Gniazdo dumy - Małgorzata Przytuła-Sawicka - ebook + książka

Gniazdo dumy ebook

Małgorzata Przytuła-Sawicka

0,0

Opis

Gniazdo dumy to pensjonat na przedmieściach Sydney, w którym pod pozorami normalności kryje się samotność, cierpienie i okrucieństwo. Despotyczny właściciel w zamian za tani dach nad głową manipuluje mieszkańcami, straszy ich i szantażuje. Nowy lokator, obywatel świata Michał Małolepszy, wychowywany w Berlinie, Paryżu, Londynie i Orchówku, z zaciekawieniem przygląda się nowym znajomym, prowadzi bloga, pisze listy do nieznanego brata, rozpamiętuje młodzieńczą miłość, wspomina rodzinę. Powoli jednak z obserwatora staje się jednym z uczestników budzących grozę wydarzeń. I odkrywa, że Australia, ziemia obiecana emigrantów, nie jest rajem nawet dla urodzonych tam Aborygenów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 649

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PENSJONAT

Przy furtce pomyślał, że dom powinien być mniej więcej w wieku jego prababki. Przeżyła sto siedem lat. Długo czekała na śmierć w domu, gdzie najpierw umiera nadzieja, a potem dopiero człowiek. Pochował ją zaledwie kilka miesięcy temu z poczuciem, że nie rozstanie jest najtrudniejsze, a zebranie sił przed kolejnym początkiem.

Do zmian przywykł, a nowe miejsca oswajał ze starannością klasowego prymusa. Gromadził zaskoczenia, zatrzymywał w pamięci kształty, kolory, style, nastroje, klimaty, szukał podobieństw ze znanymi miejscami. Z murów i układu ulic odczytywał historię, z okien domów – sekrety mieszkańców. Wszystko po to, by łatwiej obcość zmienić w powszedniość, może nawet w rutynę, jeśli jest ona w ogóle możliwa przy nieustannej wędrówce, ciągłym przekraczaniu furtek niepodobnych jedna do drugiej.

Uliczki przylegające do stacji kolejowej Petersham niczym go nie zadziwiły. Ich pospolitość była typowa dla niezamożnej dzielnicy w pobliżu centrum Sydney. Stuletnie budynki trzymały się krzepko, odmłodzone makijażem z pastelowych farb, zanurzone w wiecznej zieleni ogródków, które nigdy nie zaznały mrozu i śniegu. Tu i ówdzie jednak widać było zbutwiałe deski, łuszczącą się farbę, wyrwy w poczerniałych cegłach.

Nazwa pensjonatu – NEST OF PRIDE – czerniała pod balkonem z ażurową balustradą. Do wypukłych liter czołgał się od furtki bluszcz. Wypełniał po drodze szczerby w schodach, owijał żelazne poręcze i kolumny, czepiał się ścian, sinych niby wulkaniczny pył. Budowlany dziwoląg z wieżyczkami, wykuszem, niszami na pierwszy rzut oka budził w nim niechęć, jaką każda pretensjonalność wywołuje w ludziach przyzwyczajonych do wstrzemięźliwej naturalności.

Pisk furtki wyznaczył przejście z jasności ulicy w cień pensjonatu. Grymas maszkarona na mosiężnym kółku wydawał się ostrzegać przed nieznanym, a dźwięk staroświeckiej kołatki przypominał warknięcie złego psa. Drzwi się otworzyły i stanęła w nich dziewczyna. Aż cofnął się od podmuchu agresji. Prowokował cyklamen kusej sukienki, w skrzywieniu warg dygotało rozdrażnienie i sarkazm. Znał jednak fortele podpierające kulejącą pewność siebie, bo matka czasem żartowała, że obok ekscentrycznych ubrań, zwanych bronią nagłego rażenia, trzyma w szafie maski z kilkoma minami na pokaz.

– Czy są tutaj pokoje do wynajęcia? – Zacisnął zimne mimo upału dłonie.

Wyglądał, jakby zatrzymał się między dzieciństwem a dorosłością. Miał wilgoć zaciekawienia w oczach, ściągnięte przymusem uprzejmości wargi, płowe afro na głowie, czyste dżinsy, prosty T-shirt.

– Tak. Jest jeden.

– Niedawno przyjechałem z Europy – powiedział, choć go o to nie pytała.

– Landing ze stary kontynent. – Zaśmiała się i odkryła zęby, ostre jak u drapieżnej piranii. – Ale jesteś Polak.

– Urodziłem się w Niemczech. A mieszkałem trochę w Polsce, trochę w Berlinie, trochę w Paryżu, no i ostatnio, najdłużej, w Londynie.

– Citizen of the world. Światowy gość… A chcesz mieszkać w taki grajdoł. – Nie był w stanie ocenić, czy w jej głosie było więcej uznania, czy pogardy. – Tu mieszkają prawie sami Polacy. Wszyscy „zdrowo jebnięci”. Fany expression… Tak mówią sami o sobie…

Pobrzękiwała kluczykami do samochodu, stukała obcasem o posadzkę, oblizywała wargi obrzmiałe od przygryzania, a może od ukąszeń.

– Kiedy mógłbym się przeprowadzić? Chciałbym jak najszybciej opuścić hostel.

– Choćby zaraz. Ale lepiej porozmawiaj z owner…

– Tak, oczywiście. Z właścicielem… – bąkał nieporadnie. – Koniecznie…

W drzwiach otarła się o niego. Prześwidrowała go spojrzeniem, zatrzymała wzrok na jego szyi i brodzie, prawie pozbawionej zarostu. Zalała go fala potu, poczerwieniał, co mogło być skutkiem upału, ale też zakłopotania.

Patrzył, jak idzie do furtki. Zauważył, że ma nogi sprężystej lekkoatletki. I że chodzi trochę mechanicznie, jak postać z gry komputerowej, jeden z herosów XBlastera. Odwróciła się wraz z piskiem żelaznych zawiasów.

– Jak się nazywasz?

– Małolepszy.

– Że co?

– Takie nazwisko. Małolepszy.

– Nigdy nie słyszałam. A imię?

– Michał.

– Jak archanioł! – prychnęła z lekceważeniem. – Święty gość z komiks. W Polish church ksiądz daje dzieciom książki o nim – dodała już na trzaśnięciu furtki. Zaraz potem usłyszał czknięcie alarmu i kłapnięcie drzwi samochodu.

W holu od wytartej wykładziny na podłodze po pokryte kurzem sztukaterie przy suficie pełzał stęchły zaduch. Ruszył w głąb przez półmrok, niechlujny, nasiąknięty zapachem zetlałego papieru, mysich odchodów, pleśni, wilgoci, brudu, zgnilizny, sfermentowanych owoców, piwa, psiego moczu i mdłych pachnideł z Indii. Łuszczyły się ściany, wykwitał na nich grzyb, w kątach zaschły strupy brudu. Zewsząd wypełzały gazety, których aktualność zwietrzała, a powaga zżółkła i kruszyła się niby zeschnięte liście. Stare pisma i magazyny unieważnione przez czas rozpadały się od gnuśności przewlekłego leżenia. Ułożone w chwiejne kolumny i chaotyczne sterty, leżały bezużyteczne na podłodze i półkach. „Ona tu pewnie nie mieszka” – pomyślał z ulgą.

Zapach perfum dziewczyny obijał się wśród spazmów smrodu. Skrzypnęły drzwi w głębi korytarza i rozległ się przyciszony głos.

– Poszła już ta suka?

– Poszła już ta suka – powtórzyła papuga w głębi mrocznego pokoju.

MUCHA A SPRAWA POLSKA

Hi, internauci! Namierzyłem tanią chatę dzięki gościowi, który ma ksywkę „Amant” i wynajmuje pokój przy Liverpool Road w Ashfield. To dzielnica Sydney, w której mieszka sporo Polaków. Jest tam klub i Dom Polski, gdzie Amant przycumował tymczasowo, bo właśnie wyrzuciła go z domu czwarta żona. Małpa jedna, choć miała na imię Nadzieja – tak ją przedstawił.

Nie bardzo kumał, jaki bajer wstawił mi poprzedniego dnia w czasie ostrej jazdy w polskim klubie. Spoglądał spode łba na lewusa, który mu od rana gmatwał zbieranie wątków po urwanym filmie. Dane przetwarzał z trudem. Czochrał futro na klacie, kombinował, w łysinę się drapał, odpędzał muchy. Wreszcie udał, że coś mu świta, ale wygadał się, że wiele pamiętać nie może, bo w ciągu trzech dni przepił tysiąc dolarów. Spłukał się, sponiewierał, męczy go kac gigant, a od jego zabójczego chuchu muchy zdychały w locie.

Tu muszę wam wyjaśnić pewien niuans entomologiczny. Otóż polska mucha domowa (Musca domestica) to dobrotliwe stworzenie boże przy wściekłych bestiach z Australii, które na chama włażą w oczy, pchają się do nosa, kącików warg i uszu, jak kamikadze wlatują mówcom w gardło. Są utrapieniem polityków, bo sabotują ich oratorskie popisy i zmuszają do durnowatego machania rękami, żeby wredne owady odpędzić, co kamery bez litości rejestrują. Bzyczą przy tym tak, że wkurzyłyby świętego Franciszka, który zamiast przykładnie je miłować, najchętniej wytępiłby dokuczliwe paskudztwo. Podobno jeden gość napisał esej Mucha a sprawa polska i dowodził w nim, że to zgraje australijskich much doprowadzają polskich emigrantów do obłędu.

Amanta też wnerwiały, bo siatka w oknie była uszkodzona i napchało ich się do pokoju co niemiara. Z bazy wypadowej – lepkiej plamy na stole – tak go atakowały, że nie tylko się opędzał, ale też walił po facjacie otwartą dłonią. Przypomniałem mu, że przyrzekł mi pomóc w skołowaniu niedrogiej chaty. Wyjaśniłem, że nie śmierdzę groszem, szukam pracy i tylko co przyjechałem z Londynu. Zmobilizował siły, wygramolił się z betów, przeszliśmy na przeciwną stronę ulicy do Domu Polskiego i tam znaleźliśmy ogłoszenie. „Pokoje w pensjonacie Nest of Pride – tanim, z polską atmosferą”. Szok na bank. Polska atmosfera w australijskim gnieździe dumy!

Aha… Jeśli mój blog nie będzie was kręcił – piszcie. Jeśli wkurzy – też walcie śmiało i bez ogródek. Nie mam wprawy w blogowaniu i każdą przyganę przełknę i przetrawię. Poza tym spoko – jestem zaszczepiony na złośliwość.

REGULAMINY

Kochany Bratku! Prababcia Witalia mówiła, że każdy dom inaczej pachnie, odmiennie brzmi i ma jakąś tajemnicę, której czasem lepiej nie znać. Będę teraz poznawał sekrety nowego miejsca, bo już nie mieszkam w Kanga House – hostelu dla backpackersów na King’s Crossie, tylko w Petersham. W pensjonacie o nazwie Nest of Pride. Spotkałem tu zaraz na początku dziewczynę, ale szybko się wyjaśniło, że pensjonat jest tylko dla mężczyzn.

– Żeby ze zwykłego domu nie zrobił się pospolity burdel – wyjaśnił przyczynę właściciel. – Unikanie pokus to priorytet zasadniczo bezwzględny.

Na pierwszy rzut oka pan Leon przypominał mi matronę. Zastygłą w grymasach i pretensjach, jak to bywa u ludzi niezupełnie spełnionych. Już w jego ubraniu dostrzegłem sztuczność, której tak nie lubiła nasza matka. Koszula z wrzosowego jedwabiu dopieszczała obfitość brzucha. Bordowa muszka w różowe grochy zjechała na obojczyk, piaskowe spodnie opinały szerokie biodra. Cienkie włosy mysiego koloru, zaczesane „na pożyczkę”, lepiły się do wilgotnych od potu skroni i świecącej łysiny. W ręku trzymał niewielki kieliszek napełniony żółtym płynem. Cztery palce skupione były na nóżce, a jeden, ten mały, sterczał, jakby kontestował prawidła zginania.

W zawiłościach korytarza, przez który mnie prowadził, zauważyłem oprawione w ramki, napisane odręcznie teksty. Na jednej z kartek zdążyłem przeczytać tytuł: Powszechna akcja kształtowania postaw. Pod nim wypisane było, jak w dekalogu, dziesięć punktów.

– To instrukcje – wyjaśnił i uniósł brwi, jakby się dziwił, że nie wiem o czymś tak oczywistym.

– Wolałbym, żeby to były wiersze – powiedziałem żartobliwie.

– Wiersze niepotrzebnie mącą ludziom w głowie. – Wypuczył sine wargi w kształt walentynkowego serduszka. – Instrukcje i regulaminy to gwarancja właściwych form oddziaływania na postawy moich lokatorów. To drogowskaz. Busola w systemie utrzymania porządku… To zabezpiecza stabilność struktury organizacyjnej naszego Gniazda Dumy. Będąc tu gospodarzem, wykluczam niesubordynację. A za naruszenie regulaminu aplikuję kary.

– Mam nadzieję, że zdołam się dostosować do pana życzeń – oznajmiłem pojednawczo. – Choć życie z oporem poddaje się regulaminom – dodałem niepotrzebnie, bo natychmiast zaczęła mu drgać grdyka, a z gardła wydobył się gniewny charkot. – Postaram się jednak, żeby pan był zadowolony. – Przyjąłem koncyliacyjny ton i pomyślałem, że w niską cenę pokoju wkalkulowana jest zapewne uciążliwość życia z chimerycznym właścicielem.

Wszystkie pomieszczenia poza salonikiem, kuchnią i własną sypialnią pan Leon wynajmuje. Nawet schowek pod schodami. Dwa pokoje, które on zajmuje, wypełnione są stertami gazet. Jest ich taka ilość, że trudno między nimi przejść.

– „The Sydney Morning Herald” i „The Australian” z ostatnich dwudziestu lat – oświadczył, z dumą pokazując zwały gazet. – Kompletna wiedza o Australii. O dewiacjach, upadku obyczajów, moralnej degradacji, o obłędzie, który tu ogarnia ludzi. I jeszcze o tym, jakim gównem jest tu emigrant. I w ogóle człowiek. Padlina, której smród przenika tu każdy szczegół.

DÓŁ GLOBUSA

Wyświetliły się pierwsze wpisy czytelników bloga.

Co za łajzy mieszkają w tej Australii, żeby od bzyczenia świrować?

Pełny odlot taki wypad na antypody. Może zdradzisz, jak pokombinować, żeby z kangurami pokicać? Trzeba być bardzo nadzianym?

Ja tam nie kumam, czemu teraz tak ludzi kręci wyjazd za granicę. Jak się pogłówkuje, to i w Polsce może być spoko.

Michał wystukał od razu odpowiedź.

Do rajzy potrzebne są jaja, nie kasa. Wiem coś o tym, bo z matką objechałem całą Europę i pół świata. Nie dziamolić, nie lamentować, tylko brać byka za rogi. Nawet jak się ma cykora. I nie dać z siebie robić gówna. Nikomu! A jak ktoś próbuje, to się postawić. Oczywiście nie chodzi o prostackie mordobicie. Są lepsze sposoby odwetu niż zadyma i rękoczyny.

Ty, globtroter, nie bądź taki torrero. Byk zawsze może cię roznieść na rogach jak ostatniego frajera i widownia cię nawet nie pożałuje.

Jeśli torrero się nie zagapi, to i byk go nie dosięgnie. Ale najbłahszy błąd – i po mim. Musi mieć oczy dookoła głowy. Na okrągło włączony monitoring. Ma być czujny, wścibski, bezduszny jak telewizja przemysłowa. Emigracja to walka, a walka to skupienie i czujność. Wystarczy, że poczujesz się bezpiecznie, a już masz guza na głowie. W obcym kraju dobrze mieć zawsze pod ręką niezbędnik obrony koniecznej. Sekretną broń, arsenał uników, wykrętów, perswazji, argumentów, zmył, pozornych ucieczek, fingowanych ataków, które w istocie są tylko asekuracją. Wszystko na wypadek:

utarczek z egzotyką,

zderzeń z odmiennością zwyczajów,

burd z rozjuszonymi łobuzami,

złodziejskich roszczeń do portfela czy bagażu,

ataków chandry, osamotnienia, nagłego zniechęcenia, lenistwa, słabości, grypy czy (za przeproszeniem) sraczki, co delikwenta przykuwa do toalety, więc waruje przy niej trzy dni, zamiast jechać dalej.

Dam sobie radę, to oczywista oczywistość. Pewnik równy temu, że w dole globusa nie chodzi się do góry nogami, a Twardowski na księżycu z tutejszej perspektywy nie wisi głową do dołu. Ale tak serio: to i owo jest tu postawione na głowie. Na przykład słońce świeci nie od południa, jak w Europie, a od północy. Spuszczana z wanny woda kręci się nie w prawo, jak na starym kontynencie, a w lewo. Kangurów jest więcej niż ludzi, a w ogóle żyje tu sporo dziwolągów. One nawet w cieplarnianych warunkach zoo nie mogą egzystować poza swoim krajem. (Na przykład najarany liśćmi niedźwiadek koala, przysypia całymi dniami uczepiony do bufetu, czyli ulubionego eukaliptusa, który trzeba do zoo sprowadzać razem z wiecznie pijanym zwierzątkiem).

Widziałem sporo, a chciałbym jeszcze więcej. Na razie szukam fuchy na parę tygodni, bo zbieram szmal na kolejną wyprawę.

CZŁOWIEK Z PAPUGĄ

Korytarz wypełniony był duchotą i polsko-angielskim dialogiem. Nie do końca było wiadomo, czy to człowiek uczył się mówić od papugi, czy ona od niego.

– Rescue me from the pain – chrypiał głos mężczyzny.

– Rescue me from the pain – skrzeczała papuga.

– Uwolnij mnie od bólu – powtarzał człowiek po polsku.

– Uwolnij mnie… – wtórowała papuga.

Na drzwiach pokoju, z którego płynęła dwujęzyczna prośba, przytwierdzona była samoprzylepna kartka. Ktoś napisał na niej odręcznie: „zamknąć dziób”. W zamaszystości pisma czuć było złość, a nakaz miał zwięzłość i kategoryczność rozkazu na poligonie.

Michał zajrzał do pokoju. Na chwilę się cofnął, gdy runął na niego z mroku gęsty odór stęchlizny, naftaliny i smarów.

– Mogę w czymś panu pomóc?

– A kim ty jesteś, rybeńko?

Wszedł do pokoju. Okna były zasłonięte. W mroku majaczyły ledwo widoczne rycerskie zbroje, kolczugi, szyszaki, halabardy i inne żelastwo. Połyskiwały słabo, odsunięte poza krąg światła rzucany przez stojącą lampę. Oświetlała ona tylko siedzącego w fotelu człowieka niby reflektor w teatrze, wydobywający na scenie to, co jest naprawdę ważne. Wydawało się, że nalana twarz okazałego mężczyzny i jego pulchne dłonie kipią z burego szlafroka niby ciasto z dzieży. Tuż przy fotelu tkwił stojak, na którym wisiała klatka z papugą.

– Mieszkam w wieży. Dopiero się tam wprowadziłem – powiedział Michał.

– To przeklęte miejsce.

– Dlaczego pan tak mówi?

– Wyjrzyj na korytarz, czy nikt nie podsłuchuje, to ci wszystko wyjaśnię.

Gdy Michał posłusznie cofnął się z drzwi, wielkie ciało z trudem rozstało się zagłębieniem fotela i za chwilę stanęli naprzeciw siebie jak do konfrontacji. Opuchnięty olbrzym i niewysoki chłopak o zwartym ciele karateki.

– Tylko nie mów mi swojego imienia! – zastrzegł ciastowaty jegomość. – Nie chcę go znać ani pamiętać. Tym bardziej że i tak skończysz marnie, jak wszyscy w tym domu.

– A mogę zapytać, jak pan się nazywa?

– Tu lepiej głośno nie wymawiać swojego imienia i nie ułatwiać wrogom zadania. Ta wiedźma podsłuchuje… nieustannie czyha na mnie. Chce mnie zniszczyć. Za każdym razem gdy przychodzi do pensjonatu, rozpyla trujący gaz. I nie daj się zwieść pozorom, rybeńko! – Podniósł obrzmiały palec. – Trucizna w aerozolu ma zapach perfum. Dzień po dniu wdychasz te niby pachnące paskudztwa i giniesz marnie. Wypadają ci włosy. A łysy człowiek traci rozum, bo we włosach jest cała jego mądrość. Chwieją się też zęby. Ponieważ w zębach jest odwaga, chwieje się i ona. Tak stajesz się słaby, głupi i tchórzliwy. A taki człowiek nikomu nie jest potrzebny. Więc wegetujesz potępiony, odrzucony i nieszczęśliwy. Na dodatek cierpisz. Dusisz się, puchniesz, siniejesz… – Rozchylił szlafrok na piersiach.

Odsłonięta nagle mierzwa owłosienia nastroszyła się jak kwitnące rudo mchy. Matka Michała często mówiła, że iluzja to pasożyt, który potrafi zadręczać człowieka, toteż bez zdziwienia oglądał ciastowate ciało, na którym nie zauważył żadnej wysypki, zaczerwienienia, obrzęku czy siniaków.

– Czy to pana boli? – Głowa z włosami skręconymi w spiralki zbliżyła się do obnażonego torsu, wilgotne oczy wpatrywały się w skórę.

– Czy to boli! – wrzasnęła papuga.

– Cicho, nie wtrącaj się – skarcił ją olbrzym. – O to chodzi, rybeńko – ciągnął dalej łagodnie – że nie boli. Nic a nic. I to jest dopiero perfidna pułapka. Bo ból jest sygnałem, że coś jest nie w porządku. A ona to tak urządziła, żeby podstępnie, bezboleśnie, niezauważalnie zniszczyć. Wyssać ze mnie życie, zniweczyć mnie, unieważnić. Tak, właśnie, unieważnić. Jestem pewien, że przyjdzie dzień, kiedy zniknę. Rozumiesz? Zdematerializuję się. Jak ten chłopak, który mieszkał w twoim pokoju. Ale jego ta zmora nachodziła osobiście. Wszystko słyszałem, bo wieża jest nad moim pokojem. Kiedy u niego była, jęczał, płakał, skowytał jak wilk z łapą uwięzioną we wnykach. Pewnie wtedy jak przegryzała mu skórę i piła jego krew. Nienasycona wampirzyca.

– Kim ona jest?

– Przekleństwo tego domu. Córka tej gnidy Leona. Damn bitch.

– Przeklęta suka… – zawtórowała papuga.

MIĘKKI SKOK W CHMURY

Bratku! Aż się martwię, czy zdołam Ci opisać wszystko to, co powinieneś o mnie wiedzieć. O życiu i umieraniu moich bliskich, aż do momentu, gdy zostałem zupełnie sam. W domu pradziadków, po którym bezszelestnie kluczyła pamięć i poszturchiwała mnie niby zirytowany anioł. Siedziałem przed komputerem, w mojej głowie przesypywały się myśli podobne do popiołu po spaleniu zmarłych. Stukałem w klawisze i myślałem o nich. Home – babcia Irena, której umysł umarł, choć ciało pozostało żywe. Enter – dziadek Porażka, niby mistrz świeckiego ceremoniału pogrzebowego, a przed śmiercią zażądał katolickiego pochówku. End – wuj Ludwik, co zamiast kończyć pisanie księgi rodzinnej oddawał się w piwniczce perwersji kupażowania i degustacji nalewek oraz win domowego wyrobu, a przed zaplanowaną śmiercią przygotował własną klepsydrę. Ctrl+Shift – prababcia Witalia uważająca długie życie za przekleństwo. Resetowanie, czyli Ctrl+Alt+Delete, zarezerwowane miałem dla Niej. Matki, która pewnie nigdy by mi nie przebaczyła, gdyby się dowiedziała o prezencie urodzinowym, jaki dostałem od czeskiej skrzypaczki Jany.

Zanim jednak Jana wywróciła do góry nogami nasz dom w Northwood na przedmieściach Londynu, dużo wcześniej, gdy jeszcze mieszkaliśmy w Berlinie, a potem w Paryżu, matka, ilekroć wysyłała mnie samolotem na wakacje do Polski, przestrzegała z powagą:

– Uważaj, synu, żebyś od nadmiaru miłości nie stracił poczucia rzeczywistości. Zapamiętaj. Kiedyś zostaniesz sam. A wtedy już nie będziesz mógł od kogokolwiek oczekiwać współczucia. A tym bardziej miłości.

Wtedy gdy mnie nadawała na lotnisku jak paczkę, jej ogólnikowe uwagi były przestrogą czysto teoretyczną. Macierzyńską rutyną bez emocjonalnych asocjacji. Coś niby napis „uwaga, szkło” na pocztowej przesyłce. Żyli jeszcze dziadek i babcia Porażkowie, wuj Ludwik, nieskończenie cierpliwy, całkiem pozbawiony złości. A także prababcia, o której, o ile pamiętam, zawsze mówiło się, że ma sto lat. Nawet wtedy, gdy już miała sto pięć i więcej.

Dopóki wystarczająco nie urosłem, matka na czas podróży samolotem wieszała mi na szyi tabliczkę z adresem i telefonem dziadków i szmacianą torebkę na paszport. Prosiła też najmilszą stewardesę o szczególną opiekę nade mną i osobiste przekazanie mnie w ręce rodziny.

Byłem dzielny, bo matka mnie o to prosiła, ale całą drogę obgryzałem paznokcie. Bałem się wysokości, a mimo to zawsze chciałem mieć miejsce przy oknie. Żeby chociaż przez chwilę poczuć się jak Batman. Z jego licznych umiejętności latanie wydawało mi się najcenniejsze. Wyobrażałem sobie, że wymaga ona nadludzkiej koncentracji siły, mobilizacji woli i odwagi. Więc ja, mały żuczek, tchórzliwa myszka z obgryzionymi pazurkami, byłem gotów na zapasy ze strachem. Podziwiałem odwagę, bo mi jej zawsze brakowało, a tak bardzo chciałem zostać demonem sprawiedliwości, gigantem czynu, co by mi pozwało wspierać każdą mizerotę, godną litości ofermę, albo walczyć z bandą łobuzów.

Najpierw umykała trawa rosnąca przy pasie startowym, hucząca prędkość zamazywała płytę lotniska, zmieniała ją w rozpędzone pasma zieleni. Gdy samolot odrywał się od ziemi, czułem kamień sadowiący się w moim brzuchu, a szczegóły na oddalającej się ziemi budziły we mnie lęk. Kurczyły się drogi, karlały ogrody. Domy i wieżowce zmniejszały się do rozmiarów klocków Lego. Rzeki wydawały mi się poskręcane w gniewie, ślepe plamy jezior szydziły z mojego strachu, płaty lasów zastygały złowieszczo, a odległość nieznacznie tylko spłycała ich mroczną tajemniczość. Ulga przychodziła dopiero wtedy, gdy samolot przebił się przez pozornie przyjazną miękkość chmur. Cumulus oglądany z góry jest świetlistym dostojeństwem, obietnicą cudu. Nigdy nie skoczyłbym w przepaść, a w chmury tak. Choć wiedziałem już wtedy, że w obu przypadkach oznaczałoby to pewną śmierć. I kiedy rozważałem możliwość skoku w puchatą łagodność, przypominałem sobie, że nie powinienem gryźć paznokci. Przysiadywałem dłonie, by przestały odbywać bezwiedne, upokarzające wędrówki ku zębom.

Zastanawiam się czasem, o czym myślała matka w czasie swojej ostatniej podróży. Czy widziała łaskawość chmur, ich przychylność, czy też twardy szafir oceanu, przesuwający się pod brzuchem samolotu. Co czuła, gdy samolot, zanim runął do Atlantyku, z hukiem rozdzierał chmury? A może sunął w niesamowitej ciszy przez nieziemską przejrzystość powietrza? Co czuła, gdy już wiedziała, że katastrofa jest nieunikniona? Czy pomyślała o mnie, czy o Janie? Może o nas obojgu? A może o Tobie?

TAŃCZĄCA W OGRODZIE

Wyłączył laptop i próbował zasnąć. Jego łóżko znajdowało się we wnęce otwartej z jednej strony na okrągłą przestrzeń pokoju zakończoną oknami. Dobrze znał elementarność tymczasowych mieszkań, ich przygnębiającą oszczędność, dwa krzesła nie od pary, biurko albo stół, rzadko jedno i drugie jak tu. Niepotrzebną rozrzutnością wydała mu się rozchwiana etażerka, która zagłuszała tęsknotę do książek wymiętymi serwetkami. Z jednego się naprawdę cieszył. Pokój w wieży był widny w dzień, nocą zaś półkole pootwieranych okien dawało gwarancję, że wszechobecny w pensjonacie smród nie będzie miał tam dostępu.

Wsłuchiwał się w chrobot, jakby w worku wierciły się zbuntowane orzechy. Pospieszny łoskot nad sufitem, gdzie przecież nikt nie mieszkał, to znów drapanie, trzask i raptowną ciszę. Nagła cisza najbardziej intryguje, gdy nastąpi po ataku nieznanych dźwięków. To chwila na zastanowienie, namierzenie źródeł hałasu, ocenę, co za bestie hulają nad głową. Sen nie przychodził. Znowu włączył komputer, towarzysza jego tułaczki równie wiernego jak skrzypce Stradivariego, które, raz pochopnie kupione przez pradziada, uczepiły się rodziny Smoleniów, Porażków i Małolepszych na prawie cały wiek. Dokuczały rodzinie ze zgryźliwością starca rozdrażnionego własną biernością i bezużytecznością. Aż do pamiętnego wieczora poprzedzającego zamach w londyńskim metrze, gdy matka zabrała do ich domu bezdomną Janę. To ona jednym dotknięciem obudziła skrzypce z letargu, uśmierzyła ich gorycz, rozbroiła gniew, udobruchała je, utuliła. Teraz instrument, znowu osowiały z bólu i tęsknoty, pojękiwał na grubym brulionie zapisanym przez wuja Ludwika, a zawierającym prawie stuletnią historię rodziny. Wydawało mu się, że skrzypce cierpią targane nerwowymi tikami strun, dręczone bolesnym wygięciem gryfu, spastycznymi skurczami pudła rezonansowego.

– To szczęście, że twoja matka ostatecznie się ich pozbyła – mówiła prababcia Witalia, gdy niecierpliwie czekała na kres swoich dni w domu umarłej nadziei. – Aż trudno uwierzyć, że tyle nieszczęść przyniosły naszej rodzinie.

Ale prababcia mimo jasnowidztwa, które, jak wierzyła, nawiedziło ją paradoksalnie wraz ze ślepotą, nie przewidziała, że skrzypce jednak do niego wrócą. Że cenny podarunek zostanie odrzucony. Że Jana w chwili, gdy on odkrył w niej nowe piękno budzące wzruszenie i czułość, powie: „Już mi nigdy nie będą potrzebne”. I okaleczoną dłonią poda mu skrzypce bez duszy, z zerwanymi strunami, ze świeżymi ranami na dekach.

Wstał, włączył komputer, otworzył folder LISTY DO BRATA, ale nie chciało mu się pisać. Wyjrzał przez okno na ogród za domem. Na środku trawnika, przesiąkniętego światłem księżyca i wilgocią rosy, tańczyła postać. Niby nadwyrazista rusałka w niemym filmie, najada w ekstazie, pląsała w powiewnej sukni. Długi szal zwijał się w konwulsjach, gdy podejmowała próby podrzucania ciałem, fruwały ręce, kaprysiły tiule i falbany. Czuć jednak było, że nieubłagana siła grawitacji, a może jakieś inne prawo przyrody, krępuje ją, ogranicza swobodę podskoków i obrotów, trzyma na uwięzi wdzięk, blokuje taneczne manewry niby kajdany więźnia. Rybie oko księżyca patrzyło nieruchomo na daremność prób, nieporadność, fałsz i tandetę choreograficznych układów.

Nagle żałosna nimfa potknęła się i zapadła w odrętwienie. Przypominała źle sklejony latawiec, który po nieudanej próbie poderwania się do lotu opadł na trawę. Leżała nieruchomo i tylko drgały jej falbanki na plecach. Może od wiatru, a może od szlochu. I wtedy z sąsiedniej wieżyczki spłynęła melancholia nokturnu Chopina. Ślizgała się ze współczuciem po trawniku, po plecach ludzkiego kształtu, a kiedy wydawało się, że muzyka przynosi ulgę leżącej postaci, nagle zrobiło się cicho. Przetoczył się przez ogród pełen szyderstwa śmiech kukabury, wpadł w otwarte okno, po czym przebiegł przez pokój jak rozdrażnione bezcielesne stworzenie. Poczuł na plecach dreszcz, ale nie był w stanie określić, czy od nocnego chłodu, czy z lęku.

TEOFIL OSZUST

Siedział w chaosie butelek po piwie, pustych słoików i pożółkłych gazet. Smarował wiotkie kwadraty białego chleba pastą vegemite, podobną do zagęszczonego sosu sojowego. Jadł w kuchni mocno spóźnione śniadanie albo wczesny lunch.

– Teofil Oszust – przedstawił się.

Miał wygląd osiłka napakowanego sterydami. Na twarzy wypisany dramat spotkań z krzepą cudzych pięści. Złamany nos, szrama po rozcięciu łuku brwiowego i trwałe obrzmienie dolnej wargi po zbyt silnym ciosie. Ale Michał nie miał wątpliwości, kto wszczynał bójki, bo w jego oczach mazgaiła się taka poczciwość, że nadawała mu wygląd permanentnej ofiary.

– Klemens Grabarz… – powiedział Michał.

– No… nnn… nie mów… kurwa ponura… – W jego dobrodusznych oczach pojawiła się bliska rozpaczy konsternacja i Michał natychmiast spoważniał.

– Spoko. Ściemniam. To jedna z moich ksywek internetowych.

– Dopiero przyjechałeś do Australii? – zagadnął tamten z ulgą. Najwidoczniej należał do ludzi pozbawionych poczucia humoru. Takich, którzy nie znają się na barwach ironii, odcieniach sarkazmu, zwykłych żartach na koniec, i wpadają w panikę, gdy przyjdzie im się z nimi skonfrontować.

– Kilka dni temu. A ty długo tu mieszkasz?

– Ppp… prawie rok. – Mimowolnie usztywnił gule bicepsów, podnosząc kromkę do ust.

– To pewnie wiesz już wszystko o tutejszych mieszkańcach.

– Wszystko to może nie… Ale sporo. Bynajmniej ślepy nie jestem.

– W pensjonacie obowiązuje zakaz wprowadzania kobiet.

– Obowiązuje, mniej więcej. – Wydawało się, że poczerwieniała blizna, która przecinała mu czaszkę niby bruzda na rżysku.

– A ja spotkałem tu dziewczynę…

– Ppp… pewnie jedną z córek pana Leona.

– Ma je dwie?

– Bliźniaczki. Ppp… podobne jak dwie krople wody. Ja tam ich w ogólności nie odróżniam. Nigdy nie wiem, z którą akurat gadam.

– Widziałem jeszcze tańczącą kobietę w ogrodzie.

Oszust niespokojnie przeciągnął spojrzeniem po kuchennych sprzętach. Napiął mięśnie cyrkowego atlety, sprężył się, jakby miał wykonać salto. Ale tylko skoczył do drzwi. Na chwilę zanurzył się w niczyją przestrzeń korytarza, gdzie drżał kurz z resztkami przeszłych zdarzeń, gdzie lokatorzy zostawiali w półmroku orbity smutku i rzadkie eksplozje radości, zanim zawlekli je do swoich pokoi.

Coś trzasnęło, coś skrzypnęło, coś zaszurało pod sklepieniem… Teofil z pośpiechem wypił resztę kawy.

– Sppp… spadam. Sppp… spieszę się, poniekąd. Nie mam czasu na próżno mleć ozorem.

KOLANA PSZCZÓŁ

Hej, jak się macie, czytelnicy mojego bloga! Protestujcie, jeśli przynudzam. W pensjonacie mieszka ze mną gość o nazwisku Oszust. Prawdziwa ironia, bo nie jest ani cwaniakiem, ani kanciarzem, lecz ofiarą oszustów. Taki z niego Rambo, że mógłby za jednym podejściem rzucić na łopatki tuzin osiłków, a daje się wykorzystać jak ostatni frajer.

Oszust uraczył mnie przy śniadaniu australijskim specjałem, którego nie ma w Polsce. To brązowa pasta o nazwie vegemite. (Poszukajcie w Googlach, żeby wiedzieć, z czego jest zrobiona, i obejrzyjcie przy okazji reklamy. Mnie najbardziej kręci tłum słoiczków na plaży pod australijską flagą). Pasta ma smak i kolor zagęszczonego bulionu i trzeba nią smarować chleb bardzo cienko. W przeciwnym razie trudno przełknąć to „gówno kangura”. Tak określił smarowidło Teofil. Kiedy jedliśmy, zadzwonił telefon, a on na stojąco przeprowadził zajebiście uprzejmą rozmowę: „Pan Leon…? Jest w domu, a jakże… Mogę poprosić… Ale on nie podejdzie… Nie może wstać… Jaki tam chory! Myśmy tylko w nocy ciut przydużo wypili, mianowicie”.

Teofil miał wolne przedpołudnie, a przy tym kaca i ponurą chandrę, więc popijał piwo. Mnie też chciał poczęstować bees knees – kolanami pszczół. Przyznacie, że fajowa nazwa, nie? Kiedy mu powiedziałem, że nie piję i nie palę, bo szkoda na to marnować życie, popatrzył na mnie jak na pajaca, co się urwał z choinki: „Nie wiem, jak ty tu będziesz żył. Tu się grzeje na okrągło. Wódę, piwo, whisky, brandy… A nawet samogon z mandarynek przerobiony na cytrynówkę. I nie myśl sobie, że tylko Polacy piją”. Po czym oznajmił, że Sam Pitt, jedyny „Kangur” od lat mieszkający w pensjonacie, rodowity Australijczyk, właściwie nie trzeźwieje. I często powtarza, że dla prawdziwego true blue Aussie jest tylko jedno piekło gorsze niż picie. Kac.

Coś ty taka piczka-prawiczka. Nie pijesz, nie palisz, to może choć czasem pociągniesz skręta z marychy?

Nie słyszeliście o tym, że być trzeźwym to teraz cool i spoko?

Ja cię kręcę. A gdzieś ty się, święta cnoto, uchował?

Jak sobie choć raz nie dałeś w żyłę – nie znasz życia.

To tylko margines z blokowisk, dresiarze, nieuki, przygłupy lansują kretyński jak oni sami szpan: kląć, chlać, ćpać, laski dymać, wapniaków olewać, bajerować, cudzą kasę skołować, rolować frajerów.

Masz rację, bloger. Dość tyranii najaranych blokersów i kiboli. Teraz jest na topie porządek, sprawiedliwość, rzetelna praca, prawda. I prawdziwe uczucia, a nie chamskie „chcice na macicę”.

O kurde, aleś przegiął. To śniadaniowy komplet morałów każdego wapniaka. Bełkot zgreda.

KSIĄŻKA W TOALECIE

W ubikacji zamiast papieru toaletowego leżała książka. Okaleczona, niekompletna, bo pierwsze strony były wydarte po chamsku, z jawnym zamiarem znieważenia. Żałował, że nie mógł zobaczyć autora i tytułu, bo ciekaw był, co za pisarz dostąpił tak poniżającej misji służenia ludziom. I dlaczego? To przestroga dla takich jak on, którzy chcą pisać książki. Okazja do przemyśleń, bo babcia Irena, zanim całkiem straciła kontakt z rzeczywistością, mówiła, że domy, w których nie ceni się książek, są podejrzane i należy je omijać szerokim łukiem. Poza tym jeśli już nie szacunek, to na pewno czujna uwaga należy się nawet najgorszym szmirom. Wszelkim szmatławcom, harlekinom, grafomańskim wypocinom, paranoicznym bredniom szowinistów, faszyzujących polityków, zbrodniarzy, kiboli, gangsterów i fałszywych proroków. Takich jak permanentnie niedoceniony poeta, berliński kochanek jego matki.

Śliskie kartki książki wciąż jeszcze pachniały świeżą farbą, więc jej zniszczenie nie było rezultatem powolnego starzenia się, lecz czegoś, co można by nazwać barbarzyńskim zamachem na godność dzieła. Zaczął czytać od strony widocznej zza grzebienia brakujących kartek.

 

Prawdziwie imperatorski widok godny potężnego władcy roztaczał się z kryształowego gabinetu. Z zewnątrz przypominał on szklaną klatkę osadzoną na dachu wieżowca. W pogodne dni jak okiem sięgnąć sterczały betonowe pudła zabudowań Metropolii. Nocą zaś przez przezroczysty sufit zaglądały do apartamentu ciekawskie gwiazdy, oku wodza szczególnie miłe te, wokół których krążyły planety zjednoczone w Przyjacielstwie Planet Niezależnych. Optymizm, wiara i ufność wypełniały pomieszczenie, a gładkie ściany, zwłaszcza w ponure dni, wydzielały kojący, błękitnawy blask. Była to wyspa sytości i dobrobytu w oceanie nędzy, smrodu, skarlałych nadziei, zaszczutych sumień, zaniechania, nudy i rozpaczy.

Z twarzy dziesięciu mężczyzn siedzących wokół owalnego stołu biło obowiązkowe zadowolenie i bezwarunkowa aprobata. Ich obfite ciała, widome świadectwo dostatku, a nawet przesytu, kipiały z ubrań i niemal wylewały się z foteli. Byli oni w jakiś niezwykły, niezrozumiały sposób podobni do siebie niby krąg jednojajowych dziesięcioraczków, w dodatku syjamskich, ramię w ramię podobnych do siebie jak dziesięć kropel wody: durnych, wiernych, biernych. Identyczności nie zakłócała żadna odmienna mina, żaden indywidualny rys czy zmarszczka na czole znamionująca drgnienie samodzielnej myśli.

Wszedł Wódz, mimo podeszłego wieku sprężysty i wyprostowany. Lekko powłóczył prawą nogą, co sprawiało, że jego krok był taneczny, polonezowy, a głowa falowała podobnie do sztandaru na wietrze. Dziesiątka ociężałych tłuściochów jednomyślnie wygramoliła się z foteli, a gdy Pierwszy Przyjaciel uniósł do góry rękę na podobieństwo dyrygenta gotowego zaczynać uwerturę, jednym skinieniem dłoni wepchnął ich na powrót w miękkość siedzeń.

– Przyjaciele – zaczął uroczyście. – Wiecznie żywa idea kosmoprzyjaźni zjednoczyła nas tu, na Ziemi, i tam, na odległych planetach. Nasze przyjacielstwo nie ma sobie równych w historii kosmosu, a nasza generalnie słuszna strategia rozwojowa, wypróbowana przez lata rządów, nadal sprawdza się w działaniu. Narody zjednoczone w Przyjacielstwie Planet Niezależnych są szczęśliwe, a pokojowe budownictwo utwierdza w nich wiarę, że idea kosmoprzyjaźni jest jedynym gwarantem pokoju i stabilności we Wszechświecie. Niech żyje pokój w kosmosie!!!

– Niech żyje! – powtórzyło po trzykroć cielsko Hiperrady Przyjacielskiej.

– A jednak wróg nie śpi, narażając nasz lud na niezasłużone cierpienie. Spójrzcie oto! – Dramatycznym gestem wskazał bure, ciężkie od pyłu chmury nad taflą szkła. – Oto oczywisty dowód ich kreciej roboty.

Nikt nawet nie drgnął wobec tego jawnego łgarstwa, choć wszyscy wiedzieli, że zasłona dymna była jego pomysłem. Jednak właściwością ociężałego cielska Hiperrady było to, że jej dziesięciomózg każdą mistyfikację wodza automatycznie przekształcał w pewnik, życzenie w rozkaz, a sugestię w dogmat. Sam zaś Wódz, cierpiący zresztą na dotkliwą sklerozę, być może już nie pamiętał, że sam zaaranżował hiperseans psychotyczny po to, by ludzie mogli pocierpieć jak w czas wojny, żeby potem docenili choćby najgorszy czas pokoju. A o tym, że w tym wypadku chodziło o dobro narodu, świadczył taki fakt mianowicie, że Pierwszy Przyjaciel, Słońce Ludzkości, Ojciec Wszystkich Planet, Wódz i Nauczyciel Narodów, Nieśmiertelny Bohater, Przyjaciel Wszystkich Przyjaciół cierpiał nawet dotkliwiej niż inni. Miał bowiem astmę i mimo klimatyzacji oraz wielu odświeżaczy powietrza w luksusowych apartamentach dusił się i kasłał.

 

Ktoś zastukał do toalety. Wydawało mu się, że książka zadrżała w jego rękach, jakby z obawy przed bliskim unicestwieniem kolejnej kartki w smrodzie i strugach wody uwalnianej ze spłuczki. Zabrał ją do pokoju i położył na etażerce. Spodziewał się, że na dalszych stronach odnajdzie tytuł i autora.

ŚMIERĆ W OBJĘCIACH SŁOŃCA

Witam Wirtualne Koleżeństwo! Szukanie pracy to też praca. Zapierdzielam jak bolid Formuły 1. Rano pociąg, potem autobus, dziarski trucht, żeby znaleźć jakiś zapyziały warsztat, bar czy fabrykę tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Po tych krajoznawczych torturach jestem jak dętka, mózg mi się lasuje i nie ma opcji, żeby mieć parę do pisania bloga. Padam i śpię. Ale, słowo blogera, że gdy coś się ekstra wydarzy, to bez ściemy i klajstru opiszę, co i jak było. Dajmy na to – dzisiaj. Wróciłem, zobaczyłem, zdębiałem.

W pensjonacie, gdzie mieszkam, jest zawalisko starych gazet. Przysiągłbym, że w moim pokoju żadnych papierzysk nie było, a jednak ostatnio znalazłem (na pustej dotąd etażerce) stary numer popularnej tu gazety „The Sydney Morning Herald”. (Wyparowała natomiast książka, którą zabrałem z kibla, ale to oddzielna historia). Gazeta była otwarta na upiornym newsie.

Niemiecka studentka, podobnie jak setki innych turystów, przyjechała do Alice Springs – miasta w centralnej części kontynentu zwanego czerwonym sercem Australii (jak ziemia), albo czarnym (jak Aborygeni, których jest tam więcej niż w innych częściach Australii). Wypożyczyła motocykl i kilka dni jeździła nim po okolicy. W tydzień po jej ostatnim noclegu obsługa hotelu zorientowała się, że dziewczyna nie wraca na noc. Rozpoczęły się poszukiwania. Policja, samochody, helikopter, nawet inni turyści przeszukiwali wąwozy, suche koryta rzek, boczne drogi, rozpadliny w górach, jaskinie. Na próżno. Jakby zapadła się pod ziemię. Wtopiła w skałę albo rozpłynęła w drżącym od gorąca powietrzu.

Znaleźli ją przez przypadek w miesiąc później dwaj Aborygeni. Okazało się, że na bezludziu wyszukała zasłoniętą krzakami polanę, do której nie wiodła żadna droga. W miejscu, gdzie słońce grzeje przez cały dzień, przykuła się do motoru. Linką zabezpieczającą pojazd przed kradzieżą. Zatrzasnęła kłódkę, odrzuciła daleko w krzaki kluczyk. Umierała z pragnienia co najmniej dwa dni. W objęciach słońca.

Musiała być nieźle jebnięta. Albo naćpana.

Chyba wstawiasz bajer. Można sobie pomóc strzelić w kopyto, ale zdychać godzinami na słońcu to szczyt masochistycznego frajerstwa.

Aż w mózgu mrowi. Kręcą mnie takie historie. Tak 3mać dalej. Będę częściej zaglądał do twojego bloga.

TAJEMNICZY LOKATOR

– Zasadniczo powinien żem skosić trawę. – Teofil w szortach i podkoszulce wyglądał jak zapaśnik.

Słońce obnażało wstydliwe zakamarki placyku za domem i bezużyteczność zalegających tam przedmiotów. Dwie zardzewiałe kosiarki oraz kulawe taczki wparły się w siebie jakby wzajemnie szukały pociechy. Całe w rdzy i żałobie po dniach użyteczności. Łódka, która nieodwracalnie osiadła na mieliźnie trawnika, odkrywała grozę wielkiej dziury w dnie. Jak dwuznacznie uniesiona brew widniał nad nią napis „Polonia”, który ostatecznie stracił swą dumę pośród pęknięć i zgryzoty złuszczonej farby. W cieniu szczelnego płotu z desek chwiała się altanka. Schronienie łopat, gracek, wiader i nowej maszyny do koszenia trawy, Honda Lawn Mower Heavy Duty.

– Ppp… poniekąd żal mi Leona – westchnął Oszust, gdy przepadł na chwilę w ciemności zagraconej przestrzeni.

– Wygląda na zadowolonego z siebie.

– Rozchodzi się o to, że jest mianowicie nieszczęśliwy. – Wytaszczył kosiarkę z komórki.

– Może tylko w twoim przekonaniu?

– Sam jak palec on jest.

– W pensjonacie wszyscy są samotni.

– Żona go porzuciła.

– Nie znam człowieka, którego by ktoś kiedyś nie opuścił. Ciebie nikt nigdy nie zostawił?

– Nooo, ale moja to nie była żona, tylko zwykła wydra, kurwa ponura. Ppp… prysnęła z maoryskim gachem mianowicie. Zgarnęła wszystkie oszczędności. Nawet nie miałem kasy, żeby zapłacić za mieszkanie. Zostałem goły i wesoły mniej więcej. – Prychnął, zapluł się, szarpnął ze złością kosiarkę. – Dwa miesiące mieszkałem w magazynie. W restauracji, gdzie tyrałem całą dobę na okrągło. Za kelnera wieczorami, a w nocy i rano za stróża i sprzątacza… Potem zwolnił się tu pokój… No, ale poszła, to poszła. Krzyż na drogę. Ważne, że dzieci nie było. Bo jak masz bachora, to tak łatwo nie oderwiesz się od ppp… przeszłości. Ja na ten przykład mianowicie tobym nawet ze strzygą wytrzymał, z sekutnicą od diabła oderwaną, babsztylem nie wiem jak wrednym, a dzieciaka bym nie zostawił. Dziecko ttt… to jak relikwie w kościele. Świętość bezcenna… A Leokadia, znaczy się połowica Leona, zabrała bliźniaczki i dała nogę… Po prawdzie niedaleko uciekła. Mieszka parę ulic dalej… Ale nigdy tu nie przychodzi…

– Musiał jej nieźle zajść za skórę.

– Nooo… Nie wiadomo kto komu. – Kosiarka warknęła krótko, ale silnik szybko zgasł. – Weteran, który tu najdłużej rezy… rezyden… cjonuje, mówi, że pani Leokadia to zły duch z piekła rodem. Pilnuje nie tylko własnego interesu, gównianego poniekąd, bo sprząta kible w burdelu dla pedałów, ale i biznesu męża. Przysyła tu raz w tygodniu którąś z córek po kasę. Podobno zgarnia większość czynszu. W zamian za to, że pozwala Leonowi prowadzić pensjonat w ich wspólnym domu. Nos we wszystko wścibia. Nawet się wpieprzała w życie tego chłopaka, który mieszkał przedtem w twoim pokoju.

– A co ona mogła mieć do niego?

– Nie wiem dokładnie. Po prawdzie trzymaliśmy z Łukaszem sztamę, ale o tym akurat nic nie mówił. Tak w ogóle to ekstra gość. Piosenki pisał. Super grał na gitarze. Miał nawet w Polsce kapelę. – Znowu spróbował zapalić silnik kosiarki, ale z jej charkotu wynikł tylko anemiczny obłoczek spalin. – Badziewie. Znowu się zepsuła, kurwa ponura. Trzeba zajrzeć, co jej poniekąd dolega. – Jego myśli już dryfowały ku konkretom codzienności.

– A co się z tym chłopakiem stało?

– Zniknął. – Mocował się z obudową maszyny.

– Jak to: zniknął?

– Normalnie. Wyszedł i nie wrócił. – Już dłubał wewnątrz silnika. – W Australii to się zdarza.

– Wszędzie się zdarza.

ZNIKNIĘCIE CIOTKI ANIELI

Mój Bracie! Kiedy się dowiedziałem, że lokator, który mieszkał poprzednio w moim pokoju, ot, tak zwyczajnie, zniknął, przypomniałem sobie historię, którą opowiadała mi prababcia Witalia, gdy czekaliśmy razem na jej nieuchronną śmierć w domu niespokojnej starości. A teraz sprawdziłem, że wuj Ludwik Porażka opisał ją dokładnie w niedokończonej księdze rodziny. Wspominałem Ci już o tym, że skrzypce przynosiły naszej rodzinie różne nieszczęścia, choć na początku nikt jeszcze nie wiązał serii rodzinnych kataklizmów z obecnością zbytkownego instrumentu w chłopskim domu. Ale prababcia miała złe przeczucia, o czym wuj tak pisał:

 

– Bóg ciężko doświadcza próżnych ludzi – ostrzegała po odmówieniu wieczornej modlitwy.

– Należy mi się jakaś przyjemność, skoro tak ciężko pracuję – obruszał się dziadek Wiktor.

– W głowie ci się przewróciło. Lepiej gdybyś postawił oborę za te pieniądze. – Przypominała mu, że jest chłopem, a nie jakimś ekscentrycznym kolekcjonerem, arystokratą czy wirtuozem, więc takie kaprysy są żenującą mieszanką kompleksów i próżności.

– Myślisz, że chłop nie ma prawa do zbytku?

– Chłop ma pracować, a nie gapić się na bezużyteczne rzeczy. Nawet najpiękniejsze.

Dziadek Smoleń aż do dnia, gdy wszystko nagle wymknęło mu się spod kontroli, z mozołem pomnażał majątek rodziny. Gospodarstwo prowadził ambitnie, z wyobraźnią i znajomością sekretów rolnictwa. Nie tylko siał, orał, hodował, ale też tropił w gazetach rolnicze nowinki, kupował fachowe książki, a czytał je wieczorami w tak podniosłym skupieniu, z jakim jego żona Witalia zwykła czytać tylko Biblię. I nadymał się z dumy, gdy premier Witos odwiedził go, chwalił i stawiał innym chłopom za przykład. Murowany dom obsadził krzewami bzu, jaśminu, buldeneży, które kwitły obficie każdej wiosny w sąsiedztwie dostojeństwa srebrnych świerków. Świeżość jasnych ścian i czystą radość okien podkreślały rabaty z gąszczem roślin. Kolorowe malwy, wyrośnięte wysoko cynie, tulipany, lilie, mieczyki, piwonie, gąszcz nasturcji i pachnącej wieczorami maciejki. Cały ten raban roślinny, niewstrzemięźliwie kwitnący w różnych cyklach wiosny i lata, był najlepszym dowodem na to, że w tym gospodarstwie walka o przetrwanie się skończyła i przyszedł czas na przyjemności.

Nieustannie pilnował obejścia w myśl zasady „pańskie oko konia tuczy”. Jego wysoka, trochę przygarbiona postać pojawiała się nagle w odległych od siebie miejscach wielkiego gospodarstwa, przecząc logice przestrzeni i czasu. Niektórzy parobcy żegnali się przesądnie i mówili, że pan Smoleń to chyba z diabłem ma konszachty, bo pojawia się w kilku miejscach naraz. Krzątał się więc wokół zabudowań gospodarczych, gdzie było zawsze czysto zamiecione, a przed oborą czy stajnią nie rozlewało się, jak w innych zagrodach, jezioro gnojówki ani nie wyrastał pagór cuchnącej mierzwy. Zaraz potem wychodził nagle z krzaków leszczyny w sadzie, zza kęp malin albo agrestu czy porzeczek. Skubał, próbował, czy owoce dojrzały i czy można je zrywać, żeby powieźć na jarmark do Włodawy. W sadzie rosły chyba wszystkie znane wtedy w Polsce drzewa owocowe, toteż jak zaczęły się wiosną czereśnie majówki, to aż do przymrozków nieustannie zbierać można było wiśnie, morele, renklody, węgierki, jabłka i przeróżne gruszki. A jednocześnie, jak plotkowała służba, widziano go w olszynowym zagajniku albo na polach nad Bugiem. Tam, na najbardziej urodzajnej ziemi, rosła pszenica. Dorodna, dająca obfity plon. Młyn pracował pełną parą. Obsługiwał okoliczne wioski i przynosił gospodarstwu spore dochody. Dziadek Wiktor bogacił się szybko, z rozmachem i dumą. To wtedy babcia zauważyła u siebie zdolność przeczuwania katastrof, na razie nikłą, niepewną. W dużym pokoju, gdzie wisiały skrzypce, jeden z koronnych dowodów rozbuchanej próżności męża, powiedziała któregoś dnia:

– Daj na mszę i pomódl się nie o nowe dobra, a o pokorę, którą gdzieś zaprzepaściłeś.

– Pokora, moja Wiciu, ogranicza i paraliżuje. – Jego oczy jaśniały pewnością siebie. – Pokorą niczego nie osiągniesz, a już zwłaszcza nie zmienisz świata.

– Świat zmieni się i bez ciebie. A ty nie kuś złego. Nie żądaj od życia za wiele – przestrzegała.

– Planuję jeszcze założenie we wsi spółdzielni mleczarskiej. Dla całej okolicy… dla siebie… nawet dla folwarku dziedzica. I powiększę oborę… dokupię parę krów…

Katastrofa zaczęła się od nieurodzaju. Niby nie było suszy, ale deszcze uporczywie omijały pola dziada. Patrzył, skubiąc wąsy, jak zbierają się chmury, jak ciemnieje nadzieja na ulewę, jak błyskawice rozpruwają ponurą ociężałość nieba, a pomruk grzmotów chrypi nad spieczoną ziemią. A potem obłoki bladły, rozpraszały się, ustępowały z drogi słońcu, a czarna ziemia przemieniała się w popielaty pył. Wszystko usychało. Nawet kąkole i chabry zgnębione upałem z rezygnacją opuszczały głowy.

– Bóg widać ten skrawek ziemi przeznaczył na zatracenie – wzdychała babka Witalia, gdy zgnębiony mąż wracał pod wieczór z obchodu gospodarstwa.

W czasie żniw nie było po co wychodzić na pole. Chyba żeby oszacować rozmiary klęski.

Właśnie wtedy, jesienią, zaginęła siostra dziadka – Aniela. Odkąd jej narzeczony wyjechał za chlebem do Ameryki, ugrzęzła w iluzji, że kiedyś znowu pojawi się w wysokich malwach i powie: „Teraz zawsze będziemy razem”. Już raz wypowiedział te słowa, gdy starał się o jej rękę, zanim omamiły go pogłoski o dolarach zieleniejących na drzewach w bogatym kraju za oceanem. Napisał z tego raju tylko dwa nostalgiczne listy, na które ciotka nie mogła odpowiedzieć, bo nie podał adresu zwrotnego. Opowiadał w nich, jak życie wkręciło go w morderczy kierat. Pisał, że ludzie mówili, jakoby drogi w Ameryce były wybrukowane złotem. Tymczasem okazało się, że zamiast złota jest na nich błoto, w ogóle nie są wybrukowane i takie zostaną, jeśli emigranci ich nie wybrukują. Potwierdzał także w liście przysięgi szeptane w ogrodzie, a potem wydyszane nocą w jej pokoiku. Tuż przed wyjazdem wszedł tam przez okno podobny do księżycowego kochanka z romansu, jednego z wielu kupionych we Lwowie, czytywanych nocą przy naftowej lampie. W szmerach miłosnych mamrotań, w żarliwości uścisków nie było przestrzeni na obawy przed pułapkami przyszłości, myśli o oszustwach losu. Nad ranem patrzyła, jak niknie w gąszczu malw. Jak one najpierw rozstępują się przed nim ulegle, potem na powrót zwierają szyki i zamykają niby kurtyna w teatrze. We śnie widywała go w szarówce świtu albo w płomieniach zachodu słońca. Wychodził z malw, zmierzał ku niej z młodzieńczym animuszem, ale wcale się nie zbliżał. Podobny do mima, który idzie nie po to, żeby dojść, tylko żeby pokazać istotę chodzenia.

Zwinna, ruchliwa ciotka krzątała się zwykle po domu, ponaglana porami dojrzewania owoców, dorastania do właściwych rozmiarów dyń, kapusty i innych warzyw. Kisiła ogórki, przyrządzała mus jabłkowy na zimowe szarlotki, robiła śliwki i gruszki w occie na zakąski. Smażyła konfitury z truskawek i wiśni, wpatrując się w różową pianę szumowin. Myślała przy tym, że szarość jej sukni i fartucha przygnębia nie tylko ją, ale i domowników. Czuła, jak więdnie wśród egzotycznych przypraw, w aurze zapachów imbiru, wanilii i goździków. Jej bezkrwiste usta coraz bardziej wykrzywiało zgorzknienie, skóra na jej policzkach schła, wiotczała, w oczach pojawiała się mętność znużenia, a przednie zęby z każdym rokiem robiły się coraz większe. Odchylały się od pionu i wystawały poza wargi jak u bobra. Marzyła przy gotowaniu słoi z peklowanym mięsem, przy kiszeniu kapusty i ogórków, by wyrwać się z codzienności. Pojechać do Lwowa, kupić jasną suknię, strojny kapelusz, ażurowe rękawiczki i pójść do teatru. Nawet miała od dawna odłożone na ten cel pieniądze. Pewnego dnia rzeczywiście tam pojechała, wróciła z walizką wypełnioną liliowym jedwabiem sukni, który przelewał się zmysłowo między nowiutkimi pantoflami, luksusową bielizną i wytwornym kapeluszem. W głowie wciąż dźwięczały jej takty walców z operetki Wiedeńska krew.

W dni upalnego lata, gdy deszcze omijały gospodarstwo równie uporczywie, jak ją omijało spełnienie w miłości, zaczęła chodzić na spacery. Od gąszczu malw, mikrokosmosu jej pożądań, szła w stronę sadu. Omijała stawy, młyn i obory, gdzie ścigały ją zaciekawione spojrzenia ludzi. Mimo powszedniego dnia ubrana była jakby szła do kościoła, a może nawet na wesele. Zatrzymywała się zawsze przy kieracie, który bezczynnie czekał na żniwa, by potwierdzić swą użyteczność przy młocce i rżnięciu sieczki. Wpatrywała się w nadjedzone przez rdzę zębate kółka, które w czasie roboty wczepiały się w siebie z cierpliwą precyzją, gdy koń razem z dyszlem zaczynał swą jednostajną wędrówkę po obwodzie koła. Sama próbowała popychać belkę, sterczącą krzywo, pełną ciemnych szczelin w szarości pnia, łączącą przyczajony w trawach mechanizm z kręgiem wydeptanym przez końskie kopyta. Z wysiłku aż sapała, żyły występowały jej na czoło, obnażała zwichrowane uzębienie. W napięciu słuchała, kiedy rozlegnie się zgrzyt przekładni i hurgot połyskujących od smaru zębów obwieści rozpoczęcie powszedniej mordęgi. Próbowała zrozumieć logikę mechanizmu, o którym metaforycznie wspominał w obu listach narzeczony, jakoby został wkręcony w morderczy kierat. Chciała przeniknąć to, co było istotą ich oddalenia. Potem chodziła coraz dalej, aż na skraj gospodarstwa. Do lasu, nad rzekę, czasem płynęła łódką na drugą stronę Bugu. Wydawało się, że obłaskawiała przestrzeń, oswajała ją na spodziewaną długą wędrówkę. Osłaniała parasolką głowę, choć miała już na niej kapelusz. Wiatr flirtował z fałdami liliowej sukni, którą unosiła czasem powyżej kolan, a wtedy słońce gładziło chude, pokryte piegami uda wystające z piany koronkowej bielizny. Kiedyś widziano ją nad Bugiem, całkiem nagą, uśpioną mruczeniem owadów i odurzoną aromatem ziół. Drwiny parobków tłukły się po stodole, po stajni i oborze, potykały o granice w polu, niosły się po sadach, bo chłop na wsi nie widywał przecież rozebranych bab w świetle słońca.

Któregoś dnia nie wróciła. Niepewność to wylęgarnia domysłów, toteż plotka kluczyła wśród sąsiadów, ktoś, kiedyś, gdzieś… spotkał ją nad rzeką w samej bieliźnie… na targowisku we Włodawie… widział we dworze ze sto kilometrów stąd ochmistrzynię uderzająco do niej podobną… oglądał wyłowioną z Bugu topielicę, która miała nienormalnie wielkie zęby sterczące z ust. Jej brat żył odtąd z bólem wątpliwości, z wyrzutami sumienia, że tak mało poświęcał uwagi tej cichej, pracowitej kobiecie, gdy przez tyle lat bez zarzutu prowadziła cały dom, zanim nie zniszczyła jej egzaltacja i tęsknota do ramion mężczyzny, który ją opuścił. Najbardziej wstrząsnął domownikami list z Ameryki. Narzeczony ciotki przez lata emigracyjnej udręki zgubił adres gospodarstwa pradziadka Smolenia. Zamiast niego napisał na kopercie tylko nazwę pobliskiego miasta Włodawy, a położenie posiadłości naszkicował. Słusznie liczył na bystrość urzędników pocztowych, bo list doszedł bezbłędnie. Ale ciotka o parę dni rozminęła się ze szczęściem. Gdyby wytrwała w cierpliwości czekania, dotarłyby do niej dobre wieści od narzeczonego. Pisał on, że na początku źle mu się wiodło. Maszyna w fabryce zmiażdżyła mu rękę, ale, paradoksalnie, dzięki temu znalazł sposób na zrobienie majątku. Bo zaczął pracować głową, a nie rękami. Jest więc teraz wystarczająco bogaty, by zapewnić jej wygodne życie. I ma nadzieję, że ona nie odrzuci jego propozycji, że zgodzi się go poślubić. Najlepiej, gdyby przyjechała do Ameryki. Ale jeśli nie chce, to on gotów jest wrócić do Polski.

ASTRONOM

Stanął w otwartym oknie. Gwiazdy wierciły się na niebie, a z bliźniaczej wieży wypływały dźwięki muzyki. Współbrzmiały z majestatem kosmosu i oddalały myśli o zwyczajności powszedniego dnia. W oknie majaczył cień. Olbrzymi, spotworniały, jakby goryl usiadł na armacie. Wytarty chodnik i duchota korytarza tłumiły jego kroki, gdy mijał kolejne drzwi, zza których wydobywały się pochrapywania i tłumione na co dzień westchnienia. Z parteru dochodził pełen złości dwugłos na chrypliwy bas i skrzek papugi. Zapukał ostrożnie tam, skąd sączyła się smuga światła razem z muzyką.

– Przyszedłem się przedstawić.

Mężczyzna miał młodą jeszcze twarz, przedwcześnie posiwiałe włosy do ramion, nieśmiałość w spojrzeniu i niepewne ruchy. Nie chodził, a raczej się przekradał, sunął, nieledwie lewitował w mroku pomieszczenia.

– A, to ty jesteś pewnie nowym lokatorem.

– Usłyszałem ten utwór i przyszedłem.

– Lubisz muzykę?

– W Londynie mieszkała u nas skrzypaczka. I chcąc nie chcąc, przeszliśmy z matką przyspieszony kurs muzycznej edukacji. Ale tego utworu nigdy nie słyszałem.

– To z Planet Gustava Holsta, Venus, the Bringer of Peace. Rzeczywiście przynosi spokój, prawda? W każdym razie mnie uspokaja. A jak kładę się spać, to puszczam Neptun the Mistic. Żebym mógł sobie we śnie płynąć razem z dźwiękiem przez przestrzenie międzygwiezdne.

W pokoju było czyste powietrze, całkiem inne niż w reszcie domu. Wpadało ono przez otwarte okna i cyrkulowało w okrągłości wieży. Pośrodku lśnił teleskop. Oś ciekawości, uchylone drzwi do wszechświata.

– Jak to się stało, że już dwa tygodnie tu mieszkam i jeszcze pana nie spotkałem?

– Bo świt mnie wygania, a noc przygania do domu. – Odgarnął siwy kosmyk, który opadł mu na oko. – Jestem pazerny na robotę.

– Tak pan lubi pracować?

– No… niekoniecznie. Wolałbym się całą noc gapić w niebo, a w dzień odsypiać. Ale nie ma lekko. Trzeba tyrać. Ostro oszczędzam… Jeszcze pewnie nie słyszałeś, że tu o mnie mówią „kutwa”?

– Słyszałem, że mówią o panu „filozof”.

– Jaki tam ze mnie filozof! Tak tam trochę, po amatorsku błąkam się po kosmosie i słucham muzyki. Próbuję zrozumieć to, co niepojęte dla zwykłego śmiertelnika jak ja. Tkwię godzinami przy teleskopie. Nigdy nie mam dość patrzenia w niebo. Puszczam CD, słucham i patrzę. W gwiazdach jest podobna harmonia jak w muzyce. I nieskończoność. W obie strony. W tył i w przód. Nieskończoność przeszłości i przyszłości. – Z czułością położył poplamioną farbami rękę na obłości teleskopu. – Myślę, że gdybym grał, nie interesowałaby mnie astronomia. Kiedyś, w dzieciństwie jeszcze, zbuntowałem się. Nie chciałem grać na skrzypcach. Na przekór rodzicom, bo oni sobie tego życzyli. Takie, uważasz, durne wierzganie szczeniaka. Na złość mamie odmrożę uszy. I natychmiast gdy tylko moi starzy przestali naciskać, żebym został skrzypkiem, zacząłem marzyć o grze na czymkolwiek. Choćby organkach. Ale nigdy już nie miałem okazji nauczyć się grać. Zająłem się natomiast oglądaniem nieba. Dlatego zresztą tu jestem.

– Z powodu nieba?

– Nie wiesz, że Australia to jedno z najlepszych miejsc na Ziemi do prowadzenia obserwacji astronomicznych? Tu jest idealnie przezroczyste powietrze. Oczywiście są lepsze warunki w country, gdzieś w górach. Ale i tu nie jest najgorzej. – Popłynął w półmroku do otwartego okna i popatrzył na gwiazdy. – A ta wieża to moje małe obserwatorium.

– Od dawna pan tu mieszka? – Michał używał formy „pan”. Sam nie wiedział, czy na przekór bezceremonialności angielskiego you, czy z szacunku dla przedwczesnej siwizny Astronoma. Stanął w oknie obok niego.

– Już ponad dwadzieścia lat. Możesz sobie wyobrazić? – Westchnął. – Przez ten czas moja córka dorosła… Żona wyszła za innego… A mnie w głowie wciąż te gwiazdy… Popatrz tylko. Wygląda, że tu są znacznie bliżej nas niż w Polsce. Ale mnie to nie wystarcza. Chciałbym jeszcze bardziej się do nich zbliżyć… – Spojrzał na gościa z nagłą śmiałością kogoś, kto dojrzał do determinacji wynurzeń, choć krępuje się wyjawić swoje pragnienia, tłamsi je w sobie. – Więc ostro oszczędzam. W Polsce to ja miałem gest. Taksówkę brałem, kiedy moja dziewczyna chciała zjeść lody w Horteksie. Gnaliśmy sto trzydzieści kilometrów do Warszawy. A teraz taki ze mnie sknera, że na wszystkim oszczędzam. Jem kurze dupy i pomarańcze. Zawsze sięgam po to, co w supermarkecie najtańsze. Ubrania kupuję w szmaciarniach, najczęściej u St. Vincenta… a i to na wyprzedaży, żeby było jeszcze taniej. Ciuchów mam tak mało, że szafa mi niepotrzebna. Półki kupiłem za grosze na garage sale. Na nich trzymam czyste ubrania robocze. Dżinsy tylko mam porządne, żebym bez wstydu mógł pojechać w niedzielę do kościoła i na pierogi do polskiego klubu. Każdego dolara obracam w palcach, zanim go wydam. A wiesz, na co tak ciułam kasę?

– Nie.

– Na wycieczkę w kosmos. Mam już trochę, ale to wciąż za mało. Choć mógłbym za tę gotówkę kupić piękny dom w porządnej dzielnicy, kilka samochodów, ze dwa dobre teleskopy… I jeszcze starczyłoby mi pieniędzy, żeby Ziemię oblecieć samolotem… Mógłbym też znaleźć sobie jakąś kobitkę. Choć to kosztowny interes, no i nie to samo co żona… Ale ja odmawiam sobie każdej przyjemności. Żyję jak pustelnik, jak nędzarz. Nawet garnituru nie mam! Gdybym nagle umarł, nie byłoby mnie w czym pochować. – Uśmiechnął się szelmowsko jak dzieciak, który spsocił coś, narozrabiał i ani myśli tego żałować. – Wszystko po to, żeby mieć pieniądze na tę podróż w kosmos… Wiem, wiem, co myślisz. Że mam świra… Ale nie umiem inaczej… – Opuścił ramiona z mieszaniną zawstydzenia i rezygnacji, ale w chwilę później się ożywił. – Czy sądzisz, że za parę lat te wycieczki na tyle potanieją, że będę mógł i ja tam polecieć?

– Światło gwiazd biegnie do nas tak długo, że to, co oglądamy, już dawno nie istnieje. Po co ci się zbliżać o ułamki sekund świetlnych do czegoś, co i tak teraz wygląda zupełnie inaczej i w innym miejscu się znajduje. – Michał kulawo powtarzał fragmenty z encyklopedii dziecięcej, którą czytywała mu matka, a którą kiedyś znał niemal na pamięć.

– Ale pomyśl, czy to nie ciekawe? Patrzysz w niebo, a tam, w gwiazdach, cała przeszłość. Coś, czego już dawno nie ma. Co istniało miliony lat wcześniej, a co dopiero teraz dotarło do nas. Taką gwiazdę na przykład, której już nie ma, bo zamieniła się w białego karła. A my ją oglądamy tu, z tej wieży. Niesamowite, prawda? Mnie chodzą ciarki po plecach, gdy myślę o tych… bałamuctwach kosmicznych. Wyobrażam sobie czasem, że może na jakieś odległej planecie, gdzieś w innej galaktyce, rozumne istoty zobaczą kiedyś naszą Ziemię. Może nawet dostrzegą ciebie i mnie w tej wieży? Za tysiące, miliony lat, kiedy nas już tu dawno nie będzie.

OBCY W MIEŚCIE

Mój nieznany Bracie! Do „Malinki” jeżdżę pociągiem. Gapię się na ludzi, gdy schody do metra w ciszy suną do góry i w dół. Ludzie stoją bez ruchu, zastygli w pół kroku, trochę jak kukły w gabinecie figur woskowych Madame Tussaud, gdzie doznałem szoku, gdy jeszcze zanim przeprowadziliśmy się do Londynu na stałe, matka po raz pierwszy zaprowadziła mnie na Marylebone Road. (Niby wiedziałem, że postacie nie są żywe, ale naiwnie zagadywałem do Churchilla, na którego opinie matka się powoływała, gdy wracałem zgnębiony ze szkoły. Podobnie jak ja uważał on, że szkolny epizod był na mapie jego życiowej podróży czasem ponurej ciemności.) Więc zamarli w bezruchu ludzie, manekiny przygwożdżone tymczasowo do schodów sydnejskiego metra, ożywają nagle, kiedy zbliża się pociąg. Najpierw tarmosi ich złość rozpędzonego powietrza, potem, omijając bierność innych, biegną pod wiatr, żeby zdążyć na pociąg. Cug powietrza mknący z trzewi metra szarpie ich ubrania, wydyma spódnice, zrywa kapelusze i czapki, rozprasza niewesołe, sądząc po twarzach, myśli, które w chwilowym bezruchu przychodziły im do głowy.

Ci, których ja oglądam, jadą zawsze w przeciwną stronę. W tymczasowym zakleszczeniu czekają końca schodów, szczytu albo podnóża, gdzie czeka ich przymus ruchu, imperatyw pospiesznego wtopienia się w uliczne rojowisko. Zaglądam im w twarz. Z daleka, z odległości, jaką narzuca konstrukcja ruchomych schodów. Odróżniam robotników od urzędników, sprzątaczki od sekretarek, Azjatów od Europejczyków. Widzę pojedyncze osoby, istnieją one przelotnie, przemijają, w ich miejsce pojawiają się nowe, które też nieuchronnie przeminą. Gdyby mnie ktoś potem zapytał, kogo widziałem na ruchomych schodach, odpowiedziałbym: tłum. Gromadę bez twarzy. Przypadkowy zbiór, który przybiera kształt węża i strukturę mrowiska. A w nim ja. Anonimowa powtarzalność ludzkiej istoty zagubionej w ciżbie. Czyli nikt.

Kiedy wchodzę w świat szyb wystawowych, widzę ich obojętność i chłód. A tam znowu ja. Potencjalny klient. Obcy, a tak pożądany, oczekiwany. Bezimienny sprawca zasobności albo bankructwa. Przechodzę często w Petersham obok małego sklepiku z warzywami i owocami. Jego właścicielka ma rozpacz w oczach, która staje się zrozumiała, gdy się zerknie na towar. W koszach kulą się zasuszone marchewki, więdną główki sałaty, posępnie gniją pomidory, wykwitają plamy na zielonych skorupkach awokado, marszczą się, kurczą niby twarze starców jabłka i pomarańcze, morele i cytryny. Ode mnie też zależy los tego sklepiku. Wiem to i wchodzę z litości. Kupuję dwie przywiędłe brzoskwinie, ale ani lęk, ani desperacja nie ustępują z oczu kobiety. A potem, gdy siedzę w swojej wieży sam na sam z moimi myślami, gdy żuję gorzkawe, przywiędłe brzoskwinie, próbuję przypomnieć sobie jej twarz. I nie pamiętam… Mogę jednak dokładnie opisać klęskę, jaką miała w oczach.

Pamiętam, że matka za każdym razem, gdy zaczynała ją męczyć chandra przestrzenna, jak nazywała nagłe uaktywnienie podróżniczego zapału po zakończeniu kolejnego romansu, wciąż puszczała piosenkę zespołu The Doors. Na tyle często, że jej słowa wbiły mi się w pamięć, choć ich przejmujące znaczenie zacząłem rozumieć dopiero po jej śmierci. Przychodziły mi one do głowy najczęściej na schodach metra.

People are strange when you’re a stranger

Faces look ugly when you’re alone

Women seem wicked when you’re unwanted

Streets are uneven when you’re down

When you’re strange

Faces come out of the rain

When you’re strange

No one remembers your name.

Sprawdziłem w Internecie. Jim Morrison napisał ten tekst bez mała pół wieku temu, gdy dopadła go depresja w 1967 roku. W tym czasie, gdy moja matka rozpoczęła już szkolną edukację.

Bracie! Myślałem na początku, że o metrze napiszę na blogu, ale podryfowałem w zbyt osobiste rewiry. Nie chcę się obnażać przed obcymi. Źle znoszę szyderstwa z moich uczuć. Ilekroć w szkole powiedziałem, co naprawdę myślę, z reguły obracało się to przeciwko mnie. Gdybym na przykład lekkomyślnie nie zdradził swego wstrętu do krwi, mali sadyści z polskiej szkoły nie zmusiliby mnie do wzięcia gołymi rękami ociekającego krwią zmiażdżonego kota i zawieszenia go na kłódce przy oknie do ruiny, w której mieszkała głupia Emilka. Zresztą pamiętam dobrze ostrzeżenia matki: „z odkrywaniem swoich uczuć lepiej nie przesadzać”. Albo: „wylewność to jedna z odmian naiwności”. Ostatecznie postanowiłem umieścić ten fragment w folderze „Listy do brata”.

FABRYKA GUZIKÓW

Witajcie w sieci! Mój nowy znajomy (astronom w nocy, w dzień malarz pokojowy) dał mi dwa namiary, gdzie mogę namotać jakąś robotę. Tę w rzeźni skasowałem od razu. Nie cierpię bebechów, krwi, oślizgłości jelit, obrzydlistwa wątroby, nerek czy trzustki (co za ohydna nazwa!). Druga w fabryce guzików. Tam też nie jest potrzebny żaden glejt na tyranie. Miałem naciskać dźwignię. Robota niewymyślna jak sam guzik. Pojechałem do Redfern, bo tam jest ta fabryka. Mury w parchach i syfach, zgniłe futryny, żelazne schody nadżarte przez rdzę. Boss z manierami lokaja w rezydencji arcyksięcia. Pieprzony szczęśliwiec, który przez przypadek urodził się w bogatym kraju. Przesłuchał mnie na okoliczność skąd jestem, co umiem robić, w jakiej dzielnicy mieszkam i czy będę miał daleko do pracy. Nawet mi pokazał biura, halę produkcyjną i pakownię. A kiedy już prawie byłem pewien, że spłynie na mnie łaska tyrania w jego burdelu, powiedział:

– Nie potrzebujemy w tej chwili żadnych pracowników.

Jego pogarda była tak wrednie ostentacyjna, że flaki mi się wywróciły.

– A goń się, ty pojebany australijski palancie – powiedziałem głośno i wyraźnie po polsku. Bez złości, z uprzejmym uśmiechem, a wychodząc zadbałem, by nie trzasnąć drzwiami.

Możecie sobie wyobrazić, jaką głupią miał minę ten cham kangur.

Trzeba było zdeformować mu facjatę.

Jasne, w ryj by takiego parszywca.

Ja bym mu wywalił obelgę po angielsku, żeby dokładnie zrozumiał.

A ja myślałam, że buraki i żłoby są tylko w Polsce.

ODWET EMIGRANTA

Bracie! Przez lata nauki w różnych szkołach jakoś unikałem prześladowań ze strony rówieśników. Matka często mi mówiła, że nie ma nic gorszego, niż raz zostać ofiarą, bo ta forma bytu ma tendencję do utrwalania się, a nawet samoczynnego rozrostu. Jak popularne w polskich jeziorach żyjątko – stułbia płowa (Hydra vulgaris) rozmnażająca się przez pączkowanie. W Berlinie i Paryżu dryfowałem bez większych katastrof między własną odmiennością a wrogim żywiołem klasy. Kluczyłem niezdarnie, na wyczucie, ale skutecznie. Udawało mi się unikać dewastujących spięć z rówieśnikami pewnie dlatego, że wolałem opinię lizusa i matoła bez własnego zdania, byle tylko nie iść z nikim na udry. Ukrywałem na przykład moje fascynacje etologią. Podglądanie zwierząt sam kiedyś uznałem za słabość, rodzaj ucieczki przed wrogością szkolnych dręczycieli. W klasowej hierarchii atrakcyjności zajęć moja pasja znajdowała się na szarym końcu. Pospolitością, żeby nie powiedzieć: przyziemnością, a także koniecznym przy podglądaniu stworzeń bezruchem jaskrawo się różniła od będących na topie gier komputerowych. Mnie serdecznie nudziły międzygwiezdne batalie, gonitwy za bandziorami tu na Ziemi i w odległych galaktykach. Wydumane konflikty w wydumanych światach. Najbardziej jednak gardziłem bezmyślnością zabijania. Zdumiewało mnie prostactwo kładzenia pokotem wszystkiego, co się rusza, celnymi seriami z kałasznikowa albo miotaczy plazmowych.

Zdarzały się jednak w szkole utarczki, poszturchiwania, pogardliwe spojrzenia, ale znosiłem je lepiej niż agresję werbalną. Pełne nienawiści raus polnische Schweine padło tylko raz w Berlinie, ale sprawiło, że rzygałem jak kot. W bezpiecznym zaciszu toalety histerycznie wydalałem z żółcią i resztkami obiadu jady upokorzenia, pretensje o parszywy los wygnańca i strach przed następnym dniem. No i notorycznie obgryzałem paznokcie.

W szkole angielskiej postanowiłem, że koniec z mimikrą. Nie będę podrzutkiem kukułki (Cuculus canorus), udającym w gnieździe pisklę gąsiorka, pliszki, czy kopciuszka zwyczajnego, po to, by mnie, cudzego potomka, pasożyta lęgowego, oszusta mimo woli, przygarnęli i wychowali jacyś obcy. Nie musiałem się specjalnie wysilać, bo gołym okiem widać było oczywistość, że bardzo się różnię od przyszłych dżentelmenów Albionu. Wszystko, co matka uważała za powód do dumy – że dobrze się uczyłem, dużo czytałem, że mówiłem biegle w czterech językach, że pływałem, grałem w tenisa i robiłem postępy w judo, że objechałem kawał świata – wszystko to dla moich kolegów było wadą. Bezsporną ułomnością, jak garb czy krótsza noga. Hańbą poniżającą niby smarki pod nosem czy posikiwanie w majtki ze strachu. Między sobą mówili o mnie z pogardą that fucking Polish nerd, a do nauczycieli łagodniej nieco: bloody Polish genius. Bycie pieprzonym polskim prymusem w Harrow County High School for Boys było w pełni zasłużonym wyróżnieniem i mogłem sobie wyobrazić, o ile dotkliwiej by mnie gnębili, gdyby wiedzieli, że mam w domu szlaban na gry komputerowe (gonitwy dla matołów), że nie oglądam też w telewizji wyścigów konnych (parada kapeluszy i pogoń za końskim ogonem), krykieta (co za nabzdyczony snobizm). A interesujące nas futbolowe mecze i zawody tenisowe oglądamy z matką w pubie, bo popsuł nam się telewizor i uznaliśmy zgodnie, że lepiej odkładać pieniądze na włóczęgę po Ameryce Południowej niż kupować nowy. W czasie turniejów w Wimbledonie dużo czasu spędzaliśmy w pubie Lord Nelson, gdzie wisiał wielki ekran telewizyjny dokładnie naprzeciw malowidła, na którym Anglicy dają w kość Francuzom w bitwie pod Trafalgarem.

Pogodziłem się z tym, że wciąż słyszałem obelgi, celnie rzucane w plecy odmieńca. Ścigały mnie one na boisku szkolnym, w korytarzu i w ubikacji, gdzie z nerwów biegałem na każdej przerwie.

– A wy w tej Polsce to macie papier toaletowy, czy podcieracie się palcem?

– Oczywiście, że palcem. Tak samo jak wy. – Moje obelgi nie miały jednak takiej siły rażenia jak ich.

Zamykałem się w kabinie, ale i tam nie dawali mi spokoju. Ich zniewagi grzęzły we wrzasku, odgłosach pierdzenia, bekania, charkania, odpluwania flegmą. Łuki szczyn tryskały po posadzce, tworzyły ruchome jeziora i pełzły ku mnie od drzwi i z obu sąsiednich kabin. Czułem, jak razem ze smrodem kałuż napiera na mnie ich nienawiść i pogarda. Nie umiałem się bronić przed chamstwem, równie niepojętym jak inwazja latających spodków albo cyberprzemoc w sieci. Chamstwo nie miało twarzy. To nie był ani rudy Joe, któremu twarz płonęła z podniecenia nie mniej niż włosy. Ani Kevin ze stężałą na twarzy obelżywą ironią, jakby nosił na stałe żelazną maskę i skrywał pod nią trąd niepewności. Ani atakujący wzgardliwym śmiechem Andy, który niczym dobrze wyszkolony snajper starannie wybierał cel i bez litości atakował seriami zabójczego śmiechu. Nie widziałem ich oddzielnie. To była bezcielesna siła, sadystyczna magma, materia obdarzona przeświadczeniem, że to ona jest pępkiem świata, jego początkiem i końcem. Ona decyduje, kto przyjaciel, a kto wróg. Kto na topie, a kto out of fashion. Ona wyznacza ofiary wedle swego widzimisię. Nie umiałem z tym „czymś” walczyć.

Klasa śmierdziała kolektywnie i kreatywnie. Odorem przeobrażających się ciał i zapachami wszystkich wód kolońskich świata. Przemianie chłopców w mężczyzn towarzyszyły zabójczy smród i nieznośne dla ucha dźwięki. Ale ponieważ nie miałem ucha, to znaczy małżowiny, bo urodziłem się z tym defektem, to być może z tego powodu bardziej byłem wrażliwy na zapachy niż na dźwięki. Toteż mniej mnie drażniła zgrzytliwość brzmień mutacji, kogucie pianie, falset, kontratenor, dyszkant, trefny sopran, oszukańczy bas oraz koloraturowe pierdnięcia. Natomiast z nóg mnie ścinały mordercze odory, jakimi zionęli moi koledzy z klasy. Cuchnęli zbiorowo, natrętnie i permanentnie mieszaniną ropy z ran i gnojówki, z akordami gnijących w wodzie łodyg, z nutą brudnych skarpet oraz musującą głębią bąków z trzydziestu paru tyłków. Produkty uboczne dojrzewania niedoszli mężczyźni próbowali zagłuszać perfumami Paco Rabanne, Yves Saint Laurenta, Versacego, Beckhama czy Armaniego.

Proces smrodliwej metamorfozy dziecka w dorosłego mężczyznę, który mnie mierził, ale też intrygował, zaprzątał moje myśli tak dalece, że pojechałem do Royal Botanic Gardens w Kew. Tam postanowiłem sprawdzić, jak to jest z tym misterium przeobrażenia. Szybko natrafiłem na gąsienice rusałki pawika (Inachis io), które wcześniej obejrzałem w Internecie (że z kolcami, czarna, włochata i żarłoczna), a potem dostrzegłem na oparciu pobliskiej ławki zielony strączek poczwarki. W jej środku, w odosobnieniu, w ciszy i skupieniu zachodziła zmiana, którą przerwałem jednym przyciśnięciem paznokcia. Zgniotłem i patrzyłem z obrzydzeniem, jak z wrzecionowatej skorupki wylewa się zielonożółta maź.

Któregoś dnia napadli mnie w toalecie. Wykręcili ręce, kopnęli w przyrodzenie. Skręciłem się w paragraf, padłem na zasikane płytki, a oni wybebeszyli mi kieszenie. Zabrali kilka funtów i komórkę, po czym symbolicznie zbombardowali bąkami i moczem. Ponieważ w bluzie miałem poobrywane kieszenie, a poza tym śmierdziałem jak padlina w kupie gnoju, w dodatku nie miałem telefonu, matka musiała to zauważyć. Choć drobiazgi zwykle ignorowała, trochę z roztargnienia, a trochę z premedytacją. Uważała, że bzdury nie powinny angażować uwagi. Dopóki coś nie zagraża życiu, nie należy sobie tym zaprzątać głowy. Na przykład pomiętym kołnierzykiem, źle zawiązaną sznurówką, narowistymi kosmykami, rysami na karoserii samochodu, plamami na dywanie, przyniesionym ze szkoły guzem na głowie…

– Wyglądasz, jakbyś wykąpał się w szambie.