Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mam na imię Matylda.
Nie jestem influencerką, nie mam miliona followersów, a mój „look” raczej nie trafi na Pinteresta. Mam za to lewą nogę krótszą od prawej o prawie pięć centymetrów i całkiem sporo przemyśleń o życiu – czasem zabawnych, czasem gorzkich, ale zawsze prawdziwych.
W tej historii znajdziesz nieidealną bohaterkę z masą pytań i jednym celem: przestać czuć się niewidzialną.
Bo może czasem trzeba postawić krzywo krok, żeby iść wreszcie własną drogą.
Ta książka to nie poradnik. To moje życie – z potknięciami (dosłownie), z wpadkami, z momentami, kiedy miałam ochotę zniknąć… i z takimi, kiedy pierwszy raz poczułam, że zasługuję na coś więcej.
Gotowi? No to chodźcie – nawet jeśli czasem trzeba iść lekko bokiem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 145
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moim kochanym dzieciom
Nazywam się Matylda Wróbel. Dobrze, że nie Szpak ani Wrona. W końcu wróbel to niepozorny szarobrązowy ptaszek – zupełnie jak ja. Ani ładna, ani brzydka, ani gruba, ani chuda, ani mądra, ani głupia – po prostu nijaka dziewczyna. Jedyne, co mnie wyróżnia z tłumu, to lewa noga krótsza od prawej o pięć centymetrów.
Imienia nawet nie będę komentować. Zawsze udaję, że jestem głucha jak pień, gdy wołają za mną: Matyldo! Brunhildo! Klotyldo!
Ale za to mam wspaniałych rodziców. Właściwie… miałam.
Tata zginął w wypadku samochodowym któregoś mokrego popołudnia, gdy spieszył się, by mnie odebrać z lekcji gry na fortepianie. Jeszcze w trakcie zajęć moja pani od muzyki odebrała telefon i zbladła. Dziwnie na mnie przy tym patrzyła, a potem odwiozła swoim autem do domu. Tam zastałam szlochającą mamę w towarzystwie sąsiadki, ale tego dnia nikt nie umiał mi wytłumaczyć, co się stało. Wkrótce zrozumiałam, dlaczego poprzedniego ranka tatuś nie przyszedł jak zwykle do mojego pokoju i nie powiedział: „Pa, maleńka, zobaczymy się wieczorem!”. Jakby wiedział, że jeśli to powie – skłamie. A tak przynajmniej dotrzymał słowa…
Po tym tragicznym wydarzeniu coś we mnie umarło. Nie mogłam patrzeć na fortepian. Przypominał mi o tym, co się stało. Nawet więcej – w nim upatrywałam przyczyny całego nieszczęścia. Tego smutku, bólu, nieustannej tęsknoty za ukochaną osobą i tej strasznej, dojmującej pustki. Właśnie wtedy postanowiłam, że już nigdy więcej nie zagram.
– Jak to nigdy?! – zapytała zdumiona mama. – Przecież tak cudownie grasz, chcesz zmarnować swój talent? W imię czego?
Jej oczy zrobiły się ogromne ze zdziwienia, gdy to mówiła.
– Przykro mi, ale to jest moja ostateczna decyzja – odparłam, spoglądając przed siebie zdecydowanie, gdy tymczasem ona tylko wzruszyła ramionami i wyszła z pokoju. Myślę, że w tamtej chwili miała nadzieję, że wkrótce zmienię zdanie. Pomyliła się. Dalej tkwiłam uparcie w swoim postanowieniu.
Ach, tatusiu! Tak bardzo za tobą tęsknię! Ile bym dała, by móc się do ciebie przytulić! Jeszcze niedawno okładaliśmy się poduszkami, graliśmy w szachy, warcaby, kości i bierki. Wciąż cię ogrywałam, a potem w nagrodę dostawałam podwójną coca-colę. W tajemnicy przed mamą, która uważała, że od coca-coli psują się zęby. „To sam cukier!” – mówiła. „Próchnica i nadwaga”. Tata lubił mnie jednak czasami rozpieszczać, dlatego od czasu do czasu kupował butelkę i chował ją w szafce na buty. Kochany tatuś. Gdzie jesteś? Jak mogłeś zostawić swą ukochaną Mati?
Po pogrzebie zostałyśmy tylko we dwie i nagle ciasne dotąd mieszkanie wydało się jakby za duże. Mama próbowała zastąpić mi tatę, jak tylko umiała. Chodziłyśmy razem do kina, do teatru, na zakupy, wspólnie spędzałyśmy czas, próbując zagłuszyć ból i smutek.
Wcześniej nasz dom dosłownie pękał w szwach. Roiło się w nim od gości: i znajomych, i ludzi, których widziałam pierwszy i ostatni raz w życiu. Moi rodzice byli towarzyscy i prowadzili otwarty dom. Jakiś wujek Jacek – instruktor tańca, wujek Bolek – pieszczotliwie zwany Bolciem, ciocia Ula – urzędniczka z urzędu skarbowego, ciocia Basia – malarka… i inni, których już nie pamiętam. Po śmierci taty mama coraz rzadziej dostawała zaproszenia na kolacje i różne uroczystości. Może dlatego, że często odmawiała? Tak czy owak, w miarę upływu czasu w naszym zawsze tętniącym muzyką i życiem mieszkaniu robiło się coraz ciszej i ciszej. Pojawiały się tylko najbliższe przyjaciółki mamy, które pocieszały ją najlepiej, jak potrafiły. Ale to nie był już ten sam dom co kiedyś. Zniknęły z półek i ścian wszystkie fotografie i pamiątki, które przypominały mojego ukochanego tatę. Na próżno. Przychodziły wieczory, kiedy ogarniał nas taki smutek, że wtulone w siebie płakałyśmy bez końca.
Mijał dzień za dniem i każdy kolejny koił nasz ból. Po pewnym czasie otrzymałyśmy zaskakującą wiadomość, która odmieniła nasze życie. Dowiedziałyśmy się o śmierci dawno niewidzianej cioci Wandy, ale również o tym, że ciocia cały swój majątek, czyli domek z podwórkiem w małej miejscowości Czarny Staw na południu Polski, przepisała właśnie nam. Niesamowite! Tyle dobrych wspomnień wiązało się z tym domkiem!
Ciocię Wandę ledwie pamiętałam. Miałam niespełna pięć lat, gdy uroczyście obchodziła swoje siedemdziesiąte piąte urodziny. Z tej okazji do Czarnego Stawu zjechała się niemal cała rodzina Zabłockich. Cioteczki w połyskujących kreacjach, wujkowie w wykrochmalonych kołnierzykach, wystających spod odprasowanych ubrań, oraz ich potomstwo. Cała rozwrzeszczana gromadka, ze mną włącznie. Spoglądano na mnie jak na zjawisko. A ja – niczego wówczas nieświadoma, zwłaszcza swej ułomności – biegałam jak szalona po zazielenionym podwórku w pościgu za bajecznie kolorowym motylem. Jaka wtedy czułam się szczęśliwa! Towarzyszył mi bury pies Zenio rasy kundel, który swym donośnym szczekaniem doprowadzał do pasji całe rozleniwione biesiadą towarzystwo. Pamiętam, że ubrana byłam w prześliczną różową sukienkę z mnóstwem falbanek, białe, gładziutkie rajstopy i lakierkowe buciki z kokardką. Do tego wstążki we włosach zakręconych dzień wcześniej na wałki. Wyglądałam jak księżniczka. Znaleźli się nawet tacy, którzy porównywali mnie do aniołka. Świetnie, tylko że aniołki mają skrzydła, a nie różniące się długością nogi. Mama i tata siedzieli wówczas pośród rozbawionych gości, zerkali od czasu do czasu w moją stronę i uśmiechali się z dumą.
Z tamtego popołudnia zapamiętałam też bardzo dobrze alabastrowe pudełko stojące na pokrywie fortepianu. Kiedy się je otwierało, ze środka wyskakiwała prześliczna baletnica, kręciła się dookoła własnej osi, a z głębi mechanizmu dochodziły dźwięki pozytywki. Patrzyłam na to cudo jak urzeczona. Kiedy zamykałam ciężką, inkrustowaną pokrywkę, baletnica znikała i robiło się cicho. Ogarniał mnie wtedy smutek i znów otwierałam pudełko. I tak bez przerwy. Nie miałam dość. Wtedy podeszła do mnie ciocia, pochyliła się nade mną i powiedziała cicho: „Weź sobie tę pozytywkę, Matyldo! To prezent ode mnie. Abyś nigdy nie zapomniała starej ciotki albo przynajmniej czasami o niej pomyślała”. Dygnęłam w podziękowaniu i rzuciłam się cioci Wandzie na szyję. Pisnęła uradowana.
– Zagrasz mi coś? – zapytała. – Słyszałam, że pięknie grasz na fortepianie.
W odpowiedzi usiadłam na zgrabnym stołku i rozprostowywałam palce, a ciocia w tym czasie przygotowywała klawiaturę. Po chwili zaczęłam brzdąkać, brzdąkać, aż do momentu, gdy spod moich rąk wypłynęły dźwięki Mazurka Dąbrowskiego. Potem była sonata, suita, a na końcu polonez.
Towarzystwo zaniemówiło. Przyglądało mi się zdumione i najwyraźniej urzeczone grą. A następnie rozległy się brawa. Bardzo często oklaskiwano moje występy, dlatego nie byłam tym zaskoczona. Wiedziałam, że po zakończonym koncercie należy wstać i się ukłonić. Tak też zrobiłam. Znów odpowiedziały mi brawa, cmokanie i głośne pochwały.
Ciocia Wanda, która była ukochaną siostrą mojej zmarłej dawno babci Jadwigi, nie miała własnych dzieci. Gdy patrzyłam na jej wypłowiałą fotografię, spoglądała na mnie szczupła, pomarszczona jak rodzynek twarz, uśmiechająca się ciepło i tajemniczo. Elegancka, w twarzowym, filcowym kapeluszu, w perłach na długiej szyi, w kołnierzu z lisa – to właśnie ciocia Wanda. Nie wiedziałam o niej wiele ponad to, że była starą panną, mieszkała sama i miała własne zdanie, co nie podobało się innym.
Mama postanowiła sprzedać mieszkanie w bloku na przedmieściach Krakowa i przeprowadzić się do małej, nieznanej miejscowości o uroczej nazwie Czarny Staw. Czułam się jakoś dziwnie, gdy pewnego dnia przyjechała pani z biura nieruchomości, zrobiła kilka zdjęć i podpisała z mamą umowę. A miesiąc później było już po wszystkim. W naszym przytulnym M3 miała zamieszkać jakaś młoda para dopiero co po ślubie. Oboje byli bardzo ładni i do siebie pasowali. Ona jeszcze studiowała, on pracował w firmie komputerowej jako przedstawiciel handlowy. Uznałam, że to dobry znak. Przyszedł czas na zmiany!
Obecna klasa przyzwyczaiła się już do mojej krótszej lewej nogi, do imienia, a nawet do „ptasiego” nazwiska. Nawet tym nielicznym, którzy chcieliby sobie ze mnie żartować, brakowało już pomysłów na dokuczanie mi. Ja zresztą w pewnym sensie uodporniłam się na niewybredne żarty. Choć przypominam sobie sytuację, która była dla mnie wyjątkowo przykra…
Siedziałam na ławce w korytarzu. Po chwili wstałam, aby pójść do biblioteki. Tymczasem ktoś krzyknął z boku: „Nie siadaj, bo tam siedziała Matylda! Nie chcesz chyba, żeby tobie też skurczyła się noga!”. Autorem tego ostrzeżenia był nikt inny, tylko kolega z klasy – Jurek, a osobą, która zamierzała usiąść na moim miejscu – koleżanka z klasy, Basia. Skończyło się to tak, że nie poszłam do biblioteki, bo przez całą przerwę szlochałam w kącie korytarza. Tam właśnie wypatrzyła mnie nasza wychowawczyni. Potem przeprowadziła ze mną długą, szczerą rozmowę. Postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce, zwołała zebranie rodziców i poprosiła o zainteresowanie się swoimi pociechami, radziła uczulać na cudzą krzywdę, często rozmawiać i uświadamiać. Nawet ci, którzy może i chcieliby ze mną porozmawiać, ignorowali mnie, bojąc się narazić większości. Teoretycznie nawet zaprzyjaźniłam się z trzema koleżankami – przynajmniej tak mi się wtedy wydawało – ale praktycznie przypominały sobie o mnie, gdy potrzebowały ściągnąć coś na klasówkach. Wtedy zwykle nie mogłam się opędzić. Jednak już po lekcjach szukały innego towarzystwa, więc do domu wracałam sama.
Kiedyś moja mama wpadła na pomysł, bym wyprawiła swoje urodziny, wtedy dziesiąte. Pomysł bardzo mi się spodobał, zaprosiłam swoje przyjaciółki, które obiecały przyjść. Ale nie przyszły. Zostałam sama z czekoladowym tortem ze świeczkami i szampanem Piccolo. W końcu zjadłyśmy go we dwie (do dziś nienawidzę tortów), a potem przez tydzień mama była na diecie. Tata nie przepadał za ciastem, ale i tak skusił się wtedy na kawałek. Nie muszę chyba dodawać, że było mi tego dnia i następnego strasznie przykro. I jeszcze długo, długo. A koleżanki nawet nie przeprosiły. Zachowywały się tak, jakby nic się nie stało. Nigdy więcej nie zaprosiłam już do siebie żadnej z nich. Zresztą pewnie i tak by nie przyszły. Nie było więc czego żałować.
Nie mogłam się doczekać przeprowadzki i nowego domu, za którym już tęskniłam. Gdzieś w głębi duszy czułam, że ta zmiana odmieni wszystko na lepsze.
Przeprowadziłyśmy się w końcu lipca, miałyśmy zatem ledwie miesiąc na urządzenie się i zorganizowanie sobie życia na nowo, bo we wrześniu zaczynał się rok szkolny.
Byłam zachwycona nowym miejscem – urzekły mnie kłaniające się przy polnej drodze wierzby płaczące, staw nieopodal, w którym nieustannie kumkały żaby, i ogródek – na razie zaniedbany, ale już planowałyśmy w przyszłości wysiać w nim maciejkę, lawendę, posadzić róże, cebulki tulipanów, peonie i kilka iglaków.
Sam domek prezentował się mizernie – drewniany, bez centralnego ogrzewania, ze sfatygowanymi oknami, w których szyby popękały ze starości. Deski niemalowane od wieków, skrzypiąca podłoga, złuszczone, częściowo zżarte przez korniki, zakurzone meble. Cztery izby, w tym salonik cioci Wandy, w którym stał wciśnięty w ciemny kąt fortepian, trzy oddzielne pokoiki, łazienka i kuchnia. No i oczywiście urocza drewniana weranda z ogromnymi, wychodzącymi na ogródek oknami, opleciona z dwóch stron bujną winoroślą! Stał tam okrągły stół, sześć koślawych krzeseł, jakaś zniszczona szafka, a na ścianach wisiało kilka miniatur przedstawiających krajobraz wsi. W pokojach wszędzie było pełno kurzu i pajęczyn. Dawno tu nikt nie sprzątał. Ale i tak było cudnie! Podwórko w kształcie kwadratu z rozpadającą się drewutnią, nieczynną studnią z żurawiem, płot z połamanych sztachet i pusta buda po psie, w której kiedyś mieszkał kundelek o imieniu Zenek.
– Czeka nas dużo pracy, musimy założyć centralne ogrzewanie, pomalować ściany, odświeżyć meble, podłogi, ale uda się, zobaczysz… – powiedziała mama, obejmując mnie z czułością. – Jak będziesz chciała, to przygarniemy nawet jakiegoś zwierzaka!
– Hurra! – wykrzyknęłam.
Wróciłam do saloniku, gdzie stał fortepian. To tutaj przed wieloma laty grałam poloneza, a ciocia Wanda pochylała się nade mną, obdarowując najwspanialszym prezentem, jaki kiedykolwiek dostałam – alabastrowym pudełkiem z prześliczną zawartością.
– Mamusiu! Wiesz, gdzie ona jest?
– Co masz na myśli, córeczko?
– Pozytywka! Chciałabym ją postawić na fortepianie. Niech poczuje, że wróciła do domu!
– Jak tylko ogarniemy trochę ten bałagan i rozpakujemy pudła! Zgadzasz się?
Nie powiedziałam jeszcze, że mam wspaniałą, kochaną mamę? W dodatku najładniejszą na świecie! Mama powtarza mi nieustannie, że jestem jej skarbem na ziemi, śliczną, mądrą dziewczynką, że wszystko w końcu się uda, że trzeba być cierpliwym i wierzyć, bo wiara czyni cuda. Podobno we Francji, a dokładniej w Paryżu, pracuje taki profesor, który wydłuża kończyny. Operacja kosztuje majątek, ale mama cały czas zbiera pieniądze. Zapisała się nawet do jakiejś fundacji, która pomaga takim osobom jak ja.
– Alicjo, jesteś wielka! – mówił do niej tata, gdy zaskakiwała go niesamowitymi pomysłami.
Ja też tak często powtarzam, bo niekiedy zwracam się do mamy po imieniu, jak do koleżanki. Może dlatego, że prawdziwej koleżanki jeszcze nie miałam. Alicja pociesza mnie, że to nic wielkiego, że na prawdziwą przyjaźń warto czekać nawet całe życie. Może ma rację, tylko czasami jest mi smutno i tęsknię za kimś, z kim mogłabym pogadać o wszystkim i o niczym. Ot, tak… Czy naprawdę aż tak wiele chcę? Przecież nie mam dżumy ani trądu! Nie, ja się wcale nad sobą nie użalam. Chciałam być tylko szczera – to wszystko.
Nie wspomniałam jeszcze o Eustachym… Otóż pewnego wczesnego ranka spałam sobie twardo w łóżku, gdy nagle poczułam coś dziwnego. Nie zabolało wprawdzie, raczej ukłuło i wyrwało z błogiego stanu uśpienia. O rany, co to? Przestraszyłam się nie na żarty. Skąd ten orzech obok mojego nosa?
Wtem na mojej poduszce wylądował kolejny orzeszek i kolejny.
– Wstawaj, śpiochu! Twoja mama już od dwóch godzin na nogach, a ty się wylegujesz!
Głos, który do mnie przemawiał, był cieniutki, piszczący, ale na tyle wyraźny i donośny, bym mogła go dosłyszeć. Mój wzrok przebił się przez półmrok, ale nie wypatrzył ani ducha, ani człowieka. Zerwałam się w sekundzie na równe (nierówne) nogi i chciałam uciekać, bo obleciał mnie strach.
– W dodatku tchórz! No proszę! – Głosik zachichotał.
– Kto tu jest?
– Dzień dobry, Matyldo! Jestem tutaj, na parapecie! Mów do mnie Eustachy!
Spojrzałam w okno i ujrzałam między doniczkami pelargonii malutkie, białe stworzonko ze śmiesznym szpiczastym noskiem.
– A więc to ty?
Nie wierzyłam własnym oczom. To był szczur, a właściwie miniaturka szczura. Siedział na tylnych łapkach, a przednimi żonglował swobodnie orzechami laskowymi.
– Skąd się tutaj wziąłeś? Z cyrku? Czyżby akurat był w pobliżu, a ja nic jeszcze o tym nie słyszałam?
– Co za pytanie? – pisnął obrażony stworek. – Ja tu mieszkam od lat, a ty zajęłaś właśnie moje łóżko!
– Też coś! Po co ci takie dużo łóżko?
– Całe mi niepotrzebne, to fakt, ale ta dziura z boku w sienniku była moim pokojem sypialnym.
– Nie wiedziałam, przepraszam.
– Nic nie szkodzi, tylko na przyszłość miej to na uwadze i nie wierć się, bo mi zdemolujesz sypialnię!
Roześmiałam się, podeszłam bliżej i przyjrzałam mu się z bliska. Maleńkie, czerwone oczka wielkości główki od szpilki, świdrujące z ciekawością na wszystkie strony, długi ogon, różowe, ostre pazurki i siwy wąsik na nosku. Eustachy był tak mały, że z łatwością mieścił mi się w dłoni.
– Skąd wiesz, jak mam na imię?
– Jak by ci to powiedzieć… – Podrapał się po uchu. – Wszystkie wróble ćwierkają, że przyjechała Matylda z Krakowa. Tutaj na wsi niewiele się dzieje… rozumiesz więc, że to nie byle jakie wydarzenie!
– Aha, więc chcesz mi powiedzieć, że z wróblami też gadasz? Jakiś poliglota z ciebie czy co? Hej! Gdzie jesteś?
Zanim się zorientowałam, już go nie było. Ale nie zdziwiłam się nawet, bo zobaczyłam skradającego się pod oknem kota sąsiada.
Redakcja
Agnieszka Czapczyk
Korekta
Bożena Sigismund
Janusz Sigismund
Projekt graficzny okładki
Agnieszka Antoniewicz
Skład i łamanie wersji do druku
Agnieszka Kielak
Ilustracje
Agnieszka Antoniewicz
© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2025
© Copyright by Anna Stryjewska, Warszawa 2025
Wydanie pierwsze
ISBN: 9788384300008
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
WYDAWCA
Agencja Wydawniczo-Reklamowa
Skarpa Warszawska Sp. z o.o.
ul. K.K. Baczyńskiego 1 lok. 2
00-036 Warszawa
tel. 22 416 15 81
www.skarpawarszawska.pl
@skarpawarszawska
Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum
Okładka
Strona tytułowa
Kilka słów o mnie
Czarny Staw
Wielka zmiana
Niezwykły lokator
Strona redakcyjna
Spis treści
Dedykacja