Foucault w Warszawie - Remigiusz Ryziński - ebook + książka

Foucault w Warszawie ebook

Remigiusz Ryziński

3,8

Opis

Warszawa 1958. Szare ulice, na każdym kroku milicja. W mieście pojawia się mężczyzna o niebanalnej urodzie i światowych manierach. Wynajmuje mieszkanie, zaczyna pracę, wieczorami wychodzi albo przyjmuje u siebie.

Ilu mężczyzn składało o nim raporty? Na ilu SB zbierała informacje? Czy istnieją różowe teczki? Kogo kochał najbardziej i kto zdradził go najboleśniej? Jak wyglądało jego życie na co dzień i dlaczego naprawdę musiał wrócić do Francji? I wreszcie – kim był jego legendarny kochanek?

Nieznana historia Michela Foucault, wielkiego francuskiego filozofa, który przez rok przebywał w Polsce i pozostawił po sobie dopiero dziś odkryte ślady. Teczki SB, które nie miały ujrzeć światła dziennego. Pamięć ludzi, którzy go znali i dla których dużo znaczył. Wspomnienia, fakty, dokumenty.

Śledztwo, którego efektu nikt się nie spodziewał.

Z pobytem Michela Foucault w Warszawie jest trochę tak jak z homoseksualizmem w Polsce końca lat pięćdziesiątych. Jest jednocześnie legendarny i nieobecny. Niby istniał, ale właściwie nic o nim nie wiadomo. Książka Remigiusza Ryzińskiego przywraca tamten czas i dziejące się wówczas wydarzenia. Jest jak tablica upamiętniająca, która od lat powinna wisieć na budynku przy ul. Chmielnej 32 (wówczas Rutkowskiego), gdzie mieszkał Foucault – Krzysztof Tomasik

Mogło tej książki nie być. Świat, jak się zdaje, wolał o całej historii zapomnieć. Ale Ryziński się zawziął. Był jak detektyw. Przeglądał „setki teczek pachnących strachem”. I efekt jego poszukiwań Państwa zaskoczy. Bo Foucault jednak był w Warszawie… – Michał Nogaś

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 213

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (35 ocen)
12
11
7
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Margotout

Nie oderwiesz się od lektury

fascynująca
00

Popularność




zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1623460073125679

e-mail nabywcy:

[email protected]

znak wodny:

Pod wielkim upartym słońcem polskiej wolności.

Historia szaleństwa

URBAN LEGEND

Michel Foucault przyjechał do Polski w październiku 1958 roku.

Objął stanowisko pierwszego dyrektora powstałego właśnie przy Uniwersytecie Warszawskim Ośrodka Kultury Francuskiej.

W Warszawie zakończył pisanie swojego doktoratu, wydanego później jako Historia szaleństwa.

W połowie roku 1959 musiał jednak Polskę opuścić.

Powodem był pewien chłopiec.

Jurek.

Do dziś nikt nie wie, kim ten chłopiec był.

W POSZUKIWANIU MICHELA FOUCAULT

Instytut Pamięci Narodowej był pierwszym miejscem, do którego zwróciłem się w poszukiwaniu śladów Michela Foucault w Polsce.

Dla IPN-u nie byłem pierwszy. Niejednokrotnie próbowano już znaleźć informacje o Foucault. Inwigilacja pierwszego dyrektora Ośrodka Kultury Francuskiej w peerelowskiej Warszawie była oczywista.

Teczki na pewno istniały.

IPN: „W odpowiedzi na Pana Wniosek o udostępnienie dokumentów w celu prowadzenia badań naukowych, złożony na podstawie art. 36 ust. 1 pkt 2 ustawy z dnia 18 grudnia 1998 r. o Instytucie Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu (Dz.U. z 2007 r. Nr 63, poz. 424 z późn. zm.), uprzejmie informuję, że kwerenda dot. Michela Foucault, ur. 15.10.1926 r., przeprowadzona do wniosku: Michel Foucault w Warszawie (1958–1959), zakończyła się wynikiem negatywnym. Oddziałowe Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentacji IPN w Warszawie zakończyło realizację wniosku”.

Uznałem, że brak informacji w IPN-ie nie oznacza, że one nie istnieją, ale że ich jeszcze nie odkryto. Wypisałem więc odpowiednie wnioski i zacząłem szukać Michela Foucault na własną rękę.

Wszędzie, gdzie się zwróciłem, otrzymywałem ten sam wynik.

W dokumentacji Uniwersytetu Warszawskiego nie ma żadnych informacji o pobycie Michela Foucault na wydziale filologicznym w latach 1958–1959.

Rezultatu nie przyniosły też poszukiwania na uniwersytetach Jagiellońskim i Gdańskim, gdzie według danych biograficznych Foucault przebywał z wykładami. Niczego nie było w Polskiej Akademii Nauk. Przegląd akt warszawskiego wydziału filologii oraz Instytutu Romanistyki z lat późniejszych również skończył się niczym.

W Ośrodku Kultury Francuskiej nie dysponowano archiwami Foucault. Instytut Francuski w Warszawie i Krakowie nie wiedział nic prócz tego, że Foucault w Polsce rzeczywiście był. Ambasada Francji wysłała informacje ogólne o współpracy polsko-francuskiej z tego okresu, ale nie znalazła się w nich ani jedna wzmianka o Foucault.

Nie istnieją archiwa Orbisu, w których mogłyby się znajdować informacje o hotelu Bristol, gdzie według zapisów biograficznych Foucault mieszkał przez jakiś czas. W archiwach lotniska Okęcie nie ma żadnych danych z ewentualnych przelotów Foucault. Informacji nie mają muzea, instytucje kulturalne, Polska Agencja Prasowa, „Życie Warszawy”, „Przekrój”, Pałac Kultury i Nauki. Nie ma też żadnych zapisów w Muzeum Auschwitz-Birkenau czy w Szpitalu Tworkowskim. Archiwa miasta stołecznego Warszawy czy Muzeum Literatury nie zachowały nazwiska Foucault.

Nie ma świadków jego pobytu.

Wspomnień, listów, dokumentów, ani jednej fotografii.

Pobyt Michela Foucault w Polsce wydawał się tylko legendą.

WŁAŚCIWA SYGNATURA

Informacji o Michelu Foucault szukałem ponad rok.

Wielokrotnie wracałem do IPN-u.

Setki teczek pachnących strychem.

Papiery, notatki, zdjęcia, raporty, donosy, informacje poufne, zlecenia i zarządzenia, zapisy rozmów i uwagi tajnych współpracowników.

Nekrofilia, patologia, fetysz.

Brudne dłonie.

Kurz.

Lepkość.

Obsesja.

Przeglądałem archiwa pod każdym możliwym kątem. Przeszukiwałem katalogi, wpisując do wyszukiwarki różne kombinacje haseł, synonimów. Nikt nie wiedział, jaki był klucz. Pisałem więc:

Michel Foucault,

samo Foucault,

samo Michel,

Paul Foucault (bo takie imię nosił w rzeczywistości).

I nic.

Zacząłem szukać informacji w aktach osób, które mogłem podejrzewać o znajomość z Foucault.

Wpisywałem osoby związane z Francją, pracowników ambasady, ludzi kultury, twórców.

Przejrzałem archiwa: Andrzejewskiego, Iwaszkiewicza, Kotarbińskiego, Białoszewskiego, Mycielskiego, Hertza, Waldorffa, Stachury, Hłaski, Iredyńskiego. Dowiadywałem się wielu interesujących rzeczy o tamtych czasach i ludziach, gdzie bywali, co jedli, z kim się spotykali, jakimi samochodami jeździli, jaką herbatę kupowali, czy pili kawę, o której wracali do domu i z kim, dowiadywałem się o ich lękach i pragnieniach (z podsłuchów).

Ale wciąż nie mogłem trafić na żadną informację o samym Foucault.

Wreszcie w wyszukiwarkę jednego z komputerów w czytelni IPN-u wpisałem najbardziej oczywiste słowo w kontekście historii pobytu Michela Foucault w Warszawie.

Otrzymałem jeden wynik.

Wypisałem rewers.

Po dwóch tygodniach oczekiwania zadzwonił referent zajmujący się moją sprawą i powiedział:

– Wytypował pan właściwą sygnaturę.

Świat melancholii był wilgotny, ciężki i zimny;

świat manii jest suchy, rozpalony, burzliwy,

a jednocześnie kruchy.

Historia szaleństwa

CHŁOPCY

Spotkanie

Waldek włożył najlepsze spodnie, uczesał włosy, policzki natarł wodą po goleniu ojca i wyszedł z domu. Na lotnisko z Saskiej Kępy jechali z chłopakami prawie godzinę. Był wieczór. Ciepło, bo lato.

Foucault czekał w holu. Waldek uśmiechnął się, wyciągnął rękę.

Bardzo chciał wyjechać do Francji. A tu taka okazja! Człowiek stamtąd.

Waldek miał dziewiętnaście lat i wygląd dziecka. Dopiero odkrywał miasto i siebie, ale szybko to szło, lawinowo.

Bywał w kawiarniach. Miał chłopaka i kilku bliskich przyjaciół.

Tamtego letniego wieczoru pojechali na Okęcie: Waldek, Stefan, Jurek i Mirek. Potem dołączył do nich Henryk, którego nazywali „Hrabiną”. Z lotniska wrócili do miasta, prosto na Chmielną – wtedy Rutkowskiego. Urządzili imprezę. Wino, wódka i coś pod nią.

Kombinacja była taka: Foucault – gospodarz, Waldek ze Stefanem, zakochany w Stefanie Mirek oraz Jurek – wolny i jak zawsze wesoły, prawdziwa dusza towarzystwa. I jeszcze Henryk, ale on służył głównie za tłumacza. Wystarczyło mu popatrzeć, pobyć z młodymi i już był szczęśliwy.

Waldek i Michel spoglądali na siebie, zamienili kilka słów.

Nic się nie wydarzyło.

Na przeszkodzie stał chłopak Stefan. Przeszkodą były też brak znajomości języka i Waldkowa skromność.

Musiało minąć trochę czasu i w końcu – którejś gorącej nocy – Waldek został u Foucault.

Taki to miało przebieg.

Lawinowy.

Dociekliwy

W roku, w którym Foucault przyjechał do Polski, Henryk Tyrakowski, pracownik Służby Bezpieczeństwa, uczył się w Legionowie na majora. Z filozofii – trójka, z socjologii – cztery. Miał żonę i trzech synów. Chłopcy byli chorowici, a żona kłótliwa. Konflikty małżonków „rozwiązano po linii partyjnej”.

Nakazano zgodę i zgoda była.

W czasie wojny Henryk, razem z bratem i matką, został wywieziony na przymusowe roboty do Kołobrzegu, wówczas Kolberg. Pracował w majątku u piekarza, a potem na kolei. Według zatrudnionych w firmie Otto Wirke Polaków była to „kaźń ze względu na brutalne obchodzenie się”. W raporcie z poczynań Tyrakowskiego podczas wojny – potwierdzonym przez tych, którzy jeszcze „nie wybyli” – stwierdzono, że siedemnastoletni Henio „był bardzo dobrze ustosunkowany do Polaków, natomiast nienawidził Niemców, za co kilkakrotnie go zbili”.

Jego patriotyczne przekonania oraz koleżeńskość wyrobiły mu dobry start w przyszłość.

Pierwsze doniesienie złożył Henryk na własnego brata. Opisując sprawę, zaznaczał, że „do przestępstwa jakiego ewentualnie mógłby się dopuścić wymieniony mój brat nie popchnęła by go niechęć do obecnej rzeczywistości w Polsce, bo wrogiem nie jest, ale może być wykorzystany i popełnić przestępstwo przez swoje wady i nałóg do wódki”. Nałóg spowodował, że na handel szły ubrania i przedmioty wykradane z rodzinnego domu. Swoim postępowaniem doprowadził matkę do utraty sił i choroby. I dlatego Henryk uznał za swój obowiązek złożyć na niego doniesienie. Na zwierzchnikach raport zrobił jednak nie najlepsze wrażenie. Uważano, że donos wypłynął z „obawy i chęci asekurowania się” przed ewentualnymi konsekwencjami czynów brata.

Jednak Henryk został zauważony.

Do służb chciał bardzo. W 1946 roku napisał krótko: „Proszę o przyjęcie mnie w poczet pracowników M.B.P.1”. I dołączył życiorys: „Pochodzę z rodziny robotniczej. Ojciec mój pracował w Zakładach Żyrardowskich jako tkacz. Ja jako małe dziecko oddany byłem pod opiekę do ochronki, nie opływałem w dobrobycie, bo jak wiemy warunki robotników w Polsce przedwrześniowej były marne. Zawierucha rozpętana przez najeźdźcę germańskiego zakończyła moją naukę. Nastały okropne dni niewoli, życie pod strachem i terrorem, forsowne marsze za odrobiną kaszy: aby żyć. W roku 1940, schwytany przez Hitlerowskich łapaczy, wywieziony zostaję do Niemiec na roboty, gdzie przebywam do roku 1945 z oczami zwróconymi na wschód oczekując z utęsknieniem wyzwolenia. W kwietniu 1945 roku wróciłem do ukochanej ojczyzny tym kochańszej, bo ludowej, demokratycznej”.

Służbę w SB uważał za „obowiązek obywatelski” i bez wahania podpisał zobowiązanie. Deklarował wierność Wolnej, Demokratycznej i Niepodległej Polsce oraz walkę z wrogim elementem. Chciał działać z poświęceniem i sumiennie, a tajemnic służbowych dotrzymywać. Nigdy niczego nie zdradzić, słówka nie pisnąć, farby nie puścić.

No, chyba że w raportach, które nie były zdradą, tylko chwałą.

W domu Henryka panował duch obowiązku wobec socjalistycznej ojczyzny. Żona była oddana ustrojowi, dzieci wychowywano partyjnie, bezwyznaniowo i z uczuciem dumy oraz powinności wobec ludowego państwa polskiego.

W 1952 roku, z poczucia obowiązku, chociaż bez specjalnego przekonania, Henryk zmienił nazwisko i od tej pory nazywał się Terakowski. Był to wynik błędu w świadectwie urodzenia, a co w dokumencie – to i w życiu. W tym czasie zmienił też charakter pisma. Wcześniejsze dokumenty pisane były zgrabnymi, malutkimi literami z fikuśnymi ozdobnikami, pętelkami, zawijasami, kropkami jak małe kółeczka. Raporty pisane dla SB zgubiły wszelkie ozdobniki, a litery stały się wielkie i pochylone, zamaszyste jak od noża.

Początkowo opinie zbierał nieprzychylne. Oceny miał różne. Z dyscypliny – trzy plus, za to z zajęć politycznych i języka polskiego – piątki. Miał problemy z werbowaniem współpracowników. Sieć kontaktów Terakowskiego określano jako słabą. Jednocześnie był zaangażowany, politycznie uświadomiony, a nawet, zdaniem niektórych – nacjonalistyczny. Zawsze lojalnie ustosunkowany do ludowodemokratycznego rządu. Ponadto: „Moralnie na poziomie, intelektualny, inteligentny, chętny do nauki. Szanuje godność osobistą, ideowy i uczciwy, prawdomówny, bez nałogów. Towarzysko wyrobiony”.

Tylko z tą siecią mu nie szło.

Koledzy rekrutowali znane nazwiska i wpływowe osoby, a Terakowski ciągle jakieś mizeroty.

W końcu jednak uśmiechnęło się do niego szczęście.

Zaczął się bardziej przykładać do swoich zadań i zadbał o dodatkowe wykształcenie, które otworzyło mu drogę do kariery. 12 lipca 1959 roku ukończył szkołę oficerską Służby Bezpieczeństwa MSW z wynikiem ogólnym dobrym. Uzyskał wtedy ocenę charakterologiczną znacznie lepszą niż poprzednie. Oczekiwał na zadanie, które mogłoby pokazać jego możliwości. Trochę z przypadku, a trochę z wyczucia szansy zaczął wnikać w środowisko warszawskich homoseksualistów.

Obrzydzenia nie miał.

Dystans, owszem, zachowywał, ale rozmawiać z chłopakami z miasta potrafił.

Miał swoje metody.

W kwietniu 1962 roku zajmował się operacją o kryptonimie „Patek”. I jednocześnie pozyskał kontakt operacyjny pseudonim „Świder”.

Henryk miał wówczas trzydzieści dziewięć lat. Waldek – dwadzieścia dwa.

To on pierwszy powiedział Terakowskiemu o Michelu Foucault.

Saska Kępa

Do dawnego mieszkania Waldka na Saskiej Kępie prowadzi wąska uliczka. Po obu stronach parkują samochody. Jest tu kilka domów i bloków zbudowanych z białego kamienia jak w zamożnej dzielnicy. Od frontu domu są okna i nieduże balkony, a drzwi wejściowe – od strony wewnętrznego placyku, otwartego na wszystkie strony, szerokiego.

Rosną tutaj wysokie topole, robinie akacjowe i żywotniki (nazywane popularnie tujami). W sąsiedztwie dwóch trzepaków – krzewy iglaste. Na środku placu, pod jednym z wysokich drzew, stoi ławeczka sklecona z czegoś, co nią wcześniej nie było (z półki na książki? szafki na przetwory? – nie, to dwa taborety złączone deską), na której przy dobrej pogodzie siadają babcie, dawne koleżanki Waldka, dziadkowie, jego dawni koledzy, i karmią gołębie, wspominając dawne czasy, że kiedyś było, panie, lepiej.

A przy domu, pod oknami, za niewielkim płotkiem, otoczone płożącymi karłowatymi iglakami i bylinami iglastymi, gdzieniegdzie rosną hortensje, kolorowe latem, a zimą brązowe i martwe.

Wprowadzili się tam w 1959 roku. Nie było jeszcze placyku ani sąsiednich posesji, ale ulicę poorały już ciężkie maszyny, kładziono chodnik. Mieszkanie było wygodne, duże i widne. Dwa pokoje, osobna kuchnia, łazienka i korytarzyk. Prawie sześćdziesiąt metrów kwadratowych! Waldek miał swój pokój z oknami od ulicy. Przesiadywał w nim, ucząc się i całując po kryjomu chłopaka. Matka krzątała się w kuchni, ojciec zarabiał na dom. Saska Kępa pięknie kwitła na wiosnę.

Waldek mieszkał tam ponad trzydzieści lat. Kiedy jedno z mieszkań (bo z czasem kupił drugie w tym samym budynku) sprzedawał, wszystko dokładnie wysprzątał, rzeczy rodziców zniósł do piwnicy: zdjęcia w kartonach, kompoty i powidła, herbatę w wielkim blaszanym pojemniku. Jakieś śmieci i wspomnienia.

Komunista z przekonania

Po wojnie ojciec Waldka wrócił do domu zmieniony. Od razu było wiadomo, w którą stronę się zwróci. Wierzył, że jak wszystko będzie wspólne, to każdy o to zadba.

– Ja byłem antykomunistyczny od dziecka i do dziś wierzę i w prawo, i w sprawiedliwość – podkreśla Waldemar. – A ojciec był prawdziwy komunista, patriota. I bystrzak, nigdzie nie pracował, tylko jeździł do Karczewa i stamtąd wędliny szmuglował.

Ojciec, opowiada Waldek, miał dla niego szacunek ogólnie. Kiedy się jednak dowiedział, to był szok, niedowierzanie i straszenie konsekwencjami. Prawdopodobnie ze strachu, że co ludzie powiedzą, że chłopak będzie miał w życiu pod górkę. Ale wszystko w końcu przycichło.

– Ojciec powiedział do mnie: Walduś, trudno mnie ciebie zrozumieć, bo ja widziałem, że niektórzy z Niemcami się puszczali, mieli jakieś kontakty seksualne z nimi, ale to dlatego, że chcieli przeżyć. A ty masz wszystko, dobrobyt, wolność, rodzinę, i takie rzeczy robisz?!

Tego nie mógł jako heteryk zrozumieć.

Jak jakaś Żydówka

Matka jak matka – kochała syna ponad wszystko.

Na zdjęciu: Waldek w krótkich spodenkach i jasnych podkolanówkach garnie się do siedzącej na stołku kobiety. Dalej brat i zburzona Warszawa.

– Głód był taki, że kości na ulicy znajdowałem i do ust kładłem. Trzeba mnie było potem pędzlować.

Przez całe życie matka Waldka bała się jedynie o jego krzywdę. Nie tylko z miłości godziła się na homoseksualizm syna, ale również dlatego, że zawsze w tej kwestii było zagrożenie. Słyszało się, że ten zginął, ten został napadnięty, tego okradli, i dlatego pani Julia mimo wszystko cieszyła się, że Waldek miał tego Stefana.

– Mama ujawniała, że było to dla niej tragiczne. Ale akceptowała, bo mnie kochała i że po prostu to już jest lepiej, gdy ja mam jednego, niżbym tak przyprowadzał i byłoby to zagrożenie i śmierć wisząca w powietrzu, i jeszcze na dodatek wstyd.

Urodziny

Rolada makowa leży od weekendu, ale jeszcze dobra.

Waldemar pyta, czy kawę małą czy dużą. Z szafki nad zlewem wyjmuje dwa kubki. Łyżeczką z cukiernicy sypie neskę, na to miarkę cappuccino w proszku, dalej cremonę i małą śmietankę z kapsułki. Wszystko zalewa wrzątkiem i podaje. Jest wczesny wieczór, Waldemar nie powinien już pić kawy, jednak pomaga mu ona w trawieniu.

– Ostatni kawałek ciasta. Lepszy by był, gdyby go podlać koniakiem, ale nie ma. Taki też się nada. Mąż własnoręcznie zrobił. Z zawodu cukiernik.

Najważniejsza cecha męża: nigdy Waldka nie zdradził. W sierpniu będzie trzydzieści lat, jak są razem. Dba o Waldka jak nikt. Ostatnio posadził kiełki, stoją w kuchni na lodówce. W kilku pojemnikach: rzodkiewka, rzeżucha, soczewica i kozieradka.

Waldek zajada roladę. Popija kawę z łyżeczki. Dosypuje cukru, bo gorzka.

Ma siedemdziesiąt sześć lat.

Foucault miałby dziewięćdziesiąt.

Od ich romansu minęło pięćdziesiąt siedem lat.

Zapisuję cyfry w notatniku: liczę, odejmuję i dodaję; bawię się czasem.

– Ten Foucault, ja dziś myślę, że to nie była osoba w moim guście. Ja ze starszymi się nie angażuję. Tak jest do dziś: do młodego sam się dobieram, a ze starym nie chcę.

Waldek ubrany jest ciepło, mimo że siedzi w mieszkaniu: koszula, sweter, kamizelka z kieszeniami na skarby. Na nogach kapcie. Przy wejściu pytam, czy zdjąć buty – zdjąć.

O swoich mieszkaniach mówi, że to lokata jest, bo banki kradną. Koleżanka Waldka, Lulla, zauważa jednak przytomnie:

– A co ta Walda, do urny to ze sobą weźmie? Pojechałaby do Ciechocinka, borowiną by się obłożyła czy błotem z Morza Martwego, to by jeszcze parę lat pożyła, a tak tylko nerwy i nerwy, i pustka.

Waldek boi się w życiu jednego: samotności.

Bo to jest tak, że czasem, owszem, ktoś przyjdzie, chwilę posiedzi, a potem leci do siebie i człowiek znów sam. Dla każdego własne życie najważniejsze, nie Waldkowe. Nawet dla męża, który na wieś musi jeździć, rolą się zająć, pomidorów i ziemniaków nawieźć z powrotem, bo samo się nie nakopie, nie nazbiera.

W styczniu Waldek obchodził urodziny. Impreza trwała trzy dni, bo to kuzynka przyjechała, a tu jeszcze koledzy, przyjaciele, wiadomo: na raz nie zbierzesz.

Waldek jedno ze swoich mieszkań wynajmuje, ale nie w całości, tylko pokój za parę złotych, z tym że kiedy chce, może przyjść, posiedzieć, porozmawiać. Ostatnio był lokator, dobry chłopak, z kochanką się pokłócił, wynajął. Ale pogodzili się. To nic nie szkodzi, bo kaucję dał, przepadło. Zresztą to nie pierwszy raz. Wcześniej też był jeden heteryk, powabny i sportowiec. Przyprowadzał sobie kobiety, chociaż i dla Waldka był miły. Pierwszy raz: – Przestań, Waldek, co ty, tego, nie wygłupiaj się – ale w końcu zbliżenie nastąpiło.

– Ja to podejrzewam, że on ma problemy z osobowością. Jak przyjeżdża do Warszawy, to zawsze u mnie chce spać, chociaż matka i babka mieszkają niedaleko. One wywierają na niego presję i stąd on do kobiet ma taką jakby nienawiść. Normalnie jest opanowany, inteligentny, dobrze zbudowany, do mnie się nie spodufalił. Kobiet pożąda, bo widać tak się nauczył, ale to czysto fizyczne jest, żeby wykorzystać i pogonić. Tak już czasem bywa, że fizycznie coś ma miejsce, lecz od strony emocjonalnej to jak gdyby nienawidził. Bo też takie obciążenie psychiczne ma. Ze strony matki i babki.

Na urodziny lokator heteryk przysłał Waldkowi życzenia z Londynu. Że najwięcej go w życiu nauczył, co to jest szczęście i jak należy żyć w zgodzie ze sobą.

Pięćdziesiąt lat wcześniej Waldek urodziny spędzał na okręcie. Płynął wtedy do Stanów. Styczeń, zimno, a wiało tak, że ludzie rzygali jak koty przez burtę frachtowca „Romer”. Pasażerów było niewielu, kabina dwuosobowa i warunki ogólnie lepsze niż na „Batorym”. Jedzenie morskie i wszędzie zapach ryb, wszyscy jednak byli bardzo zadowoleni mimo tych niedogodności. A jeszcze nastrój marynarski i przygoda.

– Trzy tygodnie żeśmy płynęli. Był czas, żeby pomyśleć, że się z ojczyzny ucieka ukochanej, do innego świata płynie, chyba lepszego, ale kto to wiedział, jak tam będzie, i strach był, i wielka niewiadoma.

Niepewność i lęki Waldka łagodziło tylko to, że na dalekim brzegu czekał na niego ukochany Stefan.

Z charakteru skandalista

Najważniejsze: zaproszenie.

Pierwszy pojechał Stefan, którego zaprosił dawny znajomy z Warszawy. Kiedy Waldek pojawił się wreszcie w Nowym Jorku, znajomemu powiedzieli, że są braćmi, ale ten szybko rozszyfrował, że nie braćmi, lecz małżeństwem. I wypędził.

Takie to było uczucie i taka historia, że ukryć się tego nie dało ani przemilczeć.

Waldek był przykładnym studentem kierunku ekonomicznego w Szkole Głównej Planowania i Statystyki, grzecznym wobec wykładowców, pozytywnie nastawionym do kolegów i szarmanckim dla koleżanek. Ponieważ nie potrafił zapamiętać ich imion, do każdej mówił „kochana”, a one dosłownie płonęły i mówiły między sobą: jaki ten Waldek miły.

Jednak to nie o to chodziło, niestety.

Po zajęciach wracał do domu, jadł obiad, a potem uczył się, czytał i przeglądał notatki. Czasem wieczorami wychodził. Najchętniej do Amatorskiej, bywało, że do Roxany, rzadziej do Alhambry, ale nawet tam zabierał ze sobą podręczniki. Siedział przy stoliku, chował się w książkach i marzył, że ktoś się do niego przysiądzie, że kogoś pozna. Romantyczny był i uczuciowy, a do tego rozsądny.

Jesienią 1958 roku wypatrzył go Stefan.

Różniło ich wszystko. Stefan – enfant terrible Warszawy. Duży, silny, niebezpieczny. Uprawiał sport, poznawał wielu mężczyzn, wiele kobiet, szukał swojego miejsca w życiu. A Waldek – filigranowy, delikatny, słabiutki. Wiedział, dokąd zmierza i co jest ważne.

– Do klubu schodzili się różni. I heterycy, i geje, chociaż wtedy to się „geje” nie mówiło, tylko „cioty”, zwyczajnie. Albo robiło się gest głową, oczami czy dłonią i wystarczyło, każdy wiedział, o co chodzi.

W tym tłumie różnych ludzi Stefanowi się spodobało, że Waldek taki grzeczny.

A Waldkowi – że Stefan taki męski!

Możliwości, żeby to powstrzymać, nie było.

Waldek dziś widzi to wszystko tak: chłopak z dobrego domu, ale jak to często bywa, seksualnie pociągały go slumsy. I dlatego ten Stefan tak mu w serce zapadł, z tego zagrożenia i męskości.

– Tamtego dnia, kiedy poznaliśmy się w Amatorskiej, pojechaliśmy wieczorem do Poznania. Zatrzymaliśmy się w akademiku. Kręciła się tam jakaś dziewczyna, a że Stefan miał temperament, to się zaczął do niej dobierać. Atrakcyjny był nieprzeciętnie, pływanie trenował, dość rozwinięty seksualnie, podobać się mógł. On zresztą, można powiedzieć, w pierwszej fazie był heterykiem, to nie była taka ciota klasyczna. No, ale się człowiek wciąga w te sprawy, przyzwyczaja, lgnie jak w bagno. W każdym razie nie można było się odczepić od tej dziewczyny. Wsiedliśmy do tramwaju, a ona za nami. Wtedy pierwszy raz jasno sprawę postawiłem: jak chcesz być z nią, to proszę bardzo – i wyskoczyłem z tramwaju.

Stefan wybiegł za Waldkiem, a dziewczyna pojechała dalej i słuch po niej zaginął.

Tamtej nocy Waldek uległ Stefanowi po raz pierwszy.

Tak to w każdym razie pamięta.

Waldkowi nie w głowie poprawność polityczna, nazywa rzeczy tak, jak je od zawsze widzi: na partnera mówi „kochanek”, a na miłość – „gwałt”.

Włosy na syfonie

Znajomy Stefana, który zaprosił go do Stanów Zjednoczonych, przyjaźnił się w Warszawie z podpułkownikiem Wojska Polskiego Stanisławem Z. To przez podpułkownika zaczęły się problemy Waldka i Stefana.

I to on doprowadził do kłopotów Foucault w Warszawie.

Z. znaleziono w czerwcu 1961 roku w mieszkaniu. Leżał na tapczanie, całkiem goły. Lekarz pogotowia ratunkowego stwierdził, że zgon nastąpił w wyniku czterech tłuczonych ran głowy. Na stojącym na stole syfonie z wodą sodową znaleziono krople krwi, włosy i ślady linii papilarnych.

Wniosek: narzędziem zbrodni był syfon.

W raporcie z dochodzenia stwierdzono, że podpułkownik był znanym w środowisku homoseksualistą. Partnerów zmieniał często, wykorzystywał każdą okazję, bywał w łaźniach miejskich, pisuarach publicznych i lokalach rozrywkowych. Najczęściej w Roxanie i Antycznej.

Zabójcy zaczęto szukać pośród warszawskich homoseksualistów. W ten sposób wytypowano listę podejrzanych.

– Ja poznałem pułkownika przez Stefana. Starszy, miły pan, kulturalny, grzeczny. Władał kilkoma językami i robił tłumaczenia dla wojska. Prawda, że chłopaków lubił masowo. Nie przebierał, nie bał się niczego i tak niestety trafił na „Ciężarowca”. No to było coś! Zbudowany był tak potężnie, że wszyscy się bali, ale każdy go chciał. Ja widziałem go raz, w lustrze weneckim w czasie konfrontacji na posterunku milicji. Nie wyglądał wtedy okazale, tylko tak, że zainteresowania społecznego już nie mógł posiadać.

Na pamięć przychodzi Waldkowi jedno wspomnienie.

Były wianki – festynowe, wspaniałe, inne niż teraz. Wszyscy bawili się cudownie. Podpułkownik miał tego dnia odebrać z banku pieniądze, dużą kwotę.

– Jak to ciota, pochwalił się tu i tam – dodaje Waldek.

Pojechał do kasy i wtedy wydarzyła się tragedia. Przy przystani na Wiśle zarwał się pomost. Mnóstwo osób się natopiło, karetki jeździły jak szalone i były korki takie, że podpułkownik nie mógł odebrać pieniędzy, wrócił do domu i wtedy został zamordowany.

Jako że chodziło o żołnierza Wojska Polskiego, dochodzenie było skrupulatne. Śledczy trafili na Stefana, a przez niego na Waldka.

I wtedy się zaczęło.

Nękania i strach taki, że Waldek płacze nawet dziś. Milicja wiedziała, jaki tryb życia Stefan prowadził, a że w grę wchodziły duże pieniądze i że to był jednak podpułkownik, to Stefan został prewencyjnie aresztowany.

Siedział w Pałacu Mostowskich dwa tygodnie. Kiedy wyszedł z aresztu, pojechał prosto na Saską Kępę. Nic nie chciał mówić, bo podpisał w bezpiece lojalkę. Torturowali go, musiał stać kilka godzin nago w zimnej wodzie na kamieniach.

– Takich metod – zamyśla się Waldek – obecnie chyba się już nie stosuje – ani na morderców, ani nawet na gejów.

Waldek nie spodziewał się, że przyjdą także po niego. Bezpośrednich powiązań brak, opinia nieposzlakowana, osobowość potulna – to jak? Na miejscu zbrodni znaleziono jednak bieliznę męską: bazarowe majtki. To był dowód – wystarczyło znaleźć właściciela.

Śledczy jeździli z tymi majtkami po całej gejowskiej Warszawie jak książę za Kopciuszkiem, który zgubił trzewik. Wreszcie przyjechali na Saską Kępę i zapytali matkę Waldka: czy to są majtki syna? Matka się zaparła: takie gacie?! Ale wzięli go na posterunek: ty taki owaki, ty byłeś kochankiem tego podejrzanego Stefana, więc jak chcesz mu pomóc, to śpiewaj wszystko, co wiesz.

Waldek śpiewać chciał, tylko nie wiedział co. Kazali mu zdjąć spodnie i dali je psu do wąchania. Ustawili Waldka na placyku obok innych kryminalistów i pies przyszedł do niego, co oznaczało, że znalazł trop. Następnego dnia zawieźli Waldka na Wał Miedzeszyński i spuścili psa. Pies znowu do niego przybiegł.

I milicjanci mieli już pewność, której Waldek nie miał.

Według Waldka: człowiek wykształcony, grzeczny, kulturalny i w dodatku, można powiedzieć, z odpowiednim pochodzeniem, a leży na podłodze w celi jak morderca albo gorzej.

Przesłuchiwali go wiele godzin: ty kurwo, ty cioto, gadaj zaraz, co wiesz, jak go trzepnąłeś?

Waldek był bliski załamania psychicznego i dlatego przygotował sobie żyletkę. Schował ją do skarpetki i prosił Boga: jeśli istniejesz…

Dziś uważa, że milicja, po pierwsze, nic na niego nie miała, a po drugie, musieli poukrywać kamery i mikrofony w celi. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że po tym, jak się głośno modlił, milicjanci go puścili? Te czterdzieści osiem godzin Waldek zapamiętał z życia najbardziej, że były wprost makabryczne.

Najgorsze wspomnienie: gdy śledczy przechodził obok niego, to splunął jak na kurwę.

Werbunek

W czasie sprawy podpułkownika Waldek po raz pierwszy zbierał informacje dla Milicji Obywatelskiej. Chodził do Antycznej, Roxany, Lajkonika i wypytywał każdego – tylko ciągle nie wiedział, o co trzeba pytać.

21 kwietnia 1962 roku do mieszkania na Saskiej Kępie zapukał Henryk Terakowski. Akcję szczegółowo zaplanował. Z wcześniejszego wywiadu już wiedział, że Waldemar Ś. ma: narodowość i obywatelstwo polskie, wykształcenie inżynierskie wyższe, pochodzenie społeczne robotnicze. W rubryce „obecny stan socjalny” wpisano: inteligencja. W punkcie „przynależność partyjna”: bezpartyjny. Poza tym: kawaler, niekarany, nie współpracował z innymi organami wywiadowczymi. Terakowski miał zdjęcie Waldka i rysopis: wygląd chłopięcy, naiwne oczy, włosy zaczesane na bok, szatyn, twarz pociągła, wzrost niski. Jako podstawę werbunku podano do wyboru dwie możliwości: dobrowolność i przymus. W przypadku Waldemara wpisano: dobrowolnie.

Esbek wiedział, że Waldek jest homoseksualistą, i na tej podstawie wytypował go jako ewentualny kontakt przynętę w prowadzonej przez siebie sprawie Francuza o kryptonimie „Patek”.

Nie wiedział jeszcze, że trafił na źródło znacznie cenniejsze.

Duży był i w cywilu

Waldek dobrze pamięta scenę w mieszkaniu na Saskiej Kępie.

Terakowski duży, silny, a on malutki, zalękniony, niepewny. Terakowski straszył Waldka, że wyjawi jego rodzinie prawdę o Waldkowej naturze, że nie znajdzie pracy, że zgnije w więzieniu, że zawsze da się coś komuś udowodnić. Że jego i rodziców, jak będzie trzeba, to sprzątną.

Siedzimy przy stole w salonie. To nie jest ten salon, w którym doszło do spotkania Waldka z Terakowskim. Waldek podaje herbatę z PRL-u, którą niedawno znalazł w piwnicy wśród pamiątek. Tłumaczy, że wtedy herbata nie była ot tak, na wyciągnięcie ręki, więc się kupowało na zapas, mało piło, kilka razy zalewało te same fusy, a resztę zsypywało do jednego pojemnika i robiło mieszankę. I że taka jest lepsza niż te herbaty, co to teraz wszędzie można kupić. Jedna daje kolor, druga smak, więc mieszanka najlepsza. Mocna, nie zostawia śladów na szklance i ma dymny posmak. A może to kurz, nie wiadomo.

Herbata, tłumaczy dalej Waldek, powinna być podawana w szklance ze względu na widoczność jej koloru. Pijemy więc ze szklanek. Waldek pokazuje jeszcze zastawę z Cepelii. Każda filiżanka jest inna, ręcznie malowana, niby wzór ten sam, a w szczegółach różnice. Waldek ma komplet, który stoi za szkłem. Wyciąga go na specjalne okazje, a na co dzień pije ze zwykłego kubka. Na okazje pośrednie są szklanki.

Waldek drżącą ręką robi szkic mieszkania na Saskiej Kępie. Ściany, okna i strzałki przypominają dziecinne szlaczki. Najpierw rysuje plan ogólny, zaznacza ulice, swój pokój, kuchnię i wejście. Głośno wszystko komentuje, denerwuje się, opisuje i przekonuje sam siebie, że było właśnie tak, a nie inaczej.

Pamięć to tylko wyobraźnia.

Na końcu pod ścianą w dużym pokoju zaznacza stół. Wielkimi kropkami – krzesła.

– Tu siedzieliśmy. On plecami do pokoju, ja przy ścianie. Duży był, nogi rozwalił, jakby na koniu siedział. Palił papierosa. Ja byłem cicho.

Terakowski przyszedł w cywilu. Zawsze przychodził w cywilu. Ten pierwszy raz wszystko odbyło się na strach. Waldkowa matka była w domu, schowała się w kuchni. Trwało to nie dłużej niż godzinę.

Waldek napisał w oświadczeniu: „Ja niżej podpisany Waldemar Ś. zobowiązuję się do wykonania zadań dla organów Służby Bezpieczeństwa w zakresie ustalenia danych potwierdzających, że osobnik mnie wskazany jest homoseksualistą (w miarę swych możliwości). Zobowiązuję się przedstawić szczegółowe i prawdziwe relacje z odbywanych aktów seksualnych ze wskazanym osobnikiem. Powyższą umowę zobowiązuję się zachować w ścisłej tajemnicy – absolutnie przed wszystkimi. Uprzedzony zostałem o konsekwencjach karnych w wypadku niedotrzymania tajemnicy. Zobowiązuję się do wykonania w/w zadania i innych zadań tego pokroju – jeżeli zajdzie potrzeba, z myślą, że Organa Bezpieczeństwa udzielą mi pomocy”.

Raport o Foucault

Zanim wprowadzono Waldka w detale sprawy „Patek”, do której został zwerbowany, oficer operacyjny poprosił go o podanie dokładnych i wyczerpujących informacji na temat znanych mu osób, zwłaszcza homoseksualistów. Szczególną uwagę kazał zwrócić na obcokrajowców.

Kilka dni później Waldek oddał Terakowskiemu sporządzoną przez siebie notatkę. Chciał się wykazać, chciał mieć spokój i żeby się od niego odczepili, więc ta pierwsza informacja wydawała mu się wyjątkowo ważna. Dlatego cofnął się pamięcią do roku 1959 i opisał jedynego obcokrajowca, którego wówczas znał: Michela Foucault.

„Prawdopodobnie latem 1959 r. dowiedziałem się o nawiązaniu znajomości mojego przyjaciela z Francuzem o nazwisku Foucault. Ponieważ znałem troszeczkę jęz. francuski postanowiono mnie z nim poznać. Tak się stało. W chwili, gdy Foucault miał powracać samolotem z Paryża, pojechałem ze Stefanem O. i Jurkiem R. na lotnisko, aby przywitać cudzoziemca (zaznaczam oni obaj znali już Foucault). Po przywitaniu udaliśmy się wszyscy czworo do domu na ul. Rutkowskiego. W mieszkaniu zastałem jeszcze Henryka R., którego znałem już dawniej i z którym pomimo różnicy wieku byliśmy dobrymi znajomymi. Do mieszkania Foucault przychodziłem przez szereg dni. Codziennie zastawałem towarzystwo, o którym wspominałem wyżej, ale z małymi zmianami, gdyż jak zorientowałem się ów cudzoziemiec był homoseksualistą, który lubił sobie zmieniać »chłopców do łóżka« dość często. Pomimo znajomości żadnych zbliżeń między mną a Foucault przez wszystkie te dni nie było, ze względu na Stefana, który był moim przyjacielem i przy nim nie wypadało nic robić. Nastąpiło to dopiero, kiedy Stefan wyjechał poza Warszawę z Mirkiem z »Mazowsza«, gdyż poznali się oni w tym mieszkaniu i jak wyczułem mieli skłonności do siebie. Zostałem wtedy na noc u Foucault i doszło między nami do stosunku oczywiście z inicjatywy mego współtowarzysza. Do mieszkania tego przychodziłem jeszcze tylko kilka razy, tak że nie wiedziałem nawet kiedy Foucault wyjechał z Polski. Dowiedziałem się oczywiście o tym, ale później od znajomych”.

W służbowej notatce, którą Terakowski sporządził następnego dnia po spotkaniu z Waldkiem, napisał: „Wymieniony w informacji Foucault jest b. lektorem języka francuskiego na UW. Obecnie »Świder« nie utrzymuje z nim żadnego kontaktu. Wie jednak od znajomych, że Foucault mieszka obecnie w Paryżu wspólnie z jakimś swoim przyjacielem – kochankiem”.

Tym „przyjacielem – kochankiem” był Daniel Defert. Waldek wiedział o tym od Jurka, który opiekował się mieszkaniem Foucault i znał go wtedy najlepiej.

Jurek

O Jurku wiele powiedzieć się nie da.

Chyba tyle, że się urodził, że żył i że umarł – przedwcześnie. Ktoś może wspomni, że miał w życiu dwa sukcesy: „Hrabinę” i Foucault.

Jurek spisał życiorys, gdy starał się o pracę w zespole estradowym Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Podawał w nim, że w 1958 roku zdał egzamin wstępny do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie, z której zrezygnował rok później, a potem wyjechał do Gdańska, gdzie czasem występował w Teatrze Rapsodycznym. Był młody, urodziwy, wygadany. Świat stał przed nim otworem. Szybko jednak się zorientował, że popularności nie gwarantują ani dyplomy, ani nawet scena – tylko odpowiednie znajomości.

Po powrocie do Warszawy Jurek grywał w różnych teatrach drugorzędne role, zastępstwa, duble. Wieczorami robił popularne show w Adrii, Kameralnej czy Astorii.

Jednak na sceniczny pierwszy brzeg nigdy się nie wybił.

W żadnym teatralnym archiwum nie ma o nim wzmianki innej niż taka, że był aktorem zastępującym aktora grającego tłum.

Opinia dyrektora jednego z teatrów, w których pracował: „Dał się poznać jako pracownik o średnich zdolnościach aktorskich”.

Z innego teatru zwolniono go dyscyplinarnie, bo zamiast grać w przedstawieniu, przyjął fuchę za spore pieniądze i wystąpił w programie na cześć urodzin Lenina.

Miał nadzieję, że to będzie okoliczność łagodząca.

Nie była.

Kiedy pojechali po Foucault na lotnisko, to właśnie Jurek wiózł klucze do jego mieszkania przy ulicy Rutkowskiego. Podczas swoich nieobecności Michel zostawiał mu lokum i pełną lodówkę. Jurek spraszał tam niekiedy gości i urządzano huczne balangi. Do wydarzeń mitycznych przeszła orgia, w której uczestniczyły dwie prostytutki (kobiety) podstawione przez SB.

A jednak Foucault ufał temu chłopcu bez pieniędzy, bez zawodu, bez znajomości języka – z głową pełną marzeń o wspaniałej karierze, o fotosach, światłach i szampanie.

Wielka scena i szampan nie chciały przyjść i zagościć w życiu Jerzego. Częściej były to półmrok i wódka.

O dziurach w ścianie w jego mieszkanku krążyły legendy. Były to zrobione w szafie witrażyki na przestrzał między łazienką i salonem. Chodziło o podglądanie. Kiedy przychodził do mieszkania jakiś żołnierz czy robotnik, Jurek kazał mu brać prysznic, że niby taki czysty i czystość lubiący. Chłopak szedł do łazienki, rozbierał się, mył i zachowywał swobodnie. W tym samym czasie Jurek szedł do szafy i odkrywał uroki voyeuryzmu.

– Chodziło o emocje – wspomina jeden ze świadków – że ten żołnierz zdejmuje mundur, ściąga szelki i wchodzi do wanny goły. Właśnie to dodawało pieprzu całej historii. A że zostawał na noc, no to co? Zrobili swoje, odwrócili się dupami i spali.

Jerzy był kawalerem, ale w wieku dwudziestu ośmiu lat adoptował chłopca – Macieja.

Jest to do dzisiaj wielka tajemnica: jak to było możliwe?

Adopcja była „zupełna i całkowita”, co oznacza, że nastąpiło pełne zerwanie więzi dziecka adoptowanego z jego biologiczną rodziną, a nowy opiekun stał się nim w sposób nierozwiązywalny. Jurek był więc ojcem według prawa, lecz w życiu – nie bardzo.

Dzieckiem zajmowała się matka Jurka. Matka, Jerzy i Maciej już nie żyją. Nikt nie potrafi wyjaśnić, jak było naprawdę z tą adopcją. Wnuczka Jerzego nigdy nie widziała dziadka. Dziś przypomina sobie, że w rodzinie mówiło się, że „to nie był człowiek interesujący”.

– Ojciec właściwie nie mówił o swojej rodzinie, a mama nie pytała – opowiada Zuzanna. – Wygląda na to, że przyjął informację o adopcji do wiadomości i nie zaprzątało mu to głowy. Nie jest jednak dla nas jasne, czemu rodzina postanowiła adoptować dziecko i jak to było możliwe. Chyba że pan Jerzy w wyniku jakiegoś wypadku był ojcem biologicznym? Tylko dlaczego mieliby wtedy zwlekać z adopcją trzy lata? Ojcu wydawało się, że mniej więcej w takim wieku został adoptowany, ponieważ miał przebłyski wspomnień z domu dziecka.

Zuzanna wie, że dziadek był homoseksualistą. O tym też się w domu nie mówiło. Nigdy nie myślała, żeby kopać w przeszłości, chociaż – zastanawia się – może ostatecznie warto?

Na grobie Jurka na cmentarzu Bródnowskim kwiatek kładzie dziś tylko jedna osoba: stary znajomy z Alhambry, Andrzej. On też nie wie, jak to wszystko było możliwe.

Jak to się stało, że samotny Jurek adoptował Maćka?

Dlaczego to właśnie on miał klucze do mieszkania Michela Foucault?

Czy to on był Jurkiem, z powodu którego Foucault musiał wyjechać?

Andrzej, jak wszyscy, pamięta jedynie wódkę na stole od rana, całonocne balangi i witrażyki w szafie, przez które Jurek oglądał gołych żołnierzy.

Hrabina

Z Jurkiem przyjaźnił się najbardziej Henryk, ksywka „Hrabina”.

„Hrabina” – urodzony w styczniu 1912 roku – arystokratą wcale nie był. Wielu znał, w wielu domach bywał i z jakichś względów wszyscy myśleli, że krew „Hrabiny” faktycznie była błękitna. Może chodziło o maniery? Te miał wspaniałe. Oraz doskonały francuski. Nosił żakiet, sztuczkowe spodnie i chodził krokiem dandysa. Na arystokratę się nadawał.

Ludzie, którzy go znali, dzielą się na tych, którzy nie wiedzieli, że nie był hrabią, i tych, którzy nie wiedzieli, z czego żył.

W prywatnym notesie Michela Foucault z tego okresu widnieje nazwisko i adres „Hrabiny”. Nie łączyło ich nic poza przyjaźnią i swobodną konwersacją. Codzienność Foucault w Warszawie dzieliła się na porządek dzienny – profesjonalny, i nocny – rozrywkowy. W pracy w ośrodku francuskim mógł mówić jedynie o filozofii i literaturze. Tymczasem był jeszcze młody, wolny, interesowali go też chłopcy i szaleństwo.

Szukał wieczornych możliwości, ale wtedy przeszkodą był język. Nie umiał się dogadać z chłopcami z miasta. I być może to Henryk, frankofil starej daty, młody duchem i ciekawy świata, może to on z grona polskich znajomych Michela wprowadzał go w warszawskie życie ulicy?

Z pewnością było tak przynajmniej w jednym przypadku.

Henrykowi bardzo zależało na tym, żeby jego podopieczny Jerzy obracał się w dobrym środowisku. Wiedział, że chłopak nie grzeszy talentem, ale jest uroczy i towarzyski. Iwaszkiewicz miał Jurka, Andrzejewski – Marka, Mycielski – Stasia, a Hertz – Władka, więc i Henryk chciał mieć swojego młodziaka. Zapoznał Jurka z Michelem Foucault, przymykał oczy na ich romans i w końcu bywał z nimi tylko wtedy, gdy pełnił funkcję tłumacza.

Kiedy byli sami, porozumiewali się bez słów.

– To była osobowość – mówi dawny znajomy Henryka. – Bito pokłony, gdy przychodził do kawiarni czy do łaźni Pod Messalką na Krakowskim Przedmieściu. A bywał często. Bo „Hrabina” tam była królową lokalu. Znana, dystyngowana i miała szeroki gest, więc kręcili się koło niej młodzi chłopcy, którzy byli na stypendiach czy nie na stypendiach, w każdym razie niewiele zarabiali lub dostawali niewielkie kieszonkowe. „Hrabina” zawsze z nimi szła na obiad, na kawę, słowem – pomagała. Natomiast z Foucault to była zażyłość bliska, ale z pewnością nie fizyczna.

W Instytucie Pamięci Narodowej o Henryku R. znajduje się niewiele informacji. Akta paszportowe wskazują tylko na liczne podróże – z żoną i dziećmi. Jako zawód podano: literat, co obejmowało być może najszerzej nieprzebrane talenty „Hrabiny”.

Według informacji Wydziału VIII DepartamentuII Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w latach 1958–1971 Henryk utrzymywał „szerokie kontakty” z pracownikami ambasady Francji. Bywał na rautach i koktajlach, prywatnie spotykał się z przedstawicielami ośrodków frankofilskich, w tym niewątpliwie z Michelem Foucault.

Wiele osób mówi, że Henryk był wspaniałą postacią: kochaną i podziwianą, przyjacielską i pomocną w każdej sytuacji. Konkurencję robił mu tylko Karol Hanusz – król Roxany.

Mirek z Mazowsza

Notatki agenturalne o Mirku obejmują całe lata sześćdziesiąte. To wtedy był u szczytu kariery w Mazowszu. Wyjeżdżał za granicę, kochał się w Stefanie i dzięki niemu poznał Michela Foucault.

Na zdjęciu: długa, pociągła twarz, bardzo blada, długi nos, oczy z prostymi brwiami, niezbyt wydatne usta, duże uszy, wysokie czoło, blond czupryna zaczesana wysoko do góry.

Typ romantyczny.

Agent „Zygmunt” podaje, że Mirek to chłopak „bardzo dzielny, sumienny i obowiązkowy”. Co według niego może dziwić ze względu na młody wiek tancerza. Niestety, mimo że zdyscyplinowany i pracowity, na solistę, zdaniem agenta, nie nadawał się. Może nawet nie ze względu na brak talentu, ale raczej na „wielką konkurencję i delikatność charakteru”. Przy tym, zaznacza agent, „chłopak życiowo jest niezaradny, a politycznie nieukształtowany”. Na wyjazdach zagranicznych „grzeczny i niekłopotliwy”.

Mirek był tak skromny i cichy, że koledzy z zespołu naśmiewali się z niego, dlatego za dnia wolał towarzystwo dziewcząt.

– Rzeczywiście lgnął do koleżanek – opowiada Maria Jopek, solistka Mazowsza, która przyjaźniła się z Mirosławem. – Ale to było oczywiste, że za tym się nic nie kryło. Wiedziałyśmy, że Mirek szukał innych relacji.

Dlatego takim zaskoczeniem był jego późniejszy ślub z córką warszawskiego socjalkapitalisty. To zadziwiło przyjaciół z Roxany, ale nikt słowa nie powiedział.

Takie śluby były wtedy częste.

Przyjaciel Mirka z Mazowsza, Marek Keller – kochanek Jerzego Andrzejewskiego, a dziś filantrop i darczyńca, między innymi Muzeum Fryderyka Chopina w Warszawie – dodaje, że Mirosław był ulubieńcem Miry Zimińskiej-Sygietyńskiej, która w 1957 roku przejęła stery zespołu i stała się jego ikoną. Pani dyrektor wielokrotnie broniła go przed obmowami kolegów i zakusami SB.

– Pani Mira to była instytucja – mówi Keller. – Kiedy przychodził kolejny donos, ona brała na bok osobę, której dotyczył, i darła przy niej kartkę, nie czytając. A homoseksualistów kochała. Niczemu się nie dziwiła, bo w tym zawodzie to było oczywiste.

Nie wszędzie jednak myślano podobnie. Komentarzem do teczki Mirka jest odręczna notatka agenta, który pyta nie wiadomo kogo: „Czy nie można takich typów przepędzić z »Mazowsza«?”.

Inny agent, „Krzysiek”, który opisywał podróże zespołu do Stanów, zanotował o Mirku: „Jeden z najaktywniejszych homoseksualistów. Miał mnóstwo kontaktów z mężczyznami, prawie w każdym mieście. Wyjeżdżając z jednego miasta otrzymywał kontakty tego typu do mężczyzn w drugim. Ciągle nocami chodził z nimi. Otrzymywał od nich podarunki i pieniądze. Zaprzyjaźnił się z homoseksualistą od impresario amerykańskiego. (…) Politycznie sprawia wrażenie oddanego Polsce Ludowej. Dyskutując na tematy »jak jest w Polsce« zawsze broni jej. Miał dość ironiczny stosunek do Amerykanów. F. przez swoje kontakty powodował obawę, że sam zostanie w USA bądź coś w tym względzie, może ułatwiać innym robotę. Takie było wrażenie, obawy”.

Z Foucault nic go nie łączyło poza Stefanem. Kochał go tak, że pod pociąg chciał się rzucać z powodu jego związku z Waldkiem. Chłopcy nie myśleli wtedy o Foucault, bo nastał między nimi trójkątny kryzys.

Wiele lat później Waldek przypadkiem spotkał Mirka na ulicy. Owszem, przypomina sobie, figurę miał. Jak to tancerz. Był wysoki, mógł się podobać.

– Ale zniewieściały, szło rozszyfrować, że może być koleżanka.

A dla Waldka najważniejsza była męskość.

Chłopcy z donosu

Oni wszyscy spotykali się z Foucault:

„Hrabina”, bo znał język,

Jurek, bo znał „Hrabinę”,

Waldek, bo chciał do Francji,

Mirek, bo wszędzie szedł za Stefanem,

i Stefan, bo lubił zabawę.

W Warszawie wszyscy poza tym się znali. Było to środowisko zamknięte. Znali też Michela Foucault. Mówiło się: ten Francuz, wiesz. I każdy wiedział.

Ale najbardziej z miasta przyjaźnili się z nim właśnie oni.

Henryk, Jurek i Mirek nie żyją.

Waldek i Stefan trwają w wielkiej namiętności do siebie. Tylko że to już nie jest miłość, lecz coś zupełnie przeciwnego.

Zadanie

Być może to z tego Waldkowego zamiłowania do męskości sprawy się pokomplikowały i wymknęły spod kontroli.

Kolejny raz Waldek i agent SB Henryk Terakowski spotkali się w kawiarni Pod Arkadami w majowe popołudnie 1962 roku. Waldek przyszedł przed czasem, co Terakowski uznał za skłonność do współpracy. Tym bardziej że Waldek niecierpliwie dopytywał, kiedy będzie mógł przystąpić do zadania.

– Musisz jeszcze poczekać. Bądź cierpliwy.

– Ale ja nie mam czasu, mam plany. Chcę jak najszybciej wykonać zadanie, żeby w wakacje jechać do Francji.

– Do Francji mówisz?

– Tak. I oczekuję pomocy w załatwieniu paszportu. Za przysługę – przysługa.

– Zobaczy się. Jak wykonasz zadanie, nie będziemy wnosić sprzeciwu.

A to już było dużo. Waldek chciał mieć pewność i poprosił Terakowskiego o okazanie legitymacji służbowej, co ten wziął za wyraz braku zaufania i dwulicowość chłopaka. Postraszył go po swojemu i wyznaczył termin kolejnego spotkania.

Waldek nie przyszedł.

Potem tłumaczył, że wypadły mu zajęcia na uczelni i nie mógł. To była niebezpieczna gra. Terakowski bezwzględnie zaznaczył, że to nie może się powtórzyć. Pokazał też chłopakowi oficjalne wezwanie do komendy, gdyby ten miał jeszcze jakieś wątpliwości. Waldek pamiętał, co takie wezwanie oznacza, i wątpliwości więcej już nie miał.

Przydzielono mu zadanie:

„W dniu 11 bm. »Świder« przystąpi do zadania. Zadanie będzie wykonywane na terenie Filharmonii. Polecono, żeby ubrał się odpowiednio. »Świder« przyjął zadanie chętnie. Prosił, żeby mu dać parę złotych na zakup odpowiedniej krawatki do garnituru, ponieważ takowej nie posiada. Dostał 100 zł. Uprzedzono »Świder« – w formie rady i przestrogi – o konieczności bezwzględnej lojalności. »Świder« przyjął przestrogę bardzo poważnie. Oświadczył, że podpisując zobowiązanie zadokumentował swoją lojalność i jej dochowa, że zdaje sobie sprawę, iż w wypadku konfliktu, on zostałby na przegranej pozycji”.

Waldek dostał bilet do filharmonii. Repertuar był wyjątkowy, dyrygował Paweł Klecki, na fortepianie akompaniował Andor Földes, tenorem był Zdzisław Nikodem, a partie solowe kobiece śpiewała Krystyna Szostek-Radkowa. Waldek okazane przez agenta zdjęcie figuranta utrwalił w pamięci. Uprzedzony został o tym, gdzie figurant będzie siedział.

Poszedł na koncert.

Muzyką był zachwycony.

Figuranta nie rozpoznał.

Dzień po akcji w filharmonii Waldemar spotkał się z Henrykiem Terakowskim. Przysięgał, że nie był w stanie wykonać zadania, bo nigdzie Foucault nie widział.

Agent zrozumiał wtedy, że Waldka jednak przecenił.

Figurantem akcji w filharmonii był nie Michel Foucault, tylko jego znajomy z ambasady, René P.

Terakowski i Waldek nigdy więcej się nie spotkali.

Nic więcej

– Ja na tyle mądry byłem, że wiedziałem, żeby z siebie głupka i osobę niepoczytalną zrobić – mówi Waldek. – W przerwie koncertu chodziłem i rozglądałem się dookoła, ale tak, że ludzie odsuwali się jak od szaleńca. Obrzydzenie czułem do SB za to, co mnie i Stefanowi zrobili. Byłem naiwny, a tak mnie maltretowali i jeszcze chcieli, żeby im usługi świadczyć.

Henryk