Gdy oślica ujrzała anioła - Nick Cave - ebook + książka

Gdy oślica ujrzała anioła ebook

Nick Cave

4,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Debiutancka powieść Nicka Cave a, australijskiego muzyka rockowego, poety i aktora, jest nowatorską opowieścią szydzącą z religijnego fanatyzmu.Bohater, Euchrid Eucrow, pogardzany syn trapera i maciorowatej matki, niemy, ale wypełniony religijnym natchnieniem, dorasta w latach czterdziestych i pięćdziesiątych w Ukulore, bagnistej rolniczej okolicy, wśród postaci jakby żywcem przeniesionych z jakiejś mrocznej groteskowej opowieści: wykolejeńców, oszustów, przygłupów, miłośników podłego bimbru oraz nawiedzonych kaznodziejów wieszczących koniec świata. Euchrida samozwańczego Króla Psiego łba którego nawiedza cudowna anielica i który przemawia do zwierząt, fascynuje ludzkie okrucieństwo i cielesność. Beth, córka ladacznicy i podrzutek, uznawana w mieście za święte dziecko, dopatruje się w Euchridzie istoty boskiej... Akcja pełna krwawych i wstrząsających zdarzeń, przedstawiona jest w opowieści gęstej i dosadnej, której nastroje oscylują od poetyckiego rozmarzenia do wściekłości, to fantastyczna podróż w wynaturzony świat głębokiego Południa, przedstawiony w konwencji gotyckiej tragedii.

[opis okładkowy]

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Książka dostępna w zasobach:

Miejska Biblioteka Publiczna w Mszanie Dolnej

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 405

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Domek z kart przechylił się, chwileczkę wisiał tak w powietrzu, a potem, runął, podobnie jak krucha budowla umysłu Pa. Zerwał się od stołu i rzucił przez pokój, z każdym krokiem nabierając szybkości, podczas gdy jego żona była właśnie czule wpita w butelkę. Wpadł na nią całym ciałem, a jej twarz wyrżnęła w ścianę. Pod uderzeniem dna butelki, którą Ma trzymała w ustach, rozbryznęło się szkło, czemu towarzyszył jakiś okropny bulgot. Pa okręcił na palcu pukiel jej włosów i ponownie uderzył twarzą o ścianę. Butelka wbiła się jeszcze głębiej i nawet ze swojego miejsca słyszałem, jak szczęki rozchodzą się z chrzęstem, kiedy więc flaszka po raz trzeci wbiła się w gardło, skóra na twarzy pękła od ucha do ucha. (...) Teraz Pa wziął dwie cegły ze starego pieca, po jednej w każdą rękę, rozłożył, a potem gwałtownie złożył, miażdżąc uszy Ma i butelkę w jej środku. Krew. Głowa poleciała do przodu, a koniec butelki wyskoczył z karku, taki mały sterczący tunelik między włosami, z którego ciekła krew i zajzajera z obierzyn. Pa wypuścił z dłoni cegły, które głucho uderzyły w zakrwaw wioną breję. (...) wyskoczyłem z łóżka i wszedłem do ich pokoju. Podszedłem i stanąłem obok ojca.

 

Nick Cave

 

GDY OŚLICAUJRZAŁA ANIOŁA

PrzełożyłJerzy Łoziński

 

zysk i S-KA

WYDAWNICTWO

 

Tytuł oryginałuAND THE ASS SAW THE ANGEL

 

Copyright © by Nick Cave 1989All rights reservedCopyright © for the Polish translationby Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznan 2006Copyright © for the cover illustration by Index Stock/EAST NEWS

 

RedaktorMagdalena Wójcik

 

Redaktor technicznyMagdalena Piechowiak

 

ISBN 83-7506-008-9ISBN 978-83-7506-008-9

 

Zysk i S-ka Wydawnictwoul. Wielka 10, 61-774 Poznantel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26Dział handlowy, telefax (0-61) 855 06 [email protected]

 

Dla Anity

 

23 A gdy ujrzała oślica Anioła Pańskiego, stojącego na drodze, a miecz jego dobyty w ręce jego, tedy ustąpiła oślica z drogi a szła na rolę, lecz bił Balaam oślicę, aby ją nawiódł na drogę.

24 Tedy stanął Anioł Pański na ścieżce u winnicy między dwoma płoty.

25 A widząc oślica Anioła Pańskiego, przyciskała się do płota, tak iż przyparła nogę Balaamową do ściany; a on znowu ją bil.

26 Potem Anioł Pański szedł dalej, i stanął na miejscu ciasnem, gdzie nie było drogi do ustąpienia na prawo ani na lewo;

27 A widząc oślica Anioła Pańskiego, padła pod Balaamem; i rozgniewał się Balaam wielce, a bil oślicę kijem.

28 Zatem otworzył Pan usta onej oślicy, i rzekła do Balaama: Cóżem ci uczyniła, żeś mię bił już po trzy kroć?

29 I rzekł Balaam do oślicy: Iż ze mnie szydzisz; bym był miał miecz w ręku swych, byłbym cię teraz zabił.

30 Tedy oślica rzekła do Balaama: Azażem ja nie oślica twoja, na którejś jeżdżał, jakoś mię dostał, aż do tego czasu? A on rzekł: Nigdy.

31 Wtem otworzył Pan oczy Balaamowe, że obaczył Anioła Pańskiego, stojącego na drodze, i miecz jego dobyty w ręce jego; tedy skłoniwszy się, pokłonił się twarzą swoją.

Księga Liczb 22

Prolog

Trzy brudne kruki krążąc jeden tuż za drugim, wykrawają okrąg na pomarszczonym, zatroskanym niebie, a ich Śmigla, ciemna obręcz błyska między gęstymi piatami dymu.

Tyle czasu powala doliny była jasna i błękitna, ale teraz, na miły Bóg, huczy. Z miejsca, gdziem zaległ, chmury mają wygląd prehistoryczny: bekające wielkie bestie bez oblicza, które przewalają się i giną, jak tam w górze.

I te kruki — ciągle fruną, ciągle krążą, tyle że bliżej — bliżej teraz — bliżej mnie samego.

Te ospałe kruki to ptaki śmierci. Rzucały na mnie cień przez cale moje życie. Dopiero jednak teraz potrafię włączyć je, kruki, w nie, życie. Oczyma moimi.

I myślę, że w tym miękkim, ciepłym kręgu biota potrafiłbym nawet sobie przypomnieć, jak się zasypia, gdyż rytmy moje zaczynają się zmieniać. Zaiste.

Wsysany przez dziąsła tego bezzębnego grobu, pogrążam się oto w topieli, w tej jamie, chociaż strach jest we mnie, że zamoknie ręka moja mordercza. A gdy tak mówię, dwa kruczyska uwięziły oczy moje, niczym dwie fałszywe pensówki, które toczą się i czekają, podczas gdy przewalający się dym wiruje i rozmywa w górze, i widzę ja, że się ściemnia i że już ze mnie pozostała tylko ćwiartka — mniej! — czy prawie i stale jej ubywa.

Tam w dole! Ach, dolino!

Dwa rozkraczone kolana okolicy unoszą się i rozwierają, aby ukazać bruzdę. Mkniemy ku nadgryzionej pachwinie, gdzie na drżących stokach rosną drzewa obarczone ciężkimi pnączami. Niektóre zwieszają się w dolinę pod niebezpiecznym kątem, a spłoszone korzenie sterczą z gleby, boleśnie obciążone pełzającym brzemieniem, które spaja, wiąże i ob-wisa. Ów spleciony pełzacz, owe drzewa, wszystkie zespolone i wczepione w ziemię przez winorośle.

Gdy, jak to kruki, podążamy wzdłuż doliny z południa na północ, suniemy nad jej główną drogą, wijącą się po płaskim brzuchu doliny. Z tej wysokości może wydać się wstążką, gdy mijamy pierwsze setki akrów kopcącej się trzciny.

Dziś mamy pierwszą noc sezonowego „wypalania”, co jest wydarzeniem bardzo ważnym i świętowanym w dolinie Ukulore, gdy ludzie z miasta wylęgają na wysokie pola, aby oglądać, jak ściana ognia odziera trzcinę z jej zbędnego listowia, z jej „śmiecia”. Tej nocy jednak dziwnie spokojnie jest na polach: mokre worki i pałki na węże beztrosko porzucone, skry i szary popiół niesione w ciszy przez niski wiatr.

Rafineria cukru rozłożyła się przy wschodnim zboczu jakąś milę za miastem. Słychać ciągły łoskot maszyn. Wózki — niektóre puste, inne na pół załadowane — zastygły zapomniane na szynach.

Fruniemy dalej, nad miasto, gdzie pordzewiałe dachy z blachy falistej tłoczą się gęściej, gdzie widać z góry plac zabaw, gmach sądu, Memorial Square.

A w centrum placu, w samym sercu doliny, marmurowa urna zawierająca relikwie proroka pęka i kruszy się pod uderzeniami trzech młotków.

Grupa żałobników w czerni, głównie kobiet, przygląda się zniszczeniu pomnika. Jakże zawodzą, jakże zgrzytają zębami! Widzicie tego wielkiego marmurowego anioła, na jego twarzy święte skupienie, we wzniesionej dłoni pozłacany sierp? Zwalą i jego?

I dalej nad ruchliwym centrum, nad pulsującym sercem miasta, gdzie kobiety lamentują niczym przy zwłokach, rozdrapane piersi, pokrwawione knykcie. Spójrzcie, jak wachlują ulice, dzikie, czarne gesty, włosiennica sukien skręcona przez błagalne ruchy i spazmy!

Stąd, z wysokości, wyglądają jak naziemne ptaki.

Raz jeszcze okrążamy te żałobne istoty, a potem dalej nad posępnym miastem, nad gromadką przyczep, w których mieszkają ścinacze trzciny, żyjący wedle rytmu zbiorów. W tej mrocznej godzinie zostały tu tylko kobiety i dzieci. Stoją w oknach, na szybach pojawiają się i znikają widma ich oddechów, one zaś wsłuchują się w dźwięk silników mężowskich aut, oddalających się na północ, a potem ginących w szeleście i chrzęście pól.

Dalej jednak, dalej, czy może skrzydła już zmęczone, bracia?

Dalej nad Maine Road, aż cztery mile za miastem, a dwie przed północnym skrajem doliny, gdzie trzcina znienacka zatrzymuje się przed drutami kolczastymi. Widać pikapy, ciężarówki, auta, jak toczą się drogą, a spod ich kół wzbijają się kokony czerwonego pyłu, i toczą ku wysmołowanym ruderom ze sklejki. Tu żyją wyrzutki, menele, górskie śmiecie.

Samotna chata na wysypisku plonie i plonie, spluwając purpurowymi płomieniami w rozedrgane powietrze.

Choć skrzydła zmęczone, lećmy jeszcze dalej.

Za chatą ziemia mięknie, robi się grząska, a z mokradła wyrasta krąg roślinny: wysokie drzewa wydźwigające się spomiędzy perzu i dereni, dźwigające na swych drewnianych barkach baldachim splecionych pnączy.

Tu nurkujemy, tu koszący lot, bo to nasze trzęsawisko.

Gdy przemykamy nad splątaną koroną drzew, widzimy, jak pod nią migają skierki pochodni; wąska wstążka ogników poruszająca się ku centrum kręgu.

A w samym środku bagniska polana, okrągła niczym talerz, niczym koło w środku kola, misa grząskiego biota, miękkiego, czarnego i parującego, dostatecznie wielka, aby pochłonąć krowę. Rozbłyska ciemno, gdy przelatujemy. Ale stop! Wiraż! W koło! Spójrzcie, kto leży na tej błotnej paterze, zwinięty niczym noworodek! Patrzcie, jak kości napierają na skórę! Jak unoszą się żebra przy każdym oddechu! Spójrzcie, jak leży nagusieńki. I jaki nieruchomy!

Tylko to oko.

Obraca się w swym oczodole i przywiera do nas.

Zastygamy w ruchomym kole.

I

W dzień ich narodzin to jego brat rozerwał membranę, i jak gdyby ten samotniczy akt asercji miał być au rebours precedensem dla inercji jego życia, Euchrid, wtedy bezimienny, następował na pięty bratu i wyśliznął się na świat w glorii niezaproszonego gościa.

Południowe słońce wirowało na niebie niczym płynny grom, łomocząc w blaszany dach i wysmołowane ściany z dykty. Wewnątrz w otoczeniu zmyślnych pułapek ze sprężyn i żelaza siedział przy stole Pa i z racji upału ociekając potem, oliwił sidła, na próżno usiłując zamknąć uszy na pijackie wrzaski żony, która rozwalona i rozdarta leżała na tylnym siedzeniu starego, spalonego chevroleta. Prawdziwa to była duma śmietniska, ów samochód, na słupkach z cegieł ustawiony za ruderą niczym wielka skorupa, zrzucona przez ogromnego robala.

I tak pośród skrzętnych wysiłków Pa jego zapijaczona małżonka darta się na przekór cudowi, który nabrzmiewał i wierzgał w jej wnętrzu, podczas gdy ona wsysała się w butelkę Czystego Jezusa, kołysząc chevym na resorach, wrzeszcząc, krzycząc, pojękując: „Pa! Pa-a! P-a-a!”, aż wreszcie usłyszała, jak otwierają się drzwi chaty, a potem zamykają, wtedy bowiem mogła już porzucić poranek i zapaść w nieświadomość.

— Zbyt naprana, żeby przeć — miał potem objaśnić Euchrida Pa.

Oswobodził butelkę trunku z brudnego uścisku, gdyż Ma nawet nieprzytomna ze wszystkich sil trzymała się flaszki, i umiejętnie rozbił ją o zardzewiały tylny zderzak.

Biorąc intuicję za położną, a długi kawałek szkła traktując jako skalpel, rozpostarł nieprzytomną żonę i polał jej intymne części obierzynówką. I popłynął z ust jego ciąg przekleństw, i buczały w powietrzu wszystkie letnie insekty, i stało słońce na niebie bez jednej chmurki, gdy z piekielnym jazgotem i chlustem wód wytoczyły się na zewnątrz dwa śluzowate tłumoki.

— Chryste! Dwa! — wrzasnął Pa, ale jeden wkrótce umarł.

W budzie spoczywały obok siebie na stole dwie skrzynki po owocach wyłożone gazetami. Sidła ustąpiły im miejsca i zawisły na ścianach.

Dwa pudelka, a w każdym dzieciak. Pa łypał na nie okiem.

Żaden nie wydał z siebie dźwięku, oba leżały spokojnie na plecach, goli jak dzień powszedni, z oczyma szeroko otwartymi i myszkującymi. Pa wydobył z kieszeni spodni ogryzek ołówka, mrużąc oczy, nachylił się nad szkrabami i od strony stóp nakreślił na pierwszym „1”, a następnie pośliniwszy koniuszek rysika, na kołysce Euchrida napisał „2”. Zrobiwszy to, wyprostował się, cofnął i popatrzył na jednego i drugiego, a oni odpowiedzieli mu szczerym spojrzeniem.

Mieli dziwne oczy o kształcie migdałów z lekko napuchniętymi górnymi powiekami, prawie bez rzęs, tak jasno niebieskie, że niemal różowe, uważne, czujne, ani na chwilę nie zastygające: przeciwnie — wydawało się, że pływają, te rozgadane oczy, pływają i wibrują w oczodołach bez brwi.

Mały Euchrid zakaszlał krótko i sucho, różowy języczek pokazał się na dolnej wardze i zaraz schował. A wtedy dzielny pierworodny jakby czekał na znak i rozpoznał go w cichym kaszlnięciu Euchrida, zamknął oczy i zapadł w sen, z którego nigdy się nie obudzi.

— Bywaj, braciszku — mruknął jam do siebie, kiedy się osuwał, i przez dobrą minutę dumałem, że także i ja zatonę, tak kurewsko zimna była jego śmierć.

Wtedy spokojne powietrze nocne rozpruł głos kurewstwa, jej, mojej matki, Ma, w chrapliwym złorzeczeniu drący się przez istny anus obsceniczności, podczas gdy pięść waliła w ścianę chevroleta: „Dzie moja flaszka?!”

— Dzie mooo-ja flaaaszka?!!

Pa naprędce zainstalował dwa ograniczniki na wysokości mych kostek i piersi, zmuszając tym samym, bym w mej skrzynce — kołysce mojej — zachował pozycję horyzontalną, aliści przeniknięty przemożną potrzebą, aby zerknąć, dokąd tak spieszno było memu bratu, iż tak impulsywnie wystartował w Wieczność, nieustannie ponawiałem próby, by unieść głowę i chociażby przez chwilkę na niego zerknąć.

Skoro ciśnięto mnie w Życie bez uprzedzenia, wyrwawszy z upojnego balsamu wód płodowych — ach, ta otulina, w której pławilibyśmy się bez końca! — i zostawiwszy oszołomionego traumą narodzin, to, jak łatwo zrozumiecie, moje pojęcie o owej ostatecznej Zagadce było nader ubożuchne. Skąd, pytam, miałem wiedzieć, jak cholernie śmiertelna jest Śmierć?

Tak czy owak, chociaż wiłem się i wyciągałem szyję, więzy nie chciały ustąpić, nie, ani trochę, w końcu więc porzuciłem wszelką nadzieję. Umęczony i wyczerpany, leżałem i myślałem, zaiste, myślałem o mym uświęconym bracie, który leżał w owocowej skrzynce obok, myślałem, jak, u diabła, ma się dostać do Nieba, jeśli jego kłopoty z wyrwaniem się z pęt były chociażby w połowie tak wielkie jak moje.

Tymczasem w trakcie owej pierwszej, wielkiej, czczej, ale ostatecznie brzemiennej w skutki walki udało mi się wyrwać malutką rączkę i knykciem wielkości pędraczka wystukałem wiadomość, do czego wykorzystałem złożony z drgnięć, kopnięć i przerw kod, który opracowaliśmy z bratem, pławiąc się w szemrzących wodach łona.

Nie_zapomnij_o_swoim_braciszku_odpowiedź

On tymczasem nie odpowiadał. Zastukałem ponownie, tym razem dodając na końcu błagom, ale i to nie pomogło. Błagam. Niezrażony, poinformowałem go, jakie jest życie, wypytując, czy po śmierci zyskał może jakieś nowe zdolności. Moje sygnały robiły się coraz bardziej natarczywe i niepowiązane. Bezowocne stuki brzmiały pusto i samotnie, gdy żadna nie przychodziła na nie odpowiedź.

Życie_jest_marne_czy_piekto_także_czy_możesz_fruwać_piek pierpomocy

W końcu opanowałem się i małym paluszkiem, otartym i ociekającym, wystukałem o wnętrze pudełka ostatnią już wiadomość.

Nadeszła noc — wiem to teraz — kiedym tak jednak leżał skrępowany, zawieszony w samotności, z rosnącą grozą patrząc, jak gaśnie bolesne światło dnia, i nasłuchując dziwacznej muzyki ciemności — rechoty, wycia, tupoty, mrożące krew w żyłach wrzaski — myślałem, że nadszedł koniec świata.

Nastał dzień Sądu Ostatecznego, a jedyne, co mogłem zrobić, to leżeć — cóż, zdaje się, że dokładnie to robiłem — leżeć, pozwalając, by połknęła mnie mroczna śmierć, podczas gdym czekał na Arkę Jego Testamentu, błyskawice, głosy, gromy, trzęsienie ziemi i straszliwy grad.

Mój świat z wolna poszarpał się na strzępy trwogi i czarnych cieni i kiedy nic już więcej nie mogłem zobaczyć, jeno mrok ciemny jak smoła, usłyszałem złowieszcze kroki, ołowiane i nierówne, jak wstępują na werandę i zatrzymują się przed drzwiami.

Skuliłem się w swym pudle.

Rozległ się obrzydliwy skowyt, drzwi poleciały z hukiem do środka i zatrzęsły się w zawiasach, odpowiadając na. Jebane drzwi, eksplozja białego światła, drzwi trzepoczą, okropne beknięcie — i macierz moja głową do przodu wtoczyła się do pokoju, na ślepo przeleciała mimo mnie i zniknęła po drugiej stronie.

Jedna naga żarówka zwisała z sufitu wprost nad moją kołyską. Bulwa pulsowała gorącem, oślepiająca i hipnotyczna, a jam leżał na plecach i z rosnącym niepokojem obserwowałem mnożącą się gęstwę nocnych owadów, które skupiały się wokół mruczącego centrum fascynacji. Bezradny patrzyłem, jak co, powiedzmy, minuta roznamiętniona ponad miarę ćma, komar czy mucha zderza się ze śmiercionośną bańką, spopielając swe skrzydełka i cienkie jak włoski odnóża. Ów czczy zapał kończył się rozpaczliwym upadkiem, którego nieuchronną metę stanowiła skrzynka, gdzie leżałem. Wijące się owadzie kadłubki zapełniały moją kołyskę, ginęły upiorną śmiercią, te ich ostatnie podrygi w całej swej wrzaskliwej potworności rozgrywające się na moich oczach i wreszcie kres owych istot ograbionych z życia, skamieniałych.

Wiedziałem chyba, dlaczego mój nieodżałowany brat się poddał. Nie było już w nim Życia. Tylko Śmierć.

No cóż, potem dzień powrócił. Wyłaniające się słońce wrzaskami maślanego światła zalało wschodnią flankę, budząc całą dolinę do napuszonego jazgotu.

Dwa kruki rechotliwie naśmiewały się z nieba. Między pagórkami zawył dziki pies. Mogłem posłyszeć pisk wygłodniałych kurcząt. Gdzieś niedaleko zawodził w desperacji mul. Słyszałem idiotyczne trele skowronka. Pszczoły buczały z powagą.

Cały świat dokoła mnie domagał się uwagi.

Z brzucha doliny doleciał odgłos dzwonów. Zaskrzeczała ropucha. Bzyknęła mucha. Rozdarł się klakson samochodu sunącego Maine.

Cały świat wokół mnie domagał się, aby poświęcić mu uwagę. To czas, gdy wszystkie pisklaki i kurczęta, źrebięta i cielęta, jagnięta, prosiaki i dzieci skupiały na sobie uwagę.

Ja rozpaczliwie wręcz jej potrzebowałem. Rozpaczliwie. Rozpaczliwie potrzebowałem pożywienia. Moje ciało marzyło o tym, by je podtrzymano przy życiu. Jak długo przyjdzie mi czekać? Nie wiecie? Czyż nie powiedziałem wam, że jestem naprawdę kurewsko głodny?

Zastanawiałem się, czy nie spożyć jednego lub dwóch usmażonych owadów, które spoczywały na mym brzuszku... ale nie...

Postanowiłem, że raczej podniosę trochę wrzawy — przywabię uwagę mych opiekunów w sposób normalny u wszystkich głodnych, zaniedbanych dzieci, nabrałem więc powietrza w płuca i zawyłem, zawyłem, darłem się, wrzeszczałem, piekliłem, krzyczałem coś w rodzaju: „Jeść!!!”, „Żreć!”, „Cyca!”, a jednocześnie szarpałem się i kopałem pod mymi nieustępliwymi więzami, tak pomysłowo zadzierzgniętymi przez Pa — prawdziwy mistrz wnykowy — że każde kopnięcie i szarpnięcie mego niemowlęcego ciałka zaciskało je jeszcze bardziej, wystarczyła zatem minuta, by ruchy mej małej postaci zostały ograniczone do lekkich przemieszczeń pośladków, dzikiego przewracania oczyma, wywalania języczka i, oczywiście, harmidru słów — ach, jakże spływały z mego języka — ach, jak wylewały się z moich usteczek — wielkie, krwiste słowa wyrwane z jamy mego brzucha — „Dawać jeść!”, „O, Śmierci, czy to musi być z głodu?!” i „Nakarmić mnie, kurwa, ale już” — i wiecie, wiecie co? — na przekór wszystkim mym podrygom i wrzaskom — wyciom i piskom, buhajowym rykom i kwileniom — pomimo tego wszystkiego — wiecie co?

Nie wydałem nawet najmarniejszego pisku — żadnego odgłosu z mojej skrzynki, mojej kolebki.

Tak, nie wydałem nawet najlżejszego pisku.

Oburzonym był tym odkryciem. Oszukany. Udupiony.

Samotnym był.

Jedyną wolną rączką udarłem kawałek papieru wyściełającego skrzynkę, zmiąłem go w małą kulkę, possałem, aż zmiękła, a potem połknąłem.

Z czasem udało mi się zaspokoić głód tą niewyszukaną kolacją, a mając pełny brzuch, ziewnąłem szeroko i znowu zwróciłem myśli ku memu bratu, który spoczywał w buczącej skrzynce tuż obok. Raz jeszcze ziewnąwszy, tym razem jeszcze szerzej, zamknąłem oczy i zapadając w sen, pomyślałem, czy mój brat także jest niemową.

„Chyba nigdy nie dowiem się na pewno”, pomyślałem, pamiętam, podczas gdy sen wkręcał się we mnie, „chyba się nigdy nie dowiem na pewno”.

I śniłem ja, że połączyliśmy się z bratem w Niebie, gdzie spoczywaliśmy na ciepłych, wełnianych chmurkach. Przeciągnął palcami po swej złocistej harfie i nad mym ciałem rozprysnął się potok srebrzystych dźwięków. Uśmiechaliśmy się do siebie.

Brat przestał grać i wzniósł się w powietrze. Skrzydła miał czarne, pożyłkowane, wydzielały jakiś lepki śluz. Potarł dwie owłosione nogi, a potem harfę, która była teraz koroną, nałożył na głowę. Też chciałem pofrunąć, ale miałem nie skrzydła, lecz jeszcze białe, wijące się ciałko pędraka — leżałem przeto bezsilny na plecach, swoich plecach. Brat pokazał na mnie i krzyknął: „Pirat! Zostaw mnie! Zostaw mnie! Zostaw mnieee!” Wtedy zobaczyłem, jak Niebo czerwienieje i gęstnieje, ja zaś wolno sunąłem, okręcając się i przez cały czas słysząc rytm podwójny niczym bicie serca: „Bum-bum... Bum-bum... Bum-bum... Bum-bum...”

Zbudziłem się.

Ojciec górował nade mną niczym skrzywiony patyk. Z szarej twarzy spoglądały dwa małe, szare oczka w głębokich jamach.

Pa usiadł, w ręku trzymając miskę i bochenek.

Possałem podstawiony mi kawałek umoczonego w mleku chleba; był ciepły i słodki.

Palec Pa pachniał smołą lub tłuszczem.

Głód przygasł; zamknąłem usta i odwróciłem głowę; nie mogłem już znieść ostrej, chemicznej woni.

Pa wstał.

Siedział na postawionej na sztorc skrzynce po owocach!

Poszukałem brata. Zniknął! Na jego miejscu leżały obok mnie metalowe wnyki powleczone czarnym smarem. Rozwarte szczęki! Napięta sprężyna! Kły tęskniące do krwi!

Odwróciłem wzrok, mój umysł broczył krwią.

Pa szedł do drzwi. Na lewym ramieniu miał szpadel o długiej rączce. Dopiero wtedy spostrzegłem narośl, omszały guz. Nieobecne ucho.

Pod pachą miał obwiązane sznurkiem pudełko po butach. Na przykrywce było wypisane „1”.

II

PROROK

„The Voice of the Valley”, nr 38, sierpień 1932!!Posłuchajcie, o, wy, DZIECI PANA!!

W drugi piątek miesiąca sierpnia roku pańskiego 1932przypada 70. rocznicaMĘCZEŃSTWA PROROKA I ŚWIĘTEGO

JONASA UKULORE

Jego ziemskie szczątki i relikwie będą wzięte z miejsca,gdzie są obecnie złożone, a mianowicie zeŚWIĄTYNI UKULORE VALLEYi umieszczone w przybytku na miejskim rynku,który będzie odtąd się zwał MEMORIAL SQUARE.

Aby upamiętnić ten świątobliwy dzień,Odsłonięty zostanie pomnikPROROKA.

Wierni Ukulici

o 15.00, w piątek, 12 sierpnia 1932 rokuwy, Dzieci Izraela, wierni Ukulici,winniście przemaszerować od Świątyni na Memorial Square,gdzie ciało Proroka i Męczennika spoczniedo końca dni.

Modły poprowadzi Sardus Swift.

Historyk i biograf, Simon Bolsom,w Sali Wielkiej Ratuszaodczyta fragmenty świeżo wydanej książkiJonas Ukulore: prorok i wieszcz, człowiek i męczennik.Zaśpiewa Eliza Snow, której akompaniować będzie

Alice Pritchard.

Po nabożeństwie w Sali Malej odbędzie się kolacja.Mile panie, naczyń będzie pod dostatkiem,o wszystko zatroszczy się Valley Functions.

— STAWIĆ WINNI SIĘ WSZYSCY —

Pokrywał go gruby brezent, z mosiężnymi oczkami na skraju, przez które przepleciono linę. Pod tą powloką wygląda! jak wielki, szary sfinks, któremu piach czasu start oblicze i wszelkie rysy.

Skupiony wokół tłum Ukulitów patrzył z nabożnym lękiem.

Poprzedniego ranka wtoczyła się do miasta wielka ciężarówka, na skrzyni wioząca pomnik, zasłonięty i szary, tak jak obecnie. Sardus Swift, który opuścił dolinę o piątej rano, jadąc kolejką trzcinową do Davenport, skąd pociągiem udał się do Orkney — uparł się, iż będzie towarzyszy! pomnikowi ponad 380 mil „na wypadek komplikacji” — siedział z kapeluszem na kolanach, sztywno wyprostowany, surowy, ale z rumieńcem dumy na twarzy, którego nawet on nie potrafi! stłumić.

Obaj konstruktorzy pomnika, gruby pan Godbelly i jeszcze grubszy pan Pry, wyglądali na zmęczonych, lecz radosnych. Dwunastu chłopa było potrzeba, aby kołyszący się na łańcuchach pomnik opuścić na wyznaczone dlań miejsce na placu.

Pomagali także niektórzy z trzciniarzy, mimo iż dla nich jutrzejsza ceremonia będzie niedostępna; ci, którzy nie należeli do ścisłego grona wiernych, nie mogli uczestniczyć w Dniu Świętym Ukulitów, dniu upamiętniającym „Męczeństwo Proroka”. Mieszkańcy doliny tolerowali i to od dawna nieortodoksyjne praktyki Ukulitów, chociaż ci, stanowiąc co najwyżej jedną piątą mniej więcej dwutysięcznej populacji doliny, posiadali rafinerię, większość akrów trzciny, większość interesów oraz przestrzeni mieszkalnej. Był to, rzecz jasna, główny powód, dla którego przystawano na działalność sekciarskiej kolonii w dolinie (owa zaś działalność była faktycznie władaniem), była to jednak niebezpieczna dominacja, zaś do stale toczącej się walki o zachowanie pozycji, budzącej zawiść, a przecież nie immunizowanej na napaści, sami Ukulici wnieśli swój własny wkład nieprzyjaźni.

Od czasu, gdy pod sam koniec zimy 1862 roku Jonas Ukulore małą grupkę swych zwolenników powiódł w dolinę wówczas nie uprawianą i właściwie niezamieszkaną, Ukulici z niezwykłą zaciekłością walczyli o swą wiarę: bronili jej i przy niej obstawali. Żywotność swej kolonii zawdzięczali Ukulici owemu niezłomnemu trwaniu przy prostym dogmacie spisanym przez proroka w testamencie z 1861 roku, a także, a także śmiałym i agresywnym metodom prowadzenia interesów, których imał się Joseph Ukulore, brat Jonasa. Jonas snuł proroctwa, Joseph zbierał profity.

Był rok 1859, gdy Jonas Ukulore, Walijczyk nawrócony na baptyzm, zaczął przeżywać objawienia, a po pewnym czasie oznajmił starszyźnie, że to on jest „siódmym aniołem” zwiastowanym w Księdze Daniela, a przeznaczenie upatrzyło w nim „mocarza i proroka w Izraelu”.

W roku następnym Jonas i garstka jego wyznawców zostali wyklęci przez władze Kościoła, jako że jego objawienia stały w konflikcie z przyjętym dogmatem.

Dwa były zdarzenia, gdy ledwie, ledwie udało mu się umknąć śmierci z rąk ortodoksyjnych strażników czystości wiary, a ponieważ rosła wrogość wobec baptystów i innych sekt, Jonas i jego zwolennicy, umykając kłopotom, zaczęli szukać miejsca nadającego się na „nowy zbór”. Uznali, iż samotna dolina znajduje się w „stanie posłuszeństwa Boga”, rozłożyli się tu z całym swym dobytkiem i zaczęli wznosić domostwa.

Prorok większość czasu spędzał na samotnych modłach, szykował się bowiem do ponownego zstąpienia Pana, o którym został uprzedzony w jednym z trzystu iluś objawień, każde z nich starannie odnotowane. Tymczasem jego brat, Joseph, znający się na rolnictwie i biznesie, zajął się finansami doliny i uprawą trzciny cukrowej.

W wilgotnej okolicy trzcina udała się świetnie; rychło nadwyżkę z każdych zbiorów zaczęli zawozić z godziwym zyskiem do Davenport Mills.

Dolina kwitła. Plony się mnożyły. Zyski rosły. Zdało się, iż istotnie Bóg łaskawym okiem spogląda na rozwój doliny, a pomyślną przyszłość kolonii można było uznać za zapewnioną.

Z początkiem sierpnia 1872 roku prorok w białej szacie, złotym wieńcu i z pozłacanym berłem w ręku oznajmił swym uczniom, że „godzina jest bliska”, nadejście Pana było tuż-tuż, oni zaś wszyscy musieli się przygotować do krucjaty, która miała wyjść z ustronia doliny.

Tydzień później, gdy jakaś pięćdziesiątka mężczyzn i kobiet maszerowała za swym odzianym w biel przywódcą, wykrzykując „hosanna” i wyśpiewując ułożone przezeń hymny, Jonas Ukulore został trafiony w sam środek głowy przez nieznanego snajpera. Padł tylko jeden strzał, ale za to śmiertelny. Zabójcy nigdy nie wykryto, lecz w sposób naturalny przyjęto, że musiał to być ktoś z zewnątrz. Uznawszy to tragiczne zdarzenie za kolejny dowód zdradliwości żyjących na zewnątrz pogan, Ukulici porzucili zamiar krucjaty i pozostali w dolinie, a ponieważ decyzja ta przyniosła krociowe zyski, z czasem dramat uznano za dramatyczne poświadczenie słuszności wiary.

Pod wodzą Josepha Ukulore, którego pomysłowość wydawała się niewyczerpana, dolina dalej rozkwitała, a mieszkańcy miasteczka położyli tory pozwalające transportować trzcinę do Davenport na wózkach i stopniowo do pracy na polach trzcinowych zaczęli zatrudniać „obcych”.

W roku 1904 Joseph podjął się gigantycznego przedsięwzięcia i rozpoczął budowę rafinerii cukru, znakomicie zdając sobie sprawę z tego, że, mając osiemdziesiąt trzy lata, nie dożyje jej ukończenia, a cóż dopiero mówić o udziale w zyskach, które fabryka musiała bez wątpienia przynieść. Zmarł rok później, kiedy fundamenty pod rafinerię ledwie zostały położone, pozostawiając w schedzie zabezpieczoną pomyślność doliny.

Vargus, A Regional History (Vargustone Municipal Offices, 1922)

I to był właśnie dzień, gdy Ukulici opłakiwali swego poetę.

Sławmy Proroka, co wstąpił w niebiosa,

Tyrani i zdrajcy na próżno go lżą,

Gdy Pana łaskawy wzrok na nim zawisa,

Bohater jest wyższy nad wredną śmierć złą

- zaśpiewała Eliza Snow.

Sardus Swift zaś pociągnął za brezent.

III

Jako dziecko nigdym nie płakał Jak mówię: przez całe niemowlęctwo nie zapłakałem ani razu, ani nawet nie chlipnąłem. Nie wydzierałem się też jako chłopiec, a jako nastolatek postanowiłem trzymać w sobie wszystkie emocje i nie pozwoliłem na zewnątrz wydostać się żadnemu szlochowi — inne bowiem zachowanie narażało z pewnością na najróżniejsze krzywdy. Także i teraz, gdy odliczam ostatnie sekundy mego wieku dojrzałego — gdym odziany jest w kaptur śmierci — nie załamię się. Nie. Przez całe życie ani razu nie zapłakałem. Nie na glos. Nigdy na glos.

Także jako raczkujący dzieciak zawsze starałem się nie wchodzić mamie w drogę. Tak, tak. Takoż nie narzucałem się ojcu podczas pracy, zasypując go durnymi pytaniami, na które nie znał odpowiedzi. Nic z tych rzeczy.

Teraz, gdy wszystko to już się stało, z jakiejkolwiek strony spojrzeć i jakiekolwiek miary zastosować, widać, że byłem dzieckiem wzorowym. Zaiste.

Byłem też najbardziej samotnym dzieckiem w całych dziejach świata. To nie są jałowe spekulacje. Naprawdę. Tak mi powiedział Bóg.

Mama była maciorą — świnią ze śmierdzącą pizdą, chorym umysłem, po uszy nabuzowaną. Była leniwa, nieruchawa, brudna, wojownicza — zła i tyle. Ma była pijaczką — moczymordą — o załzawionych oczach, sakwą najchętniej otwierającą się na bimber.

Pijaństwa Ma były cykliczne, przytomność następowała na pięty nieprzytomności, niczym dwie wielkie maciory podgryzające swe ogonki, jedna wielka, czarna, nieprawdopodobnie obrzydliwa, druga — bura, wrzaskliwa, z dwoma purpurowymi ślepiami, podłymi, małymi, jedno tuż obok drugiego. I rygorystycznie trzymała się Ma tego rytmu.

Kiedy Ma była przytomna, cała nasza rudera na szczycie pagórka kuliła się ze strachu, oczekując nieuchronnego szalu destrukcji, który z reguły następował czwartego dnia, stając się wstępem do fazy nieprzytomnej.

Ocknąwszy się, Ma coraz częściej i dłużej kontaktowała się z kamionkową flaszą — to z niej zawsze sączyła trunek — aż wreszcie zaczynała odpływać: czy to chwiejnie bobrując po chacie albo po śmietnisku, czy też rozciągnięta w bujanym fotelu, zawsze z kamionkową butlą przytuloną do rozłożystego łona. Stąd wrzeszczała, klęła i piekliła się, wspominając dni młodości, zanim upaćkały ją brudne objęcia wódy i chłopów. I dnie stawały się nocami, a noce dniami.

A potem, kiedy wlała już w siebie tyle tego zajzajeru, że położyłoby to pokotem całą armię, zaczynała — omal nie leję po nogach na samo wspomnienie — zaczynała — pierdolona dzika kurwa — z coraz bardziej wściekłym charkotem zaczynała śpiewać swoją wersję Ten Green Bottles. A gdy docierała do miejsca: „...a kiedy stłucze się przypadkiem jedna zielona flaszka, nie będzie już zielonych buteleczek...”, dostawała po prostu szału, mówię wam, popadała w tak niepohamowaną wściekłość, że po prostu strach było się znaleźć w zasięgu ciosu podobnego do razu pałkarza.

Ledwieśmy posłyszeli pierwszą zwrotkę Ten Green Bottles, Pa ciskał wszelką robotę i wylatywał przez siatkowe drzwi, a ja chwiejnie ruszałem w jego ślady. Schronienia szukałem w przewróconej beczce na ogórki, która leżała za chatą. Jak przyjemnie było się poczuć bezpiecznym z kolanami przyciśniętymi do piersi i winnym zapachem wczepionym w deszczułki, przytulność tego wnętrza, czasami, powiem wam, wpełzałem do tej beczki tylko po to, aby na chwilę poczuć się bezpiecznie. W beczce słyszałem dziwne, poplątane rzeczy — nie z zewnątrz, lecz od wewnątrz.

Aż po dziś dzień nie potrafię wyjść za zdumienia, jak udało mi się przeżyć te dni skazania na skrzynkę. Gdybym bowiem rzeki, że byłem dzieckiem katowanym, nie byłoby to ani trochę prawdziwe — byłoby absolutnie prawdziwe! Tak! Bytem dzieckiem katowanym jak kurwa jego mać!

IV

Na początku 1940 roku w miejskim ratuszu odbyło się zebranie, na którym miała się spotkać Rada Cukrowa Ukulore Valley z przywódcami Ukulitów.

Przedstawiciele ludzi pracujących przy trzcinie i ich rodzin wystąpili między innymi z propozycją, że aby wyjść naprzeciw potrzebom mieszkańców doliny, którzy nie są Ukulitami, należy zbudować świątynię Unitarian, przy czym wskazywano na fakt, że osiemdziesiąt procent ludności, liczącej sobie mniej więcej 2100 osób, nie ma gdzie zaspokajać swoich duchowych aspiracji. Dlatego też zasugerowano, iż w interesie „równości” i „dobrych stosunków”, w geście „zgody i porozumienia” obie strony bez ociągania się i sprzeciwów winny przystać na propozycję. A chociaż ociągano się z decyzją, ta oznaczała ostatecznie zwycięstwo robotników.

Sardus Swift, czując, że nie może postąpić inaczej, zaakceptował sugestię i w geście tyleż nieuchronnym, co wielkodusznym dodał: „Ponieważ sądzę, iż kwitnący duch zawsze wyraża się jako duch rozkwitu, będąc przywódcą miejscowej wspólnoty Ukulitów oraz przedstawicielem właścicieli gruntów, biorę na siebie odpowiedzialność za wskazanie miejsca odpowiedniego na budowę, a co więcej, poniosę także wszystkie jej koszty”.

Rada Cukrowa Ukulore Valley (albo RCUV) zaproponowała, że zajmie się zorganizowaniem budowy, napomykając o tym, że właśnie przeprowadza kontrolę kilku firm budowlanych z Vargustone. Za ułamek kosztów, o których poinformowała skąpiących centy, lecz szastających funtami Ukulitów, zleciła wykonanie zadania cieszącej się złą sławą firmie, która na skutek całej serii krytycznych artykułów w lokalnej prasie musiała zmienić swój slogan reklamowy z „architektury kreatywnej” na „oszczędne konstrukcje”.

W końcu roku 1937 na czteroakrowej działce (ironicznie nazywanej Glory Flats, Polem Chwały), budowlańcy z Vargus nadzorujący działania kilkunastu robotników położyli fundamenty pod coś, co zgodnie z ich obietnicą miało stać się prawdziwym skokiem w niebo w dziejach zorganizowanych kultów religijnych.

Ale kościół na Glory Flats nie stał się skokiem w niebo. Opatrzność nie dawała się tak łatwo przewidywać.

Nigdy bowiem nie został ukończony, a nadchodziły lata katastrofy.

Sardus Swift wynurzył się z ratusza znużony i milczący, przygnieciony poczuciem winy i niesmaku z racji swej niemocy, był bowiem tak pewien, jak podczas wojny, że oto królestwo swe poddaje najeźdźcom. A chociaż Ukulici przyjęli jego oświadczenie w milczeniu i nikt mu nie złorzeczył, Sardus wiedział, że zdradził swego Boga, swego proroka oraz swój lud i tylko akt skruchy może zdusić poczucie wstydu, że w chwili niewybaczalnego roztargnienia, oddał Ziemię Obiecaną pierwszej lepszej obrazoburczej sekcie, która niewielkie miała prawo, by występować z pretensjami.

Brat Whilom, jeden z ostatnich pionierów, zawsze intonujący religijne hymny, o którym powiadano, iż musi mieć ponad sto lat, zwrócił się do Sardusa z niejaką nawet łagodnością w głosie:

— Oby Bóg nam wybaczył. Wydaliśmy Nowy Syjon czcicielom bożków i niewiernym. Rozkroją Królestwo jak połeć mięsa i cisną między frakcje. A kiedy ziemskie Królestwo Boże popada w działy i podziały, świśnie bicz Jego gniewu, wszystkie zaś nasze modły będą niczym pył, Sardusie.

Z tymi słowami starzec wziął Biblię i udał się do loża, z którego nigdy już się nie podniósł.

V

Pamiętam, jakem doszedłszy siedmiu lat, siedział na stopniach werandy, popatrując na trzcinowe pola tam, gdzie niczym kosa rozcina je Maine Road, którą w obłokach czerwonego pyłu toczyła się pierwsza z ciężarówek załadowana materiałami wiezionymi aż z Vargustone; a gdym tak spoglądał, nadsłuchiwałem też i słyszałem, jak kierowca redukuje biegi, a potem znowu zmienia, kiedy wykręcił już na drogę — zwaną teraz Glory Trail, Drogą Chwały — która od Maine odchodzi na wschód, dokładnie naprzeciw prawie nieużywanej ścieżki, idącej na zachód wzdłuż północno-zachodniego skraju pól i o jakieś sto jardów mija frontowy ganek budy mojej. Zastanawiam się, jak też nazwą ją, moją dróżkę, teraz, gdy stała się tak głośna.

Patrzę, jak ciężarówki drapią się po stoku, zwanym teraz Glory Hill, Pagórkiem Chwały, na jego płaski szczyt. A mój pagórek? Jak nazwą pagórek mój?

„Ciężarówki te, nie są one stąd, nie są. Wiozą drewno z jakiegoś dużego miejsca. Vargustone, na mój rozum. Tak i z całą resztą, robotnikami, architektami, wszystkim. Tak to musi być”.

Coś takiegom pewnie sobie myślał, siedząc na schodkach, a było lato i rok czterdziesty.

VI

Parę słów na temat przodków Euchrida. Jego ojciec, Ezra, urodził się w roku 1890 pośród bujnych wzgórz Black Morton Rangę, w sławnym, chociaż w większości nie naniesionym na mapy regionie gęsto porośniętych niecek i pagórków. U ich podnóża szczerzą się koryta wyschniętych potoków, stoki porastają gęste krzewy, które wyżej przechodzą w wysokie drzewa i splątane wrzośce.

Na wschodniej granicy biegnie niebezpieczna, piaszczysta droga, która na przełomie wieków okryła się niesławą z powodu tajemniczego zaginięcia ponad dwudziestu podróżnych, chcących pokonać pasmo w poszukiwaniu szczęścia, które miała ich ponoć czekać na wschodzie.

Śledztwo prowadzone w sprawie podróżnych z Black Rangę „Morton” pojawił się w oficjalnej nazwie dopiero w 1902 roku) rzuciło podejrzenie na rychło wytropionego niejakiego Toada Mortona, którego dziennikarze ochrzcili Black Mortonem, Czarnym Mortonem. Toada, tępego świniarza, wyrzuciła z domu własna rodzina po tym, jak znaleźli w chlewie martwego, pokrytego muchami wieprzka, z wyraźnymi śladami ludzkich zębów w miejscu, gdzie odgryziono mu tylną nogę. Kiedy zobaczyli, jak Toad, pokryty świńskim gównem, wysysa golonkę, pognali go ze swej doliny, on zaś, dotknięty do żywego Goliat, którego wyrzekła się własna krew, wałęsał się po jarach i parowach bez przyjaciół i towarzystwa, jeśli nie liczyć stada demonów, które wierzgały i świerzbiły w jamach i mrocznych szczelinach jego złego, szalonego i nikczemnego umysłu.

Toad zaszywał się na poboczu owej zdradliwej wschodniej drogi i ochoczo napadał na samotnych jeźdźców nadających się do zaspokojenia jego piekielnych gustów.

Gdy znaleziono go w malej pieczarze nieopodal drogi, nie miał na sobie nic z wyjątkiem o wiele za dużych butów i chmary much, utuczony na ludzkich strzępach z dawno minionych posiłków. Przykucnął w rozplatanym brzuszku ciepłej jeszcze dziewczynki i mlaskając, spożywał twarz jej nieszczęsnego, pozbawionego głowy ojca, zawieszonego jakąś stopę nad ziemią, przez dupę został bowiem nadziany na szpiczasty pal.

Spoglądając na ciemniejącą w jasnym wejściu pieczary grupę tropicieli, zwalisty, samotny Toad zawołał, wskazując na trupy: „Braciszkowie, więc wy mnie znaleźli! Wracamy do dom! Siadajcie, żarcia nie zabraknie!!!”. Dwie gorące łzy spłynęły mu po policzkach i uśmiechnął się do nich ciepło, ukazując ostro spiłowane zęby.

Grupą tropicieli, która wyruszyła z Salem, dowodził zastępca szeryfa Cogburne. Ówże Cogburne zastrzelił Toada Mortona na miejscu jak psa.

Przy drodze biegnącej wschodnim skrajem Black Morton Rangę znajduje się duża kamienna tablica, na której białą farbą wymalowano:

UWAGA! MIEJSCE MORDERSTW MORTONA!Zdrożony wędrowcze, wstrzymaj tu konia,By chwilę pomyśleć o ludzkim potworze,Na szczęście już nigdy się tu nie dokonaŻaden z wszetecznych czynów Mortona.

Toad Morton był najstarszy z piętnaściorga dzieci. Po nim był Luther, dalej Er. Po Erze przyszła kolej na Nuna, nazwanego tak po ojcu, w tym też roku narodził się Gad. Zaraz po nim następował Ezra, po którym w rodzinie pojawiły się trzy dziewczynki: Lee, Mary Lee i Mary. Dalej Ezekiel. Ślepy Dan. Mały Fan, który umarł w wieku trzech i pół roku. Angel, która jako czternastolatka miała troje własnych dzieci. I wreszcie Batho oraz Ben, który też szybko zabrał się z tego świata trawiony przez jakąś niezidentyfikowaną dziedziczną chorobę, której jako dwulatek poddał się ostatecznie.

Tak więc ojciec Euchrida, Ezra, był szóstym w niekończącym się najwyraźniej potoku chlipiących, zasmarkanych potomków. Zmienił nazwisko z Morton na Eucrow w roku 1925, kiedy udało mu się umknąć jednej z grup płatnych morderców, które terroryzowały okolicę w ramach niesławnej akcji zaprowadzania porządków przez szeryfa Cogburne’a.

Już jako kilkulatek Ezra zaczął cierpieć pod brzemieniem wszetecznych praktyk jego krewnych. Drzewo rodzinne było tak poplątane, jak wrzośce zarastające udręczone wzgórza. Odbierające wzrok bóle głowy, katatonia, spazmy, transy, nagłe wybuchy niepohamowanej wściekłości były na porządku dziennym. Nie miał pojęcia, było to czy też nie było następstwem kazirodczych związków jego przodków.

Problem dziedzictwa bardzo dręczył bogobojnego Ezrę, który potrafił z pamięci cytować obszerne fragmenty Pisma; Biblia była jedyną książką, której obecność w domu akceptowała jego matka, Ezra zaś był jedynym z licznego rodzeństwa, którego udało się jej nauczyć czytać. Nawet jeśli Ezra niósł brzemię złej krwi, ciężar ten był gdzieś głębiej ukryty.

Albowiem młody Ezra nie miał tych wszystkich zdradzieckich znamion, które nie oszczędziły jego rodzeństwa: tępota twarzy, nieporadna mowa, ociężały chód. W żaden sposób nie dałoby się go nazwać odrażającym, a na jego wygląd w żaden sposób nie wpłynęła występność przodków. Miał silne plecy, proste nogi i bujną czuprynę. Zęby, chociaż zbyt duże i zbyt liczne, były silne, oczy zaś, niebieskie oczy, odrobinę wyblakłe, odrobinę dzikie, niezależnie od napadów szału i nagłych transów, nie burzyły harmonii twarzy. Ani ich nie mrużył jak Gad, ani nie był ślepy jak Dan, ani też zezowaty jak pomylona Angel.

Podówczas stara Ma Morton czuwała nad wszystkim. Nad dwoma najstarszymi, Luthrem i Erem, można jeszcze było sprawować kontrolę, czego dowodne ślady nosili na skórze. Rządziła rodziną łaskawie niczym Mojżesz, przemierzając w buciorach werandę tam i z powrotem, w jednej ręce trzymając pęk dyscyplinujących pokrzyw, w drugiej — dzban bimbru, przemierzając, a czasami stając, aby donośnie się rozedrzeć: „L-u-u-u-ther!” albo „E-e-e-er!”... wówczas jeszcze, przed Berbeluchą, przed strzelaniną, przed krwawą rozprawą w Morton Rangę.

Najstarsi bracia, Luther i Er, ogłupieni przez górski bimber i podkradaną benzynę, którą wdychali z puszek po marmoladzie, byli snującymi się niczym widma świrami. Nękani przez uporczywy ból zębów, wietrzną ospę i świerzb — dolegliwość, która nie odstępowała Mortonów aż po ich nędzne groby — wyli w duecie niby zdychające psy. Najgłębsza desperacja popychała ich do aktów wstrętnej przemocy; ucieczki od swej udręki szukali, terroryzując spluwą swe tępe, zaślinione siostry i gwałcąc je, co było przyczyną ich notorycznej brzemienności.

W wigilię dnia, gdy szeryf Cogburne wraz z dwudziestoma ludźmi osaczył całą rodzinę Mortonów, Luther i Er niemal pozabijali się w bójce na pięści. Tego dnia Ezra wymknął się z domu, zabierając mulicę, Biblię, strzelbę Era oraz garść nabojów, czuł bowiem, że katastrofa jest blisko.

Utoczywszy sobie pełną kwartę trunku z bimbrowni, którą wykrył w lesie, wiodąc za sobą mulicę, z pukawką na ramieniu, zstąpił Ezra w dolinę.

A rok był tysiąc dziewięćset dwudziesty piąty.

I zstąpił Ezra, syn Nuna w dolinę, a chmura ją okryła.

I nie wystraszył się Ezra ciemności, lecz szedł przed siebie, aż ciemność się rozstąpiła. I szedł Ezra sześć dni i sześć nocy. I baczył pierwszego dnia, aby mieć słońce po lewicy, aby być pewnym, że się oddala od domu, a doliny zarastały coraz gęściej.

I nie wiedział Ezra, dokąd zawiodą go nogi.

A pierwszego wieczoru ucieczki przywarł Ezra na długo do swej butli i po raz pierwszy zaiste poczuł smak górskiego szaleństwa, i stanął na brzegu rzeki, a koryto jej było suche i kamieniste.

I nie pamiętał swojego imienia, a na plecach dalej sterczała mu strzelba niby kość poczerniała.

I zasiadł na wielkim, gładkim kamieniu i pil z butli, aż była pusta i bez kropli w środku i cisnął ją ze śmiechem za siebie ona zaś rozpękła się i dźgnęła ucho zimną witką dźwięku i zobaczył że kamienie są białe i wiele bieli się czaszek pod kulą księżyca który wstał za jego plecami by przysiąść na czubku czarnej kości przy zimnym pulsującym uchu i bolącym zapatrzył się na biało ryczące czaszki i padł na plecy na kamień mogilny i ucho skrył w huku najkrwawszym z krwawych i dymiącą kość na zakrwawione kamienie zerwał się chichocząc z ucha i padł na grzbiet mulicy która poniosła Ezrę w dolinę a wzgórza zrosił kroplami posoki.

— Wypij — poleciła wdowa.

Ezra ocknął się i przełknął Czystego Jezusa.

Targnął nim skurcz mdłości, wychylił się z łóżka i na naniesioną butami ziemię utoczył wstążkę musztardowej żółci. Zawisł w tej pozie, na wpół leżąc, na wpół zwieszając się z łóżka, aż pulsująca krew napłynęła do głowy.

Lewe ucho przeszyła igła oślepiającego bólu. Jęknął, poderwał się, oczy odmówiły posłuszeństwa, zwalił się z powrotem na plecy i poczuł, jak wirując, leci gdzieś i leci.

— Wypij.

I znowu przełyk Ezry wypełnił obrzydliwy Czysty Jezus. Znowu też Ezra z krzykiem wypluł żołądek na klepisko.

Leżał w łóżku wdowy zwanej Crow Jane, Kruczą Jane. W jej lepiance. W Ukulore Valley. Na skraju miasteczka Ukulore. Ezra zobaczył ją i zadziwił się.

— Masz odstrzelone ucho. Muł jest spętany — poinformowała lakonicznie. — Czekała ja tuzin lat, ale wiedziała, że przyjedziesz ty na zawrót.

Ezra zapadł w sen. Śniło mu się, że stojąc na dziobie wielkiej arki w kształcie ucha, trzyma w rękach kruka, któremu każę lecieć nad wodą na kraj świata. Po sześciu dniach kruk wrócił, a w dziobie niósł czarną kość.

Tak to ojciec Euchrida, Ezra, przybył do Ukulore Valley i tak to poznał matkę Euchrida, by żyć później pod jej marnymi, obwisłymi skrzydłami, aż wreszcie oboje pomarli.

Matka Euchrida miała niespełna trzydzieści lat, gdy na podwórze jej marnej rudery z wysmołowanych desek wolno wkroczyła mulica pokryta krwią swego bezuchego i nieprzytomnego pana. Chociaż w miasteczku nie widziano jej od czasu ślubu, który odbył się w zimie 1913 roku, to pamięć o niej żyła w rozbawionej pamięci mieszkańców Ukulore. Trzciniacy nazwali ją „Kruczą Jane”, imię zaś wzięli za starej przyśpiewki, którą Noah, czarnoskóry golibroda, nucił, strzygąc, goląc i czesząc klientów w swej małej klitce przy Maine.

Jane Crowley zdobyła sobie w Ukulore Valley złą sławę z przyczyny owego pamiętnego dnia, gdy po raz jedyny w dziejach doliny zawarto małżeństwo pod czujnym spojrzeniem lufy karabinu. Sekutnica i przedtem, i potem, w wieku siedemnastu lat oskarżyła — zalewając się łzami i tupiąc nogami — przygłupiego i Bóg ducha winnego trzciniaka Eckera Abelona o to, iż ją wykorzystał, przyrzekając jej, że za miesiąc wezmą ślub. Wszystko to uczyniła w zmowie ze swym nicponiowatym ojcem, który posunął się do tego, iż publicznie oskarżył Eckera o łajdactwo i zażądał, by przywrócił dobre imię rodu Crowleyów, które podstępnie splamił.

Czując na sobie Boże spojrzenie, a także spoglądając w niezłomne oko winchestera, Ecker złożył nabożną przysięgę i zawiązał węzeł małżeński, który trwać miał, dopóki śmierć go nie rozwiąże.

Dwa tygodnie później Ecker zaszedł do swego od niedawna krewnego pod pretekstem, iż chce pożyczyć słynną pukawkę Starego Crowleya. „Kocice kocą się na potęgę, tak że nawet nie sposób nadążyć z topieniem małych”, powiedział. Ecker Abelon, na pożegnanie poklepany przez teścia w ramię, poszedł na jedno z dalekich pól południowych i pociągnąwszy oba cyngle, pozbawił się jednocześnie i życia, i twarzy.

Stary Crowley rozwiązał zagadkę trupa w polu, rozpoznawszy swój winchester. Pochowany na cmentarzu u stóp Hooper’s Hill — skrzynię i tabliczkę zapewni! Związek Pracowników Trzcinowych — Ecker wyśliznął się z małżeńskiego węzła raz na zawsze.

Choć jednak Ecker spoczął w grobie, nikt z mieszkańców nie chciał podjąć się zaniesienia informacji żonie denata.

Krucza Jane dzień w dzień wysiadywała na ganku, oczekując na powrót nowożeńca, a długie godziny urozmaicała sobie, suto popijając z pozbawionej jakichkolwiek etykiet butelki, zawierającej jeden z przyrządzanych przez nią trunków, które robiła i rozlewała do butelek koło śmietniska pod nieużytkowaną od dawna wieżą wodną. Chociaż z trudnością potrafił się nim raczyć nawet najbardziej zatwardziały pijak, to jednak od czasu do czasu udawało jej się wcisnąć pintę owego nektaru jakiemuś włóczędze, który zabłąkał się w tę część doliny, albo pikapowi pełnemu ubzdryngolonych trzciniarzy, którzy wszystkiego mieli tak serdecznie dość, iż ani im w głowie było przejmować się takimi subtelnościami, jak zdatność do picia jakiejś cieczy.

Wdowa mimochodem zagadywała każdego gościa: „Ej, a widział ty może może Eckera Crowleya?”, a zapytani szurali nogami i wiercili piętą w ziemi, podczas gdy ona napełniała flaszkę, czekając na odpowiedź. „Nie, proszę p-ni, nie dzisiaj”, odpowiadali i wyciągali trzęsącą się rękę. „Nie dzisiaj, szan-p-ni”. A kiedy wskoczyli już do pikapa, ten zaś ruszał z powrotem na Maine, śmiali się w glos i tarzali na plecach, a potem walili z rozmachem po udach, kiedy udało się przełknąć kolejny łyk wdowiego zajzajeru.

Przez dwanaście lat czekała Jane na powrót męża, dzień w dzień upijając się na umór.

Obraz partnera, który udał się na wagary, zaczął się z czasem zacierać, zamieniając się ostatecznie w jakieś rozmyte i abstrakcyjne pojęcie, które niczym całun zawisło nad jej coraz bardziej zafajdanym rozumem.

Kiedy więc mulica, na której brzuchu i tylnych nogach ciemniała zakrzepła krew, wniosła Ezrę — na pół bezuchego i w stanie ostrego delirium — na wdowie podwórze, rozmyte i zamazane kształty przeszłości na nowo zaczęły krzepnąć, ona zaś, jakby słyszała złocisty dzwon, który odezwał się w głuchej ciszy nocnej, zrozumiała, iż mąż ją odnalazł.

Ma Crow wyrabiała trzy trunki: Czystego Jezusa, Berbeluchę i Gulasz. Czystego Jezusa — z ziemniaczanych obierzyn — włóczędzy nazywają Jasnym Piorunem, natomiast trzciniacy Łzami Eckera. Ma Crow preferuje Czystego Jezusa. Berbelucha to dla meneli po prostu Bera, a Wdowie Szczyny albo Wdowia Woda dla trzciniaków. Berbelucha jest najbardziej popularna i niemal pijalna. W przeciwieństwie do Czystego Jezusa Berbelucha krzepnie na mrozie. Włóczędzy nazywają Gulasz po prostu Gulaszem, chociaż starsi mylą go niekiedy z faworytem Ma Crow i błędnie zwą Gotowanym Jezusem. Trzciniacy mówią o nim Truposz, Szczyny, Żlop, Kibel lub Zesracz. Gulasz przyrządza się z resztek wszystkiego, co podlega fermentacji. Ponieważ w skutkach nader często podobny jest do trucizny, Ma Crow sprzedaje go taniej od dwóch pozostałych produktów.

VII

Posłuchajcie tego. To prawda.

Ręczę za to.

A wiąże się z Pa.

Możecie mi wierzyć, że siny z wstrzymywanego oddechu, wielem spędził strapionych godzin, w najwyższym zdumieniu śledząc jego kapryśne nawyki.

Chciałbym wyjaśnić tę rzecz z Pa i wnykami. Nie. Spróbuję wyjaśnić, com dostrzegł w te złowieszcze dni, dni, których potwory wstaną z nieruchomych wód letargicznej, rzekłbyś, pasywności Pa. Chcę wyjaśnić, com odkrył, zastanawiając się bowiem nad nim, doszedłem do wniosku, że postępki jego prowadzić mogły jeno do najkrwawszych z krwawych konsekwencji. Słowa te chciałbym uczynić jaśniejszymi, sięgając po opowieść o Pa i jego sidłach.

Wszystkie sidła były zupełnie własnoręcznie zrobione. Z czasem dopiero pojmować jam począł, że ucieleśniają one w sobie nieposkramialną i niczym sprężyna gotową do skoku nienawiść, jaką Pa żywił do świata i wszystkiego, co się nań składało.

Gdzie tylko się dało, zbierał wszelkie postacie metalu — kawałki aut, kołpaki piast, pręty zderzaków, wsporniki i druciane zwoje, sprężyny, zardzewiałe gwoździe, puszki po farbie, kanistry po benzynie, stalowe tłoki, miedziane przewody, ołowiane rurki, śruby i nakrętki, stare patelnie, garnki, panele, łańcuchy i łożyska — by wystawiwszy je potem na działanie krajalnic, nożyc, pilników, szczypiec, przecinaków, ognia i lodowatej wody, młota, kowadła, ołowianogłowych pobijaków, rozgrzewał je, wyginał, przekuwał w złowrogie kształty czy też, piłując i wyostrzając, urabiał je w kły i pazury, aż formowały się w ciężkie, czarne szczęki, wyrosłe z płatów stali, kawałków szyny i zderzaków. Potem zaś montował sprężynę, zatrzask, rygiel i spust. Powlókłszy zdradliwe sidła ciemnym, gęstym smarem, który mrocznie lśnił na okrutnych zębiskach, rozciągał szczęki i blokował rygiel, tak że potworne kły ziały i oleiście śliniły się, spragnione pokarmu.

I wtedy Pa kijem od szczotki trącał spust i patrzył rad, jak czarna paszcza na drzazgi rozłupywała podstawione drewno.

Nie było w tym jednego zamysłu. Choć jednak nie, było coś właściwego wszystkim tym pułapkom: okrutne były nad potrzebę i w tym okrucieństwie wymyślne. Nawet te małe, przeznaczone na szczury i skorpiony, obmyślone były z sadyzmem.

Bo tak też były zaprojektowane, iż miały chwytać i kaleczyć, ale nie zabijać. Żadnego nie miał Pa pożytku ze zdechłych zwierząt. Pułapki na jaszczurki z cienkiego drutu i pinesek, zrobione z wiader ze sterczącymi do środka gwoździami sidła na pechowe koty, potężne wnyki sprężynowe, które z łatwością wgryzały się w kość dzikiej bestii, jednej z tych, co to po nocach wyją, szczekają i zaśmiewają się na zboczach doliny. Proste pułapki: druciane plecionki wypełnione odłamkami szkła, blaszane listwy z rozgwieżdżonym brzegiem ustawione w poprzek rowu, i wymyślne pułapki, których spust nie tylko uruchamiał szczęki, ale i podczepioną od góry sieć, czy też worek, pełen substancji żrącej albo pokrzyw, albo szczurów.

Każdego ranka Pa ładował na mulicę tyle grzechoczących, czarnych sideł, ile ta potrafiła unieść, a wcześniej już obmyśliwszy, gdzie je tym razem zastawić, klaskał językiem w podniebienie, mruczał: Jazda — i ruszali.

Wszystkie rozstawione wnyki płakały niczym dziatwa.

A kiedy sprawdziwszy pułapki, wracali do domu ze słońcem właśnie się kryjącym za wzgórzami, zawsze na grzbiecie mulicy spoczywało sześć, siedem jutowych worków: jedne skomliły, piszczały i wierzgały, inne warczały i syczały. Pa wiązał mulicę do jednej z podpór od dawna nieużytkowanego zbiornika na wodę, a potem po chybotliwej drabinie jeden za drugim wnosił jazgoczące worki na drewnianą platformę i wrzucał zawartość do zbiornika. A kiedy wszystkie już opróżnił i upewnił się, że dobrze umocował pokrywę z cieniutkiej drucianej siatki, zasiadał na stołku wniesionym na platformę i nachylał się nad brzegiem zbiornika.

Niczym szalony imperator Pa trwał na skraju swego kulawego tronu, majtając nogami i delektując się zardzewiałą areną i kłębiącą się na niej masakrą.

Lecz widz tak baczny jak ja dostrzegał, jak bieleją kłykcie twardych, niewielkich dłoni zaciśniętych na zardzewiałej krawędzi i niczym robak nabrzmiewa na czole żyła, a małe, rozbiegane oczka wychodzą niemal z orbit, w zachwyceniu.

VIII

Nazywała się Cosey Mo.

Stała na progu odrobinę przekrzywionej przyczepy kempingowej.

Miała dwadzieścia sześć lat.

Odziana w wyblakłą różową halkę, lśniła różowo i wilgotnie, tutaj zaś ważka błyszczała na kolanie Euchrida.

Jej paznokcie pokryte niezliczonymi warstwami czerwonego lakieru były brzydko spiłowane. Szczupłe, białe ręce zwisały bezwładnie wzdłuż ciała i lekko się wahały, gdy kołysała się na piętach.

Tuż pod nią na schodku spoczywało puzderko z kosmetykami. W nim, wetknięte w kolorowe waciki, sterczały cztery fiolki ze szklą barwy błękitu pruskiego, a w każdej znajdowała się aromatyczna woda.

Euchrid znieruchomiał jak martwy i tylko pierś nieznacznie się poruszała, gdy wciągał w nozdrza lawendowe powietrze, Cosey bowiem wyciągnęła z jednej z fiolek kryształową zatyczkę i natarła policzki pachnącą esencją, by potem zwilżyć jeden z wacików i przeciągnąć nim po karku.

Gładkość skóry na ramionach byłaby niezrównana, gdyby nie ślady po igłach, które wbijała. Aby zmarniały kruche kości i obwisały ręce bezwładne i aby jej niebiańskie ciało kołysało się w przód i w tył obleczone w rozedrganą, aksamitną skórę, której cienka powłoka opinała się na ospałym życiu.

Halka miała z przodu dziesięć perłowych guziczków. Dwa dolne i dwa górne były rozpięte. Skraj halki unosił się przy każdym letnim powiewie, a oddychała Cosey głęboko i wysoko unosiły się jej piersi.

A włosy jej były długie i żółte, luźno zaczesane na szyję i umocowane kolorowymi spinkami, a górne powieki były obrzmiałe, obwisłe zaś usta układały się wokół słów na pół tylko pamiętanej piosenki:

I nie zlęknę się ciemnościGdy mój płomyk zacznie gasnąć...

Słońce powoli się osuwało, mruczane słowa docierały za krzak do Euchrida, on zaś wsłuchiwał się w muzykę jej oddechów, pokruszonych do rytmu parnego kolebania.

A potem lekko popchnąwszy ciało, Cosey zeszła ze stopni i ocieniwszy dłonią oczy, spojrzała w dół drogi wpełzającej na pagórek. Wlokąc za sobą zwój pyłu, pikap z warkotem sunął ku Cosey. Euchrid odchylił się, a serce w nim jęknęło.

Cosey Mo okręciła się na pięcie i skoczyła do przyczepy.

Rósł hałas silnika, a Euchrid wpatrywał się w otwarte drzwi.

Znowu w nich stając, Cosey podjęła dawne rozkołysanie, tym razem jednak odrobinę mocniejsze, odrobinę bardziej rozmyślne, z pięt na palce i z palców na pięty, podczas gdy zmrożony jej urodą Euchrid nienażartymi oczyma podglądacza wpatrywał się w trzy teraz rozpięte guziki u góry.

I widział też jej usta, napuchłe teraz od grubej warstwy czerwonej szminki.

I zawsze przy mnie będziesz Ty...

Euchrid wycofał się drogą, którą się podkradł, przykucnąwszy za pniakiem, gdy obok niego przeleciał pikap.

IX

Oto jest moja kalkulacja:

Zanim miesiąc stanie świecący nad szczytami tamtych drzew — czyli za mniej więcej sześćdziesiąt minut — dusza moja oddzieli się od tego świata tutaj i w żaden sposób nie będzie już doń przynależna. Ciało moje zaś, które na czas jakiś wynajęte zostało w posiadanie i nadal pozostaje, także gdy słowa te mówię, oddzieli się od tego świata i głęboko pogrąży się to truchło i te kości.

Powiadam sześćdziesiąt minut z niejaką dozą przekonania, albowiem za miarę słońce wziąwszy, wyliczyłem, że pogrążony we wspomnieniach spoczywam na tym trzęsawisku dobre trzydzieści minut i pogrążony jużem w jednej trzeciej; w jednej trzeciej, jeśli przystać na potoczny pogląd, że dzieli się ludzkie ciało na trzy części, każda o mniej więcej podobnej masie i wadze: głowa, barki i ręce, tors oraz nogi z lędźwiami. Kto pominie przypuszczenie, że się przyspieszy moje tonięcie, mocniej bowiem będzie ssać topiel, gdyż więcej będzie w jej paszczy mięsa, i zignoruje — podobnie jak ja w obu tych przypadkach — supozycję, że spadnie tempo wchłaniania, gdyż mniejszy będzie napierał na bagno ciężar, ten, mniemam, nie znajdzie mych wyliczeń błędnymi. Zaniedbawszy jednak takie czynniki jak owe dwa, wyżej wspomniane, nie można liczyć na akuratną diagnozę. Ponieważ jednak owe wątpliwości, a przynajmniej ich rozwikłanie, leży poza granicami mych możliwości, wyliczenia moje uznać można jedynie, w najlepszym przypadku, za hipotezę, w najgorszym — za całkowity błąd. W świetle tego, co powiedziane, nie jestem więc przeciwny zdaniu: „Tylko szaleniec próbuje wyliczyć godzinę swego zgonu”, w znacznej mierze i z tej racji, że brak mi pewności, co ono właściwie powiada.

Po długich i starannych medytacjach, wzdragając się przed nazbyt spiesznymi konkluzjami, wolno rzec tyle i to bez żadnej zgryzoty: że takie mam ci szanse ja, Euchrid Eucrow, na zobaczenie jutrzejszego słońca jak śnieżna kulka w piekle.

X

I zdarzyło się raz, że podglądałem włóczęgów, którzy obsiedli ognisko przy północnym jarze, a było ich siedmiu. Wynurzyli się z cienistego zakątka nieopodal domu mojego, potem zaś zaczęli obchodzić mokradła, brnąc w błocie, roztropnie się jednak trzymając z dala od kęp roślinnych, aż wreszcie dotarli do suchej gardzieli jaru. Ma namówiła ich na kupno paru flaszek Gulaszu, siedzieli więc teraz w milczeniu, popijali, a ich brudne zielone kapoty ocierały się o ziemię. Mieli ciężkie buciory i śmieszne filcowe kapelusze.

Przycupniętym był o trzydzieści jardów od nich w jamie, gdy przytruchtał i usiadł na jej skraju dereszowaty kundel i zaczął dyszeć i piszczeć, i łapę żebraczą do mnie wysuwać. Miał tylko jedno ślepie, a i ono przesłonięte było matową kataraktą, lśniącą pod strąkami kudłów.

Najpierw posłyszałem gwizd, a potem jeden z meneli wrzasnął: „Skurwiel! Skurwiel! Cho-no tu!”. Zaraz drzeć się zaczęli i inni, machając kapotami swymi i powtarzając: „Skurwiel! Skurwiel!”, bo tak, mniemałem, kundel się wabił. I wtedy wzięli się, i zaczęli kroczyć ku jamie mojej. I spojrzałem na psa, i wiedziałem, że czeka mnie wielkie lanie, jeśli mnie schwycą, strasznie bowiem niespokojny to był lud, menele, i częstom ich widywał, jak biją się i szamoczą bez wyraźnego powodu żadnego. Z ust przeto nie korzystając, rzekłem ja do kundla, do jego ślepego ślepia: „Bierz go! Już! Zanim się zbliży!”. A pies na to tylko się zakręcił i rzucił na ich nadciągającą gromadę. Zdjął wtedy ich wódz kapotę z siebie i jednym ruchem schwycił w nią kundla, a Skurwiel wiercił się w jego ramionach szczęśliwy, że wreszcie ktoś go znalazł. Leżałem w jamie i patrzyłem, jak spiętrzyła się wokół ognia zgraja zielonych kapot, zaciekle coś robiąc.

Kiedy zaś Skurwiel kręcił się już na rożnie, oni zasiedli na swych dawnych miejscach i w milczeniu sycili się jego aromatem, głodni jak diabli.

Tak to się przekonałem, że potrafię mówić do psów.

XI

Trzęsawisko napawało Ukulitów grozą.

Sądzili oni, że jeśli się na nich rozgniewa, ruszy z miejsca i pochłonie całą dolinę.

W szkole starszyzna Ukulitów wbijała swym dzieciom do głowy, z gniewnym przejęciem wyrosłym z najgłębszego przekonania, że to diabelski absces Syjonu, w którym wrą wszystkie piekielne zła tego świata. Dzieci na tyle były przerażone, że bardzo rzadko przekraczały północną granicę miasteczka.

Ludzie pracujący przy trzcinie i w rafinerii nie byli tak zabobonni, ale i oni mówili o trzęsawisku z niejaką rezerwą.

Jeden tylko raz widział Euchrid owych dzielnych i bitnych mężczyzn, jak weszli na ten teren. Fakt, że w przeciwieństwie do południowego skraju doliny, gdzie cisną się ludzie obok siebie, po jej bagnistej stronie były znaczne tereny nadające się do zamieszkania, a nie zamieszkane, wskazywał na to, że trzciniarze i ich rodziny spoglądali na trzęsawisko z więcej niż niewielkim lękiem.

Menele gnani precz z miasteczka i zaludnionych okolic i zmuszeni błąkać się na ich obrzeżach, kulili się, słysząc złowrogie opowieści o czarnej nocy spędzonej w błocie, i łapczywie sięgali po butelkę z podłym bimbrem, spluwali w ognisko, a poprzez złośliwie chichoczące płomienie zerknąwszy na ciemny bezkształt, pociągnąli następny długi łyk.

*

Nie mogę z całą pewnością powiedzieć, ile mi też było lat, gdym po raz pierwszy znalazł się na trzęsawisku. Ba, nie potrafię nawet wskazać dnia konkretnego i powiedzieć: to ci był dzień, gdym po raz pierwszy wyprawił się w błota. Nie, nie potrafię.

Zda mi się bowiem, że od zawsze coś mnie ciągnęło w to mroczne i posępne miejsce, gdzie normalni ludzie bali się skierować swe kroki, gdzie mgła wznosiła się z dennego kompostu, zaplatając się na plątaninie łodyg i gałęzi niczym sztuczne niebo, gdzie wysokie, cienkie drzewa kulą się wszystkie ku mnie jakby w czołobitnym ukłonie, gdzie między pniami i krzewami miliony wędrownych cieni krąży i ociera się o siebie, krąży i się ociera, wszystkie sekretne w swych niejasnych manewrach i zdradzane tylko przez strumień pary z nozdrzy. W ten to czas — a nie miałem ja więcej niż dziesięć lat — zdało mi się, żem całe życie spędził w tym miejscu, że od dawna przechadzałem się po mokrym, niepewnym gruncie, wciągałem w piersi ciężkie powietrze i rękem wsuwał w pulsujące serca tysięcy gnijących grud i zawsze nosił czarne sieci pajęcze jako welon. I naturalna była chęć, aby przemknąć przez grząskie łąki, które oddzielały koliste bagno od chaty, gdziem mieszkał. Nie było jednak tak, żem wbiegł tam jak do parku. O nie! Nic takiego!

Pierwszy raz, mniemam, kilkam ledwie jardów wszedł w miękką grząskość. Ciężko i nieswojo było dychać w gęstym powietrzu i z lękiem przewracałem się, gdy noga się omsknęła na chybotliwym podłożu zbutwiałych liści i miękkiego, rozmokłego drewna.

Pajęczyny oblekały skórę niczym czarny całun.

Ropuchy wielkie jak pięść nadymały się i rechotały głucho w duchocie. Powietrze przywierało niczym niechciana skóra. W głowie się kręciło, a buty namakały.

A przeciem wracał i wracał w to miejsce, za każdym razem odrobinę dalej wsuwając się w jego cieple, mokre serce.

Jak dzień za dniem stawało się bagnisko mym schronieniem i mą ostoją, tak i anioł stopniowo wnikał w mój świat. Wnikała.

Najpierw słowo ledwie szepnięte, potem lekki podmuch nad głową. Dzień lub dwa później imię wyszeptane, dziwne, prawie nierozpoznane, gdyż nikt się nigdy nie zwracał do mnie po imieniu. Potem ulotny kształt, co przemknął między drzewami i na króciutką chwilę poruszył mgłę.

Dalej zaś skrzydło, srebrzyste pióro bujające w powietrzu — po troszeczku, z wolna — aż wreszciem przysiadł kiedyś na śliskiej kłodzie, w miejscu, gdzie krzewy się trochę rozstąpiły, i wysuszoną ssącym powietrzem głowę złożyłem w dłoniach, a oczy miałem napuchnięte i zmęczone. I wtedy poczułem, jak delikatnie poruszyło się powietrze niczym pod uderzeniem, i wtedym chyba podniósł głowę, powiew zaś był chłodny i niebiański.

I wynurzył się — wynurzyła — z zakątków cienia na chwilkę krótką — za krótką — wynurzyła się ta, co skradła serce moje.

Unosiła się przede mną spowita w kobaltowe światło. Jej skrzydła poruszały mymi płucami, w ruch wprawiając także pajęczyny, drobne muszle, lśniące skrzydełka, drobne szkieleciki, czaszki i skóry zaległe wszędzie wokół. I za tym razem przemówiła do mnie słodko. I powiedziała: „Kocham cię, Euchridzie. Nie lękaj się, bom przydzielona jest tobie jako twój stróż”.

Siedziałem więc na śliskiej kłodzie, w rozstępie między kępami i znowum głowę złożył w dłoniach, znużoną, obolałą, niepewną. Kiedy podniosłem oczy, dokoła było jak przedtem — ciemno i ponuro — a w serce me niczym spadający nóż wraziło się srebrzyste pióro, które z góry spłynąwszy, wbiło się w mokrą tkaninę koszuli.

Księga pierwsza

ULEWA

I

Był rok 1941 i pora żniw, słońce piekliło się na niebie, nabrzmiałe wokół mnie powietrze drżało, a kiedy ono mnie grzało, z kolei ja spocony odwzajemniałem mu się ciepłem, a udręczone nasze letnie pulsowanie jednym było pulsem.

Siedziałem na schodach ganku, łokcie wbiwszy w kolana, brodę oparłszy na dłoniach i ospale przesuwałem wzrok w żarze otumaniającym jak wilcza jagoda.

Łukiem przerzuciłem kroplę śliny nad pajęczynami rozpiętymi między stopniami i patrzyłem, jak perłowa kulka ląduje w pyle, a pokryta rdzawą powloką toczy się po nim i zostawia za sobą cieniutką bruzdę.

Rdzawa plwocina znalazła się na drodze dużej mrówki, która naparła na nią, a nie mogąc jej ruszyć, okrążyła ją, gniewnie poruszając rozstawionymi czułkami. Na grzbiecie dźwigała jakiś okruch. Odrobinę zygzakując pod ciężarem, chwacki insekt wspiął się na szczyt mrowiska, zanim jednak zniknął w jego wejściu, zobaczyłem następny, podobnie obciążony, który też zaciekle brnął w tym samym kierunku. Z rosnącą jam ciekawością spoglądał, jak przesuwa się mrówka w cieniu rzucanym przez schodki, a potem rozpaczliwie ugniatając powietrze mackami, wspina po zboczu równie niezłomnie jak jej poprzednik.

Ziewnął jam, potarł twarz i znowu spojrzałem. Wzrok mój zdążył już nawyknąć do sprytnego kamuflażu mrówek, których obecność, równie czerwonych jak otoczenie, zdradzały tylko jasne plamy ich brzemion, dlatego dostrzegłem, że w rozgrzanym pyle aż się roiło od mrówek; ich rozkolebane radary siekały powietrze.

Znam ja mrówki. Znam je dobrze. Na tyle dobrze, bym wiedział, że idzie jakaś groza; tyle lat poświęciłem ich studiowaniu, a nigdym wszak nie widział, by tak wcześnie w lecie zaczynały magazynować jadło.

Nie chcąc, by stopa szkodę wyrządziła mądrym i zapracowanym przyjaciółkom mym, przeskoczyłem nad mrowiskiem i wybiegłem na środek podwórza, po czym spojrzałem na starodawne uschłe drzewo, które na skraju bujnego pola w niebo wznosiło dwa ramiona.

Dwa lśniące jak od smalcu kruki, niczym dla podkreślenia martwoty drzewa, przeskakiwały zgodnie wzdłuż błagalnego konara. Przypominały spiskujące zakonnice, kiedy tak kracząc, podrzucając dziobami, wzbijając się w powietrze, chwilę krążyły, a potem znowu opadały na gałąź, trwając złowróżbnie na skraju pola. Podobnie jak mrówki zdawały się szubrawce niespokojne, kiedy tak się wierciły i czarno łopotały w ramionach wydrążonego szubienicznego drzewa. Patrzyłem, jak ptaki wzlatują po raz ostatni, rzucają dolinie obelżywe ostrzeżenie, a potem znikają za jej krawędzią.

Powietrze poczerwieniało i zgęstniało; ciężko zalegało w dolinie, pełne elektryczności, która trzeszczała w mojej głowie niczym papier. Sączyło się — to powietrze — sączyło się w płuca moje, lepkie i ociekające ziem. I widziałem, czułem, jak pełznie ono szczelinami i szparami, przez występy i wybrzuszenie, każdym rowkiem, każdą bruzdką, poprzez kopce, doły, hałdy, zielska, chaszcze, grudy, kłącza, przez rozstępy i przez złącza, i — tak, bardzo nawet — jak przepaja samo to bagnisko, trzęsawisko, te moczary, to mokradło, ssące i mroczniejące. I właśnie wtedy w tym przekrwionym powietrzu mogłem wyczuć najbardziej piekielne zapowiedzi, posłyszeć pod jego buczącym oddechem posępne rytmy, złe czary, mruczane zaklęcia — wyczuć puls tego oddechu — pierwsze dreszcze, dalekie i słabe, ale nadchodzące, coraz bliższe — puls skradający się, coraz teraz mocniejszy, bijący! Owo dziwne zło — nadchodzi! dudni! — i owo dziwne powietrze zgęstniałe na jego przyjęcie.

Z gumna doleciał okropny ryk mulicy; każdy udręczony skowyt potęgował przeraźliwość sytuacji.

Wtulony w ścianę, podkradłem się do rogu naszej chałupy. Ostrożnie jednym okiem wyjrzałem zza węgła, niepewny, czy czasem Pa nie karci mulicy, dając jej „zdrowe wciry”. Ale nie.

Coś przeraziło mulicę — zaiste! — i jeszczem nigdy nie widział jej tak oszalałej: ciskała się, miotała, wyrzucając w górę zad i rozpaczliwie przy tym szarpiąc łańcuch, na którym była trzymana. Niemal za każdym razem wściekłe kopyto trafiało w poczerniałą od sadzy patelnię, zawieszoną pod dachem na haku.

Niebo ściągnęło się niczym skóra na mej czaszce. Zerknąłem na jego rozpiętą membranę, która niczym zerwana skóra przykryła dolinę dachem, spojonym z resztą kleistym powietrzem. Nabrzmiało niebo siecią czerwonawych żyłek, wydętych naporem krwi.

Patelnia zaprotestowała po raz ostatni, zerwała się z haka i wzleciała we wrzące powietrze. Wylądowała u stóp moich i zaczęła wirować, końcem swej długiej, wygiętej rękojeści zakreślając w kurzu niemal perfekcyjne koło, jakby wytyczając w ten sposób swoje terytorium. Jej szeroka twarz spojrzała na mnie mrocznie.

Mulica znienacka znieruchomiała i umilkła jak zmrożona. Otoczyła ją chmura czerwonego pyłu, a potem welonem spłynęła do kopyt. Patrzyliśmy na siebie. Mulica, zdało się, wypełniła się ołowiem, odziana w osuwający się welon. Trwoga rozpełzła się po zwierzęciu i niczym król rozsiadła się na jego pysku. Wargi wygięły się, odsłaniając żółte kły, a spomiędzy nich zaczęła wyciekać piana. Oszalałe ślepia wychodziły z orbit, jakby na silę wepchnięte w oczodoły, gapiąc się gdzieś nad moim ramieniem, jak gdyby za nim właśnie to nadchodziło.

Ma i Pa zamarli bez słowa na ganku, zapatrzeni na południe. Ma trzymała w zwieszonej ręce butelkę, otrzeźwiona przez sam jego widok. Pa ogłupiały stal tuż obok niej, oboje chociaż raz zespoleni jedną więzią, kajdanami terroru. Porażeni przez niekłamaną zgrozę nadejścia jego, oboje zamienieni w słupy soli.

I powiem wam tyle, gdybym stal wtedy z toporem uniesionym nad głową, nie czułbym się bardziej bezbronny, niż się czułem. I gdybym klęczał wtedy w samej jaskini lwa albo też głowa moja leżała między młotem a stalowym kowadłem, nie czułbym się bardziej zagrożony, niż się czułem, gdy plecy miałem zwrócone ku niemu — złowrogo nadchodzącemu — ku tej zimno dyszącej bestii.

Także i wcześniej zaznałem ja strachu, ale wierzcie mi, tego dnia, pierwszego letniego dnia 1941 roku, co tam, powiedzmy to raz, ja prawie srałem ze strachu po nogach. Trząsłem się. Dygotałem. Tak było.

Nie mogłem na to spojrzeć. Nie byłem pewien czemu, ale z oczyma wbitymi w ziemię wiedziałem dobrze, co czyha za moimi plecami. I wiedziałem — wiedza ta ciągnęła mi po kościach — że nieuchronność tej obrzydliwości jest częścią czegoś, co tylko On może pojąć, częścią jakiegoś Jego wielkiego zamysłu, prowadzącego nas drogami, których najczęściej nie potrafimy rozumieć. I stałem tak z oczyma spuszczonymi i patrzyłem, jak mój kwadratowy cień zlewa się ze zdradliwym mrokiem, który ogarniał nas wszystkich, rozpościerając się nad doliną niczym ciemna, mroźna lawa.

I cisza nie mogła już wstrzymać oddechu ani chwili dłużej.

I u mych stóp rozległ się dźwięk lekki, ale wyraźny. Trzy wolno ściekające krople — same w sobie będące proroctwem, jak miałem się jeszcze przekonać — skapnęły w sam środek patelni, w granicach swej dźwięczności, między pluskiem i pacnięciem, znieważającej surowe i posępne oblicze. Trio zimnych, drobnych brzęknięć złamało napiętą ciszę, niczym odległy dzwon godziny policyjnej. I zdało mi się wtedy, że ta trójca kropel — niczym trzy uderzenia batuty o pulpit dyrygenta lub trzy rozkazy, których szczek otwiera kanonadę — wyzwoliły z kajdan kataklizm.

Zagrzmiało. I to jak! Rozdarła się skóra nieba, zwalając jej brzemię na dolinę. Zgniła ta treść, cuchnąca, nieodparta, lała się strugami i chlustami, wylały wody ohydne i trujące, jak gdyby cała niebieska żółć, wypompowana z głębin piekieł chlusnęła strugami czarnymi i pełnymi furii na chatę, trzcinę i cala resztą, przemaczając mnie do szpiku kości, zanim zdążyłem pomyśleć o ucieczce czy choćby o uniesieniu głowy. Patrzyłem, jak rdzawy pyl pokrywa się krostami, a potem zamienia w błocko lejące się wokół moich butów. I takem stał i pozwalał, by gryzł mnie deszcz w kark i ramiona, szukanie schronienia zdało mi się bowiem stratą czasu, zresztą i tak nie ścierpiałbym cholernej awantury wewnątrz, z podwórza bowiem widziałem, jak Ma, ciągle na ganku, podnosi w deszczu świński kułak, wdając się w kłótnię tyleż dziką, co krótką, przerwało ją bowiem nagłe zarwanie się rynny nad jej głową, a gęsty strumień błota, liści i gówien oposich lunął na jej trzęsące się cycki.

Takem więc stal tam, w deszczu, a skóra mi cierpła, po części, myślę, siekana twardością kropel, po części — kurcząca się z zimna.

A ponad całym tym gniewem, hukiem, ponad wszystkimi rozgłośnymi warknięciami aniołów przenikliwem słyszał „Hiii” mulicy, a potem ciężkie i głuche „Ouuu”, a kiedym zadarł głowę, patrzyłem w ślepia mule, ona zaś spoglądała wprost na mnie — i staliśmy tak przez drętwą, mokrą chwilę, zastanawiając się jedno nad szaleństwem drugiego: mulica — niemowy, niemowa — mulicy.

I wreszcie przewróciła mulica szyderczym ślepiem, jak gdyby mówiła: „I któż, kromie osła, sterczałby pośrodku potopu, mając schronienie po lewicy i po prawicy, a nie byłby odziany w pęta ani przygnieciony łańcuchami?”.