Futebol. Brazylijski styl życia - Alex Bellos - ebook

Futebol. Brazylijski styl życia ebook

Alex Bellos

4,6

Opis

Każdy Brazylijczyk ma w sobie tę magię „pięknej gry”. Określenie „brazylijski piłkarz” jest jak „francuski szef kuchni”, albo „tybetański mnich”. Narodowość wyraża autorytet, wrodzoną zdolność – bez względu na prawdziwe umiejętności.

Alex Bellos, brytyjski dziennikarz, przemierzył Brazylię – od jej wielkich miast do najbardziej zapomnianych wiosek w dżungli, by udowodnić, że właściwie wszystko w piłce, poza samą piłką oczywiście, wymyślili Brazylijczycy. Grają w piłkę guzikami i samochodami. Wynaleźli piłkę błotną, siatkonogę, piłkę plażową futsal, futbol towarzyski. Jeśli więc myślisz, że wymyśliłeś właśnie coś nowego w futbolu, nie ciesz się przedwcześnie. Ktoś w Brazylii na pewno zrobił to przed tobą.

W wielu krajach świata futbol nazywany jest sportem dominującym, a czasem awansuje do miana religii. Ale Brazylii to nie dotyczy. Tu piłka jest czymś więcej. Piłka nożna i Brazylia to synonimy. Brazylia jest piłką.

Bellos pokazuje brazylijskie społeczeństwo przez pryzmat futbolu, jego historii, największych postaci.

Z książki dowiemy się dlaczego, choć cały świat uważa Pelego za najlepszego piłkarza wszech czasów, w Brazylii jest on tylko numerem 2. Dlaczego przegrany finał mistrzostw świata jest ważniejszy niż wszystkie wygrane. Dlaczego Barbosa, bramkarz, który grał w tym finale, stał się pariasem i zmarł w biedzie okryty hańbą. Dlaczego Ronaldo musiał tłumaczyć się przed Parlamentarną Komisją Śledczą z porażki w finale mistrzostw świata.

Najnowsza, wznowiona i uzupełniona edycja wielkiego międzynarodowego hitu Bellosa, została wydana specjalnie z okazji mundialu w Brazylii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 547

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (8 ocen)
5
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: FUTEBOL. THE BRAZILIAN WAY OF LIFE
Copyright © Alex Bellos 2002 All rights reserved
First published in 2002 by Bloomsbury Publishing Copyright © Bloomsbury Publishing
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Kopalnia 2014 Wszelkie prawa zastrzeżone
Wydanie I
Przełożył: MACIEJ NAŁĘCZ
Redakcja: MAREK WAWRZYNOWSKI, PIOTR ŻELAZNY
Korekta: ANETA BOŻEDAJEK
Projekt okładki: WILLIAM WEBB
Skład i redakcja techniczna: TOMASZ ROSŁON
Zdjęcie na okładce: © Aldyr Garcia Schlee
ISBN 978-83-937251-6-8
Wydawnictwo Kopalnia ul. Czecha 1b/1 05-402 Otwockwww.wydawnictwokopalnia.plwww.facebook.com/wydawnictwokopalnia
Konwersja: eLitera s.c.

Dla Elli

PRZEDMOWA SOCRATESA BRASILEIRO

Jestem absolutnie ogarnięty – we wszystkich znaczeniach tego słowa – pasją. To właśnie ona prowadzi nas przez nieznane niczym doświadczony przywódca; wzburzone morza nie przerażają nas, gdy stawiamy im czoła z szaleńczą miłością. Spośród wszystkich narodów świata, żaden inny nie kocha i nie zakochuje się bardziej niż mój. Brak umiaru, szczęście, spontaniczność i kreatywność to nasze narodowe cechy. Nadzieja wypisana na twarzy jest znakiem charakterystycznym nawet tych, którzy nigdy nie zaznali najmniejszej choćby korzyści od społeczeństwa.

Wierzymy z niezwykłym oddaniem w nowy świat i piękną przyszłość, które stworzymy. Bez kajdan, które odbierają nam wolność, bez batów, które próbują nas zastraszyć. Bez ignorancji, która prowadzi nas w puste otępienie.

Nasze pokolenie, które urodziło się w niewoli, oswabadza się każdego dnia, podnosi głos w poszukiwaniu prawdy. Własnej prawdy. Która uzasadnia jej siłę w kulturze, która nie może zginąć, ponieważ wywodzi się prosto z duszy, z aury, z uśmiechu, stamtąd, gdzie biali i Indianie, czarni i biedacy, migranci i młodzi cieszą się przyjemnościami życia. I to jak! Jesteśmy ludźmi, którzy naprawdę wiedzą, czego chcą, nawet jeśli tego nie rozumieją. A może właśnie rozumieją?

Odpowiedzi, których szukamy, wymagają specjalnej troski i uwagi.

Jesteśmy narodem o wielu obliczach i tysiącu gestów. Ludźmi, którzy walczą o zachowanie własnej historii wbrew wszystkiemu. Bystrymi, próżnymi i szczęśliwymi ludźmi, którzy umieją korzystać z cudów natury z wrodzoną beztroską. Ludźmi, którzy kochają wszystko dookoła. Którzy wiedzą, jak wycisnąć mądrość życia w każdej jego sekundzie. I ludźmi, którzy kochają futbol.

Futbol jest sportem zrodzonym ze spontaniczności i bystrości, luksusu i wolności, a także czegoś, co jak sądzę, jest naszym najbardziej pierwotnym genomem – jak taniec. Ale futbol także powinien być rodzajem tańca. Dawką pokoju.

Alex Bellos z charakterystyczną dla mędrca cierpliwością i ujmującą ciekawością naukowca pokazuje nas – nasze twarze i dusze – z pełną ostrością. Zupełnie jak w „teatrze życia”, w którym obserwujemy i rozmawiamy o naszym codziennym życiu bez ocierania się o jego banał, nasz oczarowany i czarujący neo-Brazylijczyk podróżuje przez nasz bezmiar, by odkryć kim i dlaczego jesteśmy. I czyni to z rzadko spotykaną wnikliwością i  wrażliwością.

NOTA DO WYDANIA NA 2014 ROK

„Futebol” po raz pierwszy został wydany w 2002 roku. Uaktualnienia są dodane na końcu każdego z rozdziałów, a książka się kończy nowym post-scriptum.

Londyn, styczeń 2014

WSTĘP

Futbol przybył do Brazylii w 1894 roku. Jak na „brutalny sport Brytyjczyków” poradził sobie nadspodziewanie dobrze. W ciągu kilku dekad stał się najsilniejszym symbolem tożsamości Brazylijczyków. Reprezentacja narodowa, jak wszyscy wiemy, zdobyła więcej tytułów mistrza świata niż ktokolwiek inny, a Brazylia jest ojczyzną Pelégo, największego piłkarza wszech czasów. Brazylijski styl gry – widowiskowy, emocjonujący i elegancki stał się niedoścignionym wzorem dla całej reszty świata. Brytyjczycy nazywają go „piękną grą”, Brazylijczycy zaś futebol-arte lub sztuką futbolu. Jakkolwiek by to nazywać, żaden inny międzynarodowy sport nie przyciąga z taką siłą.

Do Brazylii przyjechałem w 1998 roku. Całkiem nieźle się ustawiłem – zostałem korespondentem zagranicznym. Zawsze marzyłem o takiej pracy, a z dziennikarskiego punktu widzenia Brazylia ma nieodparty urok. Jest ogromna, kolorowa i pełna kontrastów. Pośród 170 milionów ludzi jest więcej czarnoskórych niż w jakimkolwiek innym kraju poza Nigerią, więcej Japończyków niż gdziekolwiek poza Japonią, a na dokładkę jest jeszcze 350 tysięcy brazylijskich Indian, w tym jeszcze z tuzin nieodkrytych plemion. Brazylia jest największym wytwórcą pomarańczy, kawy oraz cukru. Jest całkiem uprzemysłowiona, co ciekawe, jest jednym z największych producentów samolotów oraz posiada bogate dziedzictwo artystyczne, w szczególności w zakresie muzyki i tańca.

No i oczywiście nie brakuje tu futbolu.

Tuż po przylocie poszedłem zobaczyć reprezentację Brazylii w akcji. Mecz odbywa się na stadionie Maracanã, duchowej świątyni brazylijskiej (ergo światowej) piłki. Kiedy piłkarze wyszli na murawę, wszyscy skakaliśmy i krzyczeliśmy. Hałas przypominał burzę z piorunami – narastający chór petard, bębnów i chaotycznych przyśpiewek. Potwierdziło to to, co już wcześniej wiedziałem – urok brazylijskiej piłki to coś więcej niż „piękna gra”, kochamy Brazylię za widowisko, za to że jej kibice są zawsze przeszczęśliwi, za to że gwiazdy brazylijskiej piłki znamy z ich imion – zupełnie jakby byli naszymi kumplami, za to że jej reprezentacja przedstawia utopijną harmonię między rasami, za symboliczny żółty kolor na ich koszulkach.

Wreszcie kochamy Brazylię za to, że to... Brazyyyyyyyyylia!

Jako kibic, od razu zainteresowałem się miejscowymi ligami. Czytałem magazyny sportowe, wybrałem swój klub i regularnie chodziłem na mecze. Śledzenie piłki to chyba najłatwiejszy sposób na integrację z Brazylijczykami.

Jako dziennikarz byłem coraz bardziej zafascynowany wpływem piłki nożnej na codzienne życie. Jeśli sport jest odbiciem kultury danego kraju, a tak według mnie jest, to co jest takiego szczególnego w Brazylii, co powoduje, że jej piłkarze i kibice są tacy... brazylijscy?

O tym właśnie jest ta książka.

Na początek chciałem się dowiedzieć, jakim cudem gra sprowadzona przez Brytyjczyków trochę ponad 100 lat temu mogła tak mocno ukształtować przyszłość tropikalnego narodu. W jaki sposób coś tak nieszkodliwego, jak zwykły drużynowy sport, stało się spoiwem łączącym ludność piątego największego państwa na świecie. Co mają na myśli Brazylijczycy, gdy mówią z szowinistyczną dumą, że żyją w kraju piłki?

Jeśli piłka nożna jest najpopularniejszym sportem na świecie, a Brazylia jest w piłce najlepsza na świecie, to konsekwencje takiej reputacji muszą być znaczące i wyjątkowe. Żaden inny kraj nie kojarzy się w takim stopniu z jednym sportem jak, według mnie, Brazylia z piłką nożną.

Zbieranie materiałów zajęło mi rok. Przelatałem w granicach Brazylii równowartość obwodu Ziemi, robiłem wywiady z setkami ludzi, zaczynając od tych najbardziej kojarzących się z piłką: obecnymi i byłymi piłkarzami, szefami klubów, sędziami, łowcami talentów, dziennikarzami, historykami i kibicami. Potem, kiedy chciałem dotrzeć w głąb społeczeństwa, rozmawiałem z księżmi, politykami, transwestytami, muzykami, sędziami, antropologami, Indianami i miss piękności. Rozmawiałem też z facetem, który zarabia na życie, żonglując kulkami od łożysk jak piłką, gwiazdami rodeo, które grają w piłkę z bykami, kibicem, który wygląda tak dziwacznie, że sprzedaje przestrzeń reklamową na swojej koszulce i odkryłem spisek z udziałem Sokratesa i porucznika Muammara al-Kaddafiego.

Nie interesowały mnie „fakty” takie jak wyniki meczów albo składy drużyn. W Brazylii i tak nie przywiązuje się do faktów zbyt dużej wagi, Brazylia to kraj zbudowany na opowieściach, mitach i głuchym telefonie. Słowu pisanemu (jeszcze) nie ufa się tak jak mówionemu (jeden z najbardziej drażniących zwyczajów w tym kraju, zwłaszcza dla dziennikarza). Interesowały mnie historie opowiadane przez ludzi i ich życie.

Owocem tej pracy jest, mam nadzieję, współczesny portret największego państwa Ameryki Łacińskiej widzianego przez pryzmat pasji do piłki.

W Brazylii domy pogrzebowe sprzedają trumny z herbami klubów piłkarskich, na platformach wiertniczych są boiska do pięcioosobowej odmiany futbolu, a klub piłkarski może być przepustką do parlamentu.

Pracę zacząłem w 2000 roku, dokładnie pół wieku po tym, jak Brazylia była gospodarzem mistrzostw świata i 30 lat po tym, jak, w świetnym stylu zdobyła puchar po raz trzeci. Był to dogodny moment na zastanowienie się, ile „sztuki futbolu” zostało we współczesnej piłce.

Pech chciał, że w kolejnych tygodniach brazylijska piłka pogrążyła się w największym kryzysie w swojej historii. Reprezentacja narodowa przegrała serię meczów, a Kongres rozpoczął dwa szeroko zakrojone śledztwa mające zbadać sytuację w narodowym sporcie.

Z dnia na dzień było coraz gorzej, kongresmeni ujawniali afery związane ze skorumpowanym piłkarskim półświatkiem, a reprezentacja przegrywała kolejne mecze. Przez chwilę ludzie stracili nadzieję, że Brazylii uda się zakwalifikować do mistrzostw świata 2002.

Według mnie kryzys w piłce był odbiciem problemów na znacznie szerszą skalę. Od debiutu Pelego w latach 50. Brazylia przeszła ogromne zmiany, z państwa rolniczego stała się uprzemysłowionym. Znacznie zmalał poziom analfabetyzmu, a w międzyczasie kraj zaliczył 20 lat dyktatury i dopiero teraz uczy się, niekiedy na własnych błędach, jak zbudować nowe społeczeństwo.

Cały świat poszedł naprzód, a wraz z nim futbol. Jedyną stałą wydaje się niezmienna magia, jaką odnajdujemy w brazylijskich złocistych koszulkach.

Dokładnie przyglądałem się parlamentarnym śledztwom, latałem do Brasilii, żeby oglądać kolejne przesłuchania i byłem na sali, kiedy Ronaldo został wezwany przed komisję senacką, żeby wytłumaczyć, dlaczego w mistrzostwach świata 1998 Brazylia zajęła tylko drugie miejsce.

– Jest wiele prawd – powiedział piłkarz do przesłuchujących, on przedstawi swoją prawdę i ma nadzieję, że przesłuchującym się spodoba, jednak to od nich zależy, czy uznają ją za „prawdziwą” prawdę.

Niezwłocznie zanotowałem te słowa w swoim dzienniku, stwierdziłem, że żaden piłkarz jeszcze nigdy nie powiedział przypadkiem czegoś tak spostrzegawczego.

Brazylia to kraj wielu prawd, przez tę książkę próbowałem dotrzeć do „prawdziwej” prawdy o brazylijskiej piłce. Mam nadzieję, że wam się spodoba.

Alex Bellos

Rio de Janeiro

Listopad 2001

1

MECZ NA KOŃCU ŚWIATA

Przez okno swojego domu w wiosce Toftir Marcelo Marcolino spogląda na ośnieżone wzgórze spowite ponurą mgłą. Narzeka, że tutaj wszystko wiecznie wygląda tak samo, szare chmury nigdy nie ustępują tęczy, albo chociaż odrobinie czystego nieba. Na zewnątrz nie ustaje lodowaty wiatr, ulice są puste. Marcelo i tak nie przepada za wychodzeniem z domu; większość dni spędza, oglądając telewizję satelitarną w językach, których nie rozumie.

Marcelo zawsze chciał zostać piłkarzem. To było jego marzenie od czasów dzieciństwa na Copacabanie. Mógłby grać dla Flamengo, swojego ulubionego klubu w Rio de Janeiro. Zgodziłby się nawet grać dla ich rywali, Fluminense, gdzie kiedyś występował jego ojciec. Nigdy nawet mu się nie śniło, że wyląduje na ponurej północy Atlantyku, gdzie średnia temperatura latem jest 10 stopni niższa niż w typową brazylijską zimę. Gdzie kiedyś na mecz wyjazdowy musiał płynąć rybackim kutrem.

Wyspy Owcze leżą w połowie drogi między Szkocją a Islandią. Najprawdopodobniej odkrył je irlandzki mnich święty Brendan Żeglarz, który przepłynął obok nich na początku VI wieku. Święty Brendan szukał mitycznej Hy-Brasil, Wyspy Szczęśliwych, od której to według niektórych badaczy pochodzi nazwa Brazylia. Półtora tysiąca lat później na wyspę trafili tropikalni podróżnicy, przybywający z przeciwnej strony, znajdując na niej swój gorzki raj.

Marcelo po raz pierwszy usłyszał o Wyspach Owczych, kiedy dostał ofertę transferu do klubu B68 Toftir. Wizę odebrał w duńskim konsulacie w Rio de Janeiro. Poradzili mu, żeby spakował kurtkę, ale to nie wystarczyło. Kiedy wylądował w Kopenhadze, żeby się przesiąść, po raz pierwszy odetchnął „rześkim” powietrzem. – Mój Boże – pomyślał. – Chcę wracać do domu. Przedstawiciel B68 odebrał go z lotniska na wyspie Vágar w zachodniej części archipelagu – jedynym skrawku na tyle płaskiego terenu, żeby zbudować lotnisko. Potem zawieziono Marcelo do Toftiru, najpierw promem, a następnie drogą wzdłuż poszarpanego wybrzeża. Zauważył, że pozbawiony drzew krajobraz jest cały biały. Po raz pierwszy w życiu zobaczył śnieg.

Nawet jak na standardy Wysp Owczych Toftir jest mały i odseparowany. Mieszka tu około tysiąca osób, mniej więcej 1/20 populacji stolicy, Torshavn. Na całą osadę składa się kilkaset domków ułożonych wzdłuż smaganej wiatrem nadbrzeżnej drogi. Budynki to nieciekawe sześciany ze schludnymi dachami. W Toftir nie ma kina, restauracji czy baru. Jest za to bazar rybny, przetwórnia ryb i kościół. No i klub piłkarski z trzema Brazylijczykami.

Kiedy dotarłem do domu Marcelo w porze obiadowej, ten spał jak kamień. Teraz, dziesięć minut później, biega w tę i z powrotem jak dziecko z nadmiarem energii. – Ten dom to moje więzienie – mówi. – Jest mi ciężko. Przywykłem do innej kultury: plaży, piwa i kobiet. Tutaj ludzie nie mają życia. Nigdzie nie wychodzą.

29-letni Marcelo powoli się dostosowuje. Kiedy przyjechał, głowę miał ogoloną na łyso, teraz pozwolił sobie na kilkumilimetrowe włosy, żeby zatrzymać chociaż trochę ciepła. Jego czarna skóra ma jaśniejszy odcień niż w Brazylii – konsekwencja szarych toftirskich dni pozbawionych słońca. Stoi elegancko wyprostowany, patrzy z pogardą, a mówiąc, wymachuje rękami i bije się w pierś. Ma zaczepny wzrok i lubi brzmienie swojego głosu. Jego wylewność wydaje się niezmącona surowością nowego otoczenia.

Pytam, czy wychodzi gdzieś wieczorami, w weekendy.

– Już nie – odpowiada. – Trzeba jechać godzinę autobusem, żeby dotrzeć do Torshavn, a i tak nie ma tam gdzie pójść. Kiedyś zapraszali nas na imprezy, ale tutejsze imprezy są jak... czuwanie przy zmarłym.

Nagle zdaje sobie sprawę, że trochę się zagalopował. Uspokaja się i zmienia ton.

– Mimo wszystko jestem szczęśliwy, nie narzekam. Jestem tutaj, ponieważ jestem profesjonalistą i mam okazję dobrze zarobić. Nigdy bym tyle nie dostał, gdybym został w Brazylii.

B68 trenują tylko po dwie godziny dziennie. Rano ich międzynarodowa gwiazda pracuje na targu ryb. Wyładowuje na nabrzeże z małych statków rybackich kraty z dorszem i żabnicą. Praca nie jest obowiązkowa, ale prezydent B68 bardzo do niej zachęca. Ma w tym swój interes. Jest odpowiedzialny za wyładunek na toftirskim targu. W morzu jest wiele ryb do złowienia. Potrzebuje każdej pary rąk.

Marcelo nie jest typem człowieka ciężko pracującego, dlatego stara się robić najmniej, jak to tylko możliwe. Mówi mi, że widzi swoją rolę jako tego, który strzela bramki. Eleganckie, brazylijskie bramki. Może i wylądował na Wyspach Owczych, ale nie stracił poczucia narodowej dumy.

Nagle znika i przynosi srebrny puchar ze swego pokoju. Pokazuje i mówi chełpliwie: – To nagroda dla najlepszego napastnika ligi Wysp Owczych w 2000 roku. W poprzednim sezonie nasz najlepszy strzelec zdobył 16 goli. Ja 15, ale tylko dlatego, że on wykonywał dużo rzutów karnych. Jestem od niego znacznie lepszy, ale jest kolegą trenera.

Marcelo lubić być dużą tropikalną rybą w malutkim północnym morzu. – Jestem tutaj królem – mówi. – Żaden z tutejszych nie potrafi tego, co ja.

Zdaje sobie również sprawę, że realizuje swoje marzenia, pomimo ponurej rzeczywistości. Każdy Brazylijczyk chciałby grać w Europie.

– Kiedy wracam do Rio, ludzie traktują mnie zupełnie inaczej – przechwala się. – Jakbym był arystokratą. Ludzie nagle zdają sobie sprawę, że jesteś kimś ważnym. Nikt z mojego sąsiedztwa nie grał w Europie. Normalnie kiedy mówisz, że występujesz w małym lokalnym klubie, śmieją się z ciebie. Zupełnie jakby drużyna była do niczego. Brazylijczycy bardziej cię szanują, jeśli grasz w Europie, zupełnie inaczej na ciebie patrzą.

Przerywa na chwilę i dodaje: – Będę mógł powiedzieć wnukom, że ich dziadek był kimś.

Jeśli ktoś nie wsłuchuje się namiętnie w morskie prognozy pogody albo nie importuje dorsza, to nie ma żadnego rozsądnego powodu, dla którego miałby zdawać sobie sprawę z istnienia Wysp Owczych, autonomicznej części Danii o populacji równej 47 tys. ludzi. Te odizolowane wyspy mają jedną z najmniejszych lig piłkarskich w Europie, a ich reprezentacja narodowa jest jedną z najmarniejszych. Zwycięstwo 1:0 z Luksemburgiem było powodem do narodowej euforii. Spotykam Niclasa Davidsena, prezydenta B68. Sprawia wrażenie, jakby był dwuwymiarową postacią wyciętą z kartonu. Z powodu zimna ręce zawsze trzyma w kieszeniach, a kiedy mówi, szepcze, niemal nie ruszając ustami. Jego czerwoną od wiatru i ogorzałą cerę łagodzą ruda broda i błękitne oczy. Zaprasza mnie do domu, siadamy w salonie. Na ścianie wisi obraz Głowy Cukru z Rio.

Niclas mówi, że B68 to pionierski klub, a żeby to udowodnić, włącza nagranie wideo. Historia zaczyna się 12 września 1990 roku, w dniu, który, według mówiącego pełnym napięcia głosem narratora, „będzie żył długo w pamięci Farerów”. Podczas swojego pierwszego meczu międzynarodowego, rozgrywanego w Szwecji, Wyspy Owcze pokonały Austrię 1:0. Kiedy drużyna wróciła do domu, powitano ich jak bohaterów, a „ulice przypominały bardziej Amerykę Południową niż spokojny północny Atlantyk”. Niclas ogląda nagranie jak zahipnotyzowany, mimo że musiał je widzieć setki razy. Wyspy Owcze nie mogły grać u siebie, ponieważ brakowało odpowiedniego obiektu, który spełniałby międzynarodowe wymogi. Niclas postanowił zebrać 2 miliony dolarów na przebudowę boiska B68. Było to nie lada wyzwanie, ponieważ w Toftirze w ogóle nie ma płaskich powierzchni. Inżynierowie potrzebowali 50 ton materiałów wybuchowych, żeby wysadzić skaliste wzgórze wznoszące się za wioską. Przez rok robotnicy pracowali po 10 godzin dziennie, 6 dni w tygodniu, aż w końcu odosobniony Toftir doczekał się stadionu narodowego Wysp Owczych, o pojemności osiem razy większej niż liczba jego mieszkańców.

Na tym kończy się nagranie, Niclas przenosi na mnie wzrok, i mówi, że w tamtym momencie jedyne, czego potrzebowali, to dobrych piłkarzy.

Pomoc nadeszła od przyjaciela z Islandii, Pálla Guđlaugssona, który był kiedyś trenerem reprezentacji Wysp Owczych. Páll zadzwonił do Niclasa i powiedział, że wylatuje do Rio, by podpisać umowy z kilkoma Brazylijczykami. Zapytał, czy Niclas nie chciałby wejść w ten interes.

Niewiele jest rzeczy, które są w stanie tak rozgrzać zmarzniętych fanów piłki na Wyspach Owczych, jak wspomnienie o Brazylijczyku grającym w koszulce ich klubu. – Wizerunkowo to bardzo ważne, żeby mieć w składzie Brazylijczyków. Páll zapewnił mnie, że wielu z nich chce wyjechać do Europy za wszelką cenę – mówi Niclas. Ceny ryb były wysokie, więc B68 miał pieniądze. Niclas zadzwonił do swojego islandzkiego kumpla i zamówił czterech.

W marcu 1999 roku Marcelo Marcolino, Messias Pereira, Marlon Jorge i Lúcio de Oliviera przyjechali do Toftiru. Razem z nimi przyleciało jeszcze dwóch innych Brazylijczyków, którzy podpisali kontrakt z GÍ, kolejnym przeciętnym klubem z oddalonej od cywilizacji wioski z tysiącem mieszkańców, kościołem i przetwórnią ryb.

Nie byli to jedyni Brazylijczycy, którzy tego roku wyjechali ze swojego kraju. W 1999 roku ponad 650 zdecydowało się na międzynarodowe transfery. Brazylijscy piłkarze rozjechali się po świecie, dołączając nie tylko do najlepszych klubów, ale także do zespołów z takich państw jak Armenia, Senegal, Chiny czy Jamajka. W 2000 roku exodus wciąż nabierał tempa, łącznie dokonano transferów do 66 różnych państw, w tym do Libanu, Wietnamu, Australii i Haiti. Według Brazylijskiej Konfederacji Piłki Nożnej (CBF) za granicą występuje około 5 tysięcy Brazylijczyków. To prawie cztery razy więcej niż liczba brazylijskich dyplomatów. Na swój sposób piłkarska diaspora funkcjonuje jako równoległy kanał dyplomatyczny; sportowcy emigrujący za pracą są również kulturowymi ambasadorami. Są osobami publicznymi i gdziekolwiek się pojawią, promują piłkarskie dziedzictwo swojego narodu.

Toftir przyjął swój brazylijski zaciąg z wielką ekscytacją. Dzieci w szkołach goliły blond włosy na łyso, żeby się do nich upodobnić, robiono z nimi wywiady do gazet i zapraszano do lokalnej telewizji. Ale oczekiwania B68 nie zostały natychmiast spełnione. Granie na śniegu nie jest tym samym, co występy na piasku. Chłopcy z Brazylii nie zaadaptowali się. Lúcio doznał kontuzji i wrócił do domu, a B68 zakończył rozgrywki ligowe na siódmym miejscu w dziesięciozespołowej lidze.

Niclas był niewzruszony. Z czasem drużyna stawała się coraz lepsza. W sezonie 2000 była już trzecia, a Marcelo zdobył tytuł najlepszego napastnika. Kontrakty zostały przedłużone o kolejny rok.

Niclas przyznaje, że było to dosyć ryzykowne. – Brazylijskich piłkarzy znaliśmy tylko z telewizji, oglądaliśmy Pelégo i reprezentację narodową – przyznaje z powagą. – Ale nie mieliśmy pojęcia, jak grają ci, z którymi podpisaliśmy umowy. Teraz wiemy, że są dobrzy, zwłaszcza Marcelo.

Trzecie miejsce dało drużynie pożądaną nagrodę – awans do Pucharu Intertoto. Ten letni turniej może być wyszydzany przez państwa z silnymi ligami, ale dla klubów z odległych zakątków Europy to szczyt międzynarodowej chwały. Żadna drużyna z Wysp Owczych nie przeszła jeszcze pierwszej rundy, jednak trzech Brazylijczyków w składzie może przełamać złą passę.

* * *

Budzik włącza się o 6 rano. Messias Pereira budzi się i czyta swój dzienny przydział pięciu psalmów. Biblia pomaga mu lepiej znosić samotność. Dziś jest wielki dzień, B68 gra z B71. Brzmi to jak walka dwóch amerykańskich bombowców albo zestawów witamin, jednak rzeczywistość jest mniej dramatyczna: to mecz piłkarskiego pucharu Wysp Owczych.

B71 stacjonują na Sandoy, wyspie, na którą dotrzeć można tylko łodzią. Niclas wiezie nas na poranny prom. Jedziemy przez burzę śnieżną, ulewny deszcz i oślepiające przebłyski słońca. Co kilkaset metrów samochód walczy z górskimi serpentynami, a za każdym z zakrętów panują zupełnie inne warunki pogodowe.

Marcelo doznał kontuzji i został w domu. Pozostali dwaj Brazylijczycy, Messias i Marlon Jorge, wyglądają, jakby zazdrościli koledze. Na promie siadają blisko siebie, żeby choć trochę się ogrzać. Messias ubrany jest w dżinsową kurtkę z kołnierzem ze sztucznej wełny, a Marlon nosi zielony płaszcz. Reszta drużyny, ubrana w czerwone dresy B68, siedzi w kabinie i głośno rozmawia.

Messias jest 28-latkiem o spokojnym usposobieniu. Nosi kozią bródkę, dzięki której wygląda pobożnie i wyrafinowanie. 24-letni Marlon ma głębokie zmarszczki na czole. Jest najbystrzejszy z całej trójki, jako jedyny opanował farerski na tyle, by nie musieć się porozumiewać za pomocą monosylab. Marlon mieszka ze swoją żoną, Brazylijką Angelą, która porzuciła pracę konduktora autobusu na Copacabanie, żeby solić dorsze w przetwórni w Toftirze. Zmiana pracy nie była dla niej problemem, dzięki przeprowadzce na Wyspy Owcze może cieszyć się teraz statusem żony piłkarza.

Dzisiaj Marlon jest dziwnie cichy, robi się blady za każdym razem, kiedy promem zaczyna bujać. Szybko przeprasza i znika pod pokładem. Dzięki temu mam szansę porozmawiać sam na sam z Messiasem, który jest najcichszym spośród trzech Brazylijczyków. – Piłka to całe moje życie. To z niej się utrzymuję. Uważam się za prawdziwego szczęściarza, że tu wylądowałem – mówi. Zimny prom buja się teraz na boki, deszcz uderza w okna.

– Ale mam też pecha, że nie gram w jakimś lepszym miejscu – dodaje.

Messias uważa, że na Wyspach Owczych jego kariera ma większą przyszłość niż w Brazylii, gdzie razem z Marlonem grali w drugiej lidze stanowej w Rio. Zarabiał około 80 dolarów miesięcznie. Teraz dostaje kilkaset, nie licząc pracy przy rybach. – Zdecydowałem się wrócić w tym sezonie na Wyspy Owcze, bo tutaj gram w pierwszej lidze i będę miał szansę wystąpić w Pucharze Intertoto.

Mecz pomiędzy B68 i B71 odbywa się na samym końcu świata, a przynajmniej takie odnosi się wrażenie. Miejsce jest niegościnne i dołujące. Znajdujemy się w dolinie odciętej od świata skalistymi ścianami i ciężkimi śniegowymi chmurami. Pojawia się około 50 widzów, jest zbyt zimno, żeby stać na trybunach, więc oglądają mecz, siedząc w samochodach.

Gra jest równie smutna, jak otoczenie. Marlonowi udaje się jedno mądre podanie, które zamienia się w pierwszą bramkę dla B68. Poza tą akcją Brazylijczycy nie wyróżniają się. W zasadzie nikt się nie wyróżnia. Messias gra nieźle, ale zostaje zmieniony pod koniec meczu, źle to znosi i wychodzi do szatni, trzaskając drzwiami. – Presja jest ogromna, bo jesteśmy Brazylijczykami i klub dużo na nas wydał. Kiedy inni popełniają błędy, nikt im nic nie mówi, ale kiedy my jakieś robimy, jest zupełnie inaczej.

B68 wygrywa 2:0. Mówią mi, że pogoda była łagodna. Kiedyś wiał tak silny wiatr, że sędzia nakazał wszystkim zawodnikom przykucnąć na murawie, by nikogo nie zwiało z boiska.

Podczas podróży powrotnej promem mam okazję, by porozmawiać z Farerami z B68. Pytam Hansa Fróði Hansena, środkowego obrońcę, który gra również w reprezentacji, co takiego Brazylijczycy wnoszą do drużyny. Hans jest wysoki i ma opadające blond włosy przyklepane czerwoną wełnianą czapką Liverpoolu.

Hans zaczyna od stwierdzenia, że Brazylijczycy to bardzo pozytywni ludzie. Pytam, skąd to wie, skoro ledwie mówią po farersku. Zastanawia się chwilkę i odpowiada z wielkim uśmiechem: – Te słowa, które znają, są bardzo pozytywne.

Hans wyjaśnia, że farerscy piłkarze polegają głównie na sile. Dobrze jest mieć Brazylijczyków, ponieważ mają lepsze przyjęcie i technikę, chociaż nie są przyzwyczajeni do tutejszego stylu. Dla niego największą korzyścią jest jednak ich inne nastawienie do gry. – Kiedy myślisz o Brazylii, myślisz o sambie, uśmiechach i tańcu. To dla nas bardzo dobre.

Hansen wyjaśnia swoim perfekcyjnym skandynawskim angielskim uniwersalną prawdę piłkarską – brazylijski futbol jest wyjątkowy. Przebłyski geniuszu widać już było w 1938 roku, jednak dopiero trzy wygrane w mistrzostwach świata w 1958, 1962 i 1970 roku przypieczętowały jej sławę. Piłkarski geniusz Brazylii został wyniesiony na ołtarze nie tylko ze względu na zwycięstwa, ale także ze względu na niezrównany rozmach. W 1970 zwycięstwo Brazylii było tym większe, że po raz pierwszy transmitowano je w kolorze. Dało to wieczną sławę Pelému i żółtym koszulkom reprezentacji, oglądanym dotychczas tylko w czerni i bieli. To wydarzenie tak mocno odcisnęło się w świadomości ludzi, że pomimo tego iż Brazylia nigdy już nie grała na tak wysokim poziomie, wszyscy wciąż mają do niej ogromny szacunek. Czuje się to nawet w lodowatym zimnie na meczu pucharu Wysp Owczych.

Każdy Brazylijczyk ma w sobie tę magię „pięknej gry”. Określenie „brazylijski piłkarz” jest jak „francuski szef kuchni” albo „tybetański mnich”. Narodowość wyraża autorytet, wrodzoną zdolność – bez względu na prawdziwe umiejętności. Wyczuwam, że pozostali zawodnicy nie przepadają za Messiasem i Marlonem, chociaż podoba im się to, co sobą reprezentują na boisku. Pytam o to trenera, Johannesa Jakobsena. – Gdyby Brazylijczycy przyjechali tu 15 lat temu, byliby znacznie lepsi od nas. Ale jesteśmy dumnym narodem i z każdym rokiem jesteśmy coraz lepsi, co nie jest łatwe, biorąc pod uwagę, jak niewielu nas jest. Farerska piłka bardzo się zmieniła.

Pytam, w jaki sposób. – Nie przegrywamy już tyle co kiedyś.

Czy chciałby kupić więcej Brazylijczyków? – Wolałbym kupować lokalnych graczy, bo to by wzmocniło drużynę i osłabiło konkurencję. Wydaje mi się też, że ludziom z zagranicy ciężko jest się dostosować do naszych warunków i stylu życia.

– Ale jako naród Brazylijczycy są świetni – dodaje po chwili. W trakcie powrotu z promu, pod koniec dwunastogodzinnego dnia, pytam Marlona i Messiasa, co myślą o poziomie farerskich piłkarzy. Obaj są przekonani, że są lepsi od kolegów z zespołu, a miejscowi są po prostu zbytnimi ignorantami, żeby zdać sobie z tego sprawę. Gdy już zaczną, nie mogą się powstrzymać od dalszej krytyki. Mówią, że tutejsi ludzie po prostu nie rozumieją piłki. Zacznijmy od tego, że nie modlą się przed meczem. Nie ćwiczą taktyki, no i nie dają premii za wygrane. – W Brazylii dostajesz trochę gotówki za wygraną i połowę za remis – mówi Marlon. – Tutaj nie dostajesz nic. Nie ma żadnej motywacji.

Marlon uważa, że gdyby miał obywatelstwo Wysp Owczych, grałby w reprezentacji. Mówi, że to jeden z jego celów. – Powiedziano mi, że jeśli grasz przez pięć sezonów w jednym kraju, zyskujesz prawo do gry w reprezentacji. Trzeba mieć jakiś cel i właśnie to zamierzam zrobić.

Jeśli Marlon zostanie kiedykolwiek naturalizowany, nie będzie pierwszym Brazylijczykiem, który grał dla innej reprezentacji. Brazylijczycy występowali już w kadrach Japonii, Belgii i Tunezji. Niedawno Peruwiański Związek Piłki Nożnej zaproponował obywatelstwo Esidio, który jest zarażony wirusem HIV. W 2000 roku Esidio strzelił 37 bramek dla Universitario Lima, najlepszy wynik w historii peruwiańskiej ligi.

Dla Marlona jeszcze jednak większą motywacją od reprezentowania duńskich skał gdzieś na końcu świata jest szansa gry w Pucharze Intertoto przeciwko Lokeren z Belgii. Może mecz będą oglądać jacyś skauci, może nawet zaproponują mu transfer do poważniejszego piłkarskiego kraju? Im dłużej o tym myśli, tym wydaje mu się to ważniejsze. – Pomysł polega na tym, żeby grać jak najlepiej, a potem odejść do innej drużyny, która więcej płaci.

Pytam Niclasa, co się stało z pozostałymi dwoma Brazylijczykami zakontraktowanymi przez GÍ, drugi klub z Wysp Owczych. Mówi, że pierwszy wrócił do Brazylii, ale drugi, Robson, wciąż żyje w Gøta, gdzie klub ma swoją siedzibę. Proponuje, że mnie tam zabierze.

Gøta leży jakieś 20 minut jazdy samochodem od Toftiru, jednak mimo że jest jeszcze bardziej odizolowana, nadrabia ładniejszym krajobrazem. Miasto leży w małej zatoce okrążonej stromymi klifami.

Pukam do drzwi Robsona, który wyraźnie ucieszył się na widok gościa. Ma płaską, okrągłą twarz z grubymi brwiami i ciemną skórę koloru oliwki. Wygląda jak typowy mieszkaniec Paraíba, małego i ubogiego stanu prawie 2 tys. kilometrów na północ od Rio. Mieszkańcy tego stanu są ofiarami głęboko zakorzenionego w brazylijskim społeczeństwie rasizmu. Postrzegani są jako wiejscy prostaczkowie. Wyczuwam, że rodacy Robsona z B68 nie utrzymują z nim niemal żadnego kontaktu.

Robson zaprasza mnie do salonu. Dom jest skromny, ale przytulny. Na ścianie wisi czarno-biały plakat nagiego mężczyzny trzymającego na rękach niemowlę. Na stoliku kawowym stoi miska jabłek, a w telewizji lecą kreskówki. Robson siada na sofie, ubrany jest w bluzę i spodnie od dresu, na głowie ma bejsbolówkę.

Wyciąga album ze zdjęciami z czasów, kiedy był jeszcze piłkarzem w Brazylii. To jego jedyna pamiątka z przeszłości. Oglądam wyblakłe obrazy drużyn, zrobione tanimi aparatami w pełnym słońcu. Wyczuwam, że dla Robsona są one równie tajemnicze jak dla mnie. Mówi, że kiedyś grał w lidze stanowej Paraíba wspólnie z Marcelinho, który teraz występuje w Hercie Berlin. Na tym kończą się podobieństwa między nimi. Robson nigdy nie został piłkarzem na Wyspach Owczych. Raz zagrał dla GÍ, ale był tak kiepski, że więcej go nie wpuścili na boisko. Celował nisko, ale i tak nie trafił. Wyjaśnia, że mając 23 lata, zrezygnował z piłki nożnej i postanowił zmienić zawód. Tuż po ukończeniu kursu na ochroniarza jego były menedżer zadzwonił z pytaniem, czy nie chciałby jeszcze raz założyć butów piłkarskich. – Powiedziałem mu, że od dwóch lat w ogóle nie grałem i jestem w kiepskiej formie. Mój agent tylko odpowiedział: „Cóż, idź pobiegać po plaży”.

GÍ może i się zawiódł na brazylijskim imporcie, jednak wioska szybko odkryła, że Robson był wart opłacenia lotu przez Atlantyk. Pracę w przetwórni zaczął od segregowania zepsutych ryb i obcinania głów. Robson był tak odpowiedzialnym i uczciwym pracownikiem, że zatrzymano go na sezon 2000. Wtedy poznał Anję, 19-latkę o rumianych policzkach. Dziewięć miesięcy później na świat przyszedł Mateus.

Anja sprząta dom, podczas gdy ja rozmawiam z jej mężem. Dziewczyna odrobinę zna angielski, ale mówi, że to i tak więcej niż farerski Robsona. – Bardzo dużo rozumie, ale gorzej mu idzie z mówieniem – oświadcza pobłażliwym tonem. Patrzę, jak ze sobą rozmawiają. On mamrocze coś po portugalsku, ona odpowiada po farersku. Aż dziwnie się wzruszyłem, gdyż wyglądają na zakochanych i szczęśliwych pomimo zasadniczych trudności w komunikacji.

– Umawiałem się już wcześniej z blondynkami, ale żadna nie była tak atrakcyjna jak Anja – tłumaczy mi później Robson.

Dzięki pomocy rodziny Anji młoda para wybudowała dom. On pracuje w przetwórni ryb na dziesięciogodzinnych zmianach, ona zajmuje się domem. Robson zarabia 375 dolarów na tydzień, co spokojnie wystarcza na godne życie. Niedawno kupił pierwszy samochód.

Anja jest ciepłą i troskliwą osobą. Swoje płowe blond włosy trzyma spięte w kucyk. Pytam, co takiego widzi w mężu. – Jest dżentelmenem. Gdybym go poprosiła o umycie toalety, zrobiłby to dla mnie. Inni faceci, których znam, wolą pić i chodzić na potańcówki. Robson jest inny. Lubi chodzić do pracy i zajmować się dzieckiem, kiedy jest w domu. Jest bardzo rodzinnym człowiekiem.

Robson zdaje sobie sprawę, że gdyby został w Brazylii, wciąż byłby biedakiem. Na Wyspach Owczych czuje się jak milioner. Ma wszystkie oznaki statusu, o których marzą brazylijscy piłkarze: dom, samochód, żonę blondynkę i dziecko. – Wszystko to mam dzięki futbolowi – mówi z dumą. – W Brazylii nigdy bym czegoś takiego nie osiągnął, teraz żyję w kraju, w którym można zapewnić sobie jakąś przyszłość. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że moje życie zmieniło się na lepsze. Dzięki Bogu dobrze mi się powodzi.

Nawet jednak te słowa nie są w stanie ukryć melancholii, tego, że jest straszliwie samotny w obcym kraju. Poza swoją żoną nie ma tu żadnych przyjaciół ani też perspektyw powrotu do Brazylii. Mówi, że czasem zastanawia się nad tym, ale tylko się oszukuje. Rodzice Anji nie chcą, żeby się przeprowadzili i mają ku temu dobry powód – w Brazylii Robson nie zarabiałby nawet jednej czwartej tego co teraz. Zdaje sobie sprawę, że zostanie na Wyspach Owczych już do końca życia.

* * *

W dniu odlotu z Wysp Owczych muszę być wcześnie na lotnisku. Niclas pożycza Marlonowi samochód, żeby ten mógł mnie odwieźć. Jest środek kwietnia i pada śnieg. Marlon, który dopiero co nauczył się jeździć, pędzi wyspiarskimi drogami. Proszę go, żeby trochę zwolnił, bo mam wrażenie, jakby nie miał zbyt dużo doświadczenia w jeździe w takich warunkach. Nie jest to coś, czego uczą cię na kursie prawa jazdy w Rio de Janeiro.

Na prostej Marlon przyśpiesza do 80 km/h. Momentalnie traci kontrolę nad pojazdem, a samochód zaczyna się ślizgać po oblodzonej nawierzchni. Marlon wciska hamulec, ale zamiast się zatrzymać, auto okręca się i lądujemy na środku drogi, stojąc tyłem na przód.

Podrzuca mnie do promu płynącego na lotnisko, jest 1 stopień Celsjusza, więc śnieg zamienił się w deszcz.

– Powodzenia w Intertoto – krzyczę, machając ręką na pożegnanie.

Kilka miesięcy przed tym, jak poleciałem na Wyspy Owcze, spotkałem Marlona i Marcelo na plaży Copacabana. Było tak upalnie, że pot skapywał mi z czoła prosto na notes i rozmazywał tusz. Siedzieliśmy w kąpielówkach i popijaliśmy wodę z zielonych kokosów. Marcelo nosił okulary przeciwsłoneczne i złoty naszyjnik. Uśmiechał się i gwizdał na przechodzące kobiety. Mówią mi, że to na plaży nauczyli się grać w piłkę, bo dorastali kilka przecznic stąd.

Kiedy Marcelo jest z powrotem w Toftirze, odwiedzam jego rodzinę. Jadę do Copacabany, która jest najgęściej zamieszkaną dzielnicą Rio. Mieszka tu cztery razy więcej ludzi niż na całych Wyspach Owczych. Cztery przecznice od plaży skręcam w brukowaną uliczkę pnącą się stromo w górę. Jadę nią wysoko ponad poziom dachów. Rio jest odwrócone do góry nogami, najbogatsi żyją przy morzu, a biedota w budach poustawianych na wzgórzach – fawelach. Docieram do Morro Dos Cabritos i parkuję samochód. Fawela to chaotyczny zbitek prostych murowanych chatek, które pokrywają wzgórze niczym wysypka. Po ulicy biegają dzieci z latawcami, a mężczyźni siedzą z piwem. Skręcam w stromą alejkę i wspinam się po betonowych schodach. Moja obecność przyciąga uwagę. Przechodzę obok talerza z ryżem położonym na murku, daru dla afrobrazylijskich bóstw. Na sąsiednim podwórku widzę klatkę z kogutem bojowym. Życie w faweli wydaje się równie nieuporządkowane i zmienne, jak monotonne i bezpieczne jest życie w Toftirze.

Matka Marcelo, Maria Nazareth, już na mnie czeka. Zanim zaprosi mnie do środka, rzucam okiem na okolicę. Z domu widać Głowę Cukru, zatokę Guanabara, wysokie blokowiska Copacabany i rozciągający się po horyzont głęboki błękit Oceanu Atlantyckiego.

Przechodzimy przez bramę, w której na sznurkach pozawieszane są butelki po coli. Maria Nazareth jest chuda jak patyk i ma twardą, wyrazistą twarz. Chichocze, kiedy się uśmiecha, a robi to często. Jej dom to mała klitka podzielona na dwa pokoje i salon. Na jednej ścianie wisi zdjęcie Marcelo, jak pozuje z drużyną, na drugiej trójkątna flaga B68 i Farerskiego Związku Piłki Nożnej. Dołącza do nas Dilma, córka Marii, która mieszka w tym samym bloku. Obok żyje starsza córka Vilma, zaś najstarsza Ilma już się wyprowadziła.

– Kiedy Marcelo powiedział, że wyjeżdża, sparaliżowało nas ze strachu – mówi Dilma. – Nie miałyśmy zielonego pojęcia, gdzie wyjeżdża, ani gdzie są Wyspy Owcze. Tyle się widzi w telewizji programów o piłkarzach sprzedanych do obcych krajów, którzy są porzucani, a potem głodują na ulicach i nawet nie mają za co wrócić.

Maria de Fátima, bratowa Marcelo, wchodzi do pomieszczenia i nalega, żeby upiec mi ciasto. W tym samym czasie w pokoju pojawia się pięcioro małych dzieci. Jedno z nich, chłopiec, mówi, że gra w drużynie piłkarskiej na plaży. Kiedy dorośnie, chce być jak wujek i grać w Europie.

Marlcolinos to rodzina piłkarska. Maria Nazareth miała 16 lat, kiedy wyszła za mąż za człowieka, który był zawodowym piłkarzem grającym dla wielu drużyn w Rio. Nigdy nie udało mu się zarobić jednak tyle, żeby opuścić fawelę. Przyjaciele mówili, że jeśli jego dzieci będą chociaż w połowie tak dobre jak on, też zostaną zawodowcami. Marcelo zaczynał w młodzieżówkach Fluminense i Botafogo, dwóch dobrych, miejscowych klubów. Przeszedł na zawodowstwo w Madureirze, słabszej drużynie z przedmieścia, a potem przechodził do klubów znajdujących się coraz niżej w łańcuchu pokarmowym brazylijskiej piłki. Do czasu aż wypadł jego końcem w zupełnie innej części świata.

Gdyby nie odziedziczony po ojcu talent, Marcelo skończyłby jak jego rówieśnicy z Morro Dos Cabritos, którzy zostali kelnerami, sprzątaczami, kurierami motocyklowymi, czyli znaleźli się na samym dole rynku pracy, obsługując klasę średnią z leżącej poniżej Copacabany. Dilma mówi, że pracuje w fabryce szyjącej bikini.

Ciasto zostaje podane z musującym sokiem z guarany. Maria Nazareth uważa, że wie, na czym polega piłka nożna, bo zarówno jej mąż, jak i syn całkowicie się jej poświęcili. – W Brazylii jest tylu dobrych zawodników, że nie da się wybić samą dobrą grą, ktoś musi popchnąć twoją karierę. Marcelo znalazł sobie w Danii tego kogoś i teraz odnosi same sukcesy, ludzie go tam kochają.

Swój pierwszy telefon Maria Nazareth zainstalowała w zeszłym roku. Wie, że Marcelo podjął właściwą decyzję, wyjeżdżając, bo dzwoni do niej co tydzień i mówi: „Mamo, strzeliłem mnóstwo bramek”.

– Naprawdę ciężko pracował, żeby zostać piłkarzem – dodaje Dilma. – Jest szczęśliwy, bo może robić to, o czym zawsze marzył.

* * *

Trzy kilometry od Morro Dos Cabritos znajduje się Leblon, jedna z najbogatszych dzielnic Rio. Tutaj mieszka Fábio Menezes, razem ze swoimi rodzicami i 420 koszulkami piłkarskimi.

Zaprasza mnie do środka, żeby pokazać kolekcję. Wszystkie koszulki powieszone są na długim wieszaku. Te z autografami sławnych graczy nie były wyprane, co nadaje sypialni zapach rodem z wyprzedaży staroci.

– Na pewno nie zgadniesz, czyja jest ta! – wskazuje na niebieską koszulkę z literkami KSI. Fábio ma rację, nie mam pojęcia.

– To koszulka reprezentacji Islandii, konkretnie z meczu przeciwko Brazylii we Florianópolis. Wygraliśmy 3:0. To był pierwszy mecz Ronaldo w reprezentacji i od razu strzelił gola.

Popisywanie się przede mną swoją wiedzą wyraźnie sprawia mu przyjemność. Pokazuje kolejną koszulkę.

– Ta jest naprawdę trudna do zgadnięcia. – Zanim zdążę zdecydować, czy okazać zdziwienie, czy konsternację, Fábio już odpowiada. – South Melbourne. Klubowe mistrzostwa świata. Zeszły rok. Prawie niemożliwa do zdobycia.

Gratuluję mu tak rzadkiej zdobyczy. Pokazuje mi jeszcze kilka mniej interesujących cuchnących pamiątek. Wyjaśnia, że kolekcja zaczęła się od tego, że jego ojciec jest znanym komentatorem sportowym, który dzięki osobistym kontaktom z piłkarzami mógł łatwo zdobywać stroje. Dużą wartość kolekcjonerską ma koszulka Brazylii z meczu przeciwko Chile w 1987 roku w Uberlândii, jedyny mecz, w którym na trykotach reprezentacji naszyte były reklamy, chociaż większym zaskoczeniem w kolekcji Fábia jest liczba koszulek skandynawskich klubów.

Fábio ma 32 lata, jest wysoki, ma przerzedzone włosy i niezdrowo bladą twarz. Opuszczamy jego mieszkanie w chronionym apartamentowcu i idziemy do pobliskiej restauracji. Na zewnątrz panuje przejmujący chłód, jak na warunki Rio – lodowate 15 stopni. Brazylijczycy chodzą opatuleni w swetry i płaszcze. Tylko Fábio ma na sobie T-shirt i klapki. – Dla mnie to idealna temperatura – mówi, idąc przez popołudniową mżawkę bez parasola. – Już nigdy się nie przeziębię.

Fábio przejdzie do historii jako człowiek, który pchnął brazylijską piłkę do jej północnych granic. Zupełnie jak zdobywcy bieguna, którzy doprowadzili ludzkość do nowych ekstremów, Fábio wysłał swoich rodaków na północ dalej niż ktokolwiek przed nim. To on jest agentem, który sprzedał Brazylijczyków na Islandię i Wyspy Owcze.

Wchodzimy do pierwszej restauracji, którą mijamy, nowo otwartej knajpki z kuchnią wegetariańską. Siadamy przy stoliku, Fábio opowiada mi, jak to zrobił. – Łatwiej jest umieść w zespole Brazylijczyka niż piłkarza jakiejkolwiek innej narodowości – mówi. – Istnieje światowy popyt na Brazylijczyków. Trochę przykro to mówić, ale znacznie łatwiej jest sprzedać kiepskiego Brazylijczyka niż nawet genialnego Meksykanina. Brazylijczycy kojarzą się z radością, imprezami, karnawałem. Niezależnie od jego umiejętności cholernie kuszące jest mieć Brazylijczyka w drużynie.

Popyt, jak twierdzi, jest zaspokajany przez nieskończoną podaż. W Brazylii jest około 23 tysiące zawodowych piłkarzy, którzy grają w ponad 500 profesjonalnych klubach. Według Fábio powodem, dla którego tylu zawodników jest sprzedawanych za granicę, jest boom na rynku krajowym. – Nigdy wcześniej nie było tylu piłkarzy, bo nigdy wcześniej nie było tylu klubów. W Brazylii najlepszym sposobem na szybką karierę jest założenie własnego kościoła albo klubu piłkarskiego. To nie jest uczciwy kraj, ludzie wykorzystują kluby, żeby się wzbogacić, albo dzięki nim załatwiać swoje interesy.

Z doświadczenia Fábio wynika, że mimo iż nie każdy Brazylijczyk jest dobrym piłkarzem, udanych transferów jest z pewnością wystarczająco dużo, żeby podtrzymać romantyczną legendę Pelégo. – To się także opłaca – dodaje po chwili. Brazylijczycy to tania siła robocza. Brutalny kontrast między dzielnicami Rio ma swoje odbicie w piłce. Topowi gracze w najlepszych brazylijskich klubach zarabiają porównywalnie do swoich kolegów z najlepszych klubów w Europie. Jednak znacznej większości piłkarzy ledwie starcza na życie, 90 procent z nich przynosi do domu mniej niż 165 dolarów miesięcznie.

W każdy piątek kupuję piłkarski tygodnik „Placar”. W każdym numerze w rubryce zatytułowanej „Na Końcu Świata” jest sylwetka Brazylijczyka grającego za granicą. Jest to najbardziej wciągająca część każdego wydania, ponieważ te historie to mieszanka radości z tragedią. Wszyscy prezentowani piłkarze mówią mniej więcej to samo, niezależnie od tego, czy grają w Singapurze, Indiach, Gwatemali czy Kazachstanie: zarabiają więcej niż kiedykolwiek w Brazylii, gdzie i tak jest ogromna konkurencja, ale bardzo tęsknią za matczyną fasolą z ryżem. Fábio twierdzi, że jest zasypywany ofertami od piłkarzy, którzy chcą grać w zagranicznych klubach, niektórzy są nawet gotowi załatwić podrobiony akt urodzenia, licząc na to, że dzięki temu staną się atrakcyjniejszym towarem. Żaden kraj nie jest dla nich zbyt mały, zbyt odległy albo zbyt nieprzyjazny.

Pytam Fábio, dlaczego zdecydował się na karierę agenta. Odpowiada, że to przez zbieg okoliczności. Na początku lat 90., kiedy studiował prawo na Uniwersytecie Katolickim w Rio, wyjechał na wakacje zwiedzić z plecakiem Europę. Odwiedził wtedy fińskiego dziennikarza, którego jego ojciec poznał, komentując towarzyski mecz Brazylii z Finlandią w Helsinkach. Rok później Fin zadzwonił do Fábio z prośbą o pomoc. FC Jazz z Pori, małego, oddalonego od fińskiej stolicy o 250 kilometrów miasteczka, chce podpisać kontrakt z brazylijskim piłkarzem. Czy mógłby kogoś polecić?

Po dłuższym zastanowieniu Fábio doszedł do wniosku, że w jego ulubionej drużynie z przedmieść Rio, Bangu, gra świetny napastnik o imieniu Dionísio. Fábio skontaktował się z klubem i Dionísio został wypożyczony do FC Jazz. Fábio zarobił 1600 dolarów, całkiem przyjemną sumkę jak na studenckie standardy. Dionísio okazał się ogromnym sukcesem, został sprzedany do innego klubu, TPV, gdzie został królem strzelców, a jego klub zdobył mistrzostwo fińskiej ligi.

Praca międzynarodowego agenta wydawała się całkiem łatwa. Była nieformalna, oparta na znajomościach. Fábio sprzedał jeszcze jednego piłkarza do FC Jazz i zaraz po ukończeniu studiów zaczął szukać piłkarzy w drugiej lidze Rio. Jego skandynawskie kontakty na kilka lat zostały zamrożone, aż w 1998 roku odezwała się Islandia.

Páll Guđlaugsson oglądał mecz FC Jazz w Pucharze Intertoto i stwierdził, że Brazylijczycy dają drużynie sporą przewagę. Skontaktował się z Fábio i powiedział, że chciałby zakontraktować całą bandę – trzech dla swojej drużyny, Leiftur, i sześciu dla przyjaciół z Wysp Owczych.

Facet z Islandii kupował hurtem. Fábio wykonał kilka telefonów i jakoś skompletował kilku piłkarzy. Páll przyleciał do Rio, spodobało mu się to, co zobaczył, i uścisnęli sobie dłonie, pieczętując umowę. Jako że Fábio mówił po angielsku, Páll zaprosił go na Islandię, by przeprowadził się tam z piłkarzami i pracował jako ich tłumacz. Fábio przyjął ofertę i wyleciał z Brazylii na dwa i pół roku. – Piłka nożna naprawdę otwiera wiele drzwi – mówi. Nawet jako absolwent prawa mogłem zarobić więcej na Islandii niż w Brazylii.

Drużyna Leiftur ma swoją siedzibę w Ólafsfjörður, rybackiej wiosce z tysiącem mieszkańców, położonej na północnym wybrzeżu, sześć godzin drogi z Reykjaviku i tylko niecałe 50 kilometrów od koła podbiegunowego. Dzięki statusowi brazylijskiego agenta Fábio dostał pracę w biurze firmy zajmującej się eksportem ryb. Popołudniami pracował w przetwórni, żeby poduczyć się islandzkiego.

Pytam, czy to był szczęśliwy okres w jego życiu.

– A czy pieniądze dają szczęście? – odpowiada.

Po pół roku w Ólafsfjörđur Fábio dostał kolejne zlecenie od drużyny szukającej Brazylijczyków. Keflavik, miasto leżące niedaleko od Reykjaviku, chciało trzech. Wyleciał więc do Rio i znalazł kilku kandydatów do gry za granicą.

– Gdybym miał trochę więcej czasu, znalazłbym lepszych zawodników. Dużym problemem jest kultura, poziom intelektualny. Brazylijczycy mają zupełnie inną mentalność – mówi. Pytam, czy chodzi konkretnie o język, o styl gry, czy może o islandzką dietę?

– Wszyscy trzej zostali odesłani po miesiącu – mówi ze smutkiem w głosie. – Przyłapano ich, jak kradli zegarki w szatni.

Fábio spędził w Keflaviku półtora roku. Znalazł pracę u kolejnego eksportera ryb, a w weekendy był najbardziej wykwalifikowanym kelnerem na Islandii. – Nie miałem nic innego do roboty, na moje życie składały się praca i oszczędzanie pieniędzy.

Sprawia wrażenie, jakby było to dla niego traumatyczne przeżycie, jakby został wygnany. Wciąż powtarza, że nie ma zamiaru już nigdzie wyjeżdżać. Nie pozwolił sobie nigdy na związek z dziewczyną, która ogrzałaby zimne noce. – Nie miałem zamiaru zostawać tam do końca życia, jeszcze nie zwariowałem. Nie chciałbym zabierać tam nikogo, kto żył wcześniej tu – mówi. Kiedy dopadała go zbytnia depresja, szedł do płaszcza, w którym trzymał zarabiane w gotówce dolary, i liczył banknot po banknocie. – To było moje lekarstwo, po tym zawsze czułem się lepiej.

Jego tłumiona złość wychodzi, kiedy wspominam o Wyspach Owczych. Niclasa Davidsena, prezydenta B68, nazywa szwindlarzem, a swoich Brazylijczyków niewartymi zaufania śmieciami. Gdy Fábio zawoził swoich zawodników na Wyspy Owcze, nikt mu nie powiedział, że miejscowy podatek to aż 40 procent. Kiedy piłkarze się o tym dowiedzieli, renegocjowali umowy bezpośrednio z B68, odstawiając menedżera od interesu.

– Ci ludzie są niczym – spluwa. – Wrócą tu i będą żyć w swoich fawelach, a ja nie mam zamiaru im więcej pomagać.

Sugeruję, że Fábio sam jest kanciarzem, ponieważ sprzedawał zawodników znacznie poniżej standardów. Nie jest łatwo znaleźć Brazylijczyka jak Robson, który okazał się zbyt słaby, nawet by załapać się w nędznym jak na Wyspy Owcze zespole.

– Gdyby którykolwiek z nich był naprawdę dobrym piłkarzem, to za nic nie chciałby grać na Wyspach Owczych. To bardzo proste, tylko desperaci zgadzają się na taki układ, tam nie ma dla nich żadnej przyszłości.

– Poza tym Robson nie jest aż taki kiepski – przekonuje. – Z pewnością jest wystarczająco dobry, by grać na Wyspach Owczych. Musieli go wyrzucić z innego powodu. Może z zazdrości? Brazylijczycy powodują, że ludzie są bardzo zazdrośni, wiesz?

Fábio szanuje Robsona. Opowiada, jak się spotkali. – Brat Robsona od lat jest moim fryzjerem. Robson to dobry człowiek, szczery i lojalny. Dałem mu szansę na lepsze życie.

Czy czuje się w jakiś sposób odpowiedzialny za to, że Robson jest uziemiony w obcym kraju?

– Co ja mogę zrobić, przecież nie myślę za jego fiuta. Ale powiedz, czy nie lepiej, żeby siedział tam, niż przymierał głodem tutaj? Cieszę się, że ma niezłe życie.

Zmieniamy temat na Puchar Intertoto. Tydzień wcześniej B68 zagrał swój długo wyczekiwany mecz z Lokeren.

Pierwsze spotkanie odbyło się na Wyspach Owczych. Lokeren jest jednym z najbardziej wielokulturowych klubów w Europie. Zawodnicy pochodzą z takich państw jak Gwinea, Wybrzeże Kości Słoniowej, Gambia, Islandia, Serbia czy Bośnia. Do Toftiru wysłano skład rezerwowy złożony z Belgów i Kongijczyków.

W dniu meczu było zimno i wietrznie, typowa letnia pogoda Wysp Owczych. Tylko około 300 ludzi stawiło czoło siłom natury i pojawiło się na stadionie. Lokeren objął prowadzenie po 10 minutach. Marcelo wyrównał przed upływem pół godziny. Siedem minut później padła kolejna bramka dla B68. Przez moment wydawało się, że drużyna jest u progu historycznego zwycięstwa. Jednak tuż przed przerwą Belgowie wyrównali.

Gazeta z Wysp Owczych, „Sosialurin”, napisała: „Lokeren wystawił młody i niedoświadczony skład, jednak mimo to w drugiej połowie byli w wyraźnie lepszej formie niż B68. Piłkarze z Toftiru zupełnie opadli z sił w ostatnich 20 minutach, mecz mógł się dla nich zakończyć gorszym wynikiem niż 2:4. W ostatniej części spotkania krycie wyraźnie kulało, a goście kilka razy zyskiwali przewagę liczebną nad gospodarzami przy kontrach”.

Tydzień później B68 poleciał do Brukseli, a stamtąd po godzinnej podróży autobusem znalazł się w Lokeren. Trzej fani, którzy przyjechali z zespołem, byli świadkami monotonnego rewanżu, w którym obie drużyny skupiły się na obronie. Mecz zakończył się bezbramkowym remisem.

Sporting Lokeren nie jest mocną drużyną. Nawet ich pierwszy skład, który przegrał w drugiej rundzie z Newcastle United, został opisany przez brytyjską prasę jako „fatalny”.

Zastanawiałem się, jak poradzili sobie Marlon i Messias. Nie poradzili. Oba spotkania spędzili na ławce rezerwowych.

W 2001 r. B68 ponownie zajął trzecie miejsce w farerskiej lidze. W 2002 roku spadł już na szóste. Marcelo, Messias i Marlon pokłócili się z władzami klubu i po skończonym sezonie obiecali już nigdy nie wrócić do Toftiru. Robson spodziewa się trzeciego dziecka.

2

BOHATERSKIE STOPY

Brazylijczycy grają w piłkę, jakby to był rodzaj tańca. Prawdopodobnie jest to wpływ tych Brazylijczyków, w żyłach których płynie afrykańska krew lub wychowanych w afrykańskiej kulturze, ponieważ tacy sprowadzają zarówno pracę, jak i zabawę do jednego – tańca.

Gilberto Freyre„New World in the Tropics”, 1959

Futbol w Brazylii ma swój Rok Zerowy. W 1894 roku Charles Miller przybił do portu w Santos z dwiema piłkami – po jednej w każdej dłoni.

– Cóż to takiego, Charles? – zapytał ojciec, John Miller, który czekał na pomoście.

– Mój dyplom – odpowiedział syn.

– Co takiego?

– Tak jest! Twój syn uzyskał dyplom z piłki nożnej!

Miller fils wrócił właśnie do Brazylii po odbyciu edukacji w Southampton. Miller pere był szkockim inżynierem kolejowym, który pod koniec XIX wieku, podobnie jak wielu imigrantów z Europy, został zwabiony lukratywnym zapachem brazylijskiej kawy. John położył tory na odcinku łączącym Santos ze śródlądowymi plantacjami w stanie Săo Paulo. Następnie wysłał swojego syna z powrotem do Wielkiej Brytanii do szkoły z internatem, gdzie Charles był tak obiecującym lewoskrzydłowym, że dostał się do St. Mary’s – protoplasty Southampton FC.

Charles Miller

Bez względu na to, czy ktokolwiek przed Charlesem Millerem grał w piłkę nożną na brazylijskiej ziemi, to właśnie on jest uważany za „oficjalnego” ojca futbolu w Brazylii. Prawdopodobnie nigdy nie wyobrażał sobie, jak wielki wpływ na przyszłość kraju będzie miał jego kulisty bagaż. Te dwie piłki z czasem uczyniły z niego bohatera narodowego, którego pamięć uwiecznia nazwa ulicy w centrum São Paulo – Praça Charles Miller. Jego imię funkcjonuje też w terminologii piłkarskiej: sztuczka, którą wymyślił, podbicie piłki piętą ponad głową, nazywa się chaleira, zdrobnienie od Charles.

Brazylia musiała poczekać kilka miesięcy, zanim piłki Charlesa zaczęły być używane. Nie bez powodu – brytyjska społeczność była właśnie w samym środku sezonu krykieta. W odpowiednim czasie Charles zaczął jednak organizować mecze z przyjaciółmi. Legenda głosi, że pierwsza „kontrolowana konfrontacja” dwóch drużyn odbyła się na polu, na którym na co dzień pasły się muły ciągnące tramwaje w Săo Paulo. Uczestnikami byli biali emigranci z Europy pracujący w kompaniach naftowych i kolejowych. I jak wspominał 50 lat później Charles, po meczu wszyscy zgodnie stwierdzili, że to „całkiem przyjemny sport i całkiem przyjemna gra”. Niedługo potem organizowane przez Millera przyjacielskie gierki zostały zauważone przez innych. Niektórych wprowadzały w zakłopotanie. W 1896 roku pewien dziennikarz napisał: „Daje im to ogromną radość bądź też napełnia wielkim smutkiem, gdy ta żółtawa kulista dętka wpada do prostokąta uformowanego z drewnianych słupków”.

Oscar Cox

W Rio, jakieś 300 kilometrów dalej wzdłuż wybrzeża, piłka nożna stawiała swoje równie niepozorne pierwsze kroki. Kolejny Brazylijczyk angielskiego pochodzenia, Oscar Cox, powrócił z piłką ze studiów w szwajcarskiej Lozannie. W 1901 roku Oscar zorganizował mecz między członkami Związku Krykieta i Lekkoatletyki Rio de Janeiro a młodzieńcami z miejscowej elity. Wówczas po raz pierwszy piłka nożna wyszła poza krąg Brytyjczyków. Wydarzenie przeszło niemal bez echa. Cała widownia składała się z ojca i siostry jednego z zawodników, dwóch przyjaciół i jedenastu tenisistów, którzy trafili tam zupełnie przypadkiem.

Mimo wszystko żółtawa dętka zjednywała sobie zwolenników i to dość szybko. Pierwszy klub piłkarski w Brazylii został założony w 1900 roku w niemieckiej kolonii w Rio Grande, w pobliżu granicy z Urugwajem. Săo Paulo zainaugurowało lokalną ligę w 1902 roku. Dwa lata później, w swoim liście Charles Miller opisywał, jak entuzjastycznie Brazylijczycy odnoszą się do sportu: „Tydzień temu poproszono mnie o sędziowanie meczu dzieci, w drużynach było po 20 graczy, ale i tak chcieli grać. Pomyślałem sobie, że na pewno szybko zamieni się to w bezładną kopaninę, jednak zaraz zdałem sobie sprawę, w jakim byłem błędzie (...), nawet na ten mecz dzieci przyszło około 1500 widzów. W całym kraju przez ostatnich 12 miesięcy sprzedano aż 2 tysiące piłek; teraz niemal każda wioska ma swój klub”.

Zawodnicy z Rio żegnają swych gospodarzy na stacji kolejowej Luz w Sao Paulo, po pierwszym meczu między drużynami reprezentującymi każde z miast w 1901 roku.

Europejskie pochodzenie piłki nożnej pomogło w ustanowieniu futbolu jako sportu białych elit brazylijskich miast. Oscar Cox wraz z dziewiętnastoma znajomymi założyli Fluminense, pierwszy klub w Rio, którego mecze stały się wytwornymi wydarzeniami towarzyskimi. Drużyna składała się młodych studentów i przedstawicieli najlepszych rodzin w mieście. Fluminense pozwalało ludziom obnosić się ze swoim kosmopolityzmem i wyrafinowaniem. Na trybunach kobiety mogły pokazać się w najnowszych kreacjach, a mężczyźni, nieskazitelnie ubrani w krawaty i garnitury, przyczepiali sobie do kapeluszy wstążki w kolorach drużyny. Rozpływali się w zachwytach nad tym, jakie to wszystko angielskie i dopingowali piłkarzy, krzycząc „hip, hip, hurra”. Nowy sport był czysto amatorski i zgodny ze współczesnymi europejskimi teoriami higieny oraz ogólnej sprawności fizycznej.

Czarnoskórzy brazylijczycy oglądają z dachu mecz Fluminense w 1905 roku.

Na przełomie wieków Brazylia przechodziła okres głębokich społecznych zmian. Dopiero w 1888 roku zniesiono tu niewolnictwo (ostatnie państwo w obu Amerykach). Do Brazylii sprowadzono więcej niewolników niż gdziekolwiek indziej – około 3,5 miliona ludzi, sześć razy więcej niż do Stanów Zjednoczonych. Wraz z uzyskaniem wolności większość z nich przeniosła się do miast, gdzie utworzyli najuboższą i najniższą klasę.

Futbol stanie się jednak naprawdę „brazylijski” dopiero wtedy, kiedy czarni zostaną dopuszczeni do gry na najwyższym poziomie. Początkowo wykluczano ich z uczestnictwa, co jednak nie zmniejszało ich zainteresowania. Nie mogąc wejść na Fluminense frontowymi drzwiami, wspinali się na pobliskie dachy i stamtąd obserwowali mecze. Szybko przekonali się, że piłka nożna była znacznie bardziej interesująca niż krykiet i dało się ją łatwo naśladować. Wystarczyło mieć piłkę. Jeśli kogoś nie było na nią stać, można było ją tanio zaimprowizować, użyć na przykład kłębka skarpetek, pomarańczy albo zwykłego worka wypełnionego papierem. Nie trzeba było mieć specjalnego stroju ani nawet boiska. Nieformalna, niewymagająca uprzywilejowanego pochodzenia wersja gry szybko rozprzestrzeniła się wśród miejskiej biedoty. Do 1910 roku piłka nożna była już najpopularniejszym sportem w Brazylii, a w Rio było podobno więcej boisk niż w jakimkolwiek innym mieście Ameryki Południowej.

Futbol zdobywał skrajnie różne reputacje. Był jednocześnie hobby bogatych i ulubioną formą spędzania wolnego czasu wśród młodocianych członków gangów. Uliczne mecze stały się częścią krajobrazu brazylijskich ulic. W 1914 roku, w drodze do Argentyny, do Rio zajechała drużyna Exeter City. Wychodząc na brzeg, zauważyli trwający mecz: „Zobaczyliśmy (...) że wszyscy byli Murzynami. Czarni jak mój kapelusz, a większość grała na bosaka”. Taką notatkę wysłał do „Exeter Press and Echo” prezes klubu M. J. McGahey. Kiedy Anglicy przejeżdżali przez Santos, spotkała ich kolejna niespodzianka. „Wyobraźcie sobie najgorsze boisko, potem wytrzepcie je jak dywan, przyprószcie obficie kamieniami i kawałkami cegły, a na koniec spieczcie je w tropikalnym słońcu, wtedy będziecie mieli przynajmniej blade pojęcie, na czym tutaj się gra”.

Pierwszym klubem w Rio, który wystawiał czarnoskórych zawodników, był Bangu Athletic Club założony w 1904 roku przez brytyjskich zarządców fabryki włókienniczej położonej na przedmieściach Bangu. Robotnicy, z których większość nie była biała, mogli grać w zakładowej drużynie. Bangu był jednak wyjątkiem. Najważniejsze kluby w Rio wciąż były dla arystokracji. Bangu nie był na tyle mocnym zespołem, żeby naruszyć status quo. Paradoksalnie wzmacniał „etykę amatorskości” tego sportu, ponieważ zawodnicy zarabiali pracą w fabryce, a nie na boisku.

Powoli kolorowi gracze zaczęli pojawiać się w coraz lepszych klubach. Wmawiano im, że powinni wstydzić się koloru swojej skóry. Arthur Friedenreich, syn niemieckiego imigranta i czarnej Brazylijki, poza kędzierzawymi włosami wyglądał na białego. Przed każdym meczem robił, co mógł, żeby je wyprostować – pokrywał brylantyną i wiązał ręcznik na głowie. Zawsze wychodził ostatni na murawę. Carlos Alberto, syn fotografa i pierwszy Mulat, który zagrał dla Fluminense, słynął z wybielania sobie twarzy pudrem ryżowym. Kiedy jego makijaż zaczynał spływać, fani przeciwnych drużyn skandowali „puder ryżowy”, co przylgnęło z czasem do klubu i stało się jego przydomkiem. Nawet dziś fani Fluminense rozrzucają talk (tańszą wersję oryginalnego pudru) przed każdym ważniejszym meczem.

Zasady członkostwa w wielkich klubach sprowadzały się w zasadzie do tego, że trzeba było być białym i pochodzić z dobrej rodziny. Futbol dał pretekst do ponownego rozważenia teorii o wyższości białej rasy, która została podana w wątpliwość po zniesieniu niewolnictwa. Trwanie przy amatorskości sportu – co powodowało, że zawodnicy musieli mieć inne źródła dochodu – było poprzeczką, której piłkarze pochodzący z biedniejszych środowisk nie byli w stanie przeskoczyć.

Dopiero Portugalczycy – kolejna dyskryminowana narodowość – otworzyli piłkę nożną dla wszystkich. Brazylia została „odkryta” przez portugalskich nawigatorów, a przez stulecia to Lizbona decydowała o jej losie. Jednak na początku XX wieku Brazylijczycy zaczęli czerpać inspirację z innych europejskich kultur. Portugalczycy byli – i do dziś są – obiektem kpin, utworzyli więc zamkniętą społeczność sklepikarzy i kupców.

Vasco da Gama, nazwany tak na cześć XV-wiecznego odkrywcy, jest klubem Portugalczyków w Rio. Vasco przełamało hegemonię dużych klubów, ponieważ władze zamiast szukać zawodników spośród sobie podobnych, wybierały najlepszych piłkarzy z szybko rozwijających się podmiejskich lig, bez względu na kolor skóry czy pochodzenie. Żeby obejść wymóg posiadania przez piłkarzy dodatkowego źródła dochodu, Portugalczycy zatrudniali zawodników w swoich sklepach. W 1923 roku, kiedy Vasco awansowało do pierwszej ligi Rio, od razu zostało mistrzem, a drużyna składała się z trzech czarnoskórych, Mulata i siedmiu białych robotników.

Oburzone tym „szemranym profesjonalizmem” wielkie kluby utworzyły swoją własną ligę, do której nie dopuściły Vasco. Jednak klub miał ogromne poparcie ze strony społeczeństwa, więc przyjęto go z powrotem pod kilkoma zawiłymi warunkami, które bezpośrednio nie wykluczały czarnoskórych albo białych z niższych klas, jednak taki właśnie miały mieć efekt. Każdy z zawodników musiał umieć się podpisać. Vasco, mimo że większość piłkarzy była analfabetami, udało się ominąć i tę przeszkodę. Działacze wysłali wszystkich na kurs czytania i pisania, a w razie potrzeby zmieniali zawodnikom nazwiska. Długie i skomplikowane były zastępowane przez proste, np. Silva. Kolejne wymogi nakazywały, by każda drużyna miała swój stadion. Portugalczycy odpowiedzieli w wielkim stylu. Zrzucili się i wybudowali Săo Januário, największy stadion w Brazylii.

Vasco przetarło ścieżki do zakończenia amatorskości. Kiedy na początku lat 30. europejskie kluby zaczęły podpisywać kontrakty z piłkarzami z Ameryki Południowej, profesjonalizm stał się jedynym sposobem na zatrzymanie w kraju najlepszych zawodników. W 1933 roku w Rio i São Paulo założono profesjonalne ligi. Zniesiono wszystkie ograniczenia ze względu na kolor skóry czy pochodzenie. W pierwszym roku istnienia ligi klub z Rio, Bonsucesso, wystawił zespół złożony z jedenastu czarnoskórych. Futbol, niegdyś domena elit, został w końcu przejęty przez masy.

Brazylijczycy grają w piłkę inaczej. Przynajmniej dotychczas tak było. Nieważne, że mogą już nigdy tak nie zagrać. Brazylijski styl jest jak międzynarodowy znak firmowy, który zarejestrowano podczas mistrzostw świata w 1958 i 1962 roku, a w 1970 nadano mu międzynarodowy patent. Jego istotą są olbrzymie indywidualne umiejętności, które są ważniejsze niż taktyka zespołu. To styl, w którym dryblingi i sztuczki górują nad fizycznymi starciami czy długimi podaniami. Może to właśnie przez nacisk na drybling, przy którym porusza się całym ciałem, brazylijska piłka często jest opisywana za pomocą terminologii muzycznej – w szczególności samby, która jest rodzajem tańca i melodii. Lubimy myśleć o Brazylijczykach, że są jednocześnie sportowcami i artystami.

Wygląda na to, że zawsze grali inaczej niż inni. Przynajmniej tak daleko, jak sięgnąć pamięcią. Na początku ciężko było o porównanie, gdyż mecze międzynarodowe były bardzo rzadkie. Jednak już w 1919 roku, po mistrzostwach Ameryki Południowej widać było zapowiedź tego, co za pół wieku oczaruje cały świat. W artykule zatytułowanym „Brazylijska innowacja” dziennikarz Américo R. Netto napisał: „W przeciwieństwie do szkoły brytyjskiej, gdzie wszyscy napastnicy idą za piłką i starają się dotrzeć jak najbliżej bramki przeciwnika, żeby oddać strzał z bliska, w szkole brazylijskiej strzał można oddać z dowolnej odległości. Tu liczy się precyzja, a nie to, z jak bliska się strzela. Kolejną różnicą jest to, że nie ma tu jednoczesnego szturmu wszystkich napastników. Dwóch, trzech piłkarzy atakuje nagle i niespodziewanie, przebijając się przez zdezorientowaną obronę”.

Ponieważ większość Brazylijczyków nauczyła się grać na podwórkowych boiskach, ich styl gry był mniej skrępowany zasadami, taktyką i zwyczajami. Wielu zaczynało od gry zwitkiem skarpetek, więc ich kontrola piłki, technika i innowacyjność siłą rzeczy były bardziej rozwinięte. Z drugiej strony efektowny indywidualizm można tłumaczyć narodową skłonnością do popisywania się przed publicznością. Brazylia jest krajem karnawału, a nie trzymania się reguł i dyscypliny. Archie McLean, napastnik ze szkockiej ligi, który przeprowadził się do São Paulo w 1912 roku, sprowadzał ich styl do nieodpowiedzialności: – Byli tam świetni piłkarze, ale byli koszmarnie niezdyscyplinowani. W Szkocji nikt by nie tolerował takiej postawy. W środku trwania meczu kilku chłopaków sprawdzało, który z nich najwyżej kopnie piłkę. Szybko ukróciłem tego typu zabawy.

Niektórzy historycy twierdzą, że duży nacisk na drybling wiąże się z rasizmem, który na początku towarzyszył piłce. Mówi się, że ten styl został stworzony przez czarnoskórych, którzy improwizowali, a spryt oraz zręczność były ich formą samoobrony przed białymi. Czarni nie chcieli wchodzić w kontakt fizyczny z białymi, gdyż często kończyło się to odwetem. Żeby utrzymać się przy piłce, musieli polegać na sprycie, nie na sile. Takie wytłumaczenie potwierdza wywiad z Domingosem da Guią, najbardziej utalentowanym obrońcą lat 30.: – Jeszcze jako dziecko bałem się grać w piłkę, gdyż zbyt często widziałem w Bangu, jak czarnoskórzy gracze dostawali lanie za faul albo jakieś niewielkie przewinienie (...) Za każdym razem mój starszy brat mi powtarzał „kot zawsze spada na cztery łapy, jesteś dobrym tancerzem, prawda? ”. Rzeczywiście byłem i pomogło mi to w futbolu (...) bardzo dużo kręciłem biodrami (...) ten krótki zwód, który wymyśliłem, wzorowałem na miudinho, rodzaju samby.

Istnieje widoczna paralela między futbolem a innym brazylijskim wynalazkiem. Capoeira jest sztuką walki wymyśloną przez niewolników z Angoli, która miała naśladować taniec, żeby przechytrzyć właścicieli. W capoeirze przeciwnicy nigdy nie mają ze sobą bezpośredniego kontaktu. Zamiast tego nawzajem się prowokują, najczęściej w rytm muzyki, markując kopnięcia i uderzenia. Język ciała oparty na ruchach bioder używany w capoeirze jest bardzo podobny do ruchów tancerzy samby i brazylijskich dryblerów.

Jakiekolwiek były prawdziwe osobliwości brazylijskiego stylu, z czasem przestały być odróżniane od nadawanych mu interpretacji. W 1933 roku – tym samym, w którym wprowadzono profesjonalizm – młody socjolog Gilberto Freyre opublikował książkę, która stała się punktem zwrotnym w tym, jak akademicy, ale też i zwykli ludzie postrzegali Brazylię. W swojej książce „Casa Grande e Senzala” (polski tytuł: „Panowie i Niewolnicy” – przyp. tłum.) Freyre postawił teorię rasową na głowie.

Dotychczas różnorodność etniczna Brazylii była postrzegana jako kula u nogi. Freyre jako pierwszy stwierdził, że kraj na tym korzysta. Przez duże wymieszanie ras – spowodowane, jak to napisał, tradycyjną słabością Portugalczyków do ciemnoskórych kobiet i niewielkiej liczby Portugalek w czasach kolonializmu – stosunki między nimi ułożyły się inaczej niż w pozostałych krajach. Pomimo brutalności czasów niewolnictwa istniała też wyjątkowa tolerancja. Freyre twierdził, że prawdziwy Brazylijczyk jest mieszanką europejskich i afrykańskich popędów – pośród innych cech, apollińskiego rozsądku i dionizyjskiej wrogości. (Jak można się spodziewać Freyre jest obecnie uważany za takiego samego rasistę, jak ci, których krytykował). W latach 30. XX wieku jego poglądy wpłynęły na ukształtowanie nowego, sprzyjającego Mulatom, pojęcia tożsamości narodowej – a futbol stał się jego największą metaforą.

Freyre wziął to, co negatywne, i przekuł w to, co pozytywne. Ogłosił figlarność i łobuzerstwo cechami narodowymi. Element folkloru Rio, malandro