Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
272 osoby interesują się tą książką
Ona nie zamierza angażować się w związek z hokeistą.
On zrobi wszystko, by zdobyć jej serce.
Arlee Bennett nigdy nie przypuszczała, że poświęci swój telefon w trakcie rozgrywek o Puchar Stanleya. Kiedy kij jednego z zawodników utknął między dwiema ściankami z pleksy, zareagowała instynktownie.
Prawdopodobnie bardzo szybko by o tym zapomniała, gdyby nie Kane Tremblay, przystojny bramkarz i przyjaciel jej brata, który po wyjściu z szatni w ramach podziękowania zaprasza ją na drinka. Jednak Arlee, rozczarowana poprzednim związkiem z hokeistą, nie zamierza dać kolejnemu z nich szansy.
Nawet wtedy, gdy sytuacja życiowa zmusza ją do zamieszkania w domu brata razem z czterema członkami drużyny Montreal Hunters i udawania dziewczyny Kane’a…
Czy chłodna w obyciu Arlee ulegnie urokowi mężczyzny o naturze golden retrievera?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 534
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W książce występują tematy, które mogą wywołać nieprzyjemne wspomnienia lub wpłynąć na samopoczucie Czytelnika. Należą do nich: poronienie, przemoc psychiczna, dyskryminacja kobiet, trudne relacje z rodziną, śmierć, żałoba, problemy zdrowotne.
Zbieżność osób, imion, nazwisk czy nazw jest przypadkowa. Nazwy drużyn zostały wymyślone na potrzeby książki. Podobieństwa w nazewnictwie do tych istniejących w rzeczywistości są niezamierzone.
Aby uniknąć nieporozumień: do sceny z pierwszej interakcji Arlee i Kane’a zainspirowało mnie wydarzenie z 2021 roku. Caroline McLain poświęciła swój telefon, aby pomóc Tomowi Wilsonowi, hokeiście z Washington Capitals, w uwolnieniu kija uwięzionego między ściankami pleksy.
Akcja Goalie rozgrywa się w Kanadzie. Drużyna, do której należy główny bohater, ma siedzibę w Montrealu, w prowincji Quebec. W książce występują sceny zbliżeń.
Jeśli śledzisz moje social media, to być może wiesz, że choruję na endometriozę. Od pojawienia się pierwszych objawów do postawienia diagnozy minęło ponad dziesięć lat. Przez dekadę cierpiałam z powodu bólu, braku wsparcia ze strony lekarzy i ciągłych komentarzy „taki twój urok”, „po ciąży przejdzie”. Dlatego, kiedy po tylu latach wreszcie została mi postawiona diagnoza, której sama się domyślałam, zdecydowałam, że muszę coś zrobić, aby chociaż spróbować zwiększyć świadomość tego, jak ważne jest słuchanie własnego ciała i intuicji. Bo przecież to my najlepiej wiemy, jak się naprawdę czujemy. Nikt nie powinien godzić się na zbywanie słowami „taki twój urok”. Niezależnie od płci czy wieku. Ta książka powstała między innymi po to, aby zwrócić większą uwagę na endometriozę. Liczba wiadomości prywatnych od Czytelniczek, które przeczytały szkic Goalie na Wattpadzie i zmagają się z niezrozumieniem ze strony lekarzy czy otoczenia z powodu towarzyszącemu im bólu, była zatrważająca.
Pamiętaj, aby się regularnie badać. <3\A jeśli masz chociaż cień podejrzeń, że coś jest nie tak – udaj się do lekarza. Jeśli pierwszy nie pomoże, idź do drugiego. Walcz o siebie do skutku – to może uratować Ci życie.
Część mojego wynagrodzenia ze sprzedaży Goalie zostanie przeze mnie przekazana na rzecz Fundacji Pokonać Endometriozę. Fundacji, której misją jest niesienie pomocy wszystkim cierpiącym na endometriozę, ale również ich bliskim.
Dla każdego, kto pod płaszczykiem oschłościpróbował chronić swoje serce przed zranieniem.Dla każdego, kto musiał walczyć o siebie i swoje marzenia,bo nikt w niego nie wierzył.A przede wszystkim dla każdej kobiety, której nie chcianosłuchać, gdy mówiła o swoich problemach.
1
Arlee
Na przestrzeni ostatnich miesięcy moją relację z hokejem można określić tylko w jeden sposób: hate-love. Chociaż ten sport jest dla mnie niemal świętością, to równocześnie nienawidzę go tak bardzo, że mam ochotę wyprowadzić się do miejsca, w którym nikt go nie uprawia. Dawno temu sądziłam, że nigdy nie będę chciała wyrzucić hokeja ze swojego życia, ale oczywiście się myliłam. Jak w wielu kwestiach. Wystarczył jeden dupek, Thomas Collins, żebym straciła serce do tego sportu. Ten sam dupek, który właśnie rozpędzony wjeżdża w mojego starszego brata, kierującego się z krążkiem w stronę bramki Florida Piranhas. Sekundę później obaj dobijają do bandy, a ludzie siedzący przy pleksie aż wstają z krzeseł.
Po arenie roznoszą się odgłosy krzyczących, buczących i piszczących ludzi. Gdybym była laikiem, pewnie pieniłabym się na sędziego za to, że nie rozdzielił hokeistów, ale nie jestem i po prostu patrzę ze zmarszczonymi brwiami na tłukących się na lodzie facetów. Obaj zrzucili rękawice i kaski, a teraz po prostu próbują napieprzać się pięściami. Są za daleko, abym mogła dostrzec wyraźnie ich twarze, ale gdybym miała się założyć… mina mojego brata najpewniej wyraża z trudem hamowaną wściekłość. Gdybym powiedziała mu przed meczem, jak dokładnie skończył się mój związek z Thomasem, prawdopodobnie Lucas wylądowałby na ławce kar na znacznie dłużej niż tylko dwie minuty.
Walki na lodzie są nieodłącznym elementem gry w hokeja. Napompowani adrenaliną, przepełnieni testosteronem faceci chyba tylko w ten sposób potrafią spuścić z siebie nagromadzoną w trakcie meczu parę.
Lucas zjeżdża z tafli na ławkę, w ogóle się nie rozglądając. Po wejściu za bandę natychmiast rzuca kaskiem o podłogę.
Na ten widok parskam śmiechem.
Nerwus.
Przez chwilę przyglądam mu się z oddali, ale szybko skupiam spojrzenie na rozgrywanym meczu. Montreal Hunters i Florida Piranhas idą łeb w łeb. Dawno nie widziałam, aby drużynie mojego brata tak dobrze szło. To ich pierwsze play-offy1 od… chyba dziesięciu lat.
Co jakiś czas czuję na sobie czyjś wzrok, ale gdy tylko zaczynam się rozglądać, nie zauważam nikogo, kto mógłby na mnie patrzeć. Zrzucam to więc na karb mojego zmęczenia.
Z chwilą, gdy Lucas wraca na lód, skupiam się na jego grze. Obserwuję go niczym jastrząb ofiarę. Koncentruję się wyłącznie na dolnych partiach ciała, a konkretnie prawej nodze. Próbuję doszukać się jakichkolwiek pozostałości po zeszłorocznej kontuzji. Robię to właściwie od początku meczu i – ku mojej uldze – nie dostrzegam zupełnie nic. Jego ruchy są płynne, a postawa stabilna. Najwyraźniej nie kłamał, kiedy mówił mi w trakcie naszej ostatniej rozmowy telefonicznej, że wszystko jest w porządku. Nie do końca mu wierzyłam, bo niejednokrotnie przyłapywałam go w przeszłości na kłamstwie odnośnie do jego zdrowia i tylko dlatego tu dziś jestem. Żeby zobaczyć na żywo, czy na pewno wrócił do pełnej sprawności. Oglądanie transmisji w telewizji nie było do tego wystarczające.
Poprawiam czapkę z daszkiem i sięgam do kieszeni bluzy po wibrujący telefon, po czym na oślep odbieram połączenie. Mój brat właśnie próbuje przeszkodzić środkowemu Florida Piranhas w ataku na bramkę i nie zamierzam tego przegapić.
– Halo?! – odzywam się głośno, próbując przekrzyczeć wrzawę.
Bramkarz bezbłędnie blokuje strzał, a krążek chwilę później zostaje przejęty przez Granta, lewego skrzydłowego Montreal Hunters.
– Jesteś w Montrealu i do nas nie przyjechałaś?
Spinam się w tym samym momencie, w którym rozpoznaję dzwoniącą. Urażony głos matki brzmi tak, jakbym co najmniej zhańbiła dobre imię naszej rodziny, a przecież tylko się nie odezwałam. No, dobra, nie rozmawiałam z nimi od miesięcy, ale to nie moja wina.
Zresztą, mam przecież dwadzieścia jeden lat, nie powinnam musieć jej się z czegokolwiek tłumaczyć.
– Skąd…? – Głos grzęźnie mi w gardle w tej samej chwili, w której tuż przede mną pojawia się przyciśnięta do pleksy twarz Thomasa.
Nie mam pojęcia, co się stało kilka sekund temu, bo przez matkę przestałam skupiać się na meczu, ale cokolwiek to było, wywołało niemałe zamieszanie. Mężczyzną, który zaatakował Thomasa, jest bramkarz Montreal Hunters i teraz…
Nim zdołam ogarnąć, co ja tak właściwie robię, zrywam się z krzesła i rzucam w stronę bandy. Pomiędzy dwiema częściami pleksy utknął jasnoniebieski kij i bramkarz właśnie próbuje go wyszarpnąć. Nie myślę, tylko działam. Ściskam mocniej telefon w ręce i uderzam nim o końcówkę kija. Jedno, drugie, trzecie uderzenie i… hokeista aż cofa się ślizgiem; najwyraźniej naprawdę mocno ciągnął za uchwyt.
Czuję na sobie spojrzenia ludzi siedzących na trybunach. Wwiercają się we mnie jak pieprzone śruby. Ktoś nawet to nagrał. Szlag. Im więcej czasu mija od mojego niezbyt genialnego pomysłu, tym bardziej do mnie dociera, że mam nierówno pod kopułą. Bramkarz przecież mógł sobie wziąć nowy kij, ale nie… Arlee stwierdziła, że musi pomóc.
Taa… nienawidzę hokeja, nie?
No, właśnie widać.
Wracam na swoje miejsce i zerkam na komórkę. Na widok roztrzaskanego ekranu nie odczuwam nawet minimalnej złości, właściwie… spływa po mnie ulga. Może jednak moje zachowanie nie było takie głupie? Teraz przynajmniej mam wymówkę, dlaczego nie kontynuuję rozmowy z matką. Co prawda telefon niby działa, ale niewiele na nim widzę.
Reszta meczu jest względnie spokojna. Względnie, bo oczywiście Thomas dalej próbuje rozpychać się łokciami i atakuje każdego hokeistę z Montreal Hunters, który jest aktualnie w posiadaniu krążka, ale próby odwetu nie są zbyt ostre. Niemniej wreszcie trener Florida Piranhas dokonuje zmiany, a Thomas – ku mojej nieskrywanej uciesze – zjeżdża z lodu.
Oddycham z ulgą, gdy tylko tracę go z oczu.
Po zakończonym meczu, wygraną drużyny mojego brata, natychmiast ruszam w stronę wyjścia. Czapkę z daszkiem naciągam bardziej na czoło i przepycham się przez tłum ludzi, co jakiś czas tylko rzucając „przepraszam”. Nie rozpycham się łokciami, nie jestem tego typu człowiekiem, ale moje zdecydowane ruchy mogą wyglądać z boku niezbyt kulturalnie. Nie powinnam się tym przejmować, ale mimo to z tyłu mojej głowy pojawia się myśl, że najpewniej będę to później analizować. Czy kogoś przypadkiem nie uderzyłam? Może ktoś poczuł się zaatakowany? Nadmierne myślenie doprowadza mnie czasem do istnego szaleństwa.
Przy rozwidleniu skręcam w prawo i zatrzymuję się tuż za rogiem. Ściągam z ramienia mały plecak i wkładam do środka rękę. Próbuję wygrzebać z niego plakietkę z wejściówką. Lucas pewnie już wie, przez moją akcję z telefonem, że tu jestem. Powinnam może chociaż spróbować do niego zadzwonić, ale kiedy przed końcem gry chciałam zerknąć na skrzynkę pocztową, mój telefon kompletnie odmówił posłuszeństwa. Zaskoczę go więc, czekając przed szatnią.
Mój ambitny plan jednak szybko się rozpada.
Nie potrafię znaleźć cholernej plakietki.
Kucam i bez większego namysłu wysypuję zawartość plecaka na posadzkę. Opakowania leków przeciwbólowych i awaryjny termofor natychmiast wrzucam z powrotem do środka. Oprócz tego mam chusteczki, portfel, powerbank i kluczyki do auta, ale nigdzie nie dostrzegam pieprzonej wejściówki.
Niemal walę się dłonią w czoło, gdy przypominam sobie, że zostawiłam ją w samochodzie z myślą „żeby nie zapomnieć”. Że też cholerna mgła mózgowa musiała mnie dopaść akurat dzisiaj. Przysięgam, że szlag mnie kiedyś trafi z moim organizmem.
Wciskam pospiesznie do plecaka wszystkie klamoty, po czym wstaję i oddycham głęboko. Okej, muszę wymyślić coś innego. Może powinnam wrócić do auta? Poruszam ustami na boki. Nie, nie ma szans, że zdążę. Zaparkowałam tuż obok wjazdu, więc przebicie się teraz przez tłum zajmie mi co najmniej pół godziny. A gdzie dojście do samochodu i powrót?
Przekręcam się w stronę barierek oddzielających ogólnodostępny korytarz od tej części, do której mogą wchodzić tylko drużyny, personel areny i cała reszta obsługi. Gdy to robię, niemal natychmiast natrafiam na uważne spojrzenie wysokiego i wyglądającego jak trzydrzwiowa szafa ochroniarza. Odnoszę wrażenie, że koleś obserwuje mnie jak podejrzaną o napad z bronią w ręce.
Bez przesady, to nie Stany Zjednoczone.
Ruszam w jego stronę i z całej siły staram się uśmiechnąć słodko, chociaż raczej wychodzi z tego cholernie niezadowolony grymas. Nie moja jednak wina, że moim naturalnym wyrazem twarzy jest „resting bitch face”.
– Dzień dobry – rzucam lekko i wygrzebuję z tylnej kieszeni bilet. Widnieje na nim kod kreskowy i mam cichą nadzieję, że jakimś cudem po zeskanowaniu wyskoczy informacja o posiadanej przeze mnie wejściówce „za kulisy”. – Zapomniałam swojej plakietki, a chciałabym zrobić niespodziankę bratu.
Nienawidzę. Takich. Sytuacji.
Po pierwsze typ podnosi brew i posyła mi jedno z tych spojrzeń, które sugerują, że nie zamierza nabierać się na moje kłamstewka. Po drugie przesuwa swoje ciemne oczy po moim ciele i nie umyka mojej uwadze fakt, że jego usta wykrzywiają się w kpiącym uśmieszku.
Przysięgam, jeśli rzuci komentarzem o tym, że jako puck bunny2 powinnam się bardziej skąpo ubrać, to kopnę go w jaja, nie zważając na konsekwencje. Kojarzycie te wszystkie TikToki o tym, że „każda rodzina potrzebuje takiej córki, która jest wytatuowana, ma wszystko gdzieś, najpierw robi, potem myśli, i kiedy przyjeżdża pod dom policja, to wszyscy pytają: co tym razem zrobiłaś?”. To właśnie jestem ja.
– Bez wejściówki nie wejdziesz – odpowiada wreszcie chłodno.
W ogóle mnie to nie zaskakuje. Właściwie… przewidziałam to w tym samym momencie, w którym otworzyłam usta, żeby zacząć się tłumaczyć. Czasem to nadmierne myślenie do czegoś się przydaje. Przynajmniej mam plan zapasowy. Irracjonalny i odrobinę infantylny, ale jest.
– Jasna sprawa! – rzucam luźno, po czym salutuję mu i robię w tył zwrot.
Naprawdę powinnam iść po prostu do auta. Tak zrobiłby każdy, racjonalnie myślący dorosły. Ale ja i racjonalność to jak powiedzenie, że gracz NHL jest zajebistym łyżwiarzem figurowym.
Nie jest.
Skręcam w główny korytarz i chociaż ludzi jest tu już trochę mniej, to i tak idę wzdłuż ściany. Przesuwam po niej palcami, próbując wyczuć niewielką szczelinę. Dawno temu, w naprawdę zamierzchłych czasach, kiedy jako nastolatka grałam w dziewczęcej drużynie hokejowej, spędzałam na tej arenie tyle czasu, że poznałam chyba wszystkie tajne przejścia. Więc to nie szczęście sprawia, iż wreszcie udaje mi się znaleźć wyjście z sytuacji. Po prostu wiem, czego szukać.
Uśmiecham się do siebie triumfalnie, kiedy wreszcie natrafiam na nierówność. Rozglądam się powoli na boki i gdy tylko przechodzi obok mnie grupka kibiców, napieram ramieniem na ścianę. Ukryte drzwi odskakują delikatnie, a ja natychmiast wślizguję się do wąskiego korytarza. Oczywiście, że jest tu ciemno i gdyby nie rozwalony telefon, mogłabym sobie rozświetlić drogę, ale cóż. Cierp ciało, skoroś chciało.
Kiedy udaje mi się dotrzeć do wyjścia, odszukuję w ciemności małą wajchę i podważam ją palcem. Zanim jednak wychodzę z korytarzyka, wyglądam przez szparę. Znajduję się dosłownie trzy metry od ochroniarza, z którym rozmawiałam. Na szczęście koleś nie ogląda się przez ramię, więc czym prędzej wychodzę na główny hol i pospiesznym krokiem kieruję się w stronę szatni.
Zdążam na czas. Dosłownie. Gdy tylko zatrzymuję się kilka kroków przed drzwiami z logo Montreal Hunters, w przejściu staje barczysty mężczyzna. Jego zielone oczy niemal natychmiast spoglądają wprost w moje, a ciemne brwi marszczą się w skupieniu.
Kane Tremblay. Dwudziestosześcioletni bramkarz. Urodził się w Vancouver i od dzieciaka gra w hokeja. Miłością do tego sportu zaraził go siedem lat starszy od niego brat, Lincoln, środkowy Vancouver Coyotes…
Pewnie jeszcze mogłabym wymienić w myślach jego statystyki z zeszłego sezonu, ale – ku mojemu zaskoczeniu – przerywa mi w tym sam Kane.
– Nie żal ci było telefonu? – Zatrzymuje się tuż przede mną z przewieszoną przez ramię błękitną torbą z logo Montreal Hunters.
Przez naprawdę krótką chwilę nie mam pojęcia, o czym on mówi. Dopiero po kilku sekundach przypominam sobie, że przecież użyłam swojej komórki jako młotka. Jak kretynka.
– Nie szkoda – odpowiadam luźno, wzruszając ramionami. – A tobie nie szkoda było rzucać się na Collinsa, odsłaniając bramkę?
Mężczyzna przez chwilę przygląda mi się ze skupieniem, jakby się nad czymś zastanawiał. Wreszcie uśmiecha się nieznacznie kącikiem ust i poprawia czapkę, przekręcając daszek do tyłu. Wciska dłoń do kieszeni spodni dresowych i przechyla z zaciekawieniem głowę.
– Czekasz na kogoś?
– Ja? – Przytykam dłoń do piersi, udając zdziwienie. – Nieee, wydaje ci się. – Uśmiecham się słodko i wachluję rzęsami. – Tak sobie tutaj stoję i czatuję, aż szatnia będzie pusta, żeby móc niepostrzeżenie wejść do środka i wciągać nosem zapach przepoconych ciał hokeistów.
Mężczyzna mruga kilkakrotnie, odchylając nieznacznie głowę, a na jego twarzy przez zaledwie ułamek sekundy widać zdumienie.
– Żartujesz?
– Oczywiście, że żartuję. – Przewracam oczami i przestaję się uśmiechać.
Naprawdę mam nadzieję, że koleś zrozumie moją aluzję, czytaj: „Idź sobie stąd”, ale albo jest niedomyślny, albo naiwny, albo… W sumie nie powiedziałam mu wprost, nie? A do takich jak on, typowych puckboyów3, trzeba mówić wielkimi literami.
Otwieram usta, żeby go spławić, ale zanim zdołam się odezwać, on robi to pierwszy.
– Masz ochotę na drinka?
– Co? – wykrztuszam z trudem, kompletnie zbita z pantałyku.
– Chciałbym ci postawić drinka w ramach podziękowania – wyjaśnia, uśmiechając się łagodnie. W oczach błyszczy mu jeszcze euforia po udanym meczu, ale oprócz tego dostrzegam również błysk zaciekawienia.
Nie. Podoba. Mi. Się. To.
– Nie jestem zainteresowana – odpowiadam oschle i spoglądam w bok.
Błagam, idź sobie, człowieku, i daj mi spokój. Już byłam z jednym hokeistą, kolejnego dupka nie potrzebuję. I tak, wiem, ludzie są różni, ale nie zamierzam ryzykować. Zbyt długo leczyłam serce i umysł po Collinsie.
Nie mam pojęcia, czy Kane chce coś jeszcze powiedzieć, bo w ogóle nie zwracam na niego uwagi, ale nawet jeśli tak jest, to przeszkadza mu w tym mój brat, który właśnie wychodzi z szatni. Z chwilą gdy jego jasnoniebieskie oczy spoglądają w moje, jego usta rozchylają się w szoku, a torba niemal ześlizguje mu się z ramienia. Zaledwie sekundę później rzucam się na niego z piskiem jak totalna wariatka. Obejmuję go rękami za kark i nogami w pasie, ściskając tak mocno, że gdybym była bardziej odpowiedzialna, pewnie zaczęłabym się martwić, iż mogłabym go uszkodzić.
Lucas sapie głośno. Jego torba upada na posadzkę, a on zatacza się w tył. W ostatniej chwili łapie równowagę i również mnie obejmuje.
– Co ty tu robisz?
Śmieję się cicho i odchylam nieznacznie, po czym uśmiecham się słodko i wachluję rzęsami.
– Przyjechałam zobaczyć, jak gra mój ulubiony brat.
– Jestem twoim jedynym bratem – mówi powoli, marszcząc brwi.
Odrywam prawą dłoń od jego karku i macham nią lekceważąco.
– Nomenklatura – prycham, przewracając oczami. – Byłeś świetny. Twoje zagrania, te wszystkie uniki i zmyłki, a najbardziej podobało mi…
– Okej, okej – przerywa mi i powoli odstawia na podłogę. – Co chcesz?
Prycham po raz kolejny.
– Od razu tam, że coś chcę…
Posyła mi znaczące spojrzenie.
– Arlee, ty jesteś miła tylko wtedy, kiedy czegoś chcesz. Im milsza jesteś, tym prośba jest poważniejsza – wyjaśnia tym swoim tonem starszego brata, który niejednokrotnie doprowadzał mnie do wściekłości. – Od pół roku zapraszam cię na moje mecze, a ty pojawiłaś się dopiero teraz, i to jeszcze na meczu z Florida Piranhas, więc… – Oddycha głęboko, a jego spojrzenie mięknie. – Co się dzieje?
Nienawidzę tego, jak ten człowiek potrafi analizować moje zachowanie. Nienawidzę, że jako chyba jeden z nielicznych bezbłędnie potrafi odgadnąć, iż się z czymś zmagam. Po prostu nie-na-wi-dzę.
– Od wczoraj jestem bezrobotna i potrzebuję noclegu – wyrzucam z siebie na jednym wydechu i składam dłonie jak do modlitwy. – Kilka dni, maks.
Lucas kręci głową i wzdycha głośno.
– Chyba chciałaś powiedzieć kilka tygodni, o ile nie miesięcy.
Otwieram usta, jednak zanim zdołam cokolwiek powiedzieć, tuż obok mnie rozbrzmiewa głos Kane’a:
– Możesz z nami zamieszkać. Mamy wolny pokój na piętrze.
2
Arlee
Możesz z nami zamieszkać. Mamy wolny pokój na piętrze. Te dwa zdania tłuką się w mojej głowie przez całe dwadzieścia minut drogi z Centre Bell do Brossard, miasta położonego na wschód od Montrealu. Z jednej strony to bardzo miłe, że Kane nie ma nic przeciwko mojej obecności i właściwie zgodził się na nią, zanim Lucas to zrobił, ale z drugiej… Od kiedy mój brat ma współlokatorów? Mówił mi o tym, a ja zapomniałam? Nie no, akurat to raczej bym zapamiętała.
Pocieram palcami czoło, skręcając w Aleję de Lugano. Zgodnie ze wskazówkami na nawigacji objeżdżam dookoła niewielki Park Étang ze stawem, wjeżdżam na podjazd piętrowego domu z czerwonej cegły i kieruję się na tył posesji.
Nie mam pojęcia, czy Lucas i Kane pojechali jednym autem, czy może busem z drużyną, ale gdy tylko wejdę do domu, nie zamierzam go opuszczać aż do rana, więc parkuję wysłużoną hondę z daleka od szerokich drzwi garażowych. Tak na wypadek, gdyby faceci nie chcieli zostawiać swoich szpanerskich wozów pod chmurką. Mimo że Domaines de la Rive-Sud to ekskluzywna okolica z ogromnymi posiadłościami, na próżno szukać tutaj ogrodzeń czy chociażby bramy wjazdowej ze szlabanem. Stawiam więc, że chłopcy chowają swoje cacka w garażu. Przynajmniej ja bym tak zrobiła na ich miejscu.
Wysiadam z auta i z całej siły trzaskam drzwiami. Oczywiście, że natychmiast odskakują. Robię więc to po raz kolejny. I jeszcze raz. Dopiero za piątym odnoszę sukces.
– Przerobię cię na żyletki – odgrażam się, kierując kroki do tyłu auta. Sięgam po walizkę, która waży co najmniej dwadzieścia kilo, i sapię głośno, kiedy wreszcie udaje mi się ją wyciągnąć. Stawiam ją na kostce, po czym przez chwilę zastanawiam się, czy torbę również teraz wziąć, ale w końcu potrząsam głową i zamykam z hukiem bagażnik. Jutro to zrobię.
Poprawiam plecak na ramieniu i zaciskam dłoń wokół rączki walizki, ale zanim zdołam ją pociągnąć w stronę tylnego wejścia do domu, podjazd rozświetlają światła samochodu. Warkot silnika i głośne dudnienie basów sprawiają, że natychmiast unoszę brew. Czerwone porsche wjeżdża gwałtownie na posesję, a w tym czasie brama garażowa zaczyna się podnosić. Chwilę później auto znika mi z pola widzenia i właśnie ten moment wybieram na to, aby wreszcie się poruszyć. Mój brat jeździ czarnym mercedesem klasy G, który – ku jego utrapieniu – nazywam g-wagonem, więc zakładam, że to sportowe cacko należy do Kane’a.
Jestem mniej więcej w połowie drogi do wejścia, już nawet stoję na drugim stopniu, gdy z okolicy garażu dociera do mnie nieznany, męski głos.
– Skarbie, co ty myślisz, że robisz?
Odwracam się w stronę faceta i ściągam w niezrozumieniu brwi.
– Co? – pytam niezbyt inteligentnie, wciągając walizkę o stopień wyżej.
Koleś się porusza i dopiero, gdy jego twarz rozświetla lampa zawieszona nad tylną werandą, rozpoznaję w nim Damiena Johnsona, dwudziestotrzyletniego prawego obrońcę Montreal Hunters. Jego ciemne oczy wwiercają się w moją twarz z czymś na wzór zaciekawienia i irytacji równocześnie.
– Pytałem, co tu robisz – wyjaśnia oschle. – Kojarzę cię, więc zakładam, że byłaś u nas na jakiejś imprezie, ale sorry, dzisiaj żadnej nie organizujemy, więc zmykaj.
Rozchylam wargi w zdumieniu, co on chyba opacznie rozumie, sądząc po jego następnym komentarzu.
– Na szybki numerek również nie mam ochoty.
Zaciskam mocno szczęki i obrzucam go kpiącym spojrzeniem.
– Sorry, koleś, ale nie dałabym ci się przelecieć nawet gdybyś był ostatnim facetem na Ziemi, a ode mnie zależałoby przedłużenie gatunku – informuję obojętnie, po czym stabilizuję kolanem walizkę, żeby nie spadła. Następnie opieram dłonie na biodrach i spoglądam wyczekująco na mężczyznę. – Będziesz tak stać jak sopel lodu, czy może pokażesz wreszcie, że masz jaja i pomożesz mi z bagażem? No, chyba że ich nie masz… – Spoglądam sugestywnie na jego krocze. – W sumie to możliwe, sądząc po twojej dzisiejszej grze.
Moje słowa chyba wprawiają go w zdumienie, bo otwiera usta i natychmiast je zamyka. Gapi się na mnie jak sroka w gnat, na co z głośnym westchnieniem przewracam oczami. No, tak. Zapewne jest jednym z tych, którzy nie są przyzwyczajeni do oschłości i obojętności ze strony kobiet.
– Czyli nie…
– Kim ty właściwie jesteś? – przerywa mi, ruszając w moją stronę zdecydowanym krokiem.
Być może powinnam się wzdrygnąć na tę jego stanowczość w głosie i w ogóle, tak zapewne zrobiłaby co najmniej połowa kobiet na świecie, ale niespecjalnie mnie to rusza. Nigdy nie słyszałam od Lucasa, żeby którykolwiek z jego kumpli z drużyny miał zapędy do bycia przemocowcem, więc…
Damien zatrzymuje się przed schodami i nawet teraz, bez wchodzenia na stopnie, jest ode mnie wyższy. Patrzy na mnie z góry i być może nawet myśli, że mnie to w jakikolwiek sposób ruszy. Ma trochę̨ ponad dwa metry, co zdecydowanie ułatwia mu grę na pozycji obrońcy, więc zupełnie nie rozumiem jego dzisiejszych problemów w obronie.
Niby nie każdy hokeista to dupek, ale każdy dupek, którego poznałam, to hokeista, więc naprawdę z ogromnym trudem gryzę się w język, żeby nie rzucić w jego stronę kolejnej uszczypliwej uwagi. Nawet ja wiem, że czasami powinnam się po prostu przymknąć albo przystopować z komentarzami.
Chrząkam i wyciągam do Damiena prawą rękę.
– Arlee – przedstawiam się spokojnie, starając się, aby w moim głosie nie rozbrzmiewała żadna negatywna nuta.
Facet z wahaniem ściska moją dłoń, ściągając przy tym w skupieniu brwi. Otwiera nawet usta, ale zanim zdoła cokolwiek powiedzieć, na teren posesji wjeżdża czarne maserati. Auto zatrzymuje się tuż przed schodami, a chwilę później od strony pasażera wysiada Lucas.
Uśmiecham się do niego i niemal wyrywam rękę z uścisku Damiena, żeby pomachać bratu.
– Jechaliście do domu przez Kahnawake4? – pytam, krzyżując ramiona na piersiach.
– Nie – burczy. – Kane jeździ jak stary dziadek.
Prycham pod nosem, wyczuwając na sobie spojrzenie Damiena. Zerkam na niego na sekundę i niemal parskam śmiechem na widok konsternacji w jego oczach.
– Znacie się? – pyta, nie kryjąc zaskoczenia.
– To moja siostra.
– To mój brat – odpowiadamy równocześnie.
– Twoja… – Damien urywa nagle, otwierając szerzej oczy. – Jesteś siostrą Lucasa?
– Najlepszą pod słońcem.
– I najbardziej skromną – burczy Lucas, wyciągając z bagażnika maserati sportową torbę. Kiedy zatrzaskuje klapę, Kane rusza spokojnie autem i wjeżdża do garażu. – Czemu nie weszliście do środka?
– Nie mam kluczy. – Spoglądam znacząco na brata. – A Damien myślał, że przyszłam się tutaj zabawić z którymś z was i chciał mnie przegonić.
– Wcale tak nie myślałem! – protestuje gwałtownie chłopak, unosząc wysoko dłonie.
Posyłam mu kpiące spojrzenie.
– Nieładnie tak kłamać, Johnson – cmokam.
Lucas klepie go w ramię kilka razy, zanim zgarnia ze stopnia moją walizkę i bez problemu wnosi ją po schodach na werandę.
– Przepraszam, Arlee, za…
– Nie płaszcz się przed nią – przerywa mu ze śmiechem mój brat, otwierając drzwi. – Moja siostra za godzinę nie będzie o tym pamiętać.
– Nieprawda!
– Może za dwie – poprawia się i rzuca mi rozbawione spojrzenie znad ramienia. – Nie dręcz go, Arlee.
Przewracam oczami i prycham pod nosem, ale już nic więcej nie mówię, tylko wchodzę do… Chciałabym móc określić ten budynek mianem „domu”, ale chyba jednak lepszym określeniem jest „willa” albo „zamczysko”. Podłoga wyłożona jest marmurem, a co najmniej jego imitacją. Ten, kto tu wcześniej mieszkał, miał dość wyrafinowany gust – cholernie niepodobny do mojego wyobrażenia co do mieszkania hokeistów. Ściany zdobią obrazy w złotych ramach, z sufitu zwisają złote żyrandole, a im dalej się wchodzi, tym bardziej to miejsce krzyczy „jesteśmy zajebiście bogaci”!
Nie podoba mi się tu.
Ani trochę.
Ale nie zamierzam wyrażać swojego zdania na głos. Nie chcę wyjść na większą sukę, niż już wyszłam. Pewnie swoim zachowaniem i tak ich wszystkich do siebie zrażę. Jak zawsze.
– Może zaprowadzę cię do twojego pokoju? – proponuje pojednawczym tonem Damien.
Spoglądam na niego z uniesioną brwią.
– Może najpierw zaproponujesz mi coś do picia?
– Arlee… – odzywa się ostrzegawczo Lucas.
Znowu przewracam oczami. Jeszcze trochę i nabawię się przez niego zeza.
– Co?
– Daj mu spokój.
– Chryste… – mamroczę z głośnym westchnieniem i uśmiecham się słodko do Damiena. – Mój brat cię niańczy, co?
– Arlee!
Spoglądam znowu na Lucasa i posyłam mu pytające spojrzenie, ale on nie zwraca na mnie uwagi, tylko skupia się na Damienie.
– Moja siostra to pieprzona harpia…
– Ej! – oburzam się.
– …zamiast rozpaczać nad twoją sugestią, że przyszła tu po jednorazowy numerek, prędzej by cię połknęła i nie w tym sensie, o którym myślisz, tylko dosłownie pożarłaby cię, przemieliła i wypluła, na koniec kwitując, że dostała niestrawności.
– To było niemiłe – oznajmiam poważnie, chociaż tak naprawdę mam ochotę wybuchnąć śmiechem. Głównie z powodu dezorientacji na twarzy Damiena i faktu, że Kane, który w połowie wypowiedzi mojego brata wszedł do domu, teraz stoi w progu i gapi się na mnie jak cielę na malowane wrota. – Bardzo niemiłe.
– To była najprawdziwsza prawda – oznajmia z tym swoim głupkowatym uśmieszkiem na ustach Lucas, a kiedy ponownie prycham, unosi brew. – A może nie? Może powinienem przeprowadzić poważną rozmowę z moimi współlokatorami i powiedzieć im… – Chrząka i przybiera groźną minę: – „Moja siostra jest nietykalna, jeśli któryś spróbuje zaciągnąć ją do łóżka, to będzie miał ze mną do czynienia?”.
Na samą myśl o tym, że mógłby odwalić taką szopkę, robiąc ze mnie bezbronną idiotkę, wzbiera we mnie irytacja.
– No właśnie – kwituje i parska śmiechem, po czym spogląda na Kane’a. – Włazisz do środka czy będziesz tam stać jak posąg?
Zerkam na bramkarza i parskam śmiechem, bo facet dalej wygląda na rozmarzonego. Mimo że właśnie zamyka drzwi i zrzuca z nóg adidasy, to równocześnie co jakiś czas na mnie zerka, jakby nie potrafił oderwać ode mnie tych swoich zielonych oczu.
Unoszę brew i przechylam głowę, gdy zatrzymuje się tuż obok mnie i wystawia w moją stronę rękę.
– Nie przedstawiliśmy się sobie oficja…
– Wiem, kim jesteś – przerywam mu i ściskam delikatnie jego dłoń. – Arlee Bennett, harpia. – Uśmiecham się słodko na widok rozbawienia w jego oczach. – Pożrę cię, przemielę i wypluję.
Mężczyzna potrząsa ze śmiechem głową, po czym zarzuca rękę na bark Damiena i obaj ruszają w stronę kuchni. Po drodze zsuwają z ramion torby i zostawiają je tuż przy schodach.
– Czy…?
– Arlee – przerywa mi ostrzegawczo Lucas.
– Co znowu?! – Wyrzucam ramiona w górę. – Jeszcze nic nie powiedziałam!
– Ale chciałaś. – Spogląda sugestywnie na torby, a potem na mnie. – Wygraliśmy mecz.
– No i?
– Jesteśmy zmęczeni.
– I? To już nie mogę̨ o nic zapytać?
– Przecież wiem, że chciałaś im zwrócić uwagę, żeby sprzątnęli swój śmierdzący potem sprzęt.
Rozchylam w zdumieniu wargi i przykładam dłoń do piersi.
– Ja? – pytam zbulwersowana. – Ja mogłabym coś takiego powiedzieć? W życiu! – zaprzeczam gwałtownie.
Dokładnie to byłabym w stanie powiedzieć, on o tym wie i ja o tym wiem, ale nie zamierzam się do tego przyznawać. Ale abstrahując od moich możliwości bycia bezpośrednią suką, wcale nie chciałam im suszyć głowy. Właściwie… właściwie chciałam zaproponować, czy nie wrzucić do pralki ich strojów.
Poważnie!
Ale nawet jakbym teraz o tym wspomniała, żaden z nich by mi nie uwierzył. No, może Kane, skoro nieustannie na mnie zerka. Nawet teraz, gdy wyciąga z lodówki jedzenie.
– Chciałam zapytać, czy macie może coś mocniejszego do picia. – Ruszam w stronę brata i klepię go lekko w tors, dodając ściszonym głosem: – Nie rób ze mnie takiej wrednej zołzy, bo naprawdę nie mam gdzie mieszkać.
Posyła mi znaczące spojrzenie i chociaż przeczuwam, że zaraz może mi się odgryźć, to ciepło w jego oczach mnie uspokaja. Na razie chyba niczego nie spartoliłam.
– Możesz tu zostać tak długo, jak tego potrzebujesz.
– Dziękuję.
– Ale bądź miła dla chłopaków.
– Jestem – burczę i wzdycham głośno, ponieważ przechyla znacząco głowę. – Okej, okej, postaram się. Wiesz, że nie robię tego specjalnie.
– Wiem. – Uśmiecha się łagodnie i pociera dłonią moje ramię. – Ale nie wszyscy hokeiści to…
– Dupki? – Unoszę pytająco brew. – Może zmienię zdanie.
Kręci z głośnym westchnieniem głową, jednak nie mam możliwości, żeby jakkolwiek na to zareagować, bo tylne drzwi ponownie się otwierają, a do środka wchodzi kolejny hokeista.
– Och, na litość boską – mamroczę pod nosem na widok Huntera Marshalla. – Ilu was tu mieszka?
– Czemu nikt mi nie powiedział, że kogoś zapraszamy? – burczy od wejścia dwudziestosześcioletni lewy obrońca.
– To moja siostra, będzie z nami przez jakiś czas mieszkać – wyjaśnia Lucas.
– Acha. – Mężczyzna kiwa głową, po czym rzuca torbę obok pozostałych. Kiedy przechodzi obok nas, wyciąga do mnie dłoń zwiniętą w pięść. – Hunter.
Przybijam z nim żółwika.
– Arlee.
Mimika jego twarzy nie wyraża zupełnie nic. Żadnego zaskoczenia, zbulwersowania, zauroczenia, protestu, dosłownie nic. Ten facet jest jak wykuty z lodu. Obojętnym krokiem podchodzi do lodówki, wyciąga z niej – chyba – shake’a i rusza w stronę kanapy. Opada na nią z westchnieniem i natychmiast przysuwa ustnik do warg. Wypija zawartość pojemnika niemal na raz i z hukiem odstawia go na stolik.
– Następnym razem rozpierdolę kij na głowie Collinsa – oznajmia poważnie, włączając telewizor.
Uśmiecham się szeroko. Nawet nie przeszkadza mi fakt, że padło nazwisko mojego eks. W taki sposób każdy może się o nim wypowiadać i jeszcze będę mu kibicować.
– Jak będziesz chciał to zrobić, daj mi wcześniej znać, uwiecznię to na nagraniu – rzucam z zadowoleniem i uśmiecham się do Lucasa. – To jak? Masz jakiś alkohol?
Mój brat przewraca oczami, ale przytakuje mi ruchem głowy i macha dłonią w stronę rogu salonu. W mig dostrzegam znajdujący się tam barek. Wypełniony jest po brzegi różnymi trunkami, ale jak podchodzę bliżej, orientuję się, że wszystkie butelki są zamknięte. Nie powinno mnie to dziwić. Żaden sportowiec, któremu zależy na formie, nie pije w trakcie rozgrywek.
– Którą mogę̨ otworzyć? – Zerkam przez ramię, żeby spojrzeć na brata, ale zamiast tego natrafiam na zielone oczy Kane’a.
Znowu się na mnie gapi.
– Obojętnie. – Uśmiecha się nieznacznie.
Ściągam brwi.
– Poważnie? Żadna z nich nie jest tą, którą zamierzacie otworzyć po ostatnim meczu?
– Nie.
– Huh – sapię pod nosem i chwytam pierwszą lepszą butelkę.
Niemal natychmiast ją odstawiam – moje auto jest mniej warte. Szkoda dobrego alkoholu na żałosne upicie się z powodu kolejnych zmian w moim życiu. Ostatecznie sięgam po wódkę i robię sobie drinka z sokiem pomarańczowym, ale…
Nawet go nie dopijam. Jestem w połowie, kiedy zaczyna mnie morzyć sen, więc odnoszę szklankę do zmywarki i podchodzę do stołu.
– Lucas? – Kładę dłoń na ramieniu brata, który dosłownie pochłania apetycznie pachnącą zawartość swojego talerza.
Sama powinnam coś zjeść, ale wątpię, żebym znalazła w lodówce cokolwiek, co nie byłoby bombą kaloryczną.
– Mhm?
– Pokażesz mi mój pokój?
– Ja to zrobię – proponuje Kane, niemal zrywając się z krzesła.
Pewnie gdybym nie była tak zmęczona, rzuciłabym jakimś komentarzem, ale nie mam na to siły. Jestem w tym domu zaledwie od piętnastu… może dwudziestu minut i mój organizm wreszcie daje za wygraną. Adrenalina i walka o przetrwanie po utracie pracy kompletnie ze mnie wyparowują.
– Dzięki. – Uśmiecham się do niego z wdzięcznością.
Kane prowadzi mnie na piętro, niosąc moją walizkę. Ani trochę nie jestem zaskoczona, że nawet nie sapnął, gdy ją podnosił. Pod jego koszulką wyraźnie odznaczają się mięśnie, a on sam pewnie jeszcze funkcjonuje na zastrzyku energii po meczu. Jeśli jest choć odrobinę podobny do mojego brata, to po zjedzeniu tych niezliczonych ilości kalorii padnie jak kłoda, gdy tylko położy się do łóżka.
– Pokój gościnny nie ma łazienki – informuje, przepuszczając mnie w progu małej, naprawdę przytulnej sypialni. Na środku stoi jasne łóżko, a przy ścianie szafa i biurko. To drugie mnie bardzo cieszy, bo przyda mi się w dorywczej pracy. Przynajmniej nie będę rysować na tablecie powyginana jak paragraf. – Ale na końcu korytarza jest toaleta i prysznic.
– Dzięki. – Posyłam mu niewielki uśmiech, gdy odstawia walizkę przy szafie. – Dobry mecz – dodaję, gdy facet wycofuje się na korytarz.
– Jednak nie jest z ciebie taka zołza – rzuca rozbawionym głosem.
Prycham.
– Nie wiem, co ci mój brat o mnie nagadał, ale…
– Znam twojego brata od czterech lat i ani razu nie powiedział o tobie złego słowa – przerywa mi miękko. – Co więcej, fajnie jest w końcu poznać cię osobiście.
Nie kryję zaskoczenia. Przez naprawdę krótką chwilę mam nawet ochotę sobie zażartować, ale… mój zmęczony mózg dopiero teraz podsuwa mi myśl o tym, że Kane może wiedzieć aż za dużo. Po moim wcześniejszym zachowaniu powinien mieć o mnie niezbyt dobre zdanie, jednak teraz jego spojrzenie wypełnione jest łagodnością. To tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że Lucas mógł podzielić się z nim zbyt wieloma szczegółami z mojego życia.
– Dobrze wiedzieć – odzywam się może nieco zbyt oschle, ale nie mam teraz ani czasu, ani ochoty rozwodzić się nad tym, czy go przypadkiem nie urażę.
Zamierzam natomiast przekonać samą siebie, że uduszenie brata nie jest dobrym pomysłem. Aktualnie jest jedynym człowiekiem na kuli ziemskiej, przy którym czuję się bezpiecznie.
3
Arlee
Kiedy rano wstaję – jedenasta to rano, okej? – dom okazuje się pusty, a na marmurowym blacie kuchennej wyspy leży karteczka od mojego brata.
Nie spal nam chaty. Gdybyś czegoś potrzebowała, dzwoń do Amandy, mojej agentki. Lucas
Ciekawe, jak miałabym do niej zadzwonić, skoro mój telefon nie włączył się przez całą noc, mimo podłączenia do ładowarki. Wzdycham głośno i zgarniam karteczkę z numerem, po czym przyczepiam ją do lodówki magnesem z logo Montreal Hunters. W brzuchu zaczyna mi burczeć, więc otwieram drzwiczki i obrzucam spojrzeniem wnętrze.
– Huh – sapię cicho.
Nie jest źle. Wczoraj sądziłam, że będę musiała jechać na zakupy, ale okazuje się jednak, że lodówka jest bardzo dobrze zaopatrzona. Są warzywa, owoce i nieprzetworzone jedzenie. No, w większości, bo na drzwiczkach zauważam butelkę coli i… przez krótką chwilę mam ochotę się jej napić, ale nie robię tego. Nie zamierzam łamać narzuconej sobie zasady „jedna szklanka gazowanego napoju raz w tygodniu”. Czas się wziąć za siebie – i to porządnie, bez żadnych oszustw.
Nie mam pojęcia, który z chłopaków zajmuje się gotowaniem, ale… Im dłużej przebywam w kuchni, tym więcej produktów znajduję. Mogłabym zrobić sobie kanapki z twarogiem i rzodkiewką, ale nie umiem się dokopać do pieczywa, więc ostatecznie stawiam na jogurt naturalny z orzechami i owocami.
Rozsiadam się wygodnie z tabletem przy wyspie kuchennej i jem powoli, co jakiś czas popijając kawę. Przeglądam skrzynkę pocztową i zaznaczam e-maile, na które muszę jak najszybciej odpowiedzieć. Zerkam również na konto bankowe i niemal natychmiast się krzywię. Jeszcze nie dostałam ostatniej wypłaty. Cholera. Będę musiała jakoś przeżyć najbliższy czas bez telefonu, ale ani trochę mi się to nie podoba.
Niemal całe następne cztery dni spędzam na ogarnianiu nowych zleceń i oddawaniu zaległych grafik. Trochę tego jest, ale udaje mi się wyrobić w ostatecznych terminach. Uśmiecham się z zadowoleniem na widok e-maila od jednej z autorek, której chwilę wcześniej odesłałam gotową okładkę.
Arlee, ona jest przepiękna! Nie mam pojęcia, jak udało Ci się zrozumieć moją paplaninę i chaotyczne zdjęcia poglądowe, ale ta okładka? JEST IDEALNA.
Ta wiadomość i fakt, że na moje konto wpływa wynagrodzenie za projekt sprawiają, że wreszcie pozwalam sobie zwolnić tempo. Postanawiam odłożyć tablet i sięgnąć po pilota. Włączam telewizor i odszukuję program sportowy, na którym relacjonowany jest dzisiejszy mecz hokeja. Chyba bardzo lubię wbijać sobie szpilki w bok, skoro dobrowolnie zamierzam oglądać kolejną rozgrywkę między Florida Piranhas a Montreal Hunters, ale równocześnie wmawiam sobie, że po prostu chcę zobaczyć, jak gra dziś mój brat. Dwa dni temu wygrali z Piraniami, więc mam nadzieję, że dzisiaj również tak będzie.
Wybieram sobie niezbyt dobry moment.
Lucas właśnie kieruje się w stronę bramki przeciwnika, ale tuż przed nią z całym impetem wjeżdża w niego Thomas. Przytykam dłoń do ust, gdy mój brat upada na lód i przez chwilę się nie porusza. Zawodnicy podjeżdżają do niego, któryś z nich rzuca się w międzyczasie na Thomasa. Nie słyszę, co krzyczą komentatorzy, bo jedyne, co odbija się echem w mojej głowie, to odgłos ciała zderzającego się z taflą.
Oddycham z ulgą dopiero, gdy mój brat się podnosi. Nie wraca jednak do gry, tylko zjeżdża do boksu.
Cholera.
Nie opiera się na prawej nodze. W ogóle.
Nie jestem idealną siostrą, naprawdę jest mi do tego daleko, ale w dniu powrotu chłopaków z Florydy – i jednocześnie zakończenia ich udziału w rozgrywkach, bo po kontuzji Lucasa przegrywają mecz z Florida Piranhas – czekam na nich z kolacją. Może nie jest wyrafinowana i zapewne nie tak smaczna, jak dania w wykwintnej restauracji, ale jest.
Wstaję z krzesła w tej samej chwili, w której głośno trzaskają tylne drzwi. Wychylam się zza rogu i na widok załamanego wyrazu twarzy mojego brata, niewidzialna pięść ściska mnie za serce. W jego jasnoniebieskich oczach błyszczy wściekłość, szczęki są mocno zaciśnięte, a knykcie pobielałe od ściskania kul.
– Cześć – odzywam się niepewnie.
Lucas zrzuca z ramienia torbę i kiwa mi niemrawo głową. Kiedy przechodzi obok mnie, podtrzymując ciężar ciała na kulach, całuje mnie przelotnie w skroń i kuśtyka do stołu. Opada z ciężkim westchnieniem na krzesło, po czym bez słowa zabiera się do jedzenia. Nie pyta nawet, co to jest ani czy w ogóle jest smaczne. Zupełnie tak, jakby nic go nie interesowało.
Niedobrze.
– Co z nogą? – pytam cicho, podchodząc bliżej niego.
Spogląda na mnie znad talerza, gdy siadam po przeciwnej stronie.
– Naderwane więzadło boczne kolana.
Wypuszczam spomiędzy warg długi oddech.
– Okej. – Przytakująco kiwam głową. – Co teraz?
– Jutro widzę się z lekarzem.
Już po jego sposobie odpowiedzi i fakcie, że odzywa się pomiędzy kęsami, ale robi to niechętnie, wiem, żeby zamilknąć i przestać wypytywać. Doskonale pamiętam, jaki załamany był w zeszłym roku, kiedy w połowie sezonu doznał dokładnie takiej samej kontuzji, ale jej sprawcą był ktoś inny. Mam tylko nadzieję, że i tym razem obejdzie się bez operacji.
– Dzięki za kolację – przerywa ciszę chwilę później i wstaje od stołu.
Kiedy sięga po pusty talerz, natychmiast zrywam się z krzesła i chwytam go za nadgarstek.
– Nie nadwyrężaj nogi – mówię pospiesznie. – Naszykować ci kąpiel?
Po raz pierwszy, odkąd wrócił do domu, spogląda na mnie miękko i z uśmiechem na ustach.
– I właśnie dlatego jesteś moją ulubioną siostrą.
Ciepło rozlewa się w moich piersiach jak zawsze, gdy to mówi. Robi to rzadko, bo i rzadko do tej pory rozmawialiśmy o sprawach rodzinnych, ale… To miłe, że istnieje przynajmniej jedna osoba w naszej rodzinie, która stawia mnie wyżej niż Hannę, naszą siostrę.
Chcę zapytać, kiedy wrócą jego kumple, ale oni chyba mają jakiś radar na moje myślenie o nich, bo właśnie wchodzą do domu. Cóż… Żaden z nich nie wygląda na zadowolonego z życia – i wcale im się nie dziwię. Dziś, jak chyba jeszcze nigdy, wiem, że czas głęboko schować swoją sukowatą stronę charakteru.
– Na stole macie kolację. – Uśmiecham się nieznacznie do Huntera, który pierwszy wchodzi do kuchni, po czym wracam spojrzeniem do Lucasa. – Ogarnę ci tę kąpiel, a ty siedź na dupie i nie skacz jak koza.
Mój brat parska śmiechem, co – zważywszy na sytuację i wisielczą atmosferę – uznaję za swój osobisty sukces.
Kiedy wracam kilkanaście minut później na parter, cała czwórka siedzi rozwalona w salonie. Gapią się w ekran telewizora i rozmawiają głośno o akcjach na lodzie. Wytykają sobie wszystkie popełnione błędy – nawet te, które moim zdaniem nimi nie były. No bo przecież nie da się wszystkiego przewidzieć. O ile rozumiem irytację Lucasa na Huntera i Damiena, bo zaspali przy obronie tuż przed tym, jak Collins się na niego rzucił, o tyle reszta zarzutów jest już czystym czepialstwem.
Zanim jednak z moich ust wydostanie się jakikolwiek komentarz, gryzę się w język. Nie będę się wpieprzać w ich sposoby na przetrawienie porażki. Po raz pierwszy od dziesięciu lat Montreal Hunters dostali się do play-offów i nawet nie przeszli do Rundy Drugiej, a to nieźle rozwala morale.
– Kąpiel gotowa – odzywam się, opierając przedramiona o kanapę tuż za Lucasem. – Dasz radę wejść sam na górę?
– Taa… – odpowiada z westchnieniem i wstaje, pomagając sobie kulą. – Na razie.
– Śpij dobrze. – Uśmiecham się do niego nieznacznie.
Gdy tylko mój brat znika mi z pola widzenia, przenoszę wzrok na telewizor. Natychmiast się krzywię, bo Collins właśnie zdobywa kolejny punkt. W tym meczu trafił dwie bramki. Zaciskam mocno zęby, podczas gdy w moim wnętrzu rodzi się coraz większa złość.
Nienawidzę faktu, że ten dupek jest tak dobry w hokeja. Po prostu nienawidzę.
– Wyglądasz, jakbyś chciała kogoś zabić – zauważa z lekkim rozbawieniem Kane.
Nie odrywając morderczego spojrzenia od ekranu, cedzę przez zaciśnięte zęby:
– Być może właśnie tak jest.
– Jeśli martwisz się nogą Lucasa, to jestem pewien, że szybko wróci do pełnej sprawności – dodaje łagodnie.
Wzdycham i potrząsam sfrustrowana głową.
– Mam nadzieję, że w przyszłym roku rozgromicie Piranie do tego stopnia, że kibice będą ich musieli łopatami zeskrobywać z tafli.
Natychmiast wyczuwam na sobie spojrzenia całej trójki. Jedno z nich – mogę się założyć, że należy do Kane’a – jest najbardziej denerwujące. Mężczyzna chyba próbuje przedostać się przez moją czaszkę do mózgu.
Zerkam na Huntera i unoszę brew na widok jego zmrużonych oczu.
– Co? – pytam oschle. – Po raz pierwszy usłyszałeś coś takiego od kobiety?
– Po raz pierwszy spotkałem kobietę, która ma mordercze zapędy, a jednocześnie jest słodka.
Niemal krztuszę się własną śliną.
– Że co? – charczę, waląc się otwartą dłonią w pierś. – Słodka? Czy ty upadłeś na głowę? Aż tak cię poturbowali na lodzie?
– I nie potrafi przyjmować komplementów.
– Wypraszam sobie! – oburzam się głośno. – Potrafię przyjmować komplementy.
– Kolacja była bardzo dobra – kontynuuje Hunter, podczas gdy Damien chyba dusi się ze śmiechu.
Zerkam na niego z uniesioną brwią.
– A tobie co?
– Nic, nic – zapewnia mnie pospiesznie cały czerwony na twarzy.
– Nie jestem słodka – mówię poważnie. – Jestem wredną…
– …harpią – kończy za mnie Kane, a gdy krzyżuję z nim spojrzenia, orientuję się, że jego zielone oczy błyszczą rozbawieniem. – Tak, wiemy.
– Harpia i słodka to nie są synonimy.
Dlaczego ja się tak właściwie bronię? Powinnam podziękować za komplement i się uśmiechnąć, ale nie… Oczywiście, że będę robić wszystko, aby jednak uznali mnie za nieprzystępną i chłodną babę.
Chrząkam i się prostuję.
– Cieszę się, że kolacja wam smakowała, przykro mi, że przegraliście, ale muszę powiedzieć, że daliście dupy.
Z ich twarzy natychmiast znikają uśmieszki.
Och, przegięłam.
Żołądek aż mi się zaciska z nerwów.
Jeszcze brakuje, żeby z głośników popłynął teraz fragment piosenki Theory of a Deadman: The bitch came back5.
– Tak, wiemy – mamrocze z westchnieniem Damien.
– Sorry, nie powinnam była…
– Wyluzuj, Elsa – przerywa mi Kane. – Masz rację, daliśmy dupy.
Mrugam kilkakrotnie, wpatrując się w niego oniemiała. Nie dlatego, że przyznał mi rację i nie wydaje się urażony moim komentarzem, a przez to, jak się do mnie zwrócił.
– Czy ty właśnie nazwałeś mnie Elsą?
Mężczyzna posyła mi na wpół rozbawione, a na wpół poważne spojrzenie.
– Owszem. – Uśmiecha się uroczo. – Przeszkadza ci to?
Otwieram usta i niemal natychmiast je zamykam. Ściągam brwi w konsternacji i próbuję przeprowadzić ze sobą wewnętrzną dyskusję na temat tego przezwiska. Czy mi się to podoba? Nie wiem. Czy to do mnie pasuje? Być może.
– Okej, czyli nie przeszkadza – kwituje. – Od dziś jesteś Elsą.
– Ale… – Urywam, bo akurat ten moment Hunter i Damien uznają za idealny, aby ewakuować się z salonu.
Gdy tylko znikają na piętrze, opieram ręce na biodrach i wpatruję się z uniesioną brwią w rozbawionego Kane’a. Rozłożył się w fotelu z szeroko rozstawionymi nogami i również na mnie patrzy, tyle że jego oczy przesuwają się po moim ciele. Powoli.
– Nie potrafię cię rozgryźć – odzywa się niespodziewanie.
Potrząsam głową.
– A dlaczego miałbyś nawet próbować? – pytam zdezorientowana.
– Wydajesz się interesująca i trochę jak… ogrzyca.
Sapię głośno.
– Sugerujesz, że jestem gruba?!
Przysięgam, że zaraz wybiję mu zęby. Nie mam pojęcia, ile z nich jest sztucznych, czy w ogóle ma jakieś sztuczne, ale w tym momencie mnie to nie interesuje. Nawet jak ma je założone na śruby, to po tym, jak z nim skończę, będzie musiał je na nowo wkręcać.
– Nie – protestuje szybko, wwiercając się spojrzeniem w moje oczy. – Sugeruję, że masz warstwy.
Nie wierzę.
To już kolejne nawiązanie do animowanego filmu.
– Jesteś fanem bajek? – wykrztuszam z trudem. Nic innego nie przychodzi mi teraz do głowy. Przysięgam, ten facet w jednej chwili działa mi na nerwy, a w drugiej ledwo trzymam w ryzach swoje usta, żeby ich nie rozciągnąć w uśmiechu.
Wzrusza niedbale ramionami.
– Lubię sobie czasem na nie popatrzeć.
– Lubisz sobie czasem… – powtarzam powoli pod nosem. – Ile ty masz lat?
– Dwadzieścia sześć.
– To było pytanie retoryczne. – Przewracam oczami. – Wiem, ile masz lat.
– Tak? – Opiera łokcie na udach i pochyla się do przodu, a w jego oczach błyska zainteresowanie. – Co jeszcze o mnie wiesz?
Zanim z moich ust zdołają wylecieć jego zeszłoroczne statystyki, zaciskam mocno wargi.
Mężczyzna parska cichym śmiechem i potrząsa głową.
– Rozgryzę cię, Elsa.
Nie mam pojęcia, czy ostrzeżenie w jego głosie jest zamierzone, ale wzdłuż mojego kręgosłupa i tak przebiega dreszcz przerażenia.
– Powodzenia – rzucam oschle i odwracam się na pięcie.
To już postanowione: muszę trzymać się z daleka od tego człowieka, bo ja wcale nie chcę zostać przez nikogo rozgryziona. Ani dosłownie, ani w przenośni. A już na pewno nie chcę, aby próbował mnie rozgryźć kumpel mojego brata.
4
Arlee
PÓŁTORA MIESIĄCA PÓŹNIEJ
Mieszkanie z czterema hokeistami ma więcej minusów niż plusów, a największym z nich jest fakt, że po zakończeniu sezonu przez dom przewija się tyle dziewczyn, iż nawet nie próbuję zapamiętywać ich imion. Ba, ja nawet nie staram się ich od siebie odróżnić, bo większość wygląda dokładnie tak samo. Skąpe ubrania z logo Montreal Hunters, jasne albo ciemne blond włosy, staranny makijaż i wieczny uśmiech na ustach. Na szczęście nie wchodzą tutaj jak do siebie i zwykle kręci się przy nich któryś z chłopaków, więc przynajmniej nie muszę robić za dobrą gospodynię domową. Po pierwsze kompletnie się do tego nie nadaję, a po drugie nie mam najmniejszej ochoty marnować energii na epizodycznych ludzi.
Na szczęście – głównie moje – chłopcy organizują imprezy tylko w weekendy i chociaż przewalają się przez nie niezliczone ilości alkoholu, to hokeiści trzymają poziom. Względny. Tylko mój brat zdaje się nie przejmować swoją kondycją. Niejednokrotnie któryś z chłopaków odprowadza go do jego pokoju, a potem szepczą między sobą w kuchni.
Sześć tygodni i dwanaście imprez – zaledwie tyle wytrzymuję z powstrzymywaniem się od jakichkolwiek komentarzy. Nie powinno się gryźć ręki, która cię karmi, ale nie potrafię tak po prostu olać tego, co robi Lucas. Dlatego gdy w niedzielę pojawia się na parterze, wbijam w niego ostre spojrzenie i wskazuję palcem krzesło.
– Siadaj – warczę.
Spogląda na mnie ze zmarszczonymi brwiami. Nie wygląda za dobrze. Ma worki pod oczami, jego włosy sterczą na wszystkie strony i śmierdzi od niego alkoholem.
– Co cię w dupę ugryzło? – pyta zdezorientowany, ale przynajmniej mnie słucha i siada na tyłku.
– Mnie w dupę nic nie ugryzło. – Zajmuję miejsce po przeciwnej stronie stołu i opieram przedramiona o blat. – Za to ty zabiłeś chyba wszystkie swoje szare komórki.
W międzyczasie na parterze pojawia się Damien, ale gdy tylko nas zauważa, natychmiast się wycofuje. Chwilę później słyszę szepty na korytarzu i ciężkie kroki na schodach. Najwyraźniej kumple mojego brata uznali, że już nie są głodni.
– O co ci chodzi? – pyta obojętnie.
– O co mi chodzi? – powtarzam za nim z niedowierzaniem. – O twoje zachowanie, Lucas! Długo tak zamierzasz się upijać?
– Piję tylko w weekendy, więc przestań mi matkować…
– O, mój drogi. – Wystawiam w jego stronę ostrzegawczo palec. – Ja dopiero mogę zacząć ci matkować. Ja wszystko rozumiem, naprawdę, ale…
– Gówno rozumiesz – cedzi przez zaciśnięte zęby. – Czeka mnie operacja i chuj wie, czy będę mógł wrócić do gry, więc sorry, że nie jestem cały w skowronkach i zajebiście szczęśliwy.
Zaciskam mocno szczęki i wciągam nosem powietrze, żeby po chwili wypuścić je spomiędzy warg ze świstem.
– Rozumiem więcej, niż ci się zdaje – odzywam się spokojnie i układam dłonie na stole. – Znacznie więcej, Lucas – dodaję ściszonym głosem. – Wiem, jak to jest, gdy zderzasz się ze ścianą i myślisz, że twoja kariera się skończyła.
Prycha pod nosem i spogląda na mnie z politowaniem.
– Ciebie tylko zwolnili, Arlee, więc…
– Musiałam również chwilowo zrezygnować z dalszego kursu na trenera – przerywam mu, chociaż obiecałam sobie, że nie będę o tym wspominać, ale nie sądzę, abym w inny sposób mogła do niego dotrzeć.
Ściąga w niezrozumieniu brwi.
– Dlaczego? I czemu nic wcześniej nie mówiłaś?
– Nie chciałam cię martwić.
W jego jasnoniebieskich oczach natychmiast widać troskę. Wcześniej był blady, ale teraz wygląda jak kartka papieru.
– Czym nie chciałaś mnie martwić? – pyta twardym głosem. – Czego mi nie mówisz?
– Po prostu mam pewne problemy zdrowotne i dopóki ich nie… wyciszę, to kurs odchodzi na dalszy plan – wyjaśniam ogólnikowo, a gdy otwiera usta, unoszę dłoń. – Nie mam raka, Lucas.
Oddycha z ulgą, jakby właśnie to przyszło mu na myśl. Bo przecież, kiedy człowiek mówi, że „ma problemy zdrowotne”, to drugiej osobie od razu przychodzi na myśl nowotwór. Jakby tylko raczysko było w stanie przeszkodzić komuś w normalnym funkcjonowaniu.
– Nie jest to również nic, co może mnie zabić w najmniej oczekiwanym momencie. – Uśmiecham się łagodnie. – Ale tak, przeszkadza mi to w moich planach na życie, nawet bardzo, niemniej, nie zamierzam z nich rezygnować, po prostu odsunęłam je w czasie – dodaję i chrząkam. – Ty też nie powinieneś rezygnować ze swoich, a właśnie to robisz.
Jestem gotowa na zasypanie go kolejnymi argumentami przeciw jego autodestrukcyjnemu zachowaniu, ale ostatecznie po prostu czekam, aż coś powie.
Przygląda mi się w skupieniu i mija naprawdę kilka długich minut, zanim otwiera usta.
– Jeśli nie wydobrzeję, nie przedłużą mi w przyszłym roku kontraktu.
– Masz cały rok na powrót do pełnej sprawności.
Przewraca oczami i kręci głową, a ja natychmiast pochylam się nad stołem i ściskam jego dłoń.
– Lucas… – szepczę miękko. – Jesteś jednym z lepszych skrzydłowych w NHL. Nie ma szans, żeby zrezygnowali z ciebie z powodu kontuzji – zapewniam go stanowczo. – Ale mogą to zrobić, jeśli dotrze do nich, że co weekend upijasz się aż do odcięcia.
Wpatruje się we mnie w ciszy, zapewne analizując moje słowa. Fakt, że w jego oczach dostrzegam żal, sprawia, iż coś boleśnie ściska mnie za serce.
– Nie pozwól, aby ta jedna przeciwność losu zniszczyła twoje marzenia – dodaję cicho. – Cholera, po tylu latach doprowadziliście z chłopakami drużynę do play-offów.
Unosi kącik ust.
– A po drugie bardzo, ale to bardzo chciałabym zobaczyć, jak ucierasz nosa pieprzonemu Collinsowi.
– Nienawidzę tego skurwiela.
– No cóż… Ja również, ale ja przecież nie mogę dać mu popalić na tafli, nie? – Chrząkam, unosząc arogancko kącik ust. – Ale wiesz, kto może? – Wachluję rzęsami. – Mój starszy braciszek.
Ledwo kończę mówić, a on zaczyna się krztusić własną śliną.
– Jesteś niemożliwa – chrypi, kiedy udaje mu się złapać normalny wdech. – Masz nierówno pod kopułą.
Wzruszam niedbale ramionami, ale szybko poważnieję.
– Więc jak? – pytam, spoglądając na niego odrobinę wyzywająco. – Zrobisz wszystko, żeby wasza drużyna odebrała temu pajacowi puchar?
Bo oczywiście, że Florida Piranhas wygrali Puchar Stanleya trzeci rok z rzędu.
– Postaram się.
Nie sądzę, żebym wyciągnęła z niego jakąkolwiek obietnicę, dlatego te dwa słowa muszą mi w zupełności wystarczyć. Uśmiecham się nieznacznie i zeskakuję z krzesła, po czym przytulam się mocno do brata.
– Zrobić ci omlet?
– Jesteś aniołem.
– Chyba upadłym – kwituję, parskając śmiechem, po czym odsuwam się od Lucasa i kiwam głową w stronę korytarza. – Śmierdzisz jak gorzelnia. Idź się wykąpać.
Kroję właśnie pomidora, gdy wyczuwam na sobie czyjś wzrok. Zerkam w bok i unoszę brew na widok Kane’a stojącego w wejściu do kuchni. Wygląda, jakby nie do końca wiedział, czy może wejść dalej.
– Nie gryzę – rzucam obojętnie i skupiam się ponownie na nożu, żeby nie odkroić sobie przypadkiem palca.
– No nie wiem, nie wiem. – W jego głosie rozbrzmiewa rozbawienie.
Mam ochotę zapytać, dlaczego jest taki wesolutki, ale potem przypomina mi się, że pół nocy spędził w towarzystwie jednej z dziewczyn i właściwie nie muszę znać już odpowiedzi. Doprawdy nie rozumiem, co oni mają z tymi jednonocnymi przygodami, ale skoro nikomu nie dzieje się krzywda – nic mi do tego. A te piękne puck bunnies nie wyglądały wczoraj na niezadowolone z towarzystwa hokeistów.
– Pomóc ci? – zagaduje, przystając obok.
Opiera się ramieniem o lodówkę i wbija we mnie spojrzenie. Czuję je na policzku, ale nie spoglądam na niego nawet na ułamek sekundy.
– Jeśli nie boisz się ubrudzić rączek, możesz wybić dziesięć jajek do misy i…
Jestem niemal pewna, że mnie wyśmieje, dlatego urywam w połowie zdania, kompletnie zaskoczona, ponieważ Kane natychmiast wyciąga z lodówki wytłoczkę. Pozwalam sobie patrzeć na jego umięśnione plecy, gdy odwraca się w stronę wyspy kuchennej i zaczyna oddzielać żółtka od białka. Jego ruchy są szybkie i sprawne, jakby doskonale wiedział, co robić.
Nie to, żebym uważała mężczyzn za półgłówków, ale Thomas nie potrafił nawet ugotować ryżu. Hmm… Być może nie powinnam oceniać innych tą samą miarą co mojego eks, ale nic nie poradzę na to, że ten toksyczny typ kompletnie zrył mi mózg.
Przynajmniej jestem tego świadoma, a to już jedna trzecia sukcesu. Pozostałe dwie trzecie to nabranie chęci na zmianę mojego stosunku do hokeistów. Aktualnie są na poziomie zerowym… No, może pięciu procent.
– Rozgrzać patelnię?
– Poproszę – odpowiadam od razu i zgarniam oliwę z oliwek. Podaję Kane’owi butelkę w tym samym czasie, w którym on sięga do lodówki po, jak się domyślam, masło. – Użyj tego, dobra?
– Jasne. – Przytakuje delikatnym ruchem głowy.
Przez następnych kilka minut pracujemy w ciszy. Ubijam jajka, mieszam składniki i kiedy wszystko jest gotowe, podchodzę do kuchenki. Kane natychmiast przesuwa się na bok, ale nie wychodzi z kuchni. Podchodzi do ekspresu i wyciąga dwa kubki z szafki. Obserwuję kątem oka, jak ustawia jeden z nich pod dyszę. Mrużę oczy, gdy po chwili robi to z drugim.
– Pijesz z mlekiem bez laktozy, co nie? – pyta jak gdyby nigdy nic.
Omlet niemal upada mi na podłogę. W ostatniej chwili udaje mi się go złapać, ale jednocześnie przypadkiem dotykam małym palcem rozgrzanej patelni. Syczę głośno i rzucam się w stronę zlewozmywaka. Odkręcam wodę i oddycham z ulgą, gdy zimny strumień koi piekący ból.
– Oj, Elsa, Elsa… – mruczy z westchnieniem Kane.
Kiedy staje obok mnie, burczę do niego, żeby pilnował jedzenia.
– Wyłączyłem już kuchenkę. Ciasto na omlety nigdzie nie ucieknie – odzywa się łagodnie i wystawia w moją stronę dłoń. – Mogę zerknąć?
Zaciskam sfrustrowana zęby, ale zamiast się z nim kłócić, przekręcam rękę i pokazuję mu zaczerwieniony palec.
– Będę żyć, doktorku.
Uśmiecha się pod nosem, delikatnie obejmując mnie za nadgarstek. Ogląda dokładnie palec, jakbym co najmniej odrąbała go sobie siekierką.
– Dajże spokój. – Wyswobadzam się z uścisku. – To nie pierwszy i nie ostatni raz, gdy zrobiłam sobie krzywdę. I tak, mleko bez laktozy – zmieniam temat, po czym wymijam go pospiesznie i wracam do kuchenki.
Kane nie komentuje mojego zachowania, ale cały czas mnie obserwuje. Zaczyna mnie to wnerwiać, bo czuję się tak, jak na spotkaniu z terapeutą. Chociaż tamto właściwie było całkiem przyjemnym przeżyciem, skoro pozwoliło mi poukładać w głowie wiele kwestii. No i wiedziałam, że mamy wspólny cel – ogarnięcie chaosu w moim umyśle. A jaki niby Kane miałby mieć cel w byciu dla mnie miłym, kiedy ja jestem po prostu wredna?
Ha. Może jest typem, którego ciągnie do toksycznego zachowania i próbuje mnie naprawić?
– Głowa ci paruje – rzuca ze śmiechem, gdy stawiam na stole talerze pełne gorących omletów.
– A ty jesteś upierdliwy – odgryzam się.
– Upierdliwy? – Posyła mi rozbawione spojrzenie. – Wiesz co? Po tobie mógłbym spodziewać się bardziej wyrafinowanych obelg.
– To nie… – Milknę i ściągam brwi. – Czy ty właśnie rzucasz mi wyzwanie?
Uśmiecha się arogancko i krzyżuje ramiona na piersiach, przez co aż za bardzo eksponuje mięśnie.
– Jestem ciekaw, czy masz w ogóle jakiś filtr w ustach.
Unoszę brew i opieram dłonie na blacie.
– Nie mam.
– Huh.
– Co to ma niby znaczyć?
– Nic takiego – odpowiada luźno i jak gdyby nigdy nic siada do stołu. Przerzuca jeden z omletów na pusty talerz i zabiera się do jedzenia.
– Co to miało znaczyć? – powtarzam pytanie, a kiedy nie reaguje, jak dziecko zabieram mu jedzenie sprzed nosa.
Kane spogląda na mnie z niedowierzaniem, a sekundę później wybucha gromkim śmiechem. Ramiona mu się przy tym trzęsą, w zielonych oczach pojawiają się łzy rozbawienia, a na policzkach urocze dołeczki.
Mrugam kilkakrotnie, nie kryjąc zaskoczenia jego reakcją.
A on to wykorzystuje i kradnie z powrotem talerz, po czym otacza go umięśnionym przedramieniem i wystawia język.
– Jeden zero dla mnie.
Zamiast jakkolwiek mu odpowiedzieć, wychodzę z kuchni.
Tak po prostu.
Wychodzę, bo jeszcze kilka sekund przepychanek z tym człowiekiem i zacznę się śmiać.
5
Arlee
Arlee! – Głos mojego brata roznosi się po domu, jakby krzyczał do megafonu, a tylko stoi w połowie schodów. – Widziałaś gdzieś moje spodnie dresowe?!
Przewracam do siebie oczami.
– Są w pralni! – odkrzykuję i uśmiecham się pod nosem.
Słyszę, jak stuka głośno kulami o stopnie, gdy schodzi na parter. Potem kieruje się w głąb korytarza i otwiera drzwi. Następny odgłos to kliknięcie drzwiczek suszarki.
– Nie ma ich tutaj!
Z trudem powstrzymuję parsknięcie śmiechem.
– Sprawdzałeś kosz na pranie?!
Kolejne skrzypnięcie i kilka stuknięć kulami.
– Jest pusty!
– To nie wiem, gdzie są!
– Leżały na podłodze – mówi już ciszej, wchodząc do salonu. – W mojej sypialni.
– Och. – Przekręcam się lekko na kanapie i zerkam na niego znad ramienia. – Myślałam, że to śmieci.
– Śmie… – Urywa nagle i mruga, kompletnie skołowany. – Jak śmieci?!
– Normalnie – odpowiadam powoli, jakbym mówiła do dziecka. – Leżały na podłodze, obok kosza na śmieci, więc uznałam, że są do wyrzucenia.
Przez jego twarz przemyka przerażenie, a tuż po tym Lucas rusza w stronę wyjścia. Kuśtyka do drzwi, ale zanim do nich dociera, ponownie się odzywam:
– Śmieciarka już była!
– ARLEE!
Pochylam głowę i przyciskam podbródek do piersi, próbując powstrzymać się przed wybuchem śmiechu. Czuję na policzkach ciepło i jestem pewna, że moja twarz jest czerwona z wysiłku.
– Podobno tak mam na imię – odzywam się dopiero, gdy jestem pewna, że nie parsknę i nie zadławię się powietrzem.
– Nie wyrzuciłaś ich. – Nie mam pojęcia, czy to pytanie, czy zdanie twierdzące, ale gdy Lucas staje obok kanapy, a ja na niego zerkam, w jego oczach dostrzegam błaganie. – Proszę, powiedz, że ich nie wyrzuciłaś.
– Przecież powiedziałam przed chwilą, że myślałam, że to śmieci – przypominam mu spokojnie. Kącik ust mi przy tym drga niekontrolowanie, ale udaje mi się zapanować nad wyrazem twarzy. – To tylko spodnie, kupisz sobie nowe.
– Tam były kluczyki z merca! – Jego jasnoniebieskie oczy płoną wściekłością. – Jakim prawem…?!
– Poprosiłeś mnie, żebym pomogła ci w ogarnięciu syfu w twoim pokoju – przerywam mu chłodno. – Robiłam to przez ostatnich kilka dni. Jak nie jesteś u fizjo, to siedzisz tam non stop i nic, tylko syfisz. Ostrzegałam, że masz odkładać ciuchy na komodę, bo nie zamierzam zbierać twoich brudnych gaci i skarpetek z podłogi.
– To nie były brudne gacie! To były moje spodnie!
– Co to za krzyki? – pyta Hunter, wchodząc do domu frontowymi drzwiami. – Słychać was aż na ulicy.
Tuż za nim podążają Kane i Damien. Cała trójka jest spocona, czoła im się świecą, a torsy gwałtownie falują. Czyli poranna przebieżka się udała.
– Arlee wyjebała do kosza moje spodnie! – Lucas spogląda na nich i choć nie widzę teraz dobrze jego twarzy, to jestem pewna, że wyraża nadzieję, iż go poprą w opieprzaniu mnie.
– Bo zostawiłeś je na podłodze – przypominam mu obojętnie. – To, co na podłodze, to śmieci, a śmieci lądują do kosza.
– Jesteś…
Unoszę brew i spoglądam na niego wyczekująco.
– No, jaka jestem, braciszku? – dopytuję, wstając z kanapy. Odkładam tablet na stolik, po czym podchodzę do Lucasa, opieram dłonie na biodrach i unoszę podbródek. – Nieznośna? Wredna? Głupia? Bezmyślna? Powinnam była sprawdzić kieszenie?
Otwiera usta, ale zanim zdoła cokolwiek powiedzieć, Hunter ponownie się odzywa:
– Co było w spodniach?
– Pierdolone kluczyki do merca – cedzi przez zaciśnięte zęby Lucas, nie spuszczając ze mnie ostrego spojrzenia.
Chłopcy wciągają z głośnymi syknięciami powietrze do płuc. Mogę się założyć, że teraz na ich twarzach również widnieje przerażenie – zupełnie tak, jak chwilę temu na twarzy mojego brata. Nie sprawdzam jednak, czy mam rację, tylko nieustannie wbijam wzrok w Lucasa.
– Prosiłam cię – powtarzam spokojnie. – Nie raz i nie dwa.
– Będziesz grzebać na wysypisku.
Parskam z niedowierzaniem.
– Ja? – Wskazuję na siebie dłonią, po czym wbijam mu palec w tors. – Nie, mój drogi, ty będziesz tam grzebać.
– Zachowujesz się jak matka. – Gdy tylko kończy mówić, przełyka głośno ślinę, a przez jego twarz przebiegają wyrzuty sumienia.
I być może ja również powinnam odrobinę je czuć, ale… teraz żałuję, że naprawdę nie wypieprzyłam mu tych jego spodni. Zaciskam mocno szczęki, z trudem nie dając po sobie poznać, jak bardzo bolą mnie w tym momencie jego słowa.
– Arlee…
Zanim zdoła cokolwiek więcej powiedzieć, schylam się i wyciągam spod stolika czyste, złożone w kostkę dresy. Na ich wierzchu leżą kluczyki do g-wagona.
– Gdybym zachowywała się jak nasza matka, szukałbyś tego przez najbliższe tygodnie, a ja udawałabym, że ich nie widziałam. – Wciskam mu wszystko w brzuch i odwracam się gwałtownie, po czym zgarniam tablet i ruszam w stronę schodów. – W kuchni macie gotowy lunch. Nie nastawiajcie się na nic wykwintnego.
W oczy szczypią mnie łzy frustracji, a do głowy napływają obrzydliwe myśli o tym, że może faktycznie jestem jak nasza matka? Może przejęłam po niej tyle toksycznych zachowań, że połowy z nich nie dostrzegam? Ale szlag mnie dziś trafił, kiedy znowu zobaczyłam ubrania walające się w jego pokoju. A prosiłam, do diabła!
I nie, ja wcale nie jestem niewdzięczna. Kocham go i jestem przeszczęśliwa, że pozwolił mi u siebie zamieszkać, ale nigdy nie pozwolę żadnemu facetowi zrobić ze mnie kury domowej. Nigdy.
I on o tym doskonale wie.
Budzę się kilka godzin później z rysikiem przyciśniętym do mojego policzka. Jęczę cicho i rozcieram skórę, po czym przekręcam się na plecy i gapię w sufit. Co mnie obudziło? Wytężam słuch, ale nie docierają do mnie żadne odgłosy z parteru…
Za to wyraźnie słyszę ciche i dość niepewne pukanie.
Podnoszę się i opieram plecy o zagłówek, mentalnie przygotowując się na starcie z bratem. Jestem niemal pewna, że to on. Wątpię, żeby którykolwiek z jego kumpli próbował teraz do mnie przyjść.
– Proszę! – odzywam się dopiero, gdy mam pewność, że moja twarz to pieprzona Enigma.
Drzwi się uchylają, a przez szparę do pokoju zagląda Lucas. Jego spojrzenie wypełnia skrucha.
– Mogę wejść?
Niemal przewracam oczami, ale w ostatniej chwili się przed tym powstrzymuję i zamiast tego po prostu kiwam głową.
Mój brat wchodzi do środka, zamyka za sobą drzwi i rusza w moją stronę. Siada na skraju łóżka, opiera o jego bok kule i przekręca się tak, żeby na mnie patrzeć.
– Nie powinienem był mówić, że zachowujesz się jak matka.