Galopem po szczęście. Tom 1 - Justyna Bednarek, Jagna Kaczanowska - ebook

Galopem po szczęście. Tom 1 ebook

Justyna Bednarek, Kaczanowska Jagna

4,3
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nowa powieść autorek bestsellerowego Ogrodu Zuzanny!

Basia ma 39 lat i 15-letnią córkę Karolę (z którą toczy nieustanne boje, bo obie mają rogate dusze). Poznajemy je obie, gdy jadą lekko rozklekotanym autem Basi do Jędrzejowa Podlaskiego. Basia, która uciekła z rodzinnego miasteczka zaraz po maturze, wraca do domu. Nie wiemy, jaka historia się za tym kryje, ale jest oczywiste, że
w Warszawie, w której spędziła ostatnie 20 lat, spotkała ją jakaś klęska. Rozwód – to raz. Ale ona wraca z niczym: ma trzy walizki, kota w transporterku i komputer. Nie ma mieszkania. Nie ma pieniędzy. Z jakiegoś powodu musi wrócić do domu rodziców. Jej ojciec, Marek, jest dyrektorem państwowej stadniny koni. Ojciec proponuje Basi wakujące stanowisko asystentki w stadninie. Basia wchodzi w świat koni, z którego chciała kiedyś uciec.

Czy Basi uda się odnaleźć szczęście?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 483

Oceny
4,3 (148 ocen)
77
43
26
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Justyna BednarekJagna Kaczanowska

GALOPEM PO SZCZĘŚCIE

Copyright © by Justyna Bednarek, MMXIX

Copyright © by Jagna Kaczanowska, MMXIX

Wydanie I

Warszawa, MMXIX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

ego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

I

– Ale ten grat rzęzi! – prychnęła Karola.

Baśka skrzywiła się z irytacją. Miała ochotę nawrzeszczeć na swoją nieznośną piętnastoletnią córkę, ale powstrzymała się w ostatniej chwili.

Suzuki jimny, kupione ledwie tydzień temu, rzeczywiście niemiłosiernie rzęziło. Ale czegóż można oczekiwać po kilkunastoletnim samochodzie, okazyjnie tanim, „prawie bezwypadkowym”, jak z ręką na sercu zapewniał handlarz, którego numer Baśka znalazła w serwisie ogłoszeniowym. Zadzwoniła do sprzedawcy w środku nocy. Naprawdę jej się spieszyło.

Było jasne, że w Warszawie nie mogą zostać. Nazajutrz po telefonie do sprzedawcy używanych samochodów Baśka zabrała dokumenty Karoli ze szkoły i kazała się córce spakować – maksymalnie w dwie walizki. Suzuki nie dysponowało zbyt dużą przestrzenią bagażową, szczerze mówiąc, w środku było tyle miejsca, ile w ich poprzednim samochodzie, gdyby go przeciąć na pół. Tak mniej więcej. A Baśka miała przecież jeszcze swoje walizki – też dwie – i kontener z syberyjskim kocurem Bazylem, który histerycznie darł się od samej Warszawy.

– Badziew. Rzęch! – Karola kopnęła fotel kierowcy.

Baśką zatrzęsło z oburzenia. „Adin… dwa… tri…” – odliczała w myślach jak Kaszpirowski. To liczenie po rosyjsku zostało jej jeszcze z domu rodzinnego, z Podlasia. Rosyjskie słowa wplatało się tam w zwyczajne, codzienne rozmowy. Właściwie Baśka od lat tak już nie mówiła, bardzo się bowiem starała, by nikt się nie domyślił, że pochodzi z Jędrzejowa Podlaskiego, spod samej białoruskiej granicy. Bardzo się „tej wiochy” wstydziła – choć przecież Jędrzejów od trzystu lat miał prawa miejskie i całkiem ładny, zabytkowy ratusz.

Najchętniej złapałaby córkę za jej rude kudły – głęboki, miedziany odcień, odziedziczony po niej oczywiście, choć ona miała włosy proste jak drut, a Karola kręcone jak sprężynki – i porządnie wytargała. Co ta gówniara sobie wyobraża! Że jej, Basi, jest fajnie? Że marzyła o tym, żeby rozlatującym się samochodem jechać do miejsca, z którego uciekła w podskokach zaraz po maturze?

Spojrzała w lusterko wsteczne, zobaczyła swoje oczy: dwie zwężone szparki z zielonymi źrenicami. Pewnie, że była wściekła. Rozczarowana. Sfrustrowana. Czuła się postawiona pod ścianą. Właściwie pozostało jej już tylko jedno: wyjazd do Jędrzejowa.

Ale oczywiście nie mogła się z tego wszystkiego zwierzyć Karoli. Poza tym dziewczyna nie odzywała się od samej Warszawy aż do Ostrowi Mazowieckiej, czyli rzeczywiście dość długo. To było naprawdę nietypowe jak na córkę Basi: wygadaną, wręcz wyszczekaną nastolatkę, której buzia się nie zamykała od rana aż do wieczora. Baśka miała więc świadomość, że tym razem przegięła. Zresztą Karola zadbała o to, by matka nie miała najmniejszych wątpliwości co do stanu jej uczuć. „Zwariowałaś? Nigdzie nie jadę! Jaka szkoła? Wiejska? Mamo, powiedz, że to nieprawda! Że to tylko straszny żart! Nie jadę! Zostaję z tatą!” – wrzeszczała. Awantura trwała mniej więcej dwie godziny, po czym Baśka stwierdziła, że więcej już nie zniesie, wymięka, Karola ma się natychmiast zamknąć albo ona naprawdę oszaleje.

Podała więc córce krople uspokajające, a gdy ta, lekko nimi otumaniona, poszła spać, wypiła duszkiem pół butelki wina.

Taaak, nie było dobrze. Było całkiem źle. Baśka wiedziała, że to nie są żadne przenosiny ani zwykła przeprowadzka, tylko ucieczka. Czuła się trochę winna, że skazuje na tę tułaczkę córkę, od początku jednak było jasne, że nie może jej zostawić z mężem – tfu! – byłym mężem, Krystianem Jędrzejczykiem, dyrektorem w polskim oddziale międzynarodowego koncernu Morris & Johnson. Krystian bowiem przestał się odzywać do Baśki, nie chciał jej znać. A może było odwrotnie, może to ona nie chciała znać jego? Nieważne. Trzeba było jechać.

– Zamorduję tego kota, jeśli się nie zamknie! – wyrwało jej się mimowolnie po serii wyjątkowo żałosnych jęków dobiegających z tyłu samochodu. Pokonały dopiero połowę drogi. Naprawdę ogłuchną obie do Jędrzejowa, jeśli kocur się nie uspokoi.

– Pewnie, wszystkich zamorduj! Tobie odbija, wymyślasz sobie jakiś szalony plan, a ja i Bazyl mamy się podporządkować, tak? Siedzieć cicho, żeby tobie było wygodnie? Jesteś egoistką, mamo, jesteś cholerną egoistką! A my mamy w Warszawie szkoły, przyjaciół! Co z boksem? No, co z moim boksem tajskim? Myślisz, że w tej zapyziałej dziurze, do której nas wleczesz, w ogóle ktoś słyszał o muay thai? O Tajlandii choćby? Nie, nikt nie słyszał, bo… – nawijała Karola, ale Baśka starała się wyłączyć. I nie prostować nieprawdziwej informacji, że „my mamy szkoły”. My, czyli kto? Karola i Bazyl? Foch najwyraźniej minął, Karoli wróciła jej legendarna gadatliwość i Baśka natychmiast pożałowała, że martwiła się milczeniem córki.

Z dwojga złego wolałaby chyba miauczenie kota. Przynajmniej nie rozumiała, o co konkretnie mu chodzi – w jękach ukryta była jedynie ogólna skarga: Bazylowi było źle, nie cierpiał podróżować samochodem, od zapachu spalin robiło mu się niedobrze. Oczywiście nie w ich poprzednim samochodzie, w jej modnej i pioruńsko drogiej hybrydzie, było inaczej.

Tymczasem ze słowotoku Karoli można było wyłowić konkretne skargi i Baśka nie mogła odmówić córce choćby części racji.

Cholera, był kwiecień. Do końca roku szkolnego niecałe trzy miesiące. Dość niefortunny termin na rozpoczynanie nauki w innej klasie, w innej szkole, w innym mieście.

Poza tym nawet ona, Baśka, nie była w stanie z czystym sercem nazwać Jędrzejowa Podlaskiego miastem. Dwadzieścia tysięcy mieszkańców, wszyscy znali się choćby z widzenia. Dwa kościoły, cerkiew i stara, nieczynna synagoga. Najwyższymi budynkami były remiza strażacka i ratusz, ze względu na zabytkową wieżę. Największym pracodawcą – po tym jak upadła cukrownia – była państwowa stadnina, rozsławiona na cały świat dzięki hodowli koni arabskich i angloarabskich. To Baśki ojciec był w tej stadninie dyrektorem. Częściowo właśnie dlatego jechały teraz do Jędrzejowa. Ojciec był dla Baśki ostatnią deską ratunku.

I rzeczywiście, nie przyznała się do tego Karoli, ale żałowała, że odcina ją w ten sposób od zajęć boksu tajskiego, języka angielskiego dla zaawansowanych, języka niemieckiego. Od społecznej szkoły, jednej z najlepszych w Warszawie, która stawiała na kreatywność i przygotowywała między innymi do międzynarodowej matury.

Liceum w Jędrzejowie, zdaniem Basi, ledwie wystarczało do zdania zwykłej matury. Sama je ukończyła i nie życzyła własnej córce, żeby przestąpiła jego progi. Co jednak miała robić? Prawda była taka, że Baśka była całkowicie spłukana, a za jędrzejowskie liceum przynajmniej nie trzeba było płacić.

Zrobiło jej się żal Karoli, która nie przestawała na nią pomstować z tylnego siedzenia. Właściwie ile razy ona była w tym nieszczęsnym Jędrzejowie? Może cztery? Przez pierwsze lata po swojej „wielkiej ucieczce” Baśka w ogóle nie przyjeżdżała do domu, z rodzicami nie rozmawiała nawet przez telefon, wysyłała tylko pocztówki na święta („odkrytki” – jak z rosyjska mawiała jej matka). Później, już po tym jak wyszła za Krystiana i urodziła córkę, czasem wpadali do rodziny, na święta i jak po ogień. Krystian nie ukrywał, że podobało mu się na Podlasiu, ale Baśka czuła, że tam ziemia pali się jej pod nogami. Uważała, że nie pasuje do tego miejsca. We własnej opinii zaś świetnie pasowała do Warszawy, do Miasteczka Wilanów, w którym mają – tfu! – mieli z Krystianem piękny dwupoziomowy apartament, do zajęć pilatesu i rzeźbienia w glinie.

Trudno, będą żyć bez tajskiego boksu i pilatesu, a Karola z czasem przywyknie. Może zresztą sytuacja jest tylko tymczasowa? Może Basi uda się jeszcze jakoś to wszystko odkręcić, wyjść na prostą. Będą mogły wrócić do Warszawy i swojego dawnego życia.

– Bociany na łące. Ale wiocha! – syknęła z tyłu Karola.

Jechały teraz wśród podmokłych łąk obsypanych kaczeńcami. Rzeczywiście, na niebie było widać kołujące bociany, co najmniej dwie pary.

– Daj spokój, Karola, sama pasjami oglądałaś bociany na Klekusiowie, pamiętasz? Opowiadałaś mi o tej bocianicy, która puściła się z samcem z Niemiec, a później on ją zostawił. Tutaj będziesz mogła oglądać bociany bez konieczności łączenia się z internetem. – Baśka starała się zabrzmieć optymistycznie.

– Z niczym się nie musiałam łączyć. Mieliśmy światłowód! – warknęła Karola. – Poza tym to było co innego, to był bociani Big Brother, a nie jakieś tam… żywe natury!

Baśce znów wróciła ochota, żeby zatrzymać rozklekotane suzuki na poboczu, odwrócić się za siebie, złapać za te miedziane druciki i porządnie szarpnąć. Czy Karola nie mogła zrozumieć, że takie były okoliczności, a one obie musiały zagryźć zęby, być silne i przetrwać?

– Pamiętaj, żeby złożyć ładne życzenia dziadkom i cioci Ani – powiedziała martwym głosem.

Jeszcze tylko ten las. Szosa pięła się lekko pod górę, kręta, wśród sosen, jałowców i nielicznych brzóz, tutaj na wschodzie wciąż niestety bezlistnych, choć gdy wyjeżdżały, Warszawa żegnała je już młodymi, jasnozielonymi listkami. Drzewa zaczęły się przerzedzać, samochód, trzęsąc się na wybojach, brał ostatni zakręt.

Teraz droga prowadziła w dół łagodnego wzniesienia, a Jędrzejów rozciągał się przed nimi jak trójwymiarowa makieta wypełniona glinianymi, miniaturowymi zabudowaniami. Pośrodku ratusz, po drugiej stronie budynek liceum, przy tym samym, centralnym placu miasteczka stały jeszcze kościół i zrujnowana synagoga. Wzrok Basi automatycznie pobiegł dalej, przez wąskie uliczki zabudowane dwupiętrowymi kamieniczkami, domami jednorodzinnymi, w końcu – nawet stodołami i oborami. Tam, po drugiej stronie miasteczka, widać było okazały pałac, siedzibę dyrekcji stadniny, stajnie, padoki, krytą ujeżdżalnię, karuzelę dla koni. I prawie po sąsiedzku ze stadniną – jej dom rodzinny. Stojący tak blisko, ponieważ rodzina Grzelaków – takie było panieńskie nazwisko Baśki – od pokoleń była związana z tym miejscem. Jej pradziadek był tu stajennym, jej dziadek – dyrektorem, jego brat głównym weterynarzem. Teraz stadniną kierował jej ojciec, Marek.

Baśka westchnęła ciężko. Nie lubiła tu wracać. Także dlatego, że nie lubiła myśleć o tym, jak bardzo rozczarowała rodziców, a zwłaszcza ojca. Nie miał syna, tylko dwie córki. Na starszą, Basię, przelał wszystkie swoje ambicje – marzył, że ona przejmie pałeczkę, będzie kontynuowała rodzinną tradycję, zajmie się końmi.

A figę. Baśka miała większe aspiracje, chciała coś w życiu osiągnąć.

Teraz jednak naszła ją straszna myśl, że po tylu ciężkich latach w stolicy, latach wyrzeczeń i korporacyjnego wyścigu szczurów, nie osiągnęła tak naprawdę nic. Wracała do Jędrzejowa z podkulonym ogonem.

Boże, co ona będzie tu robiła?

* * *

– Już sama nie wiem, w co ręce włożyć – jęknęła Anna, rozglądając się po dużym pokoju.

Przedświąteczne porządki teoretycznie się skończyły: okna lśniły, podłogi błyszczały, wykrochmalone firany trzymały się karnisza. Nawet liście bluszczu oplatającego bok starej, rzeźbionej szafy pięknie odbijały światło. Tego ranka pani domu starannie opłukała roślinę w wannie. Tak więc niby dom był gotowy na Wielkanoc, ale wtedy się okazało, że przechowywane na wielkie okazje platerowane sztućce (prezent ślubny od teściowej) pokryły się brzydkim, ciemnym nalotem. Urósł również stos ciuchów do prasowania.

– Ta robota naprawdę nigdy się nie kończy – biadoliła gospodyni, zastanawiając się, czy zacząć od pucowania łyżeczek, czy od prasowania koszul męża.

Jej ślubny właśnie wszedł do pokoju, zadając gwałt dziewiczej czystości podłogi: jak zwykle nie raczył zdjąć butów i zostawił na podłodze brzydkie plamy z błota. Jakby bowiem nie dość było nieszczęść na tym świecie, tego ranka padało, a oni w dalszym ciągu nie zrobili betonowej wylewki na podjeździe od strony warsztatu.

– No nie, popatrz, co robisz! – krzyknęła Anna, ale Kamil zupełnie się tym nie przejął.

– Przynajmniej na coś się przydasz – powiedział, rzucając jej prowokacyjne spojrzenie.

Choć ton miał żartobliwy, żona natychmiast zrozumiała, do czego pije. Poprzedniego wieczoru odmówiła mu „posługi małżeńskiej”, wymawiając się bólem krzyża.

– To by ci tylko pomogło – próbował przekonywać Kamil, głaszcząc jej masywne udo, ale Anna odwróciła się do niego plecami i udała, że natychmiast zapada w sen.

A jednak nie spała. Jak mogłaby spać! Była rozdygotana, a zawdzięczała to telefonowi od matki – zgodnie z wielokrotnie potwierdzoną zasadą, że nikt ci tak nie dokopie, jak własna rodzicielka.

– Anno – zabrzmiało uroczyście w słuchawce i od razu wiedziała, że coś jest nie tak. Na co dzień matka mówiła do niej Anka albo, w rzadkich chwilach czułości, Aniuszka. Anna zarezerwowana była dla sytuacji wyjątkowych.

– Co się stało? – zapytała od razu.

– Zaraz tam stało. – Bogna Grzelak zaśmiała się niepewnie. – Baśka przyjeżdża na święta.

– Co?! – Anna klapnęła ciężko na obity zielonym pluszem fotel. – Ale dlaczego?

– A cóż to za pytanie! – Matka usiłowała zapanować nad głosem, chociaż Anna, która znała ją lepiej niż samą siebie, bezbłędnie odczytała w nim napięcie i irytację. – Co jest dziwnego w tym, że moja córka, a twoja siostra, przyjeżdża do domu na święta?

– Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że zjawia się w naszych skromnych progach po raz pierwszy od… już sama nie wiem ilu lat? Pięciu? To wielka pani jest, mamo, miastowa, nasze skromne wiejskie warunki zawsze jej były nie w smak, nasza kiełbaska kole ją w ząbki! – Anna czuła, że zaczyna się rozkręcać.

– Tym bardziej trzeba się cieszyć, że postanowiła się pojednać z rodziną. A my powinniśmy ją przyjąć z otwartymi ramionami. Chciałam więc cię prosić, Anno… – znowu ten oficjalny ton! – żebyś zrobiła jednego marcinka więcej, to zawsze było ulubione ciasto Basieńki. Chyba chcesz godnie powitać siostrę? – Matka zakończyła tyradę retorycznym pytaniem. – Przypomnij sobie przypowieść o synu marnotrawnym! – odezwała się po chwili wobec przeciągającego się milczenia młodszej córki.

– Właśnie – syknęła Anna. – Syna, nie siostry! Nie wyobrażasz sobie chyba, że zabiję tłustego cielca na przyjazd naszej warszawianki!

– Jakiego znowu cielca?! Ja cię proszę tylko, żebyś upiekła ciasto, tyle chyba możesz zrobić.

Anna odłożyła słuchawkę i przez długą chwilę nie mogła zapanować nad podejrzanym trzepotem serca. Oczywiście, mogła upiec marcinka, mogła zrobić nawet sękacz albo dwadzieścia metrów kiszki ziemniaczanej, to nie był żaden problem. Nie ulegało również wątpliwości, że przyłoży się do swojego zadania z jeszcze większym oddaniem niż zazwyczaj – przecież w tej sytuacji nie może sobie pozwolić na kulinarną porażkę. Nie chodziło wcale o dodatkowy wysiłek, miała bowiem talent do wszelkich kuchennych dzieł i lubiła, gdy przy stole kolejni goście zachwycali się jej specjałami. Chodziło o te wszystkie bolesne historie, do których na co dzień nie wracała, ale które były, wciąż buzowały pod powierzchnią myśli…

Później, leżąc w łóżku i wsłuchując się w równe chrapanie męża, Anna przypominała sobie różne chwile z przeszłości. Wyświetlały jej się pod powiekami jak kolorowy film. Widziała siebie – własne opalone dziecięce ramiona, obejmujące szyję siostry, kiedy w czasie ryzykownej zabawy nad rzeką nadepnęła na rozbitą butelkę i rozharatała sobie stopę prawie do kości. Baśka – zaledwie trzynastoletnia – wzięła wtedy ją, dziesięciolatkę, na plecy i przez półtora kilometra biegła z nią do ośrodka zdrowia, żeby jej założyli pięć szwów. Było to bodaj jedyne dobre wspomnienie, dowód siostrzanej więzi, która z pewnością kiedyś je łączyła… Annie jednak nie sprawiało ono przyjemności. Ponieważ po wszystkim, w domu, kiedy już noga była załatana, musiała wysłuchać matczynej reprymendy – tyle razy matka jej powtarzała, że nie wolno wchodzić do rzeki. Czemu zawsze musi być taka nieposłuszna? Jednocześnie, wychylając się na krześle, z nogą w górze, widziała w lustrze, jak ojciec obejmuje Baśkę ramieniem i całuje ją w czoło. „Moja dziewczynka! Dzielna wojowniczka!” – słyszała słowa kierowane do siostry. Właściwie zawsze tak było: ona dostawała jęczenie matki, Baśka – pochwały ojca. Kiedy starsza siostra zaczęła podbierać dyrektorowi Grzelakowi papierosy, on, gdy już się zorientował, wziął ją na rozmowę i powiedział, że jeśli rzuci palenie, dostanie od niego wymarzoną skórzaną kurtkę. Baśka papierosów nie rzuciła, za to zaczęła się lepiej kamuflować – i kurtkę dostała. Anka próbowała zrobić identyczny numer parę lat później (chociaż tak naprawdę papierosy nie nęciły jej wcale), ale czekała ją za to karczemna awantura. Matka – pechowo na popalaniu przyłapała ją rodzicielka – stłukła dziewczynę mokrą ścierką i zagroziła, że nie kupi sukienki na bal maturalny. I taka była ta rodzicielska sprawiedliwość. W dodatku Baśka, gdy tylko zachłysnęła się Warszawą, odrzuciła siostrzaną miłość. Do domu przyjeżdżała coraz rzadziej, zaczęła inaczej się ubierać, inaczej mówić – tak po miejsku, unikając wschodniego zaśpiewu, którego Anka nawet już nie słyszała.

Gdy Barbara okazała się córką marnotrawną i zawiodła pokładane w niej nadzieje, Anka próbowała zawalczyć o względy ojca. Tym bardziej że siostra ją od siebie odsunęła. Jednak wyjątkowa więź, jaką Baśka miała wcześniej z dyrektorem Grzelakiem, oparta była na głębokim podobieństwie ich charakterów, a tego Ance brakowało. Myślała czasem, że prawdopodobnie ojciec marzył o tym, by mieć syna, dziedzica stadniny, jeźdźca doskonałego. I że traktował pierworodną córkę trochę tak, jakby była chłopakiem. Zachęcał do śmiałych działań, trzymał z nią sztamę jak z kumplem i chwalił się nią na prawo i lewo. Tymczasem Anka w wieku kilkunastu lat spadła z konia, uszkodziła sobie więzadła w kolanie, przez wiele miesięcy jeździła na rehabilitację i nabawiła się chronicznego lęku przed końmi. Sytuacji młodszej Grzelakówny nie poprawiło również zamążpójście, choć wyszła za pierwszego chłopaka, którego polubił jej ojciec. Urodziła dwóch synów, którzy od małego jeździli konno, a dziadka uważali za swojego bohatera. A jednak… jednak ciągle była tylko tą młodszą, gorszą, wierną, ale mierną.

Krążyła teraz po pokoju z mopem, pucując absolutnie każde miejsce, w którym dostrzegła najdrobniejszą choćby plamkę.

– No i czego się tak rzucasz po tym pokoju? – zapytał Kamil. Najwyraźniej nie miał zamiaru wracać już tego dnia do pracy. Sam był sobie sterem, żeglarzem, okrętem – prowadził warsztat samochodowy, gdy więc zarządził fajrant, to fajrant był.

– Nie będziesz już naprawiać mercedesa siostry Małgorzaty? – odcięła się.

– Pamiętaj, żebyś dzień święty święcił! Wielka Środa jest – mruknął niechętnie. – Osoba pobożna, to zrozumie, że nie chcę łamać przykazań.

– Kto by tam święcił zdradę Judasza – burknęła żona. Była zła, że będzie go teraz miała na karku, kiedy chciała porozmyślać trochę o swoim trudnym życiu.

– Pytałem, czego się rzucasz – powtórzył i wiedziała, że mu się tym razem nie wywinie.

– Nie rzucam, tylko Baśka przyjeżdża na święta i muszę zrobić dodatkowe ciasto.

Kamil Kwik cicho gwizdnął.

– Proszę, proszę, siostrzyczka przeprosiła się z domem rodzinnym. Już jej nasze kartacze w ząbki nie kolą? Ciekawe, co się stało…

– A dlaczego miało się coś stać – prychnęła Anka nieszczerze. – Co jest dziwnego w tym, że przyjeżdża na święta?

Nawet nie zauważyła, że powtórzyła słowo w słowo to, co jej powiedziała matka.

– Nie udawaj, oboje wiemy, że musiało się coś wydarzyć, skoro tak nagle zmienia swoje przyzwyczajenia. Nie pamiętasz, co ci powiedziała dwa lata temu?

Trudno było zapomnieć. Matka kazała jej zadzwonić do Baśki i powiedzieć, że ojciec ma stan przedzawałowy. Prawda była taka, że na badaniach wyszedł mu podwyższony cholesterol, do zawału było jeszcze daleko, jednak Bogna Grzelak postanowiła trochę podkoloryzować fakty, licząc na to, że uda jej się ściągnąć córkę do domu. Ale się nie udało. Barbara wysłuchała przemowy o ojcu stojącym nad grobem i spokojnie odpowiedziała:

– Zadzwoń, jak mu się pogorszy.

I tyle. Matka się rozpłakała, gdy Anna powtórzyła jej tę rozmowę. Ona sama zaś uważała, ze siostra zwyczajnie jej nie uwierzyła. Bo też kłamanie szło jej wyjątkowo słabo. Nie umiała – robiła się czerwona, jąkała się. Śmielsza i elokwentna robiła się wyłącznie w sytuacjach biesiadnych – kieliszek wódki pozbawiał ją zahamowań. Niestety, życie nie jest wieczną biesiadą…

Podłoga znów lśniła, jakby była ze szkła. Anna schowała mop do schowka i wzięła się do pucowania sztućców. Z ulgą stwierdziła, że Kamil poszedł się zdrzemnąć. Wszystko wskazywało na to, że przez moment uda się utrzymać stan nieskazitelnej czystości i równowagi. Odetchnęła z ulgą. W tej samej chwili usłyszała tupot czterech nóg i do pokoju wpadło dwóch przekomarzających się nastolatków, nanosząc na wypucowany parkiet nową porcję błota.

* * *

Przez kilka pierwszych dni Baśce udało się uniknąć poważnych rozmów. Wszystkie wymiany zdań skupiły się wokół kwestii organizacyjnych: gdzie kto ma spać, jak ustawić biurko, w której szafie umieścić ubrania Karoli. Nabyta w korporacji umiejętność lawirowania przydała się teraz w kontaktach z matką i siostrą. Nie była jeszcze gotowa na głębokie, poważne rozmowy z nimi. Najpierw musiała wszystko załatwić z ojcem. Z szosy skręciła na żwirowy, długi podjazd prowadzący do pałacu. Zwolniła. Po obu stronach ciągnęły się jak okiem sięgnąć ogrodzenia – padoki dla koni. Zazwyczaj właśnie tu, w pobliżu podjazdu, kręciło się kilka ciekawskich zwierzaków. Zresztą konie w ogóle były ciekawskie, miały żywą inteligencję, podobno – tak przynajmniej twierdził ojciec Baśki – na poziomie trzyletniego dziecka.

Tym razem jednak padoki były puste, ponure. Nie zdążyły jeszcze zarosnąć świeżą trawą, a murawa z poprzedniego sezonu była zryta kopytami, wydeptana do gołej ziemi. Tu i tam widać było ogromne kałuże, jak rozlewiska rzeki. Przeglądało się w nich niebo, obecnie nader ponure, zasnute ciężkimi, szarymi chmurami. Po południu chyba będzie padać.

Baśce także było ciężko na duszy. Tego miejsca nie widziała od kilkunastu lat. A przecież kiedyś bywała tutaj dość często – ojciec objął posadę dyrektora stadniny koni, gdy miała trzy lata, wcześniej zresztą też tu pracował. Właściwie kiedy miała siedem, dziesięć lat, wydawało jej się naturalne, że i ona spędzi w tym pałacu, na tych padokach, w hali, w ujeżdżalni całe swoje dorosłe życie. Zapytana, kim chce być w przyszłości, nieodmiennie mówiła: „Dyrektorem, jak tatuś”. Ojciec chętnie wprowadzał ją w tajniki zawodu: oprowadzał po „włościach”, opowiadał o koniach, pozwolił nawet asystować przy źrebiącej się klaczy – wszystko nie trwało zresztą dłużej niż kwadrans, ośmioletnia może Baśka zapamiętała ciemny, błyszczący kształt, który nagle wyłonił się spod ogona siwej kobyły i upadł na grubo zaściełaną słomą podłogę w boksie. To był źrebaczek, cały pokryty śluzem i krwią. Kobyła zaczęła wylizywać go z matczyną troską, po kolejnym kwadransie stał już na własnych nogach, choć nieco chwiejnie. „Patrz i ucz się, dziecko, piętnaście minut i gotowe, a ciebie matka musiała całe lata niańczyć, nosić, karmić i zmieniać pieluchy” – zarechotał pan Włodzio, stary stajenny.

Pan Włodzio nie żył od lat. Zmarł jeszcze, zanim Baśka obraziła się na ojca i konie – wtedy, gdy trenowała ujeżdżenie na jędrzejowskich wierzchowcach, odnosiła sukcesy na zawodach regionalnych, a znajomi rodziców nazywali ją „nadzieją” i „wschodzącą gwiazdą jeździectwa”.

Wszystko się skończyło jak nożem uciął. Na jej własne życzenie. Miała wtedy piętnaście lat. I od tego czasu nigdy już na konia nie wsiadła. Teraz chyba nawet nie umiałaby zakłusować, zagalopować, o chodach bocznych nie wspominając. Przepadło. Trudno.

Zaparkowała na parkingu przed wejściem głównym do pałacu. Na tle rozmaitych rzęchów jej samochód – a właśnie, coś zaczęło niebezpiecznie postukiwać w podwoziu przy skręcaniu w prawo – wcale się nie wyróżniał pomarańczowymi plamami rdzy w nadkolach i obtłuczonym zderzakiem. Stadnina była państwowa, zarobki, nawet jak na Podlasie, raczej marne. Ojcu jednak chyba nieźle się powodziło, może przez to, że często prywatni hodowcy koni prosili go o konsultację.

Baśka wysiadła, trzasnęła drzwiami samochodu i zaklęła – klamka nie zaskakiwała, pękła sprężyna, trzeba było czasem kilka razy próbować, zanim drzwi na dobre się zamknęły. Od razu poczuła irytację, naprawdę bowiem lubiła dobre, drogie przedmioty, luksus. I nie cierpiała wspomnień. Niestety, to miejsce wiązało się z wieloma wspomnieniami i raczej nie było możliwości, by od nich uciec.

Ojciec, roześmiany, jeszcze nie całkiem siwy, oprowadzający ją na kucyku Bambi po całym podwórku.

Ona – w eleganckiej marynarce i białych jak śnieg bryczesach – z pucharem za zdobycie pierwszego miejsca, biegnąca pochwalić się tacie swoim sukcesem.

Amsterdam, jej piękny, wielki, utalentowany wałach, którego tak kochała, na którym wygrywała zawody, brykający na padoku jak miesięczny źrebaczek.

I później ten sam wierzchowiec prowadzony do koniowozu, ojciec uciekający wzrokiem: „Będziesz jeszcze miała wiele koni, Basieńko…”.

Zwłaszcza od tego wspomnienia chciała umknąć, ciągle bolało. Znowu zaklęła, tym razem dlatego, że przez nieuwagę wlazła w wielką końską kupę – zapomniała już, jak tu jest: teren zaminowany, trzeba mieć oczy dookoła głowy i stale się rozglądać.

Szarpnęła za ciężką, żeliwną klamkę, otworzyła drzwi. Wnętrze pałacu rozczarowywało, tak było zawsze – Sowieci spalili wszystkie zabudowania stajenne i administracyjne, po wojnie je odbudowano, ale tylko z zewnątrz wyglądały jak wcześniej, w środku był to po prostu ponury, socjalistyczny biurowiec: długie, wąskie i słabo oświetlone korytarze, malutkie pokoiki.

– Słucham? Pani do kogo? – zainteresowała się nią jakaś kobiecina, Baśka stała bowiem z markotnym wyrazem twarzy w małym holu. Wyglądało, jakby nie wiedziała, co ze sobą począć.

– Do dyrektora – warknęła. Długie lata spędzone w Warszawie nauczyły ją, że nie warto silić się na uprzejmość wobec „personelu pomocniczego”, do którego natychmiast zaklasyfikowała kobiecinę.

– Pan dyrektor ma gabinet na piętrze, korytarzem do końca i po schodach, ale jeśli nie jest pani umówiona, raczej pani nie przyjmie… Halo? Halo?

Ale Baśka nie słuchała, doskonale przecież wiedziała, gdzie jest gabinet ojca, i nie miała wątpliwości, że znajdzie dla niej chwilę, musi. Choć nie będzie to miła rozmowa i z całą pewnością oboje woleliby jej uniknąć.

Weszła bez pukania. Zdziwiło ją, że pani Krysia, asystentka i sekretarka ojca od niepamiętnych czasów – chyba była nawet prawą ręką poprzedniego dyrektora – nie siedzi za swoim ogromnym biurkiem, pilnując wejścia do gabinetu jak smok wawelski skarbu.

Do drzwi ojca jednak zapukała, po chwili wahania. Nie bała się go, ale czuła respekt.

– Proszę! – usłyszała jego głos. Nie brzmiał zbyt zapraszająco.

– Hej, tatku! – Uśmiechnęła się, siląc się na beztroski ton. Jeden rzut oka na ojca, podejrzliwie na nią łypiącego, uświadomił jej bezcelowość takich zabiegów. Ojciec wiedział, że przyszła w interesie, i spodziewał się, że raczej nie jest to jego interes.

Westchnęła. Cholera, dlaczego on tak dobrze ją znał!

– Musimy porozmawiać – powiedziała więc po prostu. Wstęp był zbędny, skoro on i tak wiedział, co ją sprowadza.

– Ja myślę! – burknął. – Zjawiasz się tu nie wiadomo skąd i po co. Myślę, że masz mi coś do powiedzenia w tej sprawie! Nie chciałem zaczynać tematu przy matce, wiesz, jaka jest delikatna, ale coś mi tu śmierdzi, Basik. Po coś przyjechała? – Zmrużył oczy.

– Przyjechałam na stałe. Raczej – dodała szybko.

– Mam w to uwierzyć? Znudziła ci się stolica, miejskie luksusy? Co, nagle zapragnęłaś zapachu końskiego nawozu pod oknem?

– Nic mi się nie znudziło. Ale… musiałam tu przyjechać. Rozwiodłam się i na dodatek… straciłam pracę. Mam dziecko na utrzymaniu, twoją wnuczkę, przypominam. Liczyłam, że mnie wesprzesz. Pomożesz mi znaleźć jakąś robotę, koszty utrzymania są tu niższe, jakoś damy radę z Karolą, odbijemy się od dna.

– Coś ty tam, w tej Warszawie, zmalowała, że rodzony mąż nie chce cię znać, hę?

– Rodzony to on nie jest! – Parsknęła śmiechem.

– Ty mnie tu za słówka nie łap! Coś ty tam nawywijała?! I co, teraz ja mam ci kryć cztery litery? Zjawiasz się po latach i oczekujesz, że ci pomogę, bo co? No, bo co?! – wrzasnął. Zrobił się cały czerwony, oskarżycielskim gestem wycelował w Baśkę palcem.

– Bo jesteś moim ojcem? – odpowiedziała. Wiedziała od razu, że nacisnęła właściwy guzik.

Ojciec zamachał rękami, nabrał powietrza, jakby chciał się rozedrzeć na całe gardło, po czym zbladł, usiadł.

– No tak. Jestem twoim ojcem. Miło, że przypominasz sobie o tym po latach. Ja, popatrz, nie zapomniałem – powiedział niemal szeptem.

Zapadła chwila ciszy. Dyrektor Grzelak w zamyśleniu patrzył przez okno. Widać stąd było padoki, stada pasące się bliżej i dalej, a tuż pod oknami kobyły z roczniakami.

– No dobra. Nie powinno być problemu, żeby znaleźć robotę dla księgowej, z doświadczeniem z Warszawy na dodatek. Zadzwonię jutro do Franka, jest mi winien przysługę, ma hurtownię z hydrauliką i…

– Nie szukam posady księgowej – przerwała mu, niezbyt grzecznie, ale jeśli to ma zadziałać, szkoda tracić czas.

– No jak to? Przecież jesteś księgową od lat, i to podobno niezłą! – zdziwił się ojciec.

– Od lat i wystarczy. Chcę robić coś innego. Gdybym szukała pracy jako księgowa, dałabym radę sama ją sobie znaleźć, nie musiałabym prosić ciebie o pomoc. – Zrozumiała poniewczasie, że popełniła błąd: to zabrzmiało lekceważąco, ojciec był czuły na punkcie własnej godności. – Ale chciałam właśnie poprosić, poprosić ciebie, żebyś mnie wsparł. Właśnie ty. – Znów wróciła na właściwe tory, wiedziała, jak to rozgrać. Wbrew pozorom członkowie jej rodziny nie różnili się tak bardzo od tych stołecznych korposzczurków, którymi tak udanie manipulowała. Nie trzeba było być psychologiem, żeby sobie z nimi poradzić.

– Ale dlaczego? – Ojciec dał się udobruchać. – Dlaczego nie chcesz być księgową. To dobry zawód!

– Bo… chcę wszystko zmienić. I pozamiatać po tamtym życiu. Dlatego wróciłam tutaj, gdzie wszystko się zaczęło, do miejsca, w którym… dokonałam złego wyboru. Nie powinnam była wyjeżdżać do Warszawy. – Kłamstwo, ale z doświadczenia wiedziała, że ludzie chcą takich kłamstw: wolą usłyszeć to, na czym im zależy, niż prawdę. Z ojcem było tak samo: rysy jego twarzy na moment złagodniały, po czym znów zrobił tę swoją surową minę, ale ona wiedziała, że jej się udało. Wygrała tę bitwę.

– Cóż. To zmienia postać rzeczy. Czyli chcesz zacząć od zera, tak? – zapytał.

Kiwnęła głową.

– Potrzebujesz protekcji. Nikt nie da starej babie… To znaczy nie jesteś stara, ale trochę to jednak późno na zaczynanie kariery w nowym fachu. Nikt cię ot tak nie przyjmie. Szczęście w nieszczęściu, że pani Krysieńka… Pamiętasz panią Krysieńkę? Miała zawał, odeszła na wcześniejszą emeryturę. Zwolniła się posada mojej sekretarki, miałem kilka kandydatek, ale…

– Twojej sekretarki? – zapytała z niedowierzaniem.

Musiała mieć rozczarowany wyraz twarzy, ponieważ ojciec zaraz zaczął się krygować.

– Oj tam, sekretarki. Asystentki bardziej, tak… czy może, jak miastowi mówią, traffic managera?

Baśce zachciało się śmiać: „Skąd, u licha, ojciec wytrzasnął to sformułowanie? Może prenumeruje »Coaching« albo coś w tym stylu”.

– Tak myślałem, że możesz nie chcieć. Od tak dawna nie masz nic wspólnego z końmi, a tu znów musiałabyś wrócić do tematu i…

Na chwilę się wyłączyła. Nie, nie chodziło wcale o to, że od dawna nie miała nic wspólnego z końmi. Raczej o to, że trudno jej było sobie wyobrazić siebie i ojca osiem godzin dziennie razem, pięć dni w tygodniu. Pozabijają się.

Ale, z drugiej strony, to miało swoje plusy. Po pierwsze, ona naprawdę kiedyś znała się na koniach. To była jedna z niewielu rzeczy, które w życiu kochała. Kiedyś, dawno. Cóż to jednak za problem wrócić do tego?

Po drugie, ją samą zaskoczyła myśl: „A może to dobrze, że blisko ojca? Może coś uda się uratować, naprawić”. Przecież kiedyś za tym tęskniła. Może, skoro straciła wszystko tam w Warszawie, mogłaby chociaż odzyskać cząstkę tego, co przepadło w Jędrzejowie, gdy zaraz po maturze stąd uciekła?

– Ale ja chcę. Naprawdę. – Uśmiechnęła się.

Ojciec popatrzył na nią z niedowierzaniem. Po czym pod swoim sumiastym wąsem również się uśmiechnął.

– Witaj w domu, Basik.

* * *

Dyrektor stadniny z niezadowoleniem zauważył, że w obwodzie przybyło mu kilka centymetrów. Wysłużone bryczesy uciskały go w pasie. W końcu nie ma co się dziwić. Wielkanoc w rodzinnym domu Grzelaków upłynęła pod znakiem marcinka, sękacza i kiełbasy. Potrawy były przepyszne i w takiej ilości, że można by tym obdzielić pułk wojska. Ani na chwilę nie przestawali jeść przez bite dwa i pół dnia. Święta w ich domu zawsze kojarzyły się z obżarstwem, tym razem jednak przeszli samych siebie. Nie tylko dlatego, że żona Marka Grzelaka, Bogna, oraz jego córka Anna stanęły na głowie, by popisać się kuchennym mistrzostwem (którego i na co dzień przecież im nie brakowało). Główną przyczyną tej koncentracji na jedzeniu był fakt, że z pełnymi ustami trudno się rozmawia, a dobieranie kolejnych porcji sałatki z majonezem pozwala skupić wzrok na talerzu i zwalnia z obowiązku konwersacji. Gdyby musieli ze sobą mówić – kto wie, co by z tego wynikło. Na ich szczęście w lany poniedziałek się okazało, że obu chłopcom Ani – Darkowi i Sebastianowi – grozi ocena niedostateczna z matematyki na koniec roku, wszystkie kobiety z rodziny skupiły się więc na omawianiu tej jakże ważnej kwestii. Następnie towarzystwo płynnie przeszło do formalności przy przepisaniu Karoli do nowej szkoły. Dyrektorka była najserdeczniejszą przyjaciółką Bogny, dlatego nikt nie robił z tym większych ceregieli. Po prostu Baśka przyszła do szkoły, na smartfonie zalogowała się do dziennika elektronicznego, a pani Stankiewicz, czyli wspomniana przyjaciółka matki, starannie przepisała wszystkie noty, dodając jedną szóstkę z polskiego i jedną z matematyki – nim zdumiona Barbara zdołała wypowiedzieć choćby słowo.

– To tak na dobry początek. – Puściła oko. – Po starej znajomości. Niech się mała zaaklimatyzuje.

Marek Grzelak przechadzał się teraz wzdłuż boksów, niby to nadzorując czyszczenie koni, ale tak naprawdę po to, żeby zostać sam ze swoimi myślami. Kontakt ze zwierzętami zawsze dawał mu poczucie harmonii, spokoju. I tego właśnie potrzebował: pięciu minut na rozmyślania. Gdyby ktoś spytał dyrektora Grzelaka, co poczuł, widząc córkę stojącą w progu gabinetu, nie umiałby tego wyartykułować. Szczęście? Być może tym właśnie jest to rozlewające się wokół serca ciepło, które czuł na widok pierworodnej, ilekroć spotykali się po dłuższej przerwie. Miał z tego powodu poczucie winy. Młodsza córka nigdy nie wzbudzała w nim takich emocji. Ba, mimo że właśnie z Baśką darł koty niemal o wszystko, to Anka częściej go irytowała. Dlaczego? Być może dlatego, że w loterii genowej zdobyła najbardziej uciążliwe wady jego żony. Pierwsza, najgorsza: obsesyjne uciekanie w trywialne czynności, kiedy trzeba było wziąć życie za rogi. Nieumiejętność oddzielenia ziarna od plew, czyli rzeczy absolutnie błahych od poważnych problemów. Skłonność do biadolenia. I jakaś dziwna słabość, która – musiał to przyznać – sprawiała, że nigdy nie traktował kobiet zbyt poważnie. Był szarmancki, całował w rękę wszystkie panie w rodzinie, przepuszczał w drzwiach i… całkowicie lekceważył. Owszem, znał kobiety silne, charakterne – takie jak jego ciotka Matylda, która w czasie wojny wyprowadziła sama stado koni spod ostrzału rosyjskiej artylerii. Jadąc na oklep na siwym ogierze czystej krwi arabskiej, podobno wyglądała jak ucieleśnienie idei wolności i furii w jednym. Takie kobiety również się zdarzały… A Baśka, chociaż tak naprawdę miał jej sporo do zarzucenia, była jedną z nich. Dlatego, wbrew własnej dumie i urazom, których nie potrafił się łatwo pozbyć, czuł się związany z tą dziewuchą jak z żadnym innym członkiem rodziny.

– Dyrektorze, ktoś tu przylazł do dyrektora – zawołał ze swoim miękkim zaśpiewem stajenny Maciek.

Grzelak odwrócił się niechętnie.

– Kogo tam diabli nadali? – mruknął niezadowolony. Nie miał ochoty na żadne rozmowy. W pierwszej chwili nie mógł sobie uświadomić, gdzie widział tego chłopaka, który przestępował z nogi na nogę w progu stajni, nie bardzo wiedząc, czy podejść bliżej, czy zostać tam, gdzie stoi.

– No, chodźże, człowieku, chcesz gadać, to podejdź – powiedział.

– Przyszedłem do pana dyrektora z prośbą… – wydukał przybysz.

– Nie – uciął krótko Grzelak.

– Co nie? – zdziwił się nieznajomy.

– Nie od tego się zaczyna – pouczył go Grzelak.

– A od czego?

– Najpierw trzeba się przedstawić – oświadczył, klepiąc zad swojego ulubionego siwego konia, staruszka Ametysta. Nigdy nie był championem, od lat miał status emeryta, ale Marek Grzelak był do niego przywiązany, jakby był człowiekiem, nie zwierzęciem. Ba, miał dla niego więcej ciepłych uczuć niż dla większości ludzi.

– No jasne! – Chłopak palnął się w czoło i zachichotał.

I wtedy Grzelak sobie przypomniał. Przecież to jest ten warszawiak, który przyjechał jakiś czas temu z młodą kobietą w ciąży. Pewnie żoną, choć z tymi miastowymi nigdy nie wiadomo. Zamieszkali w domu starej Grajewskiej, której się zmarło trzy lata temu. Pięć lat wcześniej pochowała jedynego syna, starego kawalera, a jej jedynym krewnym okazał się jakiś naukowiec ze stolicy. Kto by pomyślał, tak na marginesie… Wszyscy myśleli, że sprzeda ziemię, wielu ostrzyło sobie na nią zęby, bo to piękny kawał pola z lasem i własnym stawem. Ale się okazało, że córka tego naukowca postanowiła wyemigrować na wieś, o czym poinformował Grzelaka niezawodny ksiądz Pączek. Swoją drogą, to prawdziwy dowcip Pana Boga, że tego sługę Bożego, zmuszonego do zachowywania tajemnicy spowiedzi, obdarzył wręcz niebywałą gadatliwością i skłonnością do plotkarstwa. Nie bez powodu parafianie nazywali go Radiowęzeł. I to właśnie Radiowęzeł przedstawił dyrektorowi Grzelakowi kulisy przejęcia gospodarstwa Grajewskiej przez przybyszy z Warszawy.

– Jak przyjdzie pierwsza zima i trzeba będzie odśnieżać drogę, wrócą do domu z podkulonymi ogonami – zakończył swoją tyradę Pączek.

Ten warszawiak stał teraz przed dyrektorem stadniny, wyciągając w jego kierunku prawicę. Grzelak, który potrafił trafnie oceniać ludzi, poczuł do chłopaka mimowolną sympatię. Być może dlatego, że nie miał on wydelikaconych, białych rączek, tylko dłonie, po których znać było ciężką pracę.

– Jurko Jary – przedstawił się nieznajomy, ściskając szorstką dłoń dyrektora.

* * *

Mimo że dyrektor Grzelak nie był szczególnie wylewny ani serdeczny, Jurko odniósł wrażenie, że sprawa jest rozwojowa. Chciał się mianowicie dowiedzieć, czy nie znalazłoby się w stadninie miejsce dla weterynarza. Nie, nie szukał pracy dla siebie, tylko dla swojej młodziutkiej żony Malwiny. Miała ona ukończone siedem semestrów weterynarii i potrzebowała praktyk, a w dalszej perspektywie – pracy. Zjawili się w okolicy kilka tygodni wcześniej, z wielkimi planami na podbój świata. Ona wymarzyła sobie mały gabinet weterynaryjny, on zaś zamierzał założyć ekologiczną plantację ziół przyprawowych i roślin leczniczych. Jurko zdążył nawet przed ślubem napisać pracę magisterską poświęconą zastosowaniu roślin trujących w lecznictwie. Jeszcze się nie obronił, ale był na dobrej drodze. Malwinę czekało więcej pracy – nauka szła jej nieco opornie, zwłaszcza od momentu, gdy się okazało, że jest w ciąży. Zamiast zgłębiać układ rozrodczy żaby albo metody inseminacji bydła, dziergała na drutach maleńkie sweterki i pokrywała haftem batystowe kaftaniki.

– Przecież teraz można kupić wszystko za grosze w każdym sklepie – dziwił się Jurko, widząc, jak żona z zapałem pracuje igłą.

– Moja przyszywana babcia Cecylka zawsze powtarzała, że dziecku lepiej się śpi w koszulce uszytej przez mamę z miłością – uparcie odpowiadała żona, delikatnie głaszcząc się po zaokrąglonym brzuszku.

Jurko całował ją z czułością w czoło i nie sprzeczał się dalej. Choć byli oboje bardzo młodzi, mieli za sobą parę lat chodzenia. Młody Ukrainiec przyjechał do Polski do pracy, żeby pomóc finansowo rodzicom. Znalazł zatrudnienie w projektującej ogrody firmie w niewielkiej podwarszawskiej miejscowości. I poznał Malwinę. Ich burzliwy związek dopiero po pewnym czasie zyskał aprobatę rodziców dziewczyny – zwłaszcza ojciec był niechętny obcemu. Ale, jak to często bywa, czas zrobił swoje. Rodzice dziewczyny pokochali chłopaka jak własnego syna i gdy się okazało, że ich najstarsza córka jest w ciąży, bez mrugnięcia okiem wysupłali wszystkie oszczędności, żeby urządzić młodym wspaniałe wesele. Później zaś przepisali na nich odziedziczone siedlisko w Jędrzejowie, młodym się bowiem zdawało, że ich największym marzeniem jest życie na wsi. Jednak po kilku tygodniach i pierwszej awarii szamba ich zapał jakby odrobinę przygasł. Skończyły się też wyasygnowane przez rodziców pieniądze, a plantacja ziół była wciąż w zalążku, znalezienie konkretnej pracy stało się zatem koniecznością.

– Porozmawiaj z dyrektorem stadniny – rozkazała mężowi Malwina. – Jak zobaczy babę w ciąży, to się tylko roześmieje.

Trzeba przyznać, że intuicja kobiety nie zawiodła. Dyrektor Grzelak zdecydowanie większym zaufaniem darzył mężczyzn i zupełnie go nie zdziwiło, że Jurko przychodzi pertraktować w sprawie żony.

– Niewykluczone, że coś znajdziemy dla tej pana kobiety – powiedział. – Nie obiecuję na razie, ale roboty u nas nie brakuje, więc coś będziemy kombinować.

Młody mąż i przyszły ojciec uznał tę deklarację za zadowalającą i wracał, pogwizdując, do domu. Mniej więcej w połowie drogi zobaczył stojącego na poboczu mercedesa w kolorze – powiedzmy – liliowym. Najpierw uwagę jego przykuła ta niecodzienna barwa, a dopiero później nogi wystające spod samochodu. Niby nic nadzwyczajnego – ot, ktoś naprawia samochód na poboczu – lecz po chwili zauważył, że wystająca dolna partia ciała odziana jest w dżinsy i coś, co w pierwszej chwili wziął za fartuch, ale po głębszym namyśle uznał, że jednak jest to habit. Osoby duchowne zawsze budziły w nim respekt. Zatrzymał się.

– Czy mogę jakoś pomóc? – zapytał.

– A cholera by to wzięła – odezwał się schrypnięty kobiecy głos spod samochodu, a po chwili wynurzyła się cała postać. No tak, Jurko się nie mylił – była to zakonnica.

– Jechałam do Leśnej Podlaskiej na uroczystości odpustowe, a tu mi ta landara stanęła na środku drogi. Parę dni temu mechanik ją naprawiał, ale najwyraźniej spier… spartolił robotę.

– Siostra pozwoli, że rzucę okiem od góry. – Jurko uchylił maskę. Gdy tylko to zrobił, spod klapy wyskoczyło długie, włochate stworzonko i pognało przed siebie.

– No tak! – Chłopak się roześmiał. – Miała siostra pasażera na gapę. Ciekawe, co to? Kuna, łasica? Widzę, że obluzowała klemę od akumulatora, ale chyba nie pogryzła żadnych przewodów, pewnie jeszcze nie zdążyła się zabrać do budowania gniazda. O, już dobrze – niech siostra spróbuje teraz odpalić…

Maszyna zarzęziła, ale ruszyła.

– Dziękuję, młody człowieku – zawołała zakonnica przez uchylone okienko. – Szepnę za tobą słówko u Matki Bożej Leśniańskiej!

Jurko w życiu o takiej Madonnie nie słyszał, ale rzecz jasna ucieszyła go ta deklaracja. Młodym na starcie zawsze przyda się drobne wstawiennictwo u sił wyższych. Zwłaszcza od kogoś tak barwnego jak zakonnica z liliowego mercedesa. Czyż Bóg mógłby tak oryginalną postać przegapić i nie przychylić się do jej próśb?

II

Wybiegła z domu za pięć ósma. „Cholera, czy oni muszą zaczynać pracę w tej stadninie o tak nienormalnej porze?”. Baśka nie lubiła wcześnie wstawać i, szczerze mówiąc, już się od tego odzwyczaiła. W Warszawie jeździła do biura na dziesiątą, a nawet na jedenastą, Karola sama się budziła, robiła sobie śniadanie i wychodziła do szkoły.

Nie wyspała się. Łóżko w jej dawnym pokoju z czasów panieńskich było diabelnie niewygodne, wąskie i twarde. Matka zostawiła wszystko niezmienione, nie wyrzuciła nawet pojemnika na długopisy zrobionego z łupiny po kokosie. Tylko kurze ścierała – poza tym było tutaj dokładnie jak w pierwszym dniu matur. Baśka tak naprawdę nie była wtedy jeszcze do końca pewna, że czmychnie z domu. Chciała, korciło ją, ale trochę się bała. Decyzja zapadła spontanicznie, dwa tygodnie po maturach, po karczemnej awanturze, której przyczyną był jakiś… Tomek? Damian? Baśka nie była już w stanie sobie go przypomnieć, pamiętała jednak, że ojciec złapał ją z tym… chłopakiem, starszym o dwa lata, za domkiem narzędziowym w ich ogrodzie. Nic tam się nie działo – jej zdaniem – jakieś nieśmiałe pocałunki, ale Baśka chyba nie miała już na sobie stanika i bluzki. Dyrektor Grzelak wpadł w szał, absztyfikanta pogonił z widłami, a na nią nawrzeszczał, że jest zakałą rodu i takie tam. Tej samej nocy spakowała plecak – dwie pary dżinsów, jedna lniana spódnica, traperki, szampon do włosów i kosmetyczka. I zwiała.

Wszystko to jej się przypominało, gdy leżała w tym samym pokoju, jakby cofnęła się w czasie, o zgrozo. I chyba się cofnęła. Znów była w Jędrzejowie, ponownie wśród koni, znowu musiała mizdrzyć się do ojca, ponieważ była zdana na jego łaskę, a co gorsza wylądowała w swoim dawnym pokoju, teraz ciasnym i brzydkim. Niesamowite, przecież ani pokój się nie skurczył, ani ona nie urosła (ani wzwyż, ani wszerz, z czego była szczególnie dumna). A jednak ściany pokoiku zdawały się stać niepokojąco blisko siebie, sufit sprawiał wrażenie tak niskiego, jakby lada moment miała uderzyć w niego głową, futryny były krzywe, meble malutkie. A łóżko było dla krasnoludka czy co?

Wyglądało na to, niestety, że jeszcze przez jakiś czas będzie musiała korzystać z tej rodzicielskiej gościny. To już Karola miała lepiej, dziadkowie zdecydowali się bowiem oddać jej pokój gościnny na parterze, całkiem spory, na dodatek z łożem małżeńskim. „Pewnie chcą mnie ukarać!” – pomyślała ze złością Baśka, bo kto to widział, żeby nastoletnia gówniara miała lepsze warunki od matki.

Karola zresztą i tak nie doceniła tego gestu, pokój uznała za paskudny i ciemny, pół godziny wydziwiała na firanki z poliestru i taką samą narzutę na łóżko. Oczywiście wydziwiała do Baśki, swojej matki, dziadkom powiedziała, że gościnny jest uroczy, za co dostała od babci całusa i wielki kawałek mazurka kajmakowego, ulubionego Baśki, który jej matka wydzielała jak na lekarstwo. Zwłaszcza kawałki, które dostawała Baśka, zdawały się naprawdę mikroskopijne. Czy powinna odczytać to jako sygnał? Już cię nie kocham? Zawiodłaś mnie? Spadaj?

Tak, będą musiały tu trochę posiedzieć, trzeba zacisnąć zęby i przetrwać. Gdy Baśka zobaczyła swoją umowę o pracę (okres próbny, rzecz jasna), którą podsunął jej dyrektor Grzelak, prawie się zakrztusiła. Słyszała wprawdzie o płacy minimalnej i średniej, ale wydawało się jej jednak, że ludzie nie żyją za takie pieniądze. Tymczasem w umowie jak wół stało dwa tysiące trzysta złotych na rękę. I jak za to wynająć mieszkanie, nawet w takiej dziurze jak Jędrzejów, jak kupować jedzenie, ubrania? Karola lada moment zażąda jakiegoś modnego ciuszka z okazji wiosny. I co, Baśka chyba będzie musiała ją wysłać do sklepu z tanią odzieżą!

Nic dziwnego, że tego ranka była wyraźnie nie w sosie. Wcale nie poprawiał jej humoru fakt, że jechała do swojej nowej pracy – pracy, której wcale nie chciała wykonywać i o której w gruncie rzeczy nie miała pojęcia.

I jeszcze, cholera, zimno było na tym Podlasiu jak w psiarni.

Chwilę się szarpała z zacinającą się klamką w drzwiach suzuki, wsiadła, rzuciła kontrolne spojrzenie w lusterko wsteczne. Tak. Prezentowała się dobrze. Jedwabna bluzka, ołówkowa spódnica do kolan, czarne szpilki od Manolo Blahnika – chyba nawet w tej wiosze powinni wiedzieć, kto to taki. Szyk i elegancja.

Już po dojechaniu na miejsce – kwadrans po ósmej – Baśka zdała sobie sprawę z tego, że ten strój był jednak kompletną pomyłką.

– Jasna cholera, ożeż k… – W ostatniej chwili ugryzła się w język. Obiecała sobie, że skończy z przekleństwami, poza tym musiała uważać przy rodzicach, matka chyba dostałaby zawału, gdyby usłyszała, jak siarczyście jej pierworodna córka potrafi przekląć. – Zupełnie wyleciało mi z głowy, że tu się przecież brodzi w gnoju po kostki. No nic, spróbuję się przedrzeć z parkingu do budynku, jakoś to będzie – pocieszyła się.

Zadanie nie było proste, zwłaszcza że ostatniej nocy padało, więc rozlewiska, które wcześniej Baśka widziała tylko na padokach, rozmnożyły się magicznie i teraz zdobiły także podjazd do pałacu. Musiała przeskakiwać z kamyczka na kamyczek, a ostatni odcinek pokonała, trzymając się ściany budynku. W oddali, przy stajniach, widziała zbierającą się grupkę stajennych w koszulach w kratę. Ktoś parsknął głośnym śmiechem, ktoś pokazał ją palcem.

Zaklęła, tym razem zupełnie się nie powstrzymując.

– A co to za słownictwo? – gruchnął jej koło ucha donośnym basem dyrektor Marek Grzelak. – Chyba nie tak cię uczyliśmy! Przy koniach takich słów nie używaj, narowią się od tego. A w ogóle to spóźniłaś się pół godziny. Masz przyjeżdżać punktualnie! Nie będzie żadnych forów tylko dlatego, że jesteś moją córką. Nie chcę, by mi ludzie gadali, że pozwalam sobie wchodzić na głowę!

Baśka westchnęła ciężko. Głos ojca zaczął osiągać wysokie rejestry – niedobrze, pamiętała z dzieciństwa, że to nie wróży niczego dobrego.

– Trudno. Tym razem nie wpiszę ci nagany do akt – syknął.

Co?! Nagana do akt? Za jedno spóźnienie? Nic dziwnego, że stajenni tak się bali jej ojca, a niektórzy pracownicy – raczej biurowi – szeptali po korytarzach o mobbingu. Cóż, Baśka mieszkała daleko, ale nie aż tak, by nie docierały do niej żadne wieści z rodzinnego Jędrzejowa.

– Zbieraj się. Pójdziesz ze mną na obchód, muszę się zorientować, kiedy klacze będą się źrebić – dodał.

Baśka z rozpaczą spojrzała na parę swoich szpilek od Manolo Blahnika. Stajnie dla źrebnych kobył były najbardziej oddalone od głównego budynku i prowadziła do nich wyjątkowo grząska droga.

Oczywiście wiedziała, że ojcu na ten temat nie może pisnąć nawet słówka. Wiedziała również, że jemu nigdy nie przyszłoby do głowy spojrzeć na jej nogi, zastanawiać się, czy ma odpowiednie obuwie do takiego marszu.

Już zresztą kroczył aleją lipową w stronę stajni, w wysokich gumiakach nawet nie musiał trudzić się przeskakiwaniem kałuż – po prostu szedł przed siebie jak taran, chmurny, zatopiony w jakichś niewesołych myślach.

Drobiąc i starając się unikać najgłębszych kałuż, ruszyła w ślad za nim. Zanim dotarli do stajni, miała już mokre stopy, a jej eleganckie szpilki były w opłakanym stanie.

– Dzień dobry, panie dyrektorze! – Wyprężył się na ich widok chuderlawy czterdziestolatek w zielonym kitlu, zapewne nowy młodszy weterynarz. – Obejrzałem kobyły, wszystko w porządku, wydaje się, że jedna powinna lada moment się źrebić. Gruczoł mlekowy już powiększony, stajenny mówił, że widział nawet siarę na końcach strzyków. Jeśli tak, możemy spodziewać się źrebaka nawet w ciągu kilku dni! Problem jest tylko z tą czterolatką, Fantazją, podejrzewam zapalenie łożyska. Temperatura podwyższona…

– Jasny gwint. Który to boks? A, ten na końcu. Idziemy. Przepraszam, nie przedstawiłem państwa: doktor Mroczek, młodszy weterynarz, Barbara, moja nowa asystentka – burknął ojciec. Ani słowa o tym, że łączyły ich więzy krwi. Oczywiście część stajennych Baśkę poznawała, aż tak bardzo się nie zmieniła, włosy wciąż miały płomiennorudy odcień. „Z dyrektorówny to fajna kasztanka” – żartowali kiedyś chłopcy zatrudnieni w stadninie do objeżdżania koni.

– Nowa, ja myślę. – Weterynarz uśmiechnął się współczująco, zerkając na stopy Baśki.

Ojciec, jakby nagle oprzytomniał, podążył wzrokiem za jego spojrzeniem.

– Coś ty na siebie włożyła! Do stajni przyszłaś, do gnoju, nie na wybieg dla modelek, to nie ta twoja… Warszawa! – dokończył pogardliwie. – Panie Staszku, w siodlarni nie ma jakichś ciuchów Aśki? To nasza trenerka, chwilowo na urlopie macierzyńskim – rzucił Baśce wyjaśnienie. – A, są. Świetnie. Idź, ubierz się jak człowiek i wróć. Musimy jeszcze zajrzeć do roczniaków i dwulatków.

Obchód – jak się okazało cotygodniowy – skończył się dopiero koło południa. Baśka nie czuła nóg: buty Aśki, choć skórzane, porządne, były na nią ciut za małe. Całe szczęście, że spodnie, jasne bryczesy, leżały idealnie. Z tej Aśka musiała być niezła szprycha.

Na koniec ojciec zażądał jeszcze, żeby uzupełniła z weterynarzem dokumentację. I poszedł sobie, zostawił ją. Wracała o trzynastej, umorusana kurzem z paszarni, gnojem, z rozczochranymi włosami.

Gdy skręciła w aleję lipową, zobaczyła na małym padoku pięknego karego konia. Grzebał kopytem, rżał. Spojrzał w jej stronę i rzucił głową.

– Śliczny jesteś… pewnie prywatnego właściciela, co? – powiedziała, podchodząc do ogrodzenia. W stadninie własne konie pod siodło trzymało wielu biznesmenów i celebrytów. Kary był tak urodziwy, że zdaniem Baśki na pewno dawno został już sprzedany – stadnina co roku urządzała aukcję, najładniejsze konie schodziły na pniu za bajońskie sumy.

Koń, jakby w odpowiedzi, stanął dęba, po czym opadł na cztery kopyta i jednym susem przeskoczył ogrodzenie. Zarżał i nie brzmiało to już jak zaproszenie do kontaktu. Baśka cofnęła się przerażona. Koń ponownie stanął dęba, bijąc kopytami powietrze.

– Spokój! Na ziemię! – krzyknęła, bo nie przyszło jej do głowy nic innego.

Koń, jakby zdumiony tą reakcją, przestał wierzgać, spuścił głowę i oblizał się. Nie spuszczał wzroku z Baśki.

– Teraz myśli. Zastanawia się, skąd się tu wziął nowy osobnik alfa – usłyszała za sobą lekko drwiący głos.

– Osobnik alfa? – zapytała podejrzliwie, odwracając się.

Przed nią stał niewysoki, barczysty brunet, na oko kilka lat po czterdziestce. Miał jasne, błękitne oczy, ogorzałą cerę i szeroki, wesoły uśmiech.

– Piotr Kieniewicz. Nie przedstawiłem się. – Wyciągnął do niej rękę.

Baśka chwilę się ociągała, miała brudne dłonie, poza tym paznokieć jej się złamał! Ale po kilkusekundowym wahaniu również wyciągnęła rękę na powitanie.

– Barbara Jędrzejczyk. Nowa asystentka dyrektora – powiedziała nieco sztywno.

– Ach, nasza nowa pani Krysia! No, nie wiem, czy jest pani świadoma, jak wiele się po pani tutaj oczekuje. Pani Krysia to była legenda, trzymała całą stadninę w ryzach, niektórzy mówili nawet, że to ona, a nie dyrektor, tutaj rządzi…

– Tak pan sądzi? Przepraszam, a kim pan właściwie jest? Chyba nie stajennym, nie nosi pan uniformu… – Przyjrzała się uważnie nowo poznanemu. Miał na sobie stare wojskowe bryczesy i skórzaną kurtkę. Nie wyglądał na pracownika państwowej stadniny koni.

– Jestem trenerem. Wolnym strzelcem. Czasem dyrektor powierza mi wyjątkowo trudne przypadki, jak ten tutaj. Nikiel. Ogier, czterolatek. Świetnie się zapowiadał, był trenowany na tor, nawet nieźle mu szło, ale złamał nogę. A po rehabilitacji… Zmienił się. Stajenni bali się do niego podchodzić, nikt nie chciał na niego wsiadać. Zdziczał. Wtedy przywieźli go do Jędrzejowa. Pracuję z nim od trzech miesięcy – powiedział.

Koń, jakby w odpowiedzi, zarżał, zarzucił z furią głową i znów stanął dęba.

– Ho! Ho! – powiedział łagodnie Kieniewicz, ale podniósł do góry ramiona. Nikiel łypnął na niego okiem i znów się uspokoił. – Widzi pani, pani Barbaro? On uznał, że ja i pani stoimy wyżej od niego w hierarchii stada, więc nie warto z nami walczyć. Zna się pani w ogóle na koniach?

– Teraz nie bardzo. Kiedyś jeździłam. Stare dzieje. Ale nigdy się nie zastanawiałam, kto stoi wyżej w hierarchii stada – zażartowała.

– Bo pani jeździła siłowo. Niewoliła pani konie. A ja pracuję innymi metodami, buduję z końmi partnerską relację – wyjaśnił, nie patrząc na nią.

Nikiel wolno podszedł do Kieniewicza i położył mu głowę na ramieniu.

– Jest pan tym… zaklinaczem koni? – Coś jej zaczęło świtać w głowie. Słyszała o tym: nowe podejście w jeździectwie, moda, która przywędrowała do Polski ze Stanów Zjednoczonych dekadę wcześniej. Zaklinacze nie używali bata, ostróg, wędzideł, w ogóle inaczej jeździli na koniach – szczytem ich możliwości był tak zwany freestyle, czyli jazda na koniu bez siodła i bez ogłowia. To wymagało prawdziwego porozumienia konia z jeźdźcem, ogromnego zaufania z obu stron.

Zdaniem Baśki, była to albo magia, albo jedno wielkie oszustwo. Dziwiło ją przy tym, że jej ojciec chciał w ogóle próbować takich metod w swojej stadninie – odkąd pamiętała, był wyznawcą klasycznego ujeżdżenia.

– Tak piszą o nas w gazetach dla panienek. A naprawdę jestem po prostu trenerem, specjalistą z zakresu jeździectwa naturalnego – powiedział, uśmiechając się, Kieniewicz.

– Aha – odparła Baśka bez przekonania.

Ale Nikiel stał spokojnie przy Kieniewiczu, mrużył oczy, jakby z zadowolenia. W ogóle nie wyglądał na dzikiego, nieokiełznanego potwora. „Pewnie to jakaś bujda na resorach. Założę się, że gość się tak reklamuje, że cuda robi z końmi. Każdy tak mówi, nawet jak w siodle się nie trzyma” – pomyślała cierpko.

– Cóż. Skoro współpracuje pan z moim… z naszym dyrektorem, z dyrektorem Grzelakiem, na pewno będziemy mieli okazję częściej się spotykać – oświadczyła oficjalnym tonem.

– Mam nadzieję! – powiedział Kieniewicz i znów się uśmiechnął.

Ani chybi wariat. Mało to jednak takich na Podlasiu?

Baśka znów zatęskniła za Warszawą.

* * *

Wiadomość, że siostra zamierza zostać w Jędrzejowie na dłużej, Anna przyjęła z mieszanymi uczuciami. Przez wiele lat po tym, jak Baśka wyjechała z Jędrzejowa na zawsze, a właściwie po tym, jak opuściła siostrę – tak bowiem to właśnie widziała – Anna wyobrażała sobie podobny moment, układała w głowie misterny plan. Najpierw na początku marzyła, że gdy tylko Baśka zawita w rodzinne strony, urządzi jej tak wspaniałe przyjęcie, tak cudowne i ciepłe powitanie – z girlandami przed domem, z muzyką, gośćmi, jedzeniem – że oniemiała z zachwytu siostra zrozumie, że tu po prostu nie można bez niej żyć. Później szlifowała w głowie przemowę-reprymendę, z roku na rok coraz ostrzejszą. Aż wreszcie obraz siostry splótł się jej na stałe z listą afrontów i obraźliwych słów, jakie miała ochotę jej powiedzieć. Zasługiwała na to. Była po prostu zła – bo czy dobry człowiek tak bezwzględnie depcze siostrzane przywiązanie? Czy odrzuca miłość i osobę, dla której jest tak ważny? Przez wiele lat najważniejszy w życiu. Tego się po prostu nie robi. Z biegiem lat jednak nawet ta nienawiść – tak chyba można nazwać to, co szarpało Anną od środka – zaczęła się powoli wypalać. Tak więc teraz, kiedy powrót Barbary stał się faktem, Anna ze zdziwieniem odkryła, że po chwili wzburzenia właściwie nie czuje nic. Może odrobinę satysfakcji, że ta lepsza, mądrzejsza, zawsze pierwsza w odważnym realizowaniu swoich ambicji i fantazji, wraca na stare śmieci z podkulonym ogonem. Teraz to ona, Anna, jest tu panią. Ma własny dom, duży i wypucowany. Dwóch synów, nader udanych, jak twierdzili sąsiedzi. No i męża, z którym prawdopodobnie zostanie do końca życia, zwłaszcza że całkiem dobrze opanowała technikę wyciszania jakichś nieokreślonych tęsknot czy żalu. Właściwie nie było się do czego przyczepić. Nie wychodziła za mąż po wariacku jak Baśka, która ledwie poznała faceta, a już się z nim chajtnęła. Nie, nie. Kamil, tak jak trzeba, przyszedł z flaszką do ojca i poprosił o jej rękę. Polubili się – obaj mieli wąsy i byli konkretni. Ojciec docenił łącką śliwowicę i do białego rana balowali tak, że trzeba im było zaserwować wiadro kwaśnego mleka. Anna miała zatem normalne narzeczeństwo i nie była w tym czasie w ciąży. To również różniło ją od siostry. Przynajmniej teoretycznie, w rzeczywistości bowiem Sebastian urodził się trzy tygodnie przed czasem – ale kto by się zorientował. Trzy tygodnie to nie trzy miesiące, prawda? Patrzyła teraz z satysfakcją na półkę z ustawionymi rzędem ramkami ze zdjęciami. W jednej – ona i Kamil. Piętnasta rocznica ślubu. Pojechali na Majorkę. Fotografia przedstawiała oboje w strojach kąpielowych na tle błękitnego morza. Niestety – Anna się skrzywiła – po obu ciążach zostało jej łącznie dwadzieścia kilo, to jednak przecież norma. Z kolei Baśka bez trudu weszłaby w swoją kieckę ze studniówki, ale ona miała więcej z rodziny ojca. Tato zawsze powtarzał, że jest podobna do jego ciotki – a ta słynęła z nienagannej figury do końca życia. Poza tym Kamil nieraz żartował, że baba musi mieć z przodu i z tyłu, żeby się dało ją złapać. I że takie wieszaki jak Baśka to się prawdziwym facetom nie podobają. Cóż, może tak, może nie. Kiedy w Wielkanoc poszły razem ze święconką, każdy chłop w Jędrzejowie odwracał się za nimi. Anna jakoś dziwnie była pewna, że to nie z powodu jej nowej niebieskiej sukienki kupionej na ryneczku, tylko ze względu na siostrę. Długie, kasztanoworude włosy, nogi „po samą szyję”, jak mawiał ich wuefista w liceum, pan Władek, w którym kochały się wszystkie dziewczyny, chociaż – musiała to przyznać z perspektywy czasu – był obleśnym typem, który ślinił się na widok każdej ładniejszej uczennicy. Jak to dobrze, że nie ma córek, umarłaby chyba z nerwów. Oczywiście Baśka podobała się panu Władkowi i kiedyś, w trakcie gry w koszykówkę, niby to niechcący złapał ją za pupę. Przywaliła mu fangę w nos, aż się farba puściła na jego białą sportową koszulkę Adidasa. Dzisiaj taki wuefista mógłby stracić pracę, wtedy jeszcze nikt nie słyszał o molestowaniu, mobbingu czy pedofilii. Był pan nauczyciel i była niesubordynowana uczennica. Pan Władek, psia jego mać, oczywiście naświetlił sprawę tak, że to Baśka miała ponieść wszystkie konsekwencje incydentu. Matka biadoliła, krzyczała, że to niemożliwe – taka napaść w porządnej rodzinie. Baśka, która miała twarz ściśniętą jak pięść, rozpłakała się dopiero, słysząc biadolenie matki, i pobiegła na skargę do stadniny. Opowiedziała o wszystkim ojcu, a ten, tak jak stał, w starych, poplamionych bryczesach, powalanych łajnem oficerkach i z batem w ręku, pognał do szkoły i wybatożył pana Władka tak, że wuefista poszedł na dwutygodniowe zwolnienie. Sprawę załatwiono polubownie, naganę cofnięto, pan Władek na pewien czas zniknął z oczu, a wszystko dlatego, że nikt nie ośmielił się podważyć autorytetu Marka Grzelaka. Z tych Grzelaków, jednego z najbardziej szanowanych rodów w miasteczku.