, kontynuował ostrożnie:

– Panował tu taki chaos, że już nie myśleliśmy o pani, lecz tylko o tym, jak go ochronić, bo zaraz nam tu z kamerami wlezą. Na oddziale powiem, że jest pani jego żoną. I może go pani widzieć przez pięć minut, nie więcej. Aha, francuska żona, że tak powiem, będzie dopiero jutro.

Po kilku sekundach krępującego tête-à-tête5 wysiedliśmy na piętrze oddziału pooperacyjnego.

– Pani Sabciu, przyjechała żona naszego mistrza, wejdziemy do niego na chwilę, a pani niech mi przyniesie wszystkie papiery, które trzeba podpisać – młody lekarz błysnął czarującym uśmiechem, a pulchna pani Sabina natychmiast się rozpromieniła.

– Zaraz przyniosę, panie doktorze. Może zajrzy pan później na dyżurkę, wnuczka miała urodziny i ciasto mam palce lizać, a pan coraz chudszy i chudszy.

– Oczywiście, z największą przyjemnością.

No, ten to wiedział, jak rozmawiać z kobietami. Tak jak Léo. Uśmiechnęłam się do tej myśli. Lekarz to zauważył.

– Z pielęgniarkami trzeba dobrze żyć, inaczej mogą człowiekowi zmienić życie w piekło, a ja wolę święty spokój. Ma pani szczęście, bo jestem ich ulubieńcem. Trochę mi matkują, trochę flirtują – włożył ręce do kieszeni kitla.

– To dlatego się ukrywacie?

– Ukrywamy?

– Z dziewczyną z recepcji. Wie pan, od lat żyję w drugim obiegu, jestem wyczulona na wszystko, co niewidoczne dla innych.

Uśmiechnął się tym razem smutno.

– Nie dałyby nam spokoju. Zresztą to skomplikowane.

– Jak na fejsie – zażartowałam dość głupio.

– To jeszcze bardziej skomplikowane niż na fejsie. Dostałem tę pracę dzięki protekcji ojca mojej dziewczyny. Jesteśmy razem od liceum, ale już od dawna między nami się nie klei. Ewa, ta z recepcji, studiuje anglistykę, a wieczorami tu dorabia. Pomagam jej, bo sama nie dałaby rady się utrzymać. Więc na razie tak to musi wyglądać. Staniemy na nogi i wtedy powiem prawdę.

– Niech pan da spokój. Nie ma nic ważniejszego od was dwojga. Jeśli nie chce pan przeżywać tego, co ja, zacznijcie od razu życie bez kłamstw. Proszę mi wierzyć, tak będzie wam łatwiej. Mogę go zobaczyć?

– Tak.

Zajrzał do sali i skinął na mnie ręką. Zobaczyłam Léo pod aparaturą i nagle odzyskałam siły. Najważniejsze, że byliśmy tu razem. Podeszłam do łóżka. Leżał przykryty prześcieradłem poplamionym krwią. Miał też zaschniętą krew we włosach. Rdzawe plamy na ciemnozłotych pasmach. Rozciętą wargę, spuchniętą twarz, mnóstwo zadrapań na całym ciele. Był podłączony kolorowymi kabelkami do maszynerii wydającej rozmaite odgłosy. Zbliżając się do łóżka, potknęłam się o cewnik i o mało nie wylądowałam na Léo, jak wtedy w autokarze do Paryża. Nigdy nie widziałam go tak bezbronnego, więc wpatrywałam się zdumiona, poszukując w tym bezradnym ciele mężczyzny, którego kochałam. Léo – szeptałam – Léo mon amour, réveille-toi, c’est moi. Léo, je t’en supplie. Léo!6

– Proszę nie liczyć na to, że się przy pani obudzi jak w romantycznej komedii. Wprowadziliśmy go w śpiączkę farmakologiczną, by nie czuł bólu. Musi odpocząć. W tym momencie prawdopodobnie pani nie słyszy. No niestety, to nie bajka. Trzeba trochę cierpliwości. Na szczęście okazało się, że z głową wszystko w porządku. Doznał wstrząsu mózgu, trzeba było założyć parę szwów, ale powinno być OK.

Jego słowa docierały do mnie, ale nie potrafiłam ich przeanalizować. Sytuacja zaczynała mnie przerastać. Próbowałam uspokoić oddech i zmusić się do logicznego myślenia. Chciałam, by już przestał zarzucać mnie informacjami, które przygniatały coraz bardziej. Tonęłam.

– To wszystko? – spytałam z nadzieją.

– To była ta lepsza strona medalu…

– Błagam… – jęknęłam, jednocześnie karcąc się w duchu za histerię, która mnie ogarniała.

– Dużo gorzej z lewą nogą. Fatalnie połamana. Sprowadziliśmy naszego najlepszego ortopedę, który współpracował z kadrą, fachura, jakich mało. Ponastawiał wszystko, ale co ostatecznie z tego będzie, zobaczy się za kilka miesięcy. Na pewno żmudna rehabilitacja. Musi go pani do tego przygotować.

– To będzie dla niego katastrofa!

– Z punktu widzenia medycyny zrobiliśmy wszystko, co dla niego najlepsze. Ale żona i tak chce go zabrać do Paryża, do swoich specjalistów. Nie sądzę, by stał się dzięki temu cud, ale takie jej prawo. Jak to między sobą rozwiążecie, nie mam pojęcia. Ma pani te kilka godzin do rana, żeby to przemyśleć. I niech się pani modli, by odzyskał przytomność, wtedy będzie mógł sam zadecydować. Ma pani gdzie spać?

– Mamy…, mam we Wrocławiu mieszkanie, ale wolałabym być blisko. Przenocuję w samochodzie, w razie czego proszę dzwonić. Mogę zostać z nim przez chwilę sama?

– Pięć minut, jak mówiłem.

– Dziękuję.

Wyszedł. Delikatnie gładziłam Léo po twarzy, mówiłam do niego, całowałam zamknięte powieki. „Léo, kochany, jestem przy tobie, jutro zabiorą cię do Paryża, ale teraz jesteś tu ze mną”. Chciałam, by po przebudzeniu od razu wiedział, że tu byłam. Zostawiłam na stoliku łańcuszek z wisiorkiem. Pierwszy prezent od niego, który zawsze miałam przy sobie. Na pewno zrozumie. Nic innego nie przyszło mi do głowy. Ostatnie muśnięcie warg i wyszłam na korytarz.

– Madame Etchevers?

– Oui – odpowiedziałam machinalnie po francusku.

Kobieta trzymała dyktafon, najwyraźniej była to dziennikarka.

– Je m’appelle Anna Siek…

– Wiem, kim pani jest, rozmawiałyśmy przez telefon – przerwałam jej.

Stałyśmy, patrząc sobie w oczy i szykując się do ataku. Nie zamierzałam opowiadać o nas tej wyfiokowanej hienie. Chętnie starłabym pumeksem ironiczny uśmiech z jej twarzy. Błysnął flesz aparatu fotograficznego. Nie zauważyłam stojącego obok paparazzi. Zaczęło się. Minęłam ją i szybkim krokiem skierowałam się do wyjścia. Słyszałam z tyłu stukot jej obcasów. Zamiast windy wybrałam schody. Byłam w trampkach, zwiększało to moje szanse na ucieczkę. Zaczęłam biec, ale hałas za moimi plecami wzmagał się. Nie odpuszczała. Ja też nie miałam zamiaru. Dwa piętra niżej zdecydowałam się wejść na oddział, bezradnie rozejrzałam się wokół. Położnictwo. Merde! Nie będę robić cyrku w takim miejscu. Powrót na schody. Znowu bieg, znowu stukot obcasów. Wypadłam na parterze. Młoda recepcjonistka spojrzała na mnie z wyrzutem. Już otwierała usta, by wyrazić swoje oburzenie, ale coś w mojej twarzy sprawiło, że zrozumiała. Wskazała mi drzwi tuż za nią. Wbiegałam tam, próbując uspokoić oddech. „Muszę przestać palić” – pomyślałam po raz milionowy i opadłam na kanapę, słysząc stukot obcasów za ścianą.

– Gdzie ona jest! – krzyczała dziennikarka.

– Kto? – chłodno zapytała dziewczyna z recepcji. Ewa, przypominałam sobie. Miała na imię Ewa.

– Proszę nie udawać idiotki, Martyna Rutkowska, kochanka Etcheversa, która właśnie przed chwilą podawała się za jego żonę, by móc go zobaczyć – Siekierska była wściekła.

– Nie mam pojęcia, o kim pani mówi – Ewa odpowiedziała ze stoickim spokojem.

– Kurwa mać! Zrobię wam taką rozpierduchę, że powylatujecie z roboty! Nie macie prawa wpuszczać osób spoza rodziny i udzielać im informacji o stanie zdrowia pacjenta. Napiszę o tym w artykule i zaraz zrobią z wami porządek! A jego żona jeszcze dziś dowie się, że kochanka paraduje po szpitalu – wrzask zmienił się w jadowite syczenie. Podstępna żmija.

– Proszę pani, proszę się uspokoić. Zapewniam, że nie wiem, o czym pani mówi. Nikt do tej pory nie odwiedzał pana Etcheversa. Jesteśmy w stałym kontakcie z jego rodziną we Francji, więcej informacji udzieli pani dyrektor szpitala jutro w godzinach 14-15 po wcześniejszym umówieniu się na spotkanie.

– Proszę mnie zapisać!

– Chwileczkę, zerknę w terminarz – Ewa kartkowała kalendarz, a ja bałam się poruszyć, by nie zdradzić swojej obecności i nie narobić jej kłopotów. – Cóż za pech. Jutro już wszystko zajęte, pojutrze także, ale w czwartek profesor ma 10 minut. Zapisać panią?

– Chyba pani żartuje. Ja muszę jutro opublikować artykuł! Nie dam sobie wyrwać takiego tematu.

– No cóż, w takim razie bardzo mi przykro, ale nic nie mogę dla pani zrobić. Do widzenia.

– Jak chcecie. Gwarantuję, że przez najbliższe dni nie zaznacie spokoju ani wy, ani Rutkowska!

Wiedziałam, że nie zrezygnuje. Jutro moje życie zmieni się w piekło. Przez tyle lat skutecznie uciekałam przed takimi jak ona. A i tak w końcu mnie dopadli. Nagle poczułam się zmęczona. Słyszałam, jak Ewa cierpliwie odpowiada na pytania kolejnych dziennikarzy przybywających do szpitala, częstując ich tą samą formułką, którą wcześniej zaserwowała dziennikarce „Sensacji”. Zasnęłam skulona na kanapie. W nocy czułam, że ktoś przykrył mnie kocem. Było mi dobrze i chyba nie chciałam się obudzić. We śnie wróciły wspomnienia. I był tam Léo. Ile to już lat minęło, od kiedy spojrzał na mnie pierwszy raz? 25?

Za historię naszej znajomości dałby się pokroić naczelny każdego tabloidu w Polsce i we Francji.

1992

1992

Wieść o planowanej wycieczce do Francji rozniosła się po liceum tak szybko, jak tylko może się roznieść małomiasteczkowa plotka. Martyna, którą wiadomość zastała w szkolnej kawiarence, zerwała się na równe nogi i pociągnęła za sobą Wandę, swoją najlepszą przyjaciółkę. Przeskakiwały po dwa stopnie, wbiegając na drugie piętro, gdzie przed pokojem nauczycielskim kłębił się już pokaźny tłum zainteresowanych zagraniczną eskapadą. Uczniowie szeptali między sobą o tajemniczej liście, na którą nie wszyscy będą mieli szczęście trafić. Wiadomo, pojadą pewnie tylko ci, którzy mają plecy.

– Tak się składa, że ci z plecami to albo tłuki, albo nie uczą się francuskiego – podsumowała Wanda, ściągając na siebie wściekłe spojrzenia kilku osób. – Jak znam nasze francuzice, to pojadą ci, którzy zasłużyli i potrafią z siebie wykrztusić coś więcej niż tylko voyage, voyage i voulez-vous coucher avec moi.

– Wanda, ty się tak nie wymądrzaj, mat.-fiz. jest klasą elitarną w tym liceum, jeśli mają się kimś chwalić za granicą, to tylko nami – zripostowała Aśka, pogardliwie prychając dla podkreślenia wyższości umysłów ścisłych nad całą resztą.

– I co? Szprechać z nimi będziecie? Niech wam wasza Herta załatwi wymianę z Niemcami, to pojedziecie. Tu sprawa jest jasna: pojadą ludzie z biol.-chemu, ogólnej i pedagogicznej. Wybij sobie z głowy marzenia o Paryżu, bo to nie miejsce dla takich sztywniaków jak wy. Nawet kasa tatusia ci nie pomoże.

Aśka Zarzecka poczerwieniała na twarzy i już miała się rzucić na Wandę, gdy z pokoju nauczycielskiego wyszedł dyrektor i poprosił wszystkich chętnych na wyjazd o przejście do świetlicy, gdzie czekały na nich nauczycielki francuskiego, by wszystko dokładnie wyjaśnić. Okazało się, że dzięki staraniom dwóch profesorek udało się nawiązać współpracę z liceum w Saint-Jean-de-Luz i zorganizować pierwszy zagraniczny wyjazd dla uczniów trzecich klas. Pomruk niezadowolenia przetoczył się przez salę, ale pani Janiak uciszyła wszystkich stanowczym ruchem ręki.

– Młodsze klasy są w tej chwili zbyt mało zaawansowane, ale współpraca ma być wieloletnia, więc takie wyjazdy też was czekają. Klasy maturalne, wiadomo, mają w tym czasie ważniejsze sprawy. A zatem pojadą uczniowie klas trzecich, uczący się francuskiego. I nie wszyscy oczywiście. Piątki i czwórki. Jeśli będą jeszcze miejsca albo ktoś z pierwszego składu zrezygnuje, możemy dokooptować kilka mocnych trójek. I jeszcze jedno – pani Janiak wymieniła znaczące spojrzenie z panią Jaskulską, drugą nauczycielką języka francuskiego w pomysłowskim liceum – nie nasyłajcie na mnie swoich rodziców, bo jak już wielu z was o tym się przekonało, na mnie to nie działa.

Wanda z satysfakcją zmierzyła wzrokiem Aśkę, która aż trzęsła się ze złości, szepcząc coś do ucha równie zdenerwowanej Iwonie. Martyna wychwyciła tylko „Tata i tak to załatwi, zobaczysz”. Tymczasem pani Janiak kontynuowała:

– Proszę o pozostanie na sali tylko te osoby, których sprawa dotyczy. Resztę zapraszam na lekcje. I proszę się pospieszyć, nauczyciele czekają na was z utęsknieniem – wskazała na drzwi, a zawiedzeni uczniowie, którym Francja już majaczyła na horyzoncie, powoli kierowali się do wyjścia, szurając znacząco butami, by okazać swoją całkowitą dezaprobatę dla decyzji podjętych przez ciało pedagogiczne.

– Bien! – zakrzyknęła nauczycielka, gdy zrobiło się już nieco luźniej i ciszej, ignorując całkowicie, że szum wzmagał się teraz za drzwiami. – Pojedzie 20 uczniów i trzech nauczycieli. Teraz kwestie finansowe: koszt wyjazdu jednej osoby wynosi 100 tysięcy złotych7. Postaramy się o dofinansowanie z miasta, więc myślę, że ostatecznie będzie to 80 tysięcy złotych.

Martyna z Wandą wymieniły zaniepokojone spojrzenia.

– Wiem, że dla wielu z was nie jest to mała suma, więc porozmawiajcie w domu z rodzicami, a potem zobaczymy jeszcze, co i jak. Wycieczka będzie trwała siedem dni, w planie jest czterodniowy pobyt w miasteczku Saint-Jean-de-Luz…

– To nie jedziemy do Paryża? – przerwała Martyna wyraźnie rozczarowana tym, co właśnie usłyszała, a Janiakowa spojrzała na nią karcąco.

– Powtarzam: czterodniowy pobyt w Saint-Jean-de-Luz w Baskonii oraz trzydniowy pobyt w Paryżu.

Martyna aż pisnęła z radości jak małe dziecko, co ściągnęło na nią kolejne spojrzenie nauczycielki.

– Martyno, powściągnij emocje i daj mi skończyć. Rozumiem twoją radość, ale zachowujesz się niepoważnie. To do ciebie niepodobne.

– Przepraszam, pani profesor.

– Zatem powtarzam jeszcze raz: cztery dni w Baskonii i trzy dni w Paryżu, plus trzy dni na dojazdy, razem 10 dni. Myślę, że atrakcje, jakie dla was przygotowaliśmy z partnerskim liceum, są warte pieniędzy, które będą musieli wydać wasi rodzice. Przekażcie im wszystkie szczegóły. Rozdam wam teraz deklaracje, które musicie wypełnić w domu i jutro mi oddać. Pieniądze trzeba wpłacić do 20 kwietnia. Wyjazd 30 kwietnia o 18, powrót 10 maja w godzinach porannych. Na razie to wszystko. Możecie wracać do klas.

Martyna i Wanda wyszły na korytarz, gdzie od razu padły sobie w ramiona, piszcząc i podskakując. Cieszyły się, nie myśląc w ogóle o tym, że ich radość za chwilę może się ulotnić bez śladu z powodów finansowych. Były na liście wyjazdowej, i to w tej chwili wydawało się najważniejsze.

Nie zauważyły, że ich dziki taniec obserwowała z daleka Aśka, która nie mogła ochłonąć po tym, jak wykluczono ją z grona wybranych. Nie była do tego przyzwyczajona. „Uprzywilejowana” to było jej drugie imię – taka się urodziła jako córka partyjnego działacza i taka się wychowała pod skrzydłami troskliwego i drapieżnego tatusia, który teraz doskonale odnajdywał się w nowej rzeczywistości. Bez żalu pożegnał upadający system i zajął się biznesem, sprawnie wykorzystując historyczne i ekonomiczne zawirowania. Regularnie zaczął się pojawiać w kościele, zawsze w pierwszej ławce, tu sypnął groszem na remont dachu, tam zasponsorował pierwsze po 1989 roku huczne obchody 11 listopada. Chciał być bogaty, więc zarabiał pieniądze, jak tylko się dało. Jednocześnie, jako prezes klubu PKS Fart, budował sobie wizerunek ojca narodu, społecznika i dobroczyńcy, ratującego podupadłe życie sportowe w miasteczku. Ludzie mówili swoje po kątach, ale oficjalnie nie ośmielano się wytykać mu przeszłości. Oszołomienie wolnością złagodziło nastroje, a w Pomysłowie nikt wtedy nie był żądny krwi ani zemsty na byłych kacykach. Miasto żyło według własnych zasad. Większość mieszkańców chciała po prostu świętego spokoju.

Na lokalnych karierowiczów patrzono raczej z obojętnością. Widziano już wielu szastających pieniędzmi i przecinających wstęgi. W przyciasnych garniturach niedopinających się na opasłych brzuchach. A potem kończyli marnie. Choć ojciec Aśki zawsze potrafił się ustawić tak, by odnosić korzyści, nie wpływało to znacząco na wzrost szacunku do niego. Podobnie jak nie ułatwiało życia jego ukochanej jedynaczce, którą coraz częściej omijano szerokim łukiem. Może gdyby mieszkała we Wrocławiu, byłaby dużo szczęśliwsza, mając okazję spotykać podobnych jej rówieśników, ale w Pomysłowie po prostu robiło się wokół niej pusto. W podstawówce przyjaźniła się z Wandą, lubiła ją, teraz nawet ze sobą nie rozmawiały.

Wiele lat wcześniej Zarzecki wyrzucił z pracy ojca Wandy, Jana Wolińskiego, za to, że nie godził się na zatrudnianie pracowników na czarno. Przez długi czas pan Woliński nie mógł znaleźć w Pomysłowie żadnej posady. W końcu trafił się jednak przyzwoity człowiek, dyrektor ich podstawówki, który zaoferował mu etat nauczyciela zpt. Wanda nie mogła wybaczyć krzywdy wyrządzonej ojcu, przestała w ogóle zauważać dawną przyjaciółkę. Tylko Martyna nadal widziała w Aśce tę samą dziewczynkę, którą przed laty poznała pierwszego dnia przedszkola.

Aśka oderwała się od ściany i podeszła do rozradowanych przyjaciółek.

– Martyna, możemy pogadać? – spytała prosząco.

– A co, nie wierzysz już w moc kasy tatusia? – zaatakowała Wanda.

– Wanda, daj spokój – przerwała Martyna. – O co chodzi, Aśka?

– Chciałabym porozmawiać tylko z tobą – Aśka popatrzyła wymownie na Wandę, która wzruszyła ramionami.

– Dobra, to widzimy się w klasie.

Gdy zostały same, Aśka przez chwilę milczała, skubiąc nerwowo skórki wokół paznokci. W końcu zebrała się na odwagę.

– Chcę jechać z wami. Bardzo – wykrztusiła.

– Ale słyszałaś sama, tylko klasy francuskie – Martyna rozłożyła bezradnie ręce.

– Możesz powiedzieć Janiakowej, że mnie uczysz i że dobrze mi idzie.

– Myślałam, że nie chcesz nikomu o tym mówić? – zdziwiła się Martyna.

To była ich tajemnica. Martyna od początku liceum uczyła Aśkę francuskiego. Spotykały się dwa razy w tygodniu w bibliotece miejskiej i tam przekazywała jej wszystko, czego sama nauczyła się na lekcjach. Ojciec Aśki chciał, by córka uczyła się niemieckiego potrzebnego mu w interesach, dlatego wylądowała w klasie matematyczno-fizycznej, choć marzyła o studiach polonistycznych. Nie potrafiła otwarcie sprzeciwić się ojcu, ale po kryjomu przygotowywała się do wielkiego buntu po maturze. Nie miała zamiaru pracować w rodzinnej firmie, nie miała też zamiaru zostać w Pomysłowie ani dnia dłużej, niż będzie to konieczne. Gdy tylko dostanie świadectwo maturalne, zmyje się stąd na zawsze. Myśl o ucieczce pozwalała jej przetrwać.

– Janiakowej możesz powiedzieć, ona mnie nie wyda.

– OK, to spróbujmy, ale mam jeden warunek. Jeśli z nami pojedziesz, powiemy o wszystkim Wandzie. Nie chcę, byście zepsuły mi taką podróż warczeniem na siebie.

– Zgoda. Idziemy?

Martyna i Aśka wróciły do świetlicy, gdzie jeszcze zastały panią Janiak zbierającą się właśnie do wyjścia.

– Profesorko, jest sprawa… – zaczęła nieśmiało Martyna.

Potem opowiedziała o tym, jak od trzech lat uczy Aśkę francuskiego, zapewniając solennie, że koleżanka jest świetna.

– Powinna z nami jechać – zakończyła Martyna.

– A to mnie zaskoczyłyście! – pani Janiak kręciła głową z niedowierzaniem. – Pozwolicie, że sprawdzę, jakie są efekty waszej współpracy?

Zadała kilka pytań po francusku, a Aśka odpowiadała bez zająknięcia.

– No, no, Rutkowska, widzę, że rośnie mi pod bokiem konkurencja – roześmiała się.

– W końcu uczę się od najlepszej – lizusowsko odpowiedziała Martyna, mając nadzieję, że wpłynie to na ostateczną decyzję w sprawie wyjazdu Aśki.

– Wazelina wyjątkowo ci nie pasuje, ma chère8 – zripostowała nauczycielka.

– Touché!9 – Martyna chwyciła się za serce.

– No dobrze, koniec tych żartów. Obie doskonale wiecie, że mam swoje zasady. Jeśli wciągnę Asię na listę, inni od razu będą mieli pretensje. Zrobi się szum, wmieszają się w to rodzice i zamiast fajnej wycieczki pozostanie wielki smród, który będzie się ciągnął za mną i za tobą, Asiu, także. Przykro mi, ale nie mogę zrobić wyjątku, zwłaszcza dla ciebie. Sama wiesz, jaka jest sytuacja.

Aśka spuściła głowę i przygryzła wargi, ale Martyna widziała, jak trzęsą się jej ramiona od szlochu i wściekłości wstrzymywanych ze wszystkich sił.

– Asiu, przecież ty możesz sobie jechać do Francji, kiedy tylko zapragniesz – pani Janiak próbowała pocieszyć dziewczynę. – A dla wielu innych to może jedyna okazja na taką podróż.

– Ale ja chcę jechać z Martyną i Wandą – wydusiła z siebie Aśka. – Pamiętasz… Pamiętasz, jak w siódmej klasie obiecałyśmy sobie, że kiedyś pojedziemy tam razem? Pamiętasz?

Martyna doskonale pamiętała obietnicę, którą sobie złożyły. Przyjaźń do grobowej deski i wspólna podróż do Paryża. Doskonale rozumiała, co działo się w głowie Aśki. Spojrzała jeszcze raz błagalnie na panią Janiak.

– Pani profesor, może dałoby się jednak coś wykombinować?

– Ty mi tu o kombinowaniu nawet nie zaczynaj – uniosła się nauczycielka. – Znacie mnie już na tyle, by wiedzieć, co myślę o kombinowaniu. Musi być sprawiedliwie i według zasad. Kropka.

Wtedy Aśka wypaliła:

– Mój ojciec wypożyczy swój największy autokar, opłaci kierowców i benzynę. Nie trzeba będzie się tłuc tym rzęchem z PKS-u. Wtedy mogłaby pani zabrać także chętnych uczniów z innych klas. Jeśli tylko Francuzi zgodzą się gościć więcej osób – nie tylko z klas francuskich, ale na przykład po trójce najlepszych uczniów z pozostałych.

– Może najpierw spytałabyś ojca, co on na to?

– Ojciec się zgodzi, moja w tym głowa.

– No cóż, to by było coś. Moglibyśmy zabrać jeszcze z 15 osób i koszt zmalałby o połowę. Wyciągnęłaś asa z rękawa, nie ma co! No dobrze, porozmawiaj z ojcem, zobaczymy.

– Mam tylko prośbę, żeby nic mu nie mówić, że uczę się francuskiego. Niech to zostanie między nami.

– Jeśli mnie o to wprost nie zapyta, nie powiem. Nie mam w zwyczaju donosić. A teraz wracajcie już na lekcje – pani Janiak zakończyła rozmowę.

Martyna i Aśka wyszły w milczeniu na korytarz. Przez chwilę stały, analizując w myślach to, co wydarzyło się przed chwilą.

– Jesteś pewna, że twój tato zgodzi się na taki wydatek?

– Zrobi wszystko, o co go poproszę.

– Zasponsoruje wycieczkę dzieciom roboli i gównozjadów? – Martyna nie mogła się oprzeć pokusie konfrontacji z koleżanką.

– Nigdy mi tego nie wybaczycie? – zdenerwowała się Aśka. – Każecie mi płacić za słowa mojego ojca. Każdego dnia od czterech lat czuję się winna, choć ani tego nie powiedziałam, ani nigdy nawet tak o was nie pomyślałam. Nie jestem nim, ale też nie mogę się go wyprzeć. Jest moim ojcem.

– Przepraszam, nie powinnam… – Martynie zrobiło się głupio. – Musimy pogadać z Wandą i wszystko jej wyjaśnić. I tak straciłyście już zbyt dużo czasu przez te głupoty. No to co, jedziemy do Paryża!

– Jedziemy do Paryża!

Aśka roześmiała się i pobiegła w kierunku swojej klasy. Martyna przez chwilę stała na pustym korytarzu, potem sięgnęła po swój plecak leżący pod drzwiami świetlicy i powoli zaczęła schodzić na dół. Nie miała ochoty zostawać w szkole, musiała sobie wszystko przemyśleć. Rodzice kończyli pracę około trzeciej, zostało jej kilka godzin na przygotowanie argumentacji, by przekonać ich do wyciągnięcia z kieszeni tak dużej sumy. Wiedziała, że mama zrobi wszystko, by Martyna mogła spełnić swoje największe marzenie. Nie ulegała kaprysom córek, jeśli chodziło o ubrania, ale zawsze znajdowała środki na książki i szkolne wycieczki. Mimo to Martyna czuła się nieco winna. Jeśli pojedzie, Agata, jej młodsza o pięć lat siostra, będzie musiała poczekać na nową rakietę do tenisa, no i pewnie wczasy nad morzem zmienią się znowu na wakacje u babci.

***

Ojciec Aśki bez najmniejszego szemrania zgodził się wypożyczyć swój najlepszy autokar i pokryć koszty podróży w obie strony. Z przyjemnością odegrał rolę dobroczyńcy, choć tak naprawdę nie kiwnąłby palcem, gdyby nie chodziło o jego córkę. Nie zniósłby, gdyby nie pojechała do Francji w gronie wyróżnionych uczniów. Pewnie zapłaciłby i za całą wycieczkę, jeśliby musiał. Niezależnie od pobudek jego pomoc umożliwiła wyjazd wszystkim zainteresowanym uczniom, a Aśkę od razu zaczęto traktować dużo lepiej. Urazy urazami, ale jeśli ktoś potrafił tak skutecznie zatrzeć pamięć o swoich przewinach, wybaczenie należało mu się bez dwóch zdań. Jedynie Wanda wydawała się nieczuła na hojny gest ojca byłej przyjaciółki. Początkowo nawet wpadła w furię, gdy dowiedziała się, że Martyna i Aśka nigdy nie zerwały kontaktów. Ostatecznie przełknęła jakoś ten fakt, ale dopiero wtedy, gdy jej rodzice oznajmili, że nie dadzą rady zapłacić całej kwoty. Paryż wygrał w cuglach z urażoną dumą nastolatki.

– Nie będę ciągle żyła dziecinnymi problemami – stwierdziła filozoficznie – przecież całe to obrażanie się było bez sensu. W końcu Aśka nie jest winna, że ma ojca idiotę.

– Bogatego idiotę, na szczęście dla nas – zgodziła się z nią Martyna.

Nie miała zamiaru pozwolić komukolwiek, by zepsuł jej ten wyjazd. Za żadne skarby! Aśka i Wanda też postanowiły chwilowo zakopać topór wojenny. Podobnie jak Martyna wolały w pełni skupić się na radości z pierwszej zagranicznej podróży. I to nie byle gdzie. Do Francji! Spełnienie ich marzeń – choć tylko częściowe, bo najbardziej chciałyby cały tydzień spędzić w Paryżu. Martyna wertowała wszystkie paryskie książki z domowej biblioteki. Zrobiła listę miejsc, które znała tylko z lektury, a które koniecznie musiała zobaczyć. Café de la Paix w pobliżu Opery, gdzie z pewnością bywał Wokulski, Café de Flore, ulubione miejsce Sartre’a i de Beauvoir, plac Vendôme, gdzie zmarł Szopen. Chciałaby pójść pod Łuk Triumfalny śladami Ravica albo snuć się bez końca jak bohaterowie Gry w klasy. Chociaż doskonale wiedziała, że nie uda jej się dotrzeć do wszystkich miejsc, które zanotowała, wolała być dobrze przygotowana, aby jednak zobaczyć jak najwięcej.

***

Podczas kilkunastu godzin jazdy autokarem przez Niemcy i Francję znacznie zmalało uczucie rozżalenia, że Paryż musi poczekać. Tyle pięknych miejsc było do zobaczenia, tyle zakątków wartych odkrycia! Martyna postanowiła korzystać z każdej chwili. Gdy nad ranem sunęli niespiesznie przez kręte drogi Baskonii, nie mogła powstrzymać okrzyków zachwytu. „Zobaczcie!” – co chwilę przywoływała Wandę i Aśkę, które nadrabiały z zapałem cztery lata wrogości, opowiadając sobie wszystko z detalami. Za oknami pojawiały się co rusz miasteczka jak z bajki, a w nich domy z kolorowymi okiennicami, kawiarnie pełne ludzi, urocze sklepiki. Wszystko było tu bardziej kolorowe i zadbane niż w Polsce. Czyste ulice i uporządkowane obejścia od razu rzucały się w oczy. A do tego mnóstwo kwiatów na klombach i w oknach. Mimo wczesnej pory w każdej z mijanych miejscowości można było już dostrzec ludzi pijących poranną kawę w café-tabacach10. Martyna pomyślała o rodzinnym Pomysłowie, gdzie życie w centrum zamierało po godzinie 16, gdy tylko zamykano sklepy. A kawiarnie przegrywały walkę o klientów z obskurnymi knajpami, gdzie serwowano tanie piwo.

Gdy wysiedli przed budynkiem miejscowego liceum, Martyna nie czuła zmęczenia podróżą. Chciała jak najszybciej przemierzać malownicze uliczki, ale najpierw musieli się rozpakować. Pierwszą noc mieli spędzić w hoteliku nad brzegiem oceanu, kolejne – w domach swoich francuskich rówieśników, którzy czekali już niecierpliwie, by ich poznać i pokazać im swoje miasto.

Początkowo Martyna czuła się zagubiona, słysząc zewsząd francuskie słowa wypowiadane z nieprawdopodobną szybkością. Po kilku minutach była przerażona, że absolutnie nic nie rozumie. Nic a nic! Wiedziała jedynie, że wokół niej mówi się w obcym języku, bardzo jej obcym. „Cholera, najlepsza uczennica! Obciach będzie na całego” – myślała, wpadając powoli w panikę. Wyjęła swoją walizkę z luku bagażowego i rozejrzała się bezradnie, szukając wsparcia u Wandy i Aśki, które musiały się czuć podobnie.

– Je peux t’aider?11 – usłyszała.

Obok stała uśmiechnięta dziewczyna i wskazywała na bagaże. „Je peux t’aider, je peux t’aider” – jej słowa kotłowały się przez chwilę w głowie przerażonej Martyny. W końcu odważyła się otworzyć usta i odpowiedziała:

– Oui, merci!12

Nowa francuska koleżanka wskazała jej drogę do pobliskiego hotelu i pomogła znaleźć pokój. Miała na imię Rose i nie przestawała zadawać pytań, których sens powoli – ale jednak – docierał do Martyny, odpowiadającej na razie tylko oui albo non. Gdy w pokoju zjawiły się przyjaciółki, Martyna od razu zrozumiała, że mają takie same wrażenia.

– Matko Boska, ja nic nie rozumiem – Aśka bezradnie opadła na łóżko.

– Ja też ni w ząb! – wtórowała jej Wanda. – Martyna, robisz za tłumacza.

– Tyle że u mnie też słabiutko – przyznała się, bo chojraczenie w takiej sytuacji nie miało sensu.

– Dobra, dobra, widziałyśmy, jak gadałaś z tą Francuzką.

– To nie była rozmowa, tylko potakiwanie albo zaprzeczanie.

– To już coś! Znaczy, że coś rozumiesz.

Martyna zastanawiała się przez chwilę nad tym, co powiedziała Wanda. Rzeczywiście, nie potrafiła z siebie wydobyć pełnego zdania, ale powoli docierał do niej sens tego, co mówiła Rose, nawet jeśli nie rozumiała wszystkich słów. To było w pewien sposób pocieszające. Nie miały jednak zbyt dużo czasu na rozważania o swoim poziomie języka francuskiego, bo już wołano je na śniadanie, po którym od razu rozpoczęło się zwiedzanie Saint-Jean-de-Luz.

Najpierw poszli na uroczy plac Ludwika XIV, gdzie po raz pierwszy zasiedli w typowej francuskiej kafejce. Kawa w Le Majestic smakowała obłędnie, podobnie jak macarons13 z pobliskiej cukierni Maison Adam. Właściciel pochwalił się, że ponad 330 lat temu jedli je Ludwik XIV i Maria Teresa, którzy brali ślub w tutejszym kościele usytuowanym zaledwie kilkaset metrów dalej. Było ciepło i turyści już rozpoczęli sezon, zalewając główny deptak.

Spacer ulicą Gambetta, zamkniętą dla ruchu samochodowego, nie trwał długo, ale Martynie i tak zakręciło się w głowie od kolorów, zapachów i dźwięków. Spoglądała na witryny sklepów ocienione czerwonymi markizami, z żalem myśląc o niewielkiej kwocie pieniędzy wysupłanej przez rodziców. Chciałaby kupić wszystko! Ręcznie robione espadryle, haftowane białe koszule, które można by nosić do dżinsów i jako letnie sukienki, baskijskie berety, rożki z czekoladą wyrabianą na oczach przechodniów i łamaną na duże kawałki. Niby wiedziała, że to nie jest najważniejsze, ale weź się, człowieku, opanuj w takich okolicznościach przyrody. Snuli się wąskimi uliczkami aż do południa, gdy trzeba było wrócić na obiad. Nie był to jednak klasyczny posiłek przy stole, lecz piknik na plaży. Nauczyciele kazali im się przygotować do spędzenia popołudnia nad oceanem, co od razu poprawiło Martynie humor i pozwoliło zapomnieć o wspaniałych zakupach, których nie zrobi.

Plaże i kąpiele w Atlantyku były oczywiście największą atrakcją Saint-Jean-de-Luz. Gdy doszli do Grand Plage14, wydawało im się, że trafili do najpiękniejszego miejsca na ziemi. Widok wybrzeża i zatoki zapierał dech w piersiach. Choć Martyna zawsze uparcie twierdziła, że woli góry i jeziora, a nad morzem zazwyczaj śmiertelnie się nudziła, tu wszystko wyglądało inaczej niż podczas obowiązkowych wczasów z rodzicami. Ludzie nie leżeli plackiem, smarując się od czasu do czasu olejkiem do opalania – odpoczywano dużo bardziej aktywnie. Dzieci uczyły się pływać pod okiem instruktorów, a Martyna z przerażeniem obserwowała, jak daleko wypuszczają się nawet pięcioletnie maluchy. Okazało się, że to jednak zupełnie normalna sprawa, a kąpielisko jest całkowicie bezpieczne.

Nieco dalej odbywały się lekcje surfowania i tam również można było dostrzec brzdące ledwo odrosłe od ziemi – dzielnie wskakiwały na deski ułożone na piasku, ucząc się prawidłowych odruchów, które później wykorzystają na falach. Nad bezpieczeństwem czuwało kilkunastu ratowników i instruktorów. Na ich widok dziewczętom obu narodowości miękły kolana, ale uwagę Martyny przykuł chłopak, chyba niewiele starszy do niej, który opiekował się właśnie najmłodszymi adeptami surfingu. Dzieci słuchały go jak urzeczone, a on cierpliwie pokazywał, jak należy ustawiać nogi na desce i w jaki sposób manewrować rękami, by utrzymać równowagę. Wysoki, opalony, ubrany w czarny obcisły kombinezon surfera, z mokrymi blond włosami sięgającymi do ramion i rozjaśnionymi częstym przebywaniem na słońcu wyglądał zjawiskowo.

– Zamknij buzię – Wanda szturchnęła ją w bok. – Wyglądasz, jakbyś chciała go zjeść. A to nie nasza liga. Zobacz, jakie dziewczyny się przy nim kręcą.

Martyna zacisnęła usta zła na siebie za to chwilowe zapomnienie. Rzeczywiście, dopiero teraz dostrzegła, że w pobliżu przystojnego instruktora było jakoś tłoczniej niż w pozostałych miejscach na plaży.

– Zawsze można pomarzyć – uśmiechnęła się do przyjaciółki. – Od patrzenia im nie ubędzie, a kto wie, czy kiedyś jeszcze coś takiego zobaczymy.

Tęsknie spojrzała ostatni raz w stronę, gdzie odbywały się lekcje surfowania, by wzrokiem pożegnać obiekt swych westchnień. I wtedy zobaczyła, że tym razem to on się w nią wpatruje! Trwało to ułamek sekundy, bo zaraz znów skupił się na swoich podopiecznych, ale odczuła jakby delikatne dotknięcie na policzku. Zmieszana uciekła wzrokiem w drugą stronę, koncentrując się ze wszystkich sił na tym, co mówił jeden z francuskich nauczycieli. Martyna była mu wdzięczna, że starał się tłumaczyć dość wolno, dzięki temu docierało do niej coraz więcej. I tak oto dowiedziała się na przykład, że latem plażowicze mogli się natknąć na delfiny baraszkujące w pobliżu brzegu.

Gdy w końcu wychowawcom udało się ściągnąć uczniów z plaży, czekały na nich kolejne odkrycia, tym razem kulinarne. Udany wieczór, według Basków, musiał koniecznie rozpocząć się od dobrego jedzenia. Targ w Saint-Jean był miejscem prosto z marzeń największych smakoszy. Sprzedawano tu wyroby regionalne: paprykę z Espelette, sery owcze, konfiturę z czarnych czereśni, suszone kiełbasy. Stoły uginały się pod ciężarem owoców i warzyw, wiele z nich Martyna widziała po raz pierwszy w życiu. Nie miała pojęcia, że istnieje tyle rodzajów sałat – batawia, rukola, rzymska, roszponka, masłowa, lodowa, dębolistna, karbowana, kędzierzawa! Z zaciekawieniem przypatrywała się cykorii, ale najbardziej spodobały jej się stoiska ze świeżymi rybami i owocami morza z porannego połowu. Towar trafiał tu prosto z kutrów zacumowanych kilkaset metrów dalej w porcie rybackim. Pstrykała zdjęcia bez opamiętania, całe szczęście, że tato zadbał o klisze!

Wokół targu usytuowanego w centrum placu znajdowały się kameralne restauracje ze stolikami przykrytymi obrusami w charakterystyczną biało-czerwoną kratkę. Niestety, nigdzie nie udało się pomieścić ponad 50 osób. A byłoby ich więcej, gdyby nie to, że część francuskich uczniów wróciła już do szkoły, by przygotować wieczorną dyskotekę dla swoich gości.

Gdy tak stali na środku placu wygłodniali po całym dniu atrakcji, Fabien, jeden z francuskich nauczycieli, zaproponował, by spróbować w restauracji, która mieściła się na targu, w tym samym budynku, co stoiska handlowe. Właściciel Buvette de la Halle przyjął ich serdecznie i natychmiast kazał ustawić dodatkowe stoły i ławy. Zatrzepotały rozkładane naprędce obrusy, a potem na stołach pojawiły się talerze i sztućce. Kelnerzy zaczęli przynosić karafki z wodą i szklanki, wielkie misy z sałatą po baskijsku, której tajemnym składnikiem był idealnie skomponowany vinaigrette15 oraz koszyki z pokrojonymi świeżutkimi bagietkami. Już sama sałata z bagietką okazała się przepyszna, a to był dopiero początek uczty. Próbowali wszystkiego, co proponował im Kako, szef restauracji. Małży z frytkami, steków z czerwonego tuńczyka, panierowanego morszczuka z sokiem z cytryny i grillowanych krewetek. Chwilę wahania wzbudziło pojawienie się na stołach chipirons en su tinta, czyli kalmarów w sepii. Ta ciemna breja na pierwszy rzut oka nie wyglądała oszałamiająco, ale wystarczyło zanurzyć kawałek bagietki w gęstym atramencie i spróbować, by poczuć, co to znaczy kulinarny raj. Martyna nigdy wcześniej nie przeżyła podobnej ekstazy. Gdy już wydawało się, że nic nie może być lepsze niż to, co właśnie zjadła, podano deski z serami, twaróg z mleka owczego z konfiturą z czarnych czereśni i etxeko biskotxa, ciasto baskijskie z konfiturami lub z kremem do wyboru.

Szum konwersacji wymieszany z odgłosami sztućców uderzających o talerze brzmiał prawie jak przyjemna dla ucha letnia piosenka. Atmosfera wieczornego posiłku, jedzonego pod gołym niebem wśród roześmianych młodych ludzi, była magiczna. Wszyscy to czuli, wymieniając uśmiechy i przyjazne spojrzenia. Nagle ożywione rozmowy ustały, biesiadnicy popatrzyli na siebie, jakby chcąc na zawsze zapisać tę chwilę w pamięci. Polacy myśleli o tym, jakie to szczęście, że mogli tu przyjechać – jeszcze kilka lat wcześniej, w czasach, które dobrze pamiętali, wydawało się to niemożliwe. Dziś byli wolnymi ludźmi, a młodość dawała im złudzenie, że wszystko jest możliwe. Moment zadumy przedłużał się. Magalie, jedna z Francuzek, podsumowała to idealnym stwierdzeniem – un ange passe16. Wszyscy przytaknęli. Rozmowy i śmiech znów wypełniły salę.

Martyna nawet nie zauważyła momentu, gdy od oui i non przeszła do bardziej skomplikowanych konstrukcji językowych. Myliła się, często zacinała, ale mówiła po francusku, a jej rozmówcy wydawali się tym faktem zachwyceni. Była dla siebie najsurowszym krytykiem i sama szybko orientowała się, gdzie popełniła błąd. Ale widząc, jak jej koleżanki i koledzy, nie przejmując się niczym, prowadzą ożywione konwersacje przy znacznej pomocy rąk, pozwoliła sobie w końcu na pomyłki.

Pierwszy intensywny dzień pobytu zakończył się tradycyjnym wieczorkiem zapoznawczym. Licealiści i ich nauczyciele bawili się równie dobrze. Tylko Martyna nie czuła się swobodnie. Patrzyła wokół z lekką pogardą 17-latki przekonanej o swojej dojrzałości. Obściskiwanie się po kątach wydawało jej się takie dziecinne. Cały wieczór przestała zatem, godnie podpierając ścianę. Od czasu do czasu prześlizgiwała pozornie znudzonym wzrokiem po tańczących parach, chichoczących koleżankach i szarmanckich kolegach obu narodowości. W głębi serca zazdrościła Wandzie, która czuła się jak ryba w wodzie. Uzdolniona tancerka, z wrodzonym poczuciem rytmu, zdominowała cały parkiet, a zachwyceni chłopcy nie dawali jej chwili odpoczynku. Jej długie blond włosy to wirowały, to opadały na szczupłe ramiona. Niewątpliwie była najładniejszą dziewczyną – w dodatku taką, która chyba nie zdawała sobie sprawy z własnej urody i mocy jej oddziaływania na innych. Była też przesympatyczna i swoją otwartością zjednywała sobie życzliwość wszystkich, którzy ją spotykali. Niedaleko od niej niewiele gorzej radziła sobie Aśka – rzucająca się w oczy brunetka, nieco niższa i tęższa od Wandy, ale za to zaokrąglona wszędzie, gdzie należy, i również niemogąca narzekać na brak zainteresowania ze strony płci przeciwnej.

Martyna poczuła się przy nich taka szara – zupełnie zwyczajna ze swoją bladą cerą i ciemnymi włosami o trudnym do określenia kolorze, związanymi w prosty kucyk. Gdyby potrafiła spojrzeć na siebie oczami innych, ujrzałaby może zbyt poważną, ale też ładną dziewczynę o pięknych zielonych oczach i długich, zgrabnych nogach, którą po prostu zjadała nieśmiałość. Zobaczyłaby też, jak jej włosy w blasku światła nabierają miedzianego koloru. Wystarczyłby tylko uśmiech, by tak jak Wanda i Aśka nie mogła się opędzić od adoratorów. Tymczasem skutecznie odpychała innych zimnym spojrzeniem i zbytnią powagą, wręcz nienaturalną w jej wieku.

A jednak ktoś był zaintrygowany Martyną i od dłuższego czasu dyskretnie spoglądał w jej stronę. Nie mogąc pogodzić się z brakiem reakcji, wpatrywał się w nią coraz bardziej natrętnie. Wysoki, wysportowany blondyn, zupełnie nie w jej typie, choć rzeczywiście przystojny. Niestety, nawet za bardzo, jak na gust Martyny, która uparcie nie reagowała na jego coraz bardziej wymowne spojrzenia. Już dawno ustaliła, że wolała brunetów, raczej rachitycznych intelektualistów, najlepiej w okularach, w wyciągniętych swetrach i koniecznie z książką w ręku. Tymczasem na dyskotece czytać raczej się nie dało. Wyglądać też jakoś trzeba było. I tańczyć. W tańcu zaś zawsze groziła zbyt duża bliskość, a nie widziała nikogo, z kim chciałaby to przeżyć. Na francuską kopię Brada Pitta w końcu popatrzyła przelotnie, by odgonić od siebie to uczucie łaskotania na policzku, które sprawiało, że czerwieniła się jak piwonia w babcinym ogrodzie. Od razu zrozumiała, że ten chłopak jest centrum świata dla tutejszych dziewcząt. Stał otoczony wianuszkiem adoratorek i łaskawie obdarzał je czarującymi uśmiechami, od czasu do czasu spoglądając znów w stronę smutnej Polki poszukującej wsparcia u ściany. Chciał do niej podejść, ale po raz pierwszy w historii swoich relacji z dziewczynami nie miał pojęcia, jak ma się zachować. W geście solidarności postanowił również podpierać ścianę mimo nagabywań koleżanek, by zatańczył. Miał nadzieję, że zielonooki smutek to doceni.

Martyna uznała ostatecznie ten pierwszy wieczór za stracony. Około 1 w nocy skończyły się jej męczarnie, nauczyciele zdecydowali, że młodzież powinna porządnie wypocząć przed kolejnym dniem pełnym atrakcji. Martyna pierwsza rzuciła się w kierunku wyjścia, by uniknąć tych francuskich pożegnań z całowaniem w policzki. Dla reszty był to doskonały pretekst do pierwszych manifestacji rodzącej się sympatii, dla Martyny – zbyt daleko posunięta uprzejmość, której nigdy nie polubiła.

Znalazła się za drzwiami. Wydawało się, że jest już bezpieczna – opuściła więc gardę. Wtedy on wykorzystał tę chwilę. Najpierw poczuła jego dłoń na ramieniu, a gdy odwróciła się zaskoczona, nagle wylądowała w jego objęciach. Podniosła głowę, by spojrzeć na bezczelnego żabojada i głośno wyrazić swój sprzeciw, ale zamknął jej usta długim pocałunkiem. Bał się, że dziewczyna zacznie wrzeszczeć, ale nic takiego się nie stało. Potem spojrzeli sobie w oczy. Patrzyła na niego z uwagą, zastanawiając się, czy od razu uświadomić mu, że nie ma u niej najmniejszych szans. Że jest zbyt poważna na przelotne historyjki miłosne, które trwają tydzień. Że nie z nią te numery. Że w Polsce czeka na nią pierwszy oficjalny chłopak, poważny związek, chodzenie z trzymaniem się za ręce na oczach nauczycieli. Ale ostatecznie nie zrobiła nic, nie dała mu żadnego znaku ani na nie, ani na tak. Zgłupiała, bo przytulona do niego poczuła coś zupełnie nieznanego, opisanego może w książkach, które namiętnie czytała. Jednak zrozumiała nagle, że żadne arcydzieło literatury nie mogło zastąpić prawdziwych przeżyć. Jej uczuć, kołatania serca, nóg jak z waty i pragnienia, by zrobił to jeszcze raz. To było tak przyjemne, że odebrało jej zdolność analizowania sytuacji. Po raz pierwszy czuła w sobie siłę niepodlegającą kontroli rozumu. On wydawał się tak samo zaskoczony tym, co poczuł. Stracił całą pewność siebie i bezradnie szukał słów, które powinien właśnie teraz powiedzieć, by wszystkiego nie zepsuć. Nic błyskotliwego nie przyszło mu jednak do głowy.

– Je m’appelle Léo17 – zdążył wyszeptać stłumionym z wrażenia głosem, zanim zza drzwi wysypała się grupa rozradowanych nastolatków.

– Martyna – formalnie wyciągnęła do niego dłoń, co, w zestawieniu z faktem, że przed chwilą całowali się bez opamiętania, szalenie go rozbawiło. Uśmiechnął się szeroko i dopiero wtedy poznała, że Léo to ten instruktor surfu z wyższej ligi! Nie miała czasu na jakąkolwiek reakcję, bo Wanda pociągnęła ją za sobą. Roześmiana, z policzkami zaróżowionymi z emocji, miała jej coś ważnego do opowiedzenia. Léo patrzył z żalem, jak odchodzą. Chciałby jeszcze przez chwilę pobyć przy tej tajemniczej dziewczynie, której poważne spojrzenie podążało za nim na plaży. Chciałby jeszcze raz ją pocałować…

Mało spała tamtej nocy. Złościła się na siebie, że zbyt łatwo dała się podejść, a jednocześnie odczuwała z tego powodu niewysłowioną radość. Sama nie mogła siebie zrozumieć. W końcu nad ranem uśpił ją szum oceanu.

Nazajutrz czekała na nich kolejna porcja lokalnych atrakcji. Mieli poznawać historię regionu, miejscowe zwyczaje, a nawet odbyć krótki kurs języka baskijskiego. Serce zaczęło wybijać jakiś nieznany jej dotąd rytm na widok Léo ubranego w śnieżnobiałe spodnie i koszulę, przepasanego czerwoną szarfą i z czerwonym beretem zadziornie zsuniętym na lewe oko. Podszedł do niej pewnym krokiem, ale w jego spojrzeniu czaiła się niepewność. Po wczorajszym pocałunku oboje nie wiedzieli, jak się zachować. Martyna bała się, że z jego strony było to tylko chwilowe zapomnienie i dziś uzna je za błąd. On obawiał się tego samego, ale zaryzykował delikatne powitalne cmoknięcie w policzek, które trwało może nieco dłużej, niż powinno. Gdy pod wargami poczuł ciepło jej skóry, zrozumiał, że stracił głowę dla tej dziewczyny. Najchętniej zostałby z nią sam na sam i całował do utraty tchu. Tymczasem musiał opanować emocje, bo Baskowie mieli zaraz pokazać Polakom, jak się gra w pelotę18. Rozgrywki były nadzwyczaj widowiskowe. Najpierw przez kilka minut grali gołymi rękami, co wywoływało okrzyki podziwu, zwłaszcza ze strony dziewcząt, potem używali specjalnych rękawic z wikliny. Piłeczka przemieszczała się z zawrotną prędkością, aż trudno było nadążyć za nią wzrokiem.

Martyna skupiła się na obserwowaniu Léo – i sprawiło jej to prawdziwą przyjemność! Wszystko wydawało się w nim idealne. Niektórym to pan Bóg sypie bez opamiętania z rogu obfitości. Nie dość, że przystojny, to jeszcze wysportowany i niegłupi. Z rozmów, jakie toczyły się wokół niej, wywnioskowała, że Léo wywarł wielkie wrażenie na wielu dziewczętach. Francuzki z przejęciem relacjonowały, na czym polegała niezwykłość ich kolegi.

– Żeby jeszcze był nierozgarnięty, to można by jakoś wytrzymać, ale on do tego wszystkiego jest zdolnym chłopakiem. Katastrofa zupełna – stwierdziła Magalie. – Prawie wszystkie przechodziłyśmy przez etap „kocham się w Léo Etcheversie”, ale bez sukcesu niestety.

Martyna podsłuchiwała uważnie, wpatrując się w fronton19.

– Żadna mu się nie podoba – Wanda nie mogła w to uwierzyć – naprawdę?

– No, nie całkiem, czasem się z kimś umówi, ale tematu do plotek nie ma. Kino, pizza, i tyle. Jeszcze nie było żadnego poważnego związku. Pewnie dlatego, że on już od dawna ma tylko jedną prawdziwą miłość.

– A jednak! Wiedziałam, że coś musi być na rzeczy – triumfowała Wanda. – Która to? Raconte20!

– Piłka nożna! – wypaliła Rose, a wszystkie dziewczęta, łącznie z Martyną, której ta odpowiedź przyniosła wielką ulgę, roześmiały się głośno.

Drugi dzień pobytu w Saint-Jean zbliżał się ku końcowi. Kolejne dwa dni licealiści z Polski mieli spędzić z rodzinami swoich francuskich kolegów. Choć rodziny zostały przydzielone już wcześniej, kilka osób poprosiło o zmianę ze względu na sympatie, które w międzyczasie nawiązały się między uczniami. Wśród nich byli Martyna i Léo. Pani Janiak początkowo absolutnie nie chciała się zgodzić, by dziewczyna zamieszkała u chłopca, ale Pierre, nauczyciel z partnerskiego liceum, zapewnił ją, że w domu państwa Etcheversów Martyna będzie pod doskonałą opieką, bo dziadkowie Léo to wspaniali ludzie o twardych zasadach. Martyna pożegnała się z przyjaciółkami, które nie szczędziły jej kąśliwych uwag na temat jej niestosownego zachowania. Ale Wanda szybko odpuściła, gdy okazało się, że po przetasowaniach trafiła na Yves’a, przyjaciela Léo. Aśka odchodząc z Clémence, swoją parą wyznaczoną przez nauczycieli, ze złości pokazała im język.

Rodzice odbierali ich samochodami, prawie wszyscy już odjechali, a Martyna i Léo wciąż czekali na swój transport. W końcu pojawił się Jean-Philippe, wujek Léo, którego w rodzinie nazywano po prostu Tonton21. Dwumetrowy i potężnie zbudowany mógłby budzić strach, gdyby nie rozbrajający uśmiech zjednujący z miejsca każdego, kto miał przyjemność go poznać. Tonton prowadził szkółkę surferską, był też ratownikiem, a w wolnych chwilach grał w rugby – kochane w Baskonii na równi z piłką nożną, a może nawet bardziej.

Droga do Ascain, miasteczka, w którym mieszkał Léo, minęła szybko. Martyna nie mogła oderwać wzroku od widoków przesuwających się za oknem samochodu. Ledwie zniknęły jej z oczu szerokie plaże, a już na horyzoncie pojawił się La Rhune, szczyt w Pirenejach. Ocean i góry na wyciągnięcie ręki! Coraz bardziej podobało się jej to miejsce.

Nagle z głównej szosy skręcili w prawo, na stromą, prowadzącą w dół żwirową drogę. Jean-Philippe zwolnił.

– Teraz trochę ostrożniej, bo inaczej wylądujemy w rzece – wytłumaczył. – Do naszego młyna niełatwo dojechać.

Martyna wbiła paznokcie w siedzenie. Miała wrażenie, że samochód zjeżdża prawie pionowo, a ona zaraz wypadnie przez przednią szybę. Na dole rzeczywiście znaleźli się nad Nivelle22. Tonton skręcił w lewo i teraz jechali wzdłuż rzeki niewiarygodnie wąską ścieżką. W końcu stanęli przed szeroką bramą z niebieskich desek, która zaczęła się otwierać jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Spojrzała zaskoczona na Léo, a on, rozbawiony jej zdziwieniem, pokazał pilota. Wjechali na podwórko i Martyna nie mogła powstrzymać okrzyku zachwytu. Miała przed sobą dom z marzeń. Stary młyn, pod którym przepływała Nivelle, został zmieniony przez dziadków Léo w rodzinną siedzibę jak z baśni. Niebieskie okiennice pięknie wyglądały na tle otynkowanych na biało murów. Dach był kryty czerwoną dachówką. Wokół rozpościerał się na wpół dziki ogród, a jednocześnie soczyście zielone trawniki wyglądały na starannie zadbane. Gdy szli w kierunku wejścia, Martyna zauważyła kątem oka, że w głębi znajduje się też basen z lazurową wodą, oddzielony od sąsiedniej posiadłości szpalerem bambusów.

Do środka wchodziło się przez ogromny zadaszony taras, stał tam drewniany stół na co najmniej 12 osób. Z tarasu można było skierować się do bocznego wejścia – prowadzącego prosto do kuchni albo do głównego – wielkich drzwi w kształcie łuku. Nad nimi na drewnianej tabliczce widniał napis „Ongi etorri” – „Witamy”.

Wnętrze wydało się jej znajome, często widywała takie domy we francuskich filmach. Już w korytarzu poczuła, że to miejsce ma duszę. Chętnie od razu pobiegłaby na górę po wąskich schodach, by myszkować po poddaszu w poszukiwaniu tajemnic, ale Tonton najpierw zaprosił Martynę do salonu, który zajmował prawie cały parter. Wszystko miało tu swoje idealnie wybrane miejsce, meble były proste, ale pięknie wykonane, wysokie okna zdobiły jedynie białe lniane zasłony. W salonie znajdował się duży kominek, w którym bez problemu mogłaby się schować, a na przeciwległej ścianie – biblioteczka po sam sufit. Pośrodku dwie wygodne białe kanapy, a między nimi niski stolik z szachami i kilkoma albumami. W drugiej części salonu kolejny duży stół, przy którym jadano, gdy pogoda nie sprzyjała posiłkom na zewnątrz. Ze smutkiem pomyślała o małym mieszkanku rodziców, gdzie po prostu nie było miejsca na jadalnię, a duży pokój pełnił potrójną funkcję salonu, jadalni i sypialni. Chciałaby kiedyś mieć taki dom z wielkim stołem, przy którym pomieściłaby się cała rodzina…

Z salonu można było wyjść na mały taras, skąd rozciągał się widok na bramę wjazdową i Nivelle. Z kolei w jadalni wystarczyło tylko otworzyć wysokie oszklone drzwi, by znaleźć się na kolejnym, dużo większym tarasie, wychodzącym na ogród, gdzie ustawiono niewielki stolik i krzesła. Jak objaśniła później babcia Léo, w tym miejscu pito popołudniową kawę lub herbatę. Ta część domu była zawsze otwarta dla gości.

Za niewielkimi drzwiami znajdującymi się w rogu salonu zaczynało się królestwo jego mieszkańców. Sypialnie dziadków i Jeana-Philippe’a na górze, a na dole małe, lecz przytulne studio Léo, z dodatkowym osobnym wejściem od strony ogrodu. Dokładnie pod sypialnią Léo przepływała rzeczka i wystarczyło otworzyć okno, by cieszyć się jej kojącym szumem. Niestety, Nivelle dość często zalewała parter i na czas osuszania Léo przenosił się do mieszkanka na poddaszu, które teraz przygotowano dla Martyny. To właśnie tam prowadziły schody znajdujące się w holu, które tak kusiły ją od samego początku. Okazało się, że miała dobre przeczucie. Miejsce wydawało się stworzone według planów z jej wyobrażeń o idealnym chez soi23. Dwa pokoiki, łazienka i garderoba. Z okna sypialni widziała basen w otoczeniu bambusów.

Dziadkowie Léo – Amaia, zwana przez wszystkich Memette24, i Peyo – niedawno wrócili do domu z koszami pełnymi wiktuałów. Widać było, że niesamowicie cieszą się z obecności gościa z Polski, bo po zakupy wybrali się aż do Irun, miasteczka leżącego po hiszpańskiej stronie Kraju Basków. Na kolację przewidzieli paellę na ognisku i tapas z miejscowymi specjałami.

Memette i Peyo nie okazali najmniejszego zdziwienia, że zamiast Piotra pojawiła się w ich domu Martyna, a widząc atencję, z jaką Léo zajmował się gościem, popatrzyli tylko porozumiewawczo na siebie, i wszystko zostało w ten sposób ustalone. Jean-Philippe, który uchwycił wymianę spojrzeń między rodzicami, mrugnął do nich, by wyrazić swoje poparcie, i w ten sposób Martyna została zaakceptowana. Baskowie nie bawią się w dyplomację, albo kogoś lubią albo nie – i okazują to bez skrępowania. Nie tracą czasu na gierki, a w kwestiach uczuć są prostolinijni i stanowczy. Dziadkowie i wujek kochali swojego złotego chłopca ponad wszystko, bo od lat zastępowali mu rodziców. Jeśli Léo nigdy dotąd nawet nie przedstawił im żadnej koleżanki, nie mówiąc o przyprowadzeniu jej do domu, to oznaczało, że ta nieśmiała Polka musiała być dla niego kimś ważnym.

Martyna szybko została przemianowana na Maite25 przez Peyo, który doskonale rozumiał uczucia wnuka i od początku gorąco mu kibicował. Sam zakochał się w swojej przyszłej żonie, gdy miał 14 lat. I choć pochodziła z bogatej mieszczańskiej rodziny, a on był synem rybaka, zrobił wszystko, by nie tylko ją zdobyć, lecz także zapewnić jej standard życia, do jakiego przywykła. Musiał poczekać na nią prawie 10 lat, ale gdy prosił jej rodziców o rękę, był już dobrze zarabiającym właścicielem sklepu w centrum Saint-Jean-de-Luz.

Martyna słuchała historii tej wielkiej miłości w kuchni, przy drewnianym stole. Memette przygotowywała składniki na paellę, każdy w osobnym naczyniu – krewetki, chorizo, kurczak, langusty, kalmary, ośmiornica, małże, do tego cebula, czosnek, czerwona papryka, szalotki, szafran… Wszystko miało trafić do garnka zawieszonego nad ogniskiem rozpalonym w ogrodzie, ale ważna była kolejność. Dlatego Léo wbiegał co chwilę do domu, zabierając pełne misy, by zanieść je dziadkowi i wujkowi, którzy pilnowali paelli. Od czasu do czasu Amaia prosiła Martynę o podanie czegoś z szafki czy szuflady i wywoływała serdeczny uśmiech starszej pani, nie mogąc dostosować francuskich słów do przedmiotów.

– Maite, passe-moi la passoire, s’il te plaît – padało polecenie, a Martyna pokazała z 10 różnych rzeczy, zanim w końcu trafiła na właściwą, czyli cedzak. „Niezła szkoła językowa, nie ma co” – pomyślała zadowolona z odkrycia znaczenia słowa la passoire.

Widząc, że dziewczyna chwilami gubi się w natłoku obcych słów, które ją otaczały, Memette starała się mówić powoli, a gdy wyczytała w oczach Martyny zagubienie, powtarzała zdanie. W ten sposób dalej snuła opowieść o miłości do męża i Kraju Basków.

Amaia odwzajemniała uczucie Peyo od początku, gdy jako dziewczynka dostrzegła go pomagającego ojcu rozładowywać kuter po połowie. Wracała z prywatnej szkoły Sainte-Marie i w drodze do domu przystanęła w porcie. Mieszkała przy placu Ludwika XIV. Jej poukładany świat był tak nudny w porównaniu z życiem tego chłopca… Oddałaby lekcje muzyki, angielskiego i nużące popołudnia z koleżankami za jeden dzień na kutrze rybackim. Niestety, jej matka nie cierpiała wszystkiego, co wiązało się z oceanem. Przyjechała do Saint-Jean-de-Luz z Paryża za swoim mężem lekarzem, który znalazł tu świetnie płatną pracę, ale szybko znienawidziła to miejsce. Ludzie wydawali jej się prostaccy, pogoda kapryśna, życie w miasteczku nudne, smród portu dokuczliwy, a ocean przerażający. Gdy tylko nadarzała się okazja, uciekała do rodziców do Paryża i robiła wszystko, by Amaia mogła stąd jak najszybciej wyjechać. Z niepokojem obserwowała, że córka lgnie do miejscowych, chętnie biega z nimi na plażę i wspina się na Larrun26. Wypełniała jej czas nauką, by odciągnąć dziewczynkę od życia, które toczyło się wokół. Ale im bardziej się starała, tym bardziej Amaia kochała Baskonię. Ani myślała stąd wyjeżdżać, czekała tylko na moment, gdy będzie mogła opuścić rodzinny dom i robić, co zechce. W końcu matka pogodziła się ze swoim losem. Miała zbyt mało odwagi, by odejść od męża. W jej środowisku nikt by nie zaakceptował rozwódki, a ona pragnęła przede wszystkim być szanowana. Często jednak przeklinała dzień, w którym zgodziła się na przyjazd do Saint-Jean-de-Luz. Na starość zgorzkniała, nie potrafiła cieszyć się ze szczęścia córki i z wnuków. Synowie Amaii zapamiętali swoją babcię jako zasuszoną złośliwą staruszkę. Bali się jej niesłychanie, bo uważali ją za czarownicę.

Może i było w tym ziarno prawdy, bo klątwa matki zdawała się nie opuszczać rodziny Amaii. Jej starszy syn Jean-Philippe szybko ożenił się ze swoją szkolną miłością Aną i układał sobie życie w małym domku w Ascain. Niestety, szczęście nie trwało długo, żona zmarła przy porodzie, a mała Xana, która przyszła wtedy na świat, przeżyła tylko kilka dni i podążyła za mamą. Tonton kompletnie się załamał i przez lata żył jak kloszard w zapuszczonym domu, pił na umór, odrzucając pomoc rodziców i przyjaciół. W końcu Amaia zamknęła się z nim na kilka tygodni. Doprowadziła dom do porządku i wystawiła go na sprzedaż, a syna spakowała i przeniosła do siebie. Jean-Philippe już nie protestował – nawet wtedy, gdy matka stanowczo zabroniła mu pić pod jej dachem. A gdy w domu na stałe pojawił się Léo, Tonton odżył i całą miłość przelał na bratanka.

Z kolei Patxi, młodszy z braci Etcheversów, pogubił się w swoich życiowych wyborach i potrzebował kilku lat, by zrozumieć, co jest dla niego najważniejsze. Na studiach w Paryżu poznał piękną Sophie Munier. Nie szukał miłości, bo czekała na niego w Saint-Jean dziewczyna, w której był zakochany od lat. Ale Sophie nie miała zamiaru oddać go jakiejś prowincjonalnej gęsi. Podobał się jej niezmiernie, a gdy pokazywała się z nim w towarzystwie, dziką przyjemność sprawiały jej szepty zazdrosnych koleżanek. Pragnęła go mieć tylko dla siebie, a że od dziecka była przyzwyczajona do otrzymywania tego, co chciała, tym razem też nie mogło być inaczej. Patxi w końcu uległ jej czarowi, co skończyło się całkowitą katastrofą. Sophie nie była wcale złą i wyrachowaną dziewczyną, po prostu miała inne podejście do życia i starannie ukryła to na etapie walki o miłość Patxiego. Od początku powtarzał, że chce wrócić na stałe do Saint-Jean-de-Luz, więc po ślubie posłusznie pojechała tam z nim, by z czasem zamienić ich wspólne życie w piekło.

Patxi, najpierw szczęśliwy i dumny z pięknej, wykształconej żony, nie mógł uwierzyć, jak zmieniła się po urodzeniu dzieci. Mieli ich troje – Léo, Claire i Amélie – ale po każdych narodzinach napięcie między małżonkami rosło. Nie rozumieli swoich oczekiwań, nie potrafili ze sobą rozmawiać, tylko kłócili się o wszystko. Okresy zgody i spokoju stawały się coraz krótsze, aż w końcu, gdy Léo miał siedem lat, Sophie odeszła, zabierając ze sobą dzieci, a Patxi poczuł ulgę, która go zawstydziła. Kochał syna i córki, kiedyś wydawało mu się, że kochał też Sophie, ale po ich odejściu nagle znów był wolny. Nie zatrzymywał żony, nie pojechał, by błagać ją o powrót, nie przeprowadził się do Paryża, żeby być z rodziną.

Najpierw zapragnął spotkać się z Nahią, swoją pierwszą miłością, którą porzucił jak ostatni drań 10 lat wcześniej. Chciał ją prosić o wybaczenie, bo poczucie winy ciążyło mu tak niebywale, że stało się jedną z przyczyn rozpadu jego małżeństwa. Poza tym wciąż ją kochał. Zrozumiał to zbyt późno, ale przynajmniej pragnął jej to powiedzieć. Chciał, by wiedziała, że on sam myślał o sobie jak najgorzej. Nikt nie dowiedział się, jakich słów użył Patxi, by Nahia mu wybaczyła, ale wkrótce wyprowadził się do niej do San Sebastian.

Tymczasem w Saint-Jean-de-Luz pojawił się mały Léo, który tęsknił za Baskonią, za tatą, wujkiem i dziadkami. Paryż w ogóle mu się nie podobał, wszędzie tylko takie same, wielkie kamienice zasłaniające niebo i nieprzepuszczające słońca. Gdziekolwiek się ruszył, śmierdziało spalinami, a ludzie było sztywni i spięci. W dodatku w nowej szkole wszyscy śmiali się z jego akcentu i nikt nie znał ani jednego słowa w euskara27. Czuł się w tym wielkim mieście jak w klatce. Sophie zaczęła się niepokoić, gdy u chłopca pojawiły się napady duszności, stał się osowiały i blady. Lekarz nie stwierdził jednak żadnych problemów zdrowotnych i zasugerował matce, że może tak nagła zmiana otoczenia wpływa na samopoczucie chłopca, przyzwyczajonego do innych warunków życia. Sophie podziękowała specjaliście za poradę, obdarzając go czarującym uśmiechem, ale w domu stanowczo zapowiedziała, że Léo nie ma co liczyć na wizyty w Saint-Jean częściej niż raz do roku, w letnie wakacje. Odwróciła głowę, gdy w oczach syna dostrzegła to samo zacięcie, co w oczach Amaii i Patxiego. „Cholerni Baskowie” – mruknęła ze złością. Wciąż jeszcze liczyła na to, że Patxi będzie chciał odzyskać rodzinę i zamieszka z nią w Paryżu.

Gdy Léo obliczył sobie, że na wakacje musi poczekać jeszcze dziewięć miesięcy, spakował się i uciekł. Zanim matka i siostry odkryły, że chłopca nie ma w pokoju, on siedział już w pociągu, który wiózł go do prawdziwego domu. Dopiero w Bordeaux konduktor zorientował się o obecności pasażera na gapę i zgłosił to centrali, która potwierdziła, że policja szuka małego uciekiniera. Po pospiesznych konsultacjach telefonicznych między Sophie, Patxim, Amaią i policją ustalono, że Peyo odbierze chłopca z dworca w Saint-Jean, a nazajutrz wszyscy spotkają się w Moulin de Loya, by przedyskutować sprawę.

Memette Amaia przerwała, by poprosić Martynę o ouvre-boîte, ale tym razem dziewczyna już za pierwszym razem z dumą podała jej otwieracz do puszek.

– Brawo, robisz postępy! – pochwaliła ją Amaia, a Martyna nie tłumaczyła, że teraz poszło jej łatwiej nie dlatego, że wiedziała, lecz po prostu potrafiła wydedukować, znając słowa ouvrir i boîte. Tak czy siak, dawała radę i to było najważniejsze. Po szybkiej lekcji francuskiego Amaia kontynuowała opowieść o siedmioletnim Léo.

Peyo zobaczył wnuka wysiadającego z pociągu i nie potrafił powstrzymać łez. Taki brzdąc, a przejechał 800 kilometrów całkiem sam! Co z niego za dziadek, jaki z Patxiego ojciec, że go opuścili?! Postanowił wtedy, że zrobi wszystko, by chłopiec został tam, gdzie czuje się szczęśliwy. Jego siostry lepiej zniosły rozstanie rodziców i przeprowadzkę do Paryża, ale Léo naprawdę cierpiał, więc trzeba było znaleźć mądre rozwiązanie dla dobra tego niepokornego dziecka. Peyo nigdy nie polubił swojej drugiej synowej, zresztą ona też nie darzyła teściów zbytnią sympatią czy szacunkiem. Obwiniała ich za rozpad swojego małżeństwa, sugerując, że to właśnie z powodu rodziców Patxi nie chciał się przeprowadzić do stolicy. Jednak przyszedł czas, by siedli razem przy stole i schowali głęboko wzajemne urazy, ponieważ teraz najważniejszy był Léo.

Martyna nie rozumiała wszystkich wypowiadanych przez Amaię słów. Babcia Léo powtarzała cierpliwie niezrozumiałe wyrazy, których sens powoli docierał do dziewczyny, choć na pojęcie wszystkich niuansów rodzinnej historii potrzebowała czasu i jeszcze wielu lekcji francuskiego.

Spotkanie ponad podziałami odbyło się następnego dnia wieczorem. Był to pierwszy i ostatni raz od rozstania rodziców, gdy Léo i jego siostry widzieli rodzinę razem pod jednym dachem. W dodatku wszyscy bez wyjątku starali się, aby przebiegło w spokojnej atmosferze. Wiele można było zarzucić Sophie, ale nie to, że była złą matką. Ucieczka syna przeraziła ją w najwyższym stopniu i gotowa była na daleko idące ustępstwa, żeby tylko nie musieć tego przeżywać powtórnie. Podczas gdy dzieci bawiły się w ogrodzie, dorośli – Amaia, Peyo, Tonton, Patxi i Sophie – ustalili, że Léo zostanie z dziadkami i wujkiem, a ojciec będzie go odwiedzał lub zabierał do siebie w dwa weekendy w miesiącu, natomiast jeden weekend chłopiec spędzi z matką w Paryżu. Ponadto Sophie będzie zabierała syna na jeden tydzień podczas przerwy w szkole na Toussaint, Noël i Pâques28 oraz na miesiąc w lecie. Gdy zakończono obrady nad losem Léo, nadszedł czas na rozmowę między jego rodzicami, ale ta odbyła się już poza domem. Patxi zabrał Sophie na przejażdżkę samochodem i na kolację w Guéthary, gdzie niegdyś mieli swoją ulubioną restaurację – w czasach, gdy byli razem szczęśliwi. Patxi wrócił po kilku godzinach sam, bo Sophie wolała spędzić noc w hotelu w mieście. Nie była w stanie udawać, że nic się nie stało, po tym jak mąż oznajmił, że akceptuje jej decyzję o odejściu, w pełni ją rozumie i nie będzie sprzeciwiał się rozwodowi. Wytrącił jej z ręki wszystkie argumenty. Wierzyła bowiem mocno, że Patxi kocha ją tak bardzo, iż w końcu, przełknąwszy wrodzoną baskijską dumę, dołączy do niej i dzieci w Paryżu. Tymczasem okazało się, że to ona upokorzyła się przed nim, błagając o jeszcze jedną szansę, a nawet deklarując chęć natychmiastowego powrotu do Saint-Jean. Patxi pozostał jednak zadziwiająco niewzruszony, a w dodatku przepraszał ją, chwalił jako matkę i całą winę brał na swoje barki. Chciał tylko szczęścia jej i dzieci, więc obiecał, że będzie ją wspierał – również finansowo – w każdej decyzji, którą podejmie. Gdyby Sophie nie była tak pewna siebie, może dostrzegłaby, że w ten sposób może mówić tylko mężczyzna, który kocha inną kobietę. Ale ona jeszcze nie składała broni i postanowiła poczekać dwa, trzy miesiące, zanim na dobre przystąpi do ataku.

Amaia zakończyła opowieść o pokręconych losach swojej rodziny, otworzyła okno i zawołała Léo. Wpadł do kuchni roześmiany, przytulił babcię w przelocie, a gdy ta odwróciła się, by wyjąć z szafki ryż, szybko pocałował Martynę. Amaia uchwyciła moment, gdy odskakiwał jak oparzony od dziewczyny, i skarciła go wzrokiem, ale jej usta natychmiast złożyły się do uśmiechu.

– Jesteś niemożliwy, naprawdę gaiztoa29! – zamachnęła się ścierką, markując uderzenie. – Masz tu ryż i żebyś nie przypalił, bo popamiętasz!

Martyna dużo lepiej rozumiała teraz ich relację.

– Może cię to dziwi, że opowiedziałam ci ze szczegółami całą rodzinną historię, ale wydajesz się rozsądną i dobrą dziewczyną. Więc powiem ci szczerze: niełatwo okiełznać Baska, na pewno się o tym przekonasz, ale mężczyźni stąd potrafią kochać jak nikt. A teraz chodź ze mną, nakryjemy do stołu na tarasie. Wieczór jest ciepły, posiedzimy na zewnątrz. Zaraz przyjadą jeszcze Patxi i Nahia. Poznasz całą rodzinę – Amaia zawahała się. – To znaczy prawie całą. Do drugiej strony nie ma co się spieszyć, zjadłyby cię żywcem. Chociaż Sophie ułożyła sobie życie, wyszła drugi raz za mąż, a Léo ma jeszcze dwie przyrodnie siostry bliźniaczki, to jego relacje z matką trudno nazwać sielanką. Ale nie zawracajmy sobie teraz tym głowy.

Ojciec Léo i jego druga żona Nahia pojawili się w Moulin de Loya, gdy Amaia właśnie miała podawać do stołu. Nie mogło ich tu dzisiaj zabraknąć. Rodzina Etcheversów lubiła razem świętować wszystkie ważne wydarzenia, a takim z pewnością było pojawienie się w domu pierwszej sympatii Léo. Martyna od razu zauważyła podobieństwo między ojcem i synem. Te same ciemne oczy, blond czupryny wysmagane wiatrem znad oceanu i czarujące uśmiechy. Nic dziwnego, że Patxi stał się bohaterem miłosnego dramatu.

– No, synu, widzę, że dobry gust odziedziczyłeś po dziadku i ojcu – zaśmiał się, witając z Martyną. Za chwilę jednak zupełnie poważnie spojrzał na Léo: – Mam nadzieję, że zachowujesz się jak prawdziwy dżentelmen?

– Nie martw się, już ja pilnuję, żeby wszystko było, jak należy – Amaia pokiwała palcem w stronę zmieszanego wnuka.

– No, jeśli babcia pilnuje, to możemy być spokojni. I dajcie już im odetchnąć, więcej tego waszego gadania niż ich złych zamiarów – Nahia spojrzała życzliwie na Martynę, a potem z czułością na Léo.

– Masz rację – Amaia zgodziła się z nią skwapliwie. – Do stołu, paella stygnie!

Po kolacji siedzieli jeszcze długo na tarasie. Amaia i Patxi opowiadali Martynie o Baskonii, o panujących tu zwyczajach i tradycjach, które pielęgnowano od pokoleń. Dowiedziała się, że kiedyś każdego roku domy bielono wapnem, a okiennice malowano krwią wołu na charakterystyczny dla regionu ciemnoczerwony kolor. Potem zaczęto używać też niebieskiego oraz zielonego, i właśnie te trzy kolory są typowe dla eskual etxea30.

– Etxe znaczy dom – powiedziała Amaia.

– To jak w waszym nazwisku – zauważyła Martyna.

– Dokładnie. Etchevers pochodzi od Etcheberry. Etxe – dom, berry – inny, nowy.

– Czyli kto przybiera wasze nazwisko, zyskuje nowy dom.

– Kiedyś i ty je będziesz nosić – Léo, dotąd milczący, odezwał się nagle.

Jego słowa zabrzmiały tak poważnie i stanowczo, że nikt się nie roześmiał. Dorośli popatrzyli na siebie znacząco. Martyna poczuła się jednak skrępowana. Owszem, Léo niesamowicie jej się podobał, ale miała 17 lat i ani krzty ochoty na małżeńskie plany. I chociaż wiele dziewcząt z jej miasteczka wychodziło za mąż zaraz po maturze, a zdarzały się i śluby jeszcze podczas trwania nauki, Martynie nie mieściło się to w głowie. Chciała studiować i wyjechać do Paryża, a Léo pragnął zostać na swoim Południu. Niby jak mieli się w tym odnaleźć? Poza tym ledwie się znali, a ona nawet nie wiedziała, czy to, co do niego czuje, można już nazwać zakochaniem. Zatopiona w swoich myślach nawet nie zwróciła uwagi, że Léo uważnie jej się przyglądał. Żałował, że wypowiedział głośno swoje pragnienie, bo na twarzy Martyny pojawiło się zakłopotanie. „Łatwo nie będzie” – pomyślał, ale wcale go to nie zasmuciło. Był sportowcem, lubił rywalizację i wyzwania, postanowił jednak więcej nie wyrywać się tak otwarcie ze swoimi uczuciami i dostosować taktykę do celu.

Po czterech dniach spędzonych w Ascain nadszedł czas pożegnania. Martyna z ciężkim sercem zamknęła za sobą drzwi na poddasze, które przez krótką chwilę było również jej domem. Powoli zeszła po drewnianych schodach. Nie kryła łez, gdy rano Memette po raz ostatni przygotowała im herbatę i podała jeszcze ciepłe chocolatines31