Good morning, Petra! - Agnieszka Suchowierska - ebook

Good morning, Petra! ebook

Agnieszka Suchowierska

0,0
23,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nastolatka z Chorwacji, Petra, poznaje przez internet swoją sobowtórkę z Polski – Zosię. Po pierwszym spotkaniu w słonecznej Puli nad Morzem Adriatyckim dziewczyny szybko się zaprzyjaźniają. Są do siebie bardzo podobne i obie mają artystyczne dusze. Mają też wspólną tajemnicę – próbują pomóc dziewczynce ukrywającej się w opuszczonym szpitalu. Kim jest ta mała, wypijająca po kryjomu mleko z kocich misek?

Poruszająca powieść o tym, że każdy z nas może pomóc drugiemu, nawet mimo swoich słabości. O sile przyjaźni i rozwijaniu swoich pasji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 169

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Śnię o lataniu

piętnasty dzień po operacji, styczeńpołudnie

Mam powtarzający się sen. Lecę wysoko, z rozpostartymi szeroko rękami. Unoszę się nad ogromną przestrzenią, pode mną i nade mną bezkres świata. Wokół mnóstwo powietrza, ciepły wiatr, w dole morze i zielone lądy.

– Lecę! Lecę! Przez cały świat! – powtarzam upojona, oddychając pełną piersią.

W tym śnie zawsze czuję rozpierające mnie szczęście, ogrom przestrzeni i wolność.

Dziś znów mi się to śniło. A jednak od razu po przebudzeniu (oczywiście obudził mnie przeszywający ból) dźgnęła mnie, jak szpikulcem, straszna myśl. Kiedy otworzyłam oczy, już na mnie czekała, jak upiór. Cały ranek ćmi gdzieś głęboko w głowie.

A co, jeśli już zawsze będę kuleć?

Jeżeli zawsze będę kulawa?

Czy będę kulawa? Na zawsze?

Ku-la-wa. Za-wsze.

Dzień dobry, jestem osobą niepełnosprawną. Tak się składa, że ty jesteś pełnosprawny, a ja nie. Po prostu miałam w życiu pecha.

„Wszyscy ci zazdroszczą tęczowych kul, są jedyne na świecie” – powiedział niedawno tata. Trafił tym dowcipem jak kulą w płot. – „Poza tym sen o lataniu zwiastuje daleką podróż albo spotkanie z kimś z innego kraju”.

A tymczasem być może będę kulawa. Mówiąc elegancko – niepełnosprawna. Może nawet bardziej niż do tej pory. Na zawsze. Jeszcze przecież do końca nie wiadomo, jak udała się operacja zamontowania mi na nodze tego żelastwa. To się dopiero okaże. „Nie denerwuj się, Petro, na wyrost” – mówią ludzie i idą dalej.

Marzę o dalekiej podróży, na przykład do Paryża albo chociaż do taty, do Wiednia. Pula jest piękna, starożytna, mamy ciepłe morze, wspaniałą przyrodę i klimat, przyjeżdżają tu tłumy turystów, ale chciałabym zobaczyć coś zupełnie innego. Nasz sąsiad Sergio często żartuje:

– Perché dobbiamo girare il mondo quando tutto il mondo intero viene da noi1?

Ja jednak chciałabym zobaczyć świat. A co do spotkania z cudzoziemcem, nie jest to trudne – wystarczy wyjść z domu – wszędzie pełno obcokrajowców.

Mama mnie pociesza, wspominając, że przecież na początku, zaraz po operacji, było o wiele gorzej.

– Pamiętasz, jak bolało? Jak jeździłaś na wózku, a potem nie mogłaś nawet stać? Jak skakałaś na jednej nodze oparta na balkoniku, zanim po paru dniach zrobiłaś krok? Widzisz? Z każdym dniem jest coraz lepiej.

Łatwo mówić komuś, kogo nie boli, ale to prawda. Rzeczywiście, jeśli porównać to, co jest dzisiaj, z tym, co było dwa tygodnie albo tydzień temu, to faktycznie jest lepiej. O wiele lepiej. Mogę zrobić kilka kroków o kulach, nie skaczę przy balkoniku.

Słowem, które najlepiej opisuje ostatnie dwa tygodnie mojego życia, jest „ból”. Ciągły ból. Powtarzam ten wyraz każdego dnia dziesiątki razy.

Może i jest trochę lepiej. Przede wszystkim nie boli mnie bez przerwy. Zdarzają się momenty wytchnienia. Dziś, po raz pierwszy od operacji, spałam całą noc – ból mnie nie budził. Co prawda wciąż nie mogę zmienić w czasie snu pozycji i muszę spać na plecach na specjalnym materacu, ale bardzo doceniam to, że w ogóle śpię. Trochę przyzwyczaiłam się też do tego bólu – okazuje się, że można.

Od dwóch tygodni mam na nodze stabilizator Ilizarowa. To taki wynalazek ortopedyczny, połączenie średniowiecznego narzędzia tortur z kołami rowerowymi, zamocowanymi na piszczeli za pomocą wbitych na wylot w kość drutów. Podobno to ustrojstwo ratuje takie osoby jak ja. Żeby trochę wygodniej było mi z nim żyć, nadałam mu imię Helmut. Dziwnie? Byłam wtedy na morfinie, po operacji.

Ale po kolei.

Gdy miałam trzynaście lat, spadłam z wysokości. Na daszek zapadającego się ze starości budyneczku, a właściwie pozostałości po nim, wlazł kot i łapka chyba ugrzęzła mu między rozwalającymi się dachówkami. Nie można było dokładnie zobaczyć, ale domyślałam się, że tak właśnie jest. Kotek był jeszcze mały i przerażony. Miauczał na całą ulicę. Z dołu widziałam tylko zarys jego głowy i uszu. I świecące oczka. Nie zastanawiając się długo, wspięłam się po fragmencie ściany, jedną ręką złapałam spróchniałą wystającą deskę, drugą chwyciłam wyrywającego się malucha za kark i już, już miałam zejść, gdy zwierzak szarpnął się bardziej i drapnął mnie. Straciłam równowagę i nagle leżałam jak długa na wyboistym chodniku. Kot czmychnął. Spadłam tak niefortunnie, że miałam, między innymi, skomplikowane złamanie nogi. Leżałam i leżałam w gipsie, a kiedy wreszcie mnie z niego wyjęli, okazało się, że ja urosłam, ale moja prawa noga nie. W ten oto sposób zostałam osobą niepełnosprawną.

Mało kto wie, że inwalidzi borykają się z mnóstwem problemów. Ja też nie miałam o tym pojęcia. Krótsza noga była nie tylko brzydka i niewygodna – groziła także milionem powikłań, takich jak deformacje kręgosłupa, bioder, różnorakie bóle i wiele innych. Nawet nie chcę o tym wspominać. Poza tym okazało się, że trzeba nosić buty ortopedyczne. Takie długie, sznurowane jakby trzewiki, botki, tylko że strasznie brzydkie.

Kiedy je zobaczyłam po raz pierwszy, wpadłam w czarną rozpacz. Myślałam, że już nigdy nie przestanę płakać. Jeden z butów wyglądał w miarę normalnie, po prostu jak paskudny, wysoki trzewik na trzycentymetrowym obcasie, ale drugi przypominał kopyto – miał doklejoną grubą i ciężką siedmiocentymetrową podeszwę wyrównującą długość nóg.

– Nie będę w tym chodzić! Za skarby świata! – wrzeszczałam zasmarkana, zapłakana, całkowicie załamana. Chyba wszyscy sąsiedzi mnie słyszeli.

Ale okazało się, że muszę. Bez tych butów bardzo kulałam.

Mama uszyła mi szerokie i długaśne okropne spodnie, których okropne nogawki zasłaniały te okropne buty, i niestety nic więcej nie dało się zrobić. Musiałam zapomnieć o sukienkach, spódnicach, legginsach, dżinsach. Niby wszystko było w miarę normalnie, ale tak naprawdę każdy, kto mijał mnie na ulicy, od razu widział, że coś jest ze mną nie tak. Te spodnie były zbyt dziwne. A musiały być takie, żeby zakryć jeszcze dziwniejsze, toporne buty.

Aż pewnego dnia, w zeszłym roku, ortopeda powiedział, że moją nogę da się wydłużyć aparatem Ilizarowa. Pomyślałam, że to niewiarygodne: można tak po prostu dosztukować brakujący, czterocentymetrowy kawałek łydki – ale okazało się, że nie trzeba niczego doszywać ani doklejać. Aparat Ilizarowa ma sprawić, że noga sama odrośnie. W ogóle nie słuchałam, gdy lekarz informował mnie o bólu, możliwych powikłaniach, długiej rekonwalescencji. Wyobrażałam sobie, że idę po ulicy w ślicznych sandałkach i krótkiej spódniczce, że biegam, pływam w morzu, robię fikołki na wuefie i wspinam się po skałkach.

Chciałam mieć na nodze to ustrojstwo. Już! Jak najszybciej! Teraz!

No to je mam. Zamontowali mi je. Wywiercili szesnaście dziur w łydce, w każdej z nich przytwierdzili do kości drut. Na wylot. Naokoło tego trzy metalowe obręcze, nie mówiąc o krwi, pokrętłach, opatrunkach. Wyglądam jak cyborg. I nic nie mogę. Wyjście do łazienki to bolesny wyczyn. Spanie to bolesny wyczyn. Kąpiel to bolesny megawyczyn. Helmuta nie umiem podkręcać sama, więc mama robi to francuskim kluczem numer dziesięć i cztery razy dziennie, jak mechanik samochodowy, wydłuża mi nogę o ćwierć milimetra. Nie muszę chyba mówić, że to boli. Do wanny też sama nie wejdę i nie wykąpię się w niej, więc pomaga mi mama. Siedzę na krześle dla niepełnosprawnych i tak się kąpię. Potem wołam ją, żeby pomogła mi wyjść. Na szczęście w łazience są dywaniki antypoślizgowe.

Nie wiem, jak to wszystko wytrzymam. Przede mną kilka miesięcy tkwienia w tym żelastwie. Gdyby nie kule, a wcześniej balkonik, w ogóle nie wstałabym z łóżka. Nawet do ubikacji. Podobno innym, którzy mają taki aparat jak ja, udaje się przejść kilka metrów samodzielnie, a niektórzy, według lekarzy, nawet tańczą. Ja nie próbuję. Boję się, że nie dam rady pójść dalej, wejść po schodach, że upadnę, uszkodzę tę nogę, połamię się i będzie jeszcze gorzej, niż jest. A jest naprawdę źle.

Leżę w łóżku i, po raz nie wiem który, liczę, ile dni będę musiała spędzić z okrutnym panem Helmutem. Noga przyrasta milimetr dziennie, czyli przez czterdzieści dni będą mi przykręcać śruby. Potem, gdy piszczel już urośnie, będzie musiała stwardnieć, co potrwa od osiemdziesięciu do stu dni. Razem daje to sto czterdzieści dni w aparacie. Dla mnie to wieczność.

1Perché dobbiamo girare il mondo quando tutto il mondo intero viene da noi? (wł.) – Dlaczego mamy jeździć po świecie, skoro cały świat przyjeżdża do nas?

Moja przyjaźń. Z laptopem

sto pięćdziesiąty dzień po operacji, czerwiec po północy

Doszło do tego, że mogę siedzieć z laptopem, ile tylko chcę. Codziennie. Dziesięć godzin? Pewnie. Dwanaście? Do całkowitego ogłupienia? Proszę bardzo! Internet to wspaniały znieczulacz. Dopiero po dziewiątej godzinie gapienia się w monitor, kiedy jestem już właściwie zaczadzona netem, o pierwszej nad ranem mama delikatnie mówi, starannie dobierając każde słowo:

– Petra, może byś… wyłączyła… laptop? Wentylator zaraz wybuchnie.

Tylko proponuje, nie każe. Lekki znak zapytania zawisa na końcu jej pytania jak puszek dmuchawca. Żadnych min, zero podniesionego tonu czy zniecierpliwienia. Głos jak nauczycielki jogi. „Petra, może byś wyłączyła laptop?” To tylko taka niezobowiązująca propozycja, najwyżej komputer padnie, co tam. Wcale nie muszę jej słuchać. Mogę robić, co chcę.

Matko, jaka ona jest wkurzająca. Ten jej proszący ton, ta troska w oczach.

Wyrywam z wściekłością kabel z gniazdka. Bateria w laptopie nie działa, to rzęch! Rodzice kupili go, jak miałam pięć lat, od razu się wyłącza.

– Za-do-wo-lo-na? – cedzę ze złością i „wybiegam” z mojego pokoju do kuchni, to znaczy pełznę jak foka. Wlokę się, trzymając się kurczowo kul.

Mama idzie krok za mną. Na paluszkach. Rozkłada ręce, jakby chciała mnie złapać. Bezgłośnie. Nie denerwować Petruni. Petrunia miała ciężki dzień, ciężki tydzień, ciężki miesiąc. Ciężki rok. Jest jej trudno i wszyscy to rozumieją.

– Zadowolona!? – wrzeszczę i trzaskam jej drzwiami przed nosem. Musi odskoczyć, żeby jej nie uderzyły.

– Petruniu… – zaczyna niepewnie.

– Robiłam komiks! Przerwałaś mi! – drę się.

Podchodzi do mnie znowu z tymi swoimi rozłożonymi rękami, a ja niezgrabnie wymijam ją i gramolę się do łazienki.

Trzaskam jeszcze raz drzwiami, aż osypuje się tynk ze ściany. A co sobie będę żałować!

To stary dom, prawie ruina. Ma grubo ponad sto lat. Na fasadzie, odkąd pamiętam, jest tylko połowa brudnego tynku, który nie ma już żadnego koloru. Spomiędzy nierównych i gołych kamieni wysypuje się piasek. „Trzaśniesz tak jeszcze dziesięć razy, a stracimy dach nad głową” – powiedziałby teraz ojciec. – „Kamienie posypią się na nas, a potem poturlają prosto pod nogi zachwyconych turystów robiących sobie selfie”. I super. Może wtedy ktoś wreszcie wyremontuje ten dom. Dobrze, że przynajmniej nie mieszkam w najstarszej kamienicy w Puli, a może i w Europie – jest z tysiąc dwieście któregoś roku. Dla turystów taki dom to coś. „Och, jakże interesujące i romantyczne. Niesamowite! Naprawdę wciąż mieszkają tu ludzie?”

Stoję wściekła w łazience, żal aż się ze mnie wylewa. Omijam wzrokiem lustro. Nie chcę się widzieć. Nie mam ochoty zobaczyć szarej twarzy, pozapinanych dziesięcioma spinkami, dawno nieczesanych włosów, podkrążonych oczu i wykrzywionych z bólu ust. Patrzę na kafelki, niebieskie, stare i brzydkie – jeszcze jugosłowiańskie – ale mocne, dobrze położone. Nie opłaca się ich skuwać, chociaż były kładzione trzydzieści lat temu, jeszcze przed wojną. Rodzice powtarzają, że w Jugosławii robiło się lepsze rzeczy niż te chińskie, które są teraz. Gapię się na jugosłowiańską, zardzewiałą wannę, jugosłowiański bidet, sedes, solidne jugosłowiańskie drzwi z dziurą. Szafki w łazience nie są jugosłowiańskie, tylko już chorwackie – dziadkowie kupili je w domu towarowym ileś lat po wojnie i podarowali je moim rodzicom. Są nowsze, ale w gorszym stanie niż reszta. Nasiąknęły wilgocią od dołu i trochę spuchły, jak to płyta wiórowa.

– Petra – mama cicho puka do łazienki. – Wszystko się ułoży, zobaczysz – powtarza.

– Włącz bojler – burczę rozkazująco po drugiej stronie drzwi.

Słyszę, jak posłusznie pstryka włącznikiem po swojej stronie ściany.

– Ja tylko chciałam pojechać na plener malarski do Macedonii – szepczę bezsilnie. – Chciałam pojechać. Wyjść wreszcie z domu. Przecież tkwię tu jak w więzieniu!

Tyle miesięcy czekałam! Tyle miesięcy siedzenia kołkiem w domu! I kiedy miałam nadzieję, że wreszcie wrócę do życia, do przyjaciół, że zobaczę piękne jezioro Ochrid, Skopje, stolicę Macedonii, park Galičica, pani Nevia Travaglia, która prowadzi zajęcia plastyczne, pisze nagle do mamy, że na plenerze nie będzie warunków dla kogoś wymagającego takiej opieki jak ja. Że tam są stare jugosłowiańskie domki na skalistym wybrzeżu. Że uczestnicy pleneru będą dużo chodzić w poszukiwaniu pięknych krajobrazów. Że zejście do jeziora jest strome i to wszystko może się okazać dla mnie za trudne. Nici z nauki malowania! Nici z wyjazdu! A przecież to ma być dopiero za dwa miesiące! Po co się uczyłam tych podstawowych zwrotów po macedońsku? No i najważniejsze: tam przecież będzie Ivo!

Próbuję usiąść na sedesie. Chwyta mnie nagły ból, aż brakuje mi tchu i ciemnieje mi przed oczami. Z tych nerwów zapomniałam, że jeden nieprzemyślany ruch i gwiazdy mi wirują w głowie od bólu. W ułamku sekundy moja wściekłość przemienia się w rozpacz.

– Jeśli nie chcesz, nie musisz jeszcze wyłączać laptopa – mówi nagle mama kompletnie bez sensu.

Słyszę ją jak przez gęstą mgłę. Ból rozrasta się i puchnie w moim ciele. Teraz istnieje tylko on. Przeszarżowałam, powinnam bardziej uważać. Stoję na sztywnych nogach, a właściwie na jednej, tej zdrowej, nienaturalnie wygięta w lewo. Z oczu kapią mi ciurkiem łzy. Boję się zrobić krok.

– Petra, dobrze się czujesz? – pyta mama.

Ma chyba zdolności telepatyczne. Potrafi wyczuć mój ból przez drzwi, możliwe, że poczułaby go nawet, gdybym była teraz w szpitalu w Zagrzebiu. Zaraz powie: „Petra, przeszarżowałaś”.

Po kilku minutach, które wydają się wiecznością, ból zaczyna odpuszczać. Stopniowo wraca mi normalny oddech, staram się, aby był głęboki i regularny. Nie przestając płakać, przypominam sobie niejasno, że przed chwilą byłam wściekła. Wdech, wydech, wdech, wydech. Teraz to już nieważne. Jedyne, czego chcę, to dojść do łóżka. Wdech, wydech. Uchylam drzwi łazienki. Mama jest już gotowa złapać mnie tymi swoimi lekko uniesionymi łabędzimi skrzydłami. Gasi światło w łazience, z wprawą wsuwa mi do ust tabletkę przeciwbólową, a do ręki szklankę z letnią wodą, którą skądś wyczarowała. Łykam, popijam. Milcząc – delikatnie, ale pewnie – mama eskortuje mnie do sypialni i ostrożnie kładzie do łóżka.

Potem leżę i dalej płaczę, już lżej i spokojniej, a ona długo gładzi mnie po policzkach i wyciera ciepłe łzy.

– Moja mała córeczka. Przecież masz już równe nogi, prawda? Wszystko się udało. Zaraz rany się zabliźnią, noga przyzwyczai się, że jest bez Helmuta. Ból minie. Jeszcze pojedziesz na wiele plenerów, zobaczysz – szepcze tę mantrę tak długo, aż zasypiam w zabrudzonej sosem pomidorowym koszulce, z brudnymi nogami, bo chodzę wciąż po domu boso zamiast w anatomicznych sandałach albo przynajmniej w porządnych kapciach.

Czuję jej miękką, kochaną dłoń na swojej twarzy. Zanim zapadnę w sen, mruczę jeszcze:

– Mamusiu, przepraszam. Jesteś taka kochana.

Kot, Adisa i Ivan

sto pięćdziesiąty pierwszy dzień po operacji popołudnie

– Ta dziewczyna w jasnej sukience w czarne jaszczurki, która rano przyszła, kiedy sypałam ci karmę do miski, to właśnie Adisa, moja przyjaciółka. Przyjechała na wakacje z Berlina. Chodzi tam do szkoły i w ogóle – mówię.

Codziennie rozmawiam z kotem. Może i jestem wariatką, i co z tego? Chciałabym komuś opowiedzieć o tym, co się dzieje, ale nie mam komu. Chwilowo jedynym moim słuchaczem może być tylko on, bo akurat przyszedł na obiad. Przez kilka minut próbował mnie zahipnotyzować wzrokiem, miauczał i plątał mi się pod nogami tak, że ledwo szłam.

Nakładam do miseczki karmę, na którą rzuca się, jakby nie miał nic w pyszczku od tygodnia. Pozwalam mu spokojnie zjeść. Potem, gdy jest już syty i zadowolony, biorę go na kolana, a on łaskawie się zgadza.

– Ciekawa jestem, Giallo2, co o niej myślisz. Czy uciekłeś, bo jesteś nieufny i strachliwy, po prostu nie lubisz nieznajomych ludzi, czy dlatego, że ci się nie spodobała?

Giallo nastawia grzbiet do głaskania i zaczyna mruczeć, jakby miał w brzuchu zamontowany motorek. Trudno coś wywnioskować z tego mruczenia.

– Szkoda, że nie potrafisz mówić. Chciałabym poznać twoje zdanie na jej temat. Zwierzęta są mądrzejsze od ludzi, zwłaszcza w sprawie uczuć.

Giallo podnosi głowę, patrzy mi szczerze w oczy, a potem zwija się w kłębek – niezainteresowany dalszym ciągiem mojego wywodu. Nie pozostaje mi nic innego, jak zamilknąć.

Czuję, że w Adisie coś się zmieniło. Jest inna. Ale może to ja się zmieniłam? Od naszego ostatniego spotkania minęło tyle miesięcy, ona już nie mieszka w Puli, no i jeszcze doszła moja operacja. Nie jestem już tą samą Petrą co wcześniej.

Podeszła tak cicho, że nie zauważyliśmy jej – ani ja, ani Giallo.

– Karmisz kota – stwierdziła, jak gdyby nigdy nic, stojąc za moimi plecami.

Drgnęłam zaskoczona i odwróciłam głowę. Adisa stała w oślepiającym blasku słońca i uśmiechała się od ucha do ucha. Szybko przypomniałam sobie, że na szczęście włożyłam szeroką spódnicę do kostek. Moja obandażowana łydka nie wygląda dobrze, nie ma co straszyć ludzi.

– Adisa! Nie wierzę własnym oczom! – krzyknęłam uszczęśliwiona, a Giallo błyskawicznie zwiał do ogrodu sąsiadów.

– Namalowałaś coś nowego? – Widziałam po jej wyrazie twarzy, że jest bardzo zadowolona z niespodzianki, którą mi zrobiła.

Przytuliłyśmy się, a po chwili weszłyśmy do domu. To znaczy ona weszła. Ja wgramoliłam się za nią o kuli.

– Opowiadaj. Co u ciebie? – powiedziała, nie patrząc na mnie.

– Nic ciekawego. Wcześniej szpital, operacja, aparat, leżenie w łóżku. Teraz kule, tabletki, opatrunki. Z malowaniem słabo. Ale pokażę ci swoje rysunki, chcesz? Mam nową serię komiksową.

Oczy Adisy pociemniały.

– Chodzisz o kulach – stwierdziła dziwnym tonem.

– Niestety, muszę. Właściwie to po domu chodzę z jedną – spojrzałam na nią, usiłując zgadnąć, co myśli.

– Boli cię?

– Teraz już o wiele mniej. – Wciąż patrzyłam na nią uważnie. – Najgorsze jest to, że czasem nie czuję tej nogi. Jest wtedy jak kłoda. Nie słucha mnie.

Już otwierałam usta, żeby opowiedzieć Adisie, jak leżałam unieruchomiona w szpitalu w tym strasznym żelastwie, jak bolało mnie tak, że naprawdę myślałam, że oszaleję, jak cztery razy dziennie mama przykręcała mi śruby w kości, ale wtedy Adisa podeszła do moich kul. Dotykając ich, spytała z dziwną miną:

– Chodzisz z TYM CZYMŚ?

Poczułam się nieswojo. To był ułamek sekundy. Przykre przeczucie.

Kiwnęłam głową. Tak, chodzę z TYM CZYMŚ. Nie wiem, czy nie spodobały jej się kule jako takie, czy fakt, że na całej ich długości ponalepiałam kolorowe pasy folii samoprzylepnej. Osiem pasów. Miały przypominać tęczę, ale zabrakło mi fioletowego. To nic. Teraz mogę udawać, że kule są całkiem fajne. Przypominają ogromne pstrokate lizaki na choinkę. Nie kojarzą się tak bardzo z kalectwem. Mamie i tacie bardzo się podobają.

– Jakie kolorowe – powiedziała Adisa bez przekonania.

– Tak.

– Pamiętasz, jak znalazłyśmy Karettę? – zmieniła temat.

– Pewnie – uśmiechnęłam się blado.

Karetta to wielka żółwica morska. Nazwałyśmy ją tak, bo jest to zwierzę z zagrożonego wyginięciem gatunku caretta caretta. Żółwie te rosną nawet do metra długości i stu kilogramów. Niektórzy mówią, że nawet do pięciuset kilogramów.

Karettę spotkałyśmy pierwszy raz na spacerze nad morzem. Unosiła się na wodzie. Nie podpływała bliżej ani nie odpływała. Fale ją niosły. Od razu zorientowałyśmy się, że coś z nią nie tak. Zadzwoniłam do Aquarium. Przyjechali weterynarze, powiedzieli, że żółwica ma urwaną przez śrubę statku płetwę i jest mocno wychłodzona. Była ciężko chora. Znalazłyśmy ją dosłownie w ostatniej chwili. Umieścili ją w ogromnej miednicy i zawieźli samochodem do szpitala dla żółwi. Odwiedzałyśmy ją tam codziennie.

Potem Adisa wyjechała do Niemiec, a ja przez kilka miesięcy przychodziłam do żółwicy sama – dzień w dzień. Powoli zdrowiała, stopniowo coraz lepiej się poruszała. Zżyłam się z nią, bo byłyśmy w podobnej sytuacji. Wydawało mi się, że ona też mnie trochę polubiła. Mam z tamtego czasu kilka mniej lub bardziej udanych portretów ołówkiem, które jej zrobiłam. Nigdy nie rysowałam Karetty w balii, zawsze malowałam ją zdrową, wolną, pływającą w morzu. Potem tyle się działo, że przestałam ją odwiedzać. Dla odmiany to ja trafiłam do szpitala.

– Jak ona się czuje? Byłaś w Aquarium? – zapytała Adisa.

– Nie mogłam przez to – wskazałam na nogę.

Pewnie Karetta zdążyła o mnie zapomnieć – pomyślałam z żalem.

– O! Narysowałaś ją – pisnęła Adisa, wskazując obrazek na ścianie. – Jest identyczna!

Wtedy do domu weszła mama.

– Adiska, ale niespodzianka! – ucieszyła się. – Napijesz się cedevity3?

Adisa skinęła głową.

– Może byś zabrała Petrę na spacer do parku na Rivie4? Nie mogę jej namówić do wyjścia z domu, a powinna pomału zacząć wychodzić. Lekarze jej kazali. A może macie ochotę odwiedzić Karettę? – mama mówiła szybko i z ożywieniem.

– Aquarium jest za daleko, nie przejdę tyle – prychnęłam.

– Podwiozę was – przerwała mi mama.

Przez twarz Adisy przebiegł skurcz. Zrobiła minę, której nie umiałam rozszyfrować.

Pomyślałam, że przechadzka na Rivę to niezły pomysł. Może dam radę z pomocą Adisy. Zwłaszcza że zobaczyłam przez okno, jak z domu naprzeciwko wychodzi Ivo. Miał na sobie luźną, kolorową koszulkę z napisem, ciemne krótkie spodenki i te same co zawsze skórzane klapki. Wyglądał super: taki wysoki, szczupły, z burzą ciemnych, falujących włosów. No i te jasnoniebieskie oczy – widać je było z daleka.

Ivo. Moja skryta miłość. Przecież nie zapomniałam o nim i kiedy mnie bolało, za każdym razem wyobrażałam sobie, że jest przy mnie, trzyma mnie za rękę. Ale wiem, że on na pewno w ogóle o mnie nie myśli, nie pamięta o moim istnieniu. Na co mu taki ktoś jak ja?

Ivo zamknął drzwi swojej klatki schodowej, schował klucz pod doniczkę i usiadł na zniszczonym drewnianym krześle stojącym przed namalowanym na ścianie dużym rysunkiem.

– Ładny mural. Nie było go tu wcześniej – zauważyła Adisa, patrząc przez okno.

– To Ivo namalował. Sąsiedzi zgodzili się, żeby stworzył coś na kamienicy – odparłam, siląc się na obojętny ton.

– Naprawdę? Ten mural jest super!

Znam obraz Ivo na pamięć, tyle razy na niego patrzyłam. Siedząca na ławce nad samym morzem, tyłem do oglądającego mural, ciemnowłosa dziewczyna. Mokre włosy spływają jej z ramion. Obok jej bosych stóp leżą rzucone w nieładzie niebieskie sandałki z pomponami. Kiedyś nosiłam podobne, tylko w innym kolorze. Moje były czerwone. Morze ma barwę najczystszego turkusu, niebo jest bezchmurne i intensywnie lazurowe. Turyści często fotografują się na tle tego muralu. Niedawno zrobiłam jego miniaturę na paznokciu kciuka lewej ręki, chociaż nie maluję paznokci. Nie jest to żadna kopia, po prostu namalowałam trzy poziome niebieskie pasy – na samym dole poszarpana, beżowa linia oznacza skałę, turkusowa to morze, błękitna – niebo. Tylko ja wiem, o co chodzi.

– Nie wydaje ci się, że ta dziewczyna jest trochę podobna do mnie? – Adisa przechyliła głowę.

Coś ukłuło mnie w sercu.

– To co, wyjdziemy za pół godziny? – zapytała z zagadkowym wyrazem twarzy.

Patrzyłam kątem oka na siedzącego po drugiej stronie ulicy Ivo i intensywnie myślałam: jeśli wyjdziemy w tym momencie, a nuż uda mi się z nim porozmawiać.

– A teraz? – spytałam, udając obojętność.