Dziwniejsza historia - Remigiusz Ryziński - ebook + książka

Dziwniejsza historia ebook

Remigiusz Ryziński

3,8

Opis

Kiedy płonęło getto, Hubert spoglądał na niebo w płomieniach z okna rodzinnego mieszkania na warszawskiej Ochocie. Michał w tym samym czasie ukrywał się przed Niemcami w kopcu kartofli. Jeden i drugi od początku wiedzieli, że inność potrafi być zagrożeniem, a homofobię i antysemityzm łączy więcej, niż mogłoby się wydawać. Wiedzieli też, że sami są „inni”, a wyjście z szafy oznaczałoby narażenie się na ostracyzm.

Bohaterów u Ryzińskiego jest więcej: Jurek z międzywojennej Podkowy Leśnej, który chłopaków pojechał szukać do Warszawy, Lulla – najstarsza polska drag queen, Iza – lesbijka, córka wiedeńskiej Żydówki. Łączy ich wykluczenie ze względu na orientację seksualną i silna potrzeba walki o swoje człowieczeństwo.

Dziwniejsza historia” to poruszająca opowieść o obcości i samotności. To także podróż po warszawskich ulicach lat wojny i PRL-u, które pod pozorem szarego życia kryły zaskakująco tęczową wolność.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 290

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (46 ocen)
16
15
9
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




W serii ukazały się ostatnio:

Jonathan Schell Prawdziwa wojna. Wietnam w ogniu

Wojciech Górecki Planeta Kaukaz (wyd. 3)

Janine di Giovanni Tamtego ranka, kiedy po nas przyszli. Depesze z Syrii

Wolfgang Bauer Porwane. Boko Haram i terror w sercu Afryki

Wojciech Górecki Abchazja (wyd. 2)

Bartek Sabela Afronauci. Z Zambii na Księżyc

Anna Pamuła Polacos. Chajka płynie do Kostaryki

Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 3)

Cezary Łazarewicz Tu mówi Polska. Reportaże z Pomorza

Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 2)

Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 4)

William Dalrymple Dziewięć żywotów. Na tropie świętości we współczesnych Indiach (wyd. 2)

Barbara Demick Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej (wyd. 2)

Jacek Hugo-Bader Dzienniki kołymskie (wyd. 2)

Ben Rawlence Miasto cierni. Największy obóz dla uchodźców

Dariusz Rosiak Biało-czerwony. Tajemnica Sat-Okha

Jean Hatzfeld Więzy krwi

Aleksandra Boćkowska Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL

Barbara Seidler Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe

Ewa Winnicka Był sobie chłopczyk

Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka (wyd. 3)

Paweł Smoleński Syrop z piołunu. Wygnani w akcji „Wisła”

Marcin Kącki Poznań. Miasto grzechu

Piotr Lipiński Bierut. Kiedy partia była bogiem

Tomasz Grzywaczewski Granice marzeń. O państwach nieuznawanych

Cezary Łazarewicz Koronkowa robota. Sprawa Gorgonowej

Zbigniew Rokita Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium

Swietłana Aleksijewicz Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości (wyd. 4)

David I. Kertzer Porwanie Edgarda Mortary. Skandal, który pogrążyłPaństwo Kościelne

Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu (wyd. 2)

Karolina Bednarz Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet

Paweł Smoleński Królowe Mogadiszu

Rob Schmitz Ulica Wiecznej Szczęśliwości. O czym marzy Szanghaj

Marek Szymaniak Urobieni. Reportaże o pracy

Ola Synowiec Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk

Jacek Hołub Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci

Marcin Michalski, Maciej Wasielewski 81 : 1. Opowieści z Wysp Owczych (wyd. 2)

Ilona Wiśniewska Lud. Z grenlandzkiej wyspy

Marta Madejska Aleja Włókniarek

W serii ukażą się m.in.:

Maria Hawranek, Szymon Opryszek Wyhoduj sobie wolność. Reportaże z Urugwaju

Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji

Mariusz Surosz Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów

Remigiusz Ryziński

Dziwniejsza historia

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w  internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i  koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce: Sopot, lata 50. Ze zbiorów autora

Copyright © by Remigiusz Ryziński, 2018

Opieka redakcyjna Łukasz Najder

Redakcja Wojciech Górnaś / Redaktornia.com

Korekta Katarzyna Juszyńska / d2d.pl, Marcin Piątek / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-756-6

Opowiem inną przygodę dziwniejszą…[1]

— Witold Gombrowicz, Kosmos

I

Kopiec

Michał z matką leżą w kopcu.

Kopiec jest z ziemniaków. Zamykany w komórce na kłódkę. Nisko nad ziemią, chroni przed zimnem, ciepłem, światłem, zgnilizną, deszczem i innymi niedogodnościami losu.

Na przykład przed śmiercią.

Pod kopcem z ziemniaków leży się na płasko przez cały dzień i przez całą noc. Leżą: chłopiec lat sześć i jego matka. Jest cicho i ciemno. Rozmowy nie występują. Występuje strach i przerażenie oraz sen.

Rano i wieczorem idzie się za fizjologią. Przychodzi panna Natka i wypuszcza. Panna Natka przychodzi, jak jest jeszcze ciemno i jak już jest ciemno. Poza tym nie przychodzi nikt. Potrzeby jednak trzeba wykonać, więc Michał odmierza możliwości czasowo.

W ciągu dnia nie myśli specjalnie o niczym. Śpi właściwie na okrągło. Wszystko jest jak sen, a sny – jeśli są – zapadają w pamięć na przyszłość.

Osiemdziesiąt lat później powracają.

Oczywiście, że budzi się z krzykiem.

Kopiec.

Matka.

Ziemniaki.

Wojna.

Niemcy.

Panna Natka.

Ale bywają też sny odmienne.

O chłopcach!

Senni chłopcy przychodzą bez względu na wiek.

Sny o chłopcach nie są z kopca. Są z potem, z po wszystkim, z po.

Tymczasem wszystko jest jeszcze wtedy.

Kopiec na zewnątrz i grudzień.

Pogoda nie sprzyja. Czas się dłuży. Słoma gniecie. Ziemniaki gniotą.

Ciemno. Czy dzień, czy noc – nie widać, bo kopiec.

Jak lisia nora.

Ogień

U nas Wielkanoc, a u nich Pesach.

Ale chyba nikt nie obchodził. Chociaż była miłość w getcie, to i Pesach było. Wszystko było, i nie ma na to zrozumienia, jak możliwe.

W całym mieście panował ruch wielki i nerwy. Jak święta, to święta.

Jakoś tak po południu coś tam po szopach zaczęli szeptać.

– Tu Wiera Gran. Jutro będzie akcja.

Na Nalewkach posiedzenie prawie nieformalne. Bo wszyscy jednak między świętem a nieświętem.

– No dobrze, jeśli jutro będzie akcja, to kto z nas przeżyje? – odezwała się Celina i po chwili dodała: – Marek, ty na pewno wiesz.

Marek wyciągnął rękę i palcem pokazał:

– Ty tak, ty tak, ty nie, ty nie.

Z głupoty pokazał. Pokazał, bo jakby nie pokazał, toby było zupełnie to samo.

A wieczorem – pierwszy seder. Jeszcze cicho. Rabin z ulicy Majzelsa wyciągnął wytworną zastawę, białe obrusy i zrobił prawdziwy stół świąteczny. Nie na długo jednak. Gruchnęło, że się zaczyna. Rabin zapakował wszystko i przeniósł do schronu.

– I tam się odbył uroczysty seder. Tak opowiadali i to weszło do legendy getta, ale czy to prawda, nie wiadomo. Bo nikt z nas tego nie widział[2].

Rano jeszcze zimno. Niby wiosna, ale rośnie słabo.

Można pospać, strzały daleko i ogień na innej ulicy. Wszystko za rogiem, dom stoi, ludzie posapują ze snu, jeszcze wszystko normalnie, jak to za murem.

Idzie nieuchronne, a ludzie już wiedzą.

Co mają robić?

Śpią, bo rano.

Dzień szybko minął. Strzelali salwami, a potem zaczęli palić.

„Ale buzuje”, mówili za murem[3].

Czyli u nas.

Brydż

Szesnastoletni Hubert patrzy na czerwone niebo nad miastem.

To getto sobie płonie.

Getto płonie, a Hubert patrzy. Inne ma w sercu rozterki.

Ojciec za ścianą. Matka za ścianą. Siostra obok.

Normalna rodzina.

– Matkę – wspomina Hubert – getto bardzo interesowało, brała mnie za rękę i tam chodziła. Ale była zupełnie obojętna. Wiedziała, co się tam dzieje. Patrzyła i mówiła: „Jakie fortuny tam się palą!”.

Mieszkanie znajduje się przy Filtrach na starej Ochocie, blisko Śródmieścia, z dobrą komunikacją i pięknym widokiem.

Za dnia parę kroków i jest na kompletach.

Albo do parku na spacer.

Albo do kina.

Albo hop do tramwaju i pod samo getto.

Akurat pojawił się nowy bajer warszawski – wyskoczyć z tramwaju na zakręcie, przy sile odśrodkowej większej niż prędkość pojazdu, i stanąć na chodniku nieruchomo, na prostych nogach.

Takie to były wojenne mistrzostwa świata polskich chłopców z Warszawy.

Chłopcy żydowscy z Warszawy mieli inne mistrzostwa. Też ładne.

No więc nie śpi. Patrzy w okno, potajemnie myśli o chłopcach. O tych zza muru może mniej, chociaż to oni w przyszłości będą mu torować drogę przez świat. Na oku ma teraz kilku kolegów tutejszych, też nic pewnego, ale kusi.

Najbardziej kusi Waldemar z kompletów. Chociaż akurat jest rozstanie i nostalgia. Więc Hubert patrzy w okno.

Tu nostalgia, a tam płonie.

Wszystko razem idzie.

W salonie ojciec szykuje szkło, bierze pod światło i stawia na stół. Matka przeciera talerze. Rozkładają zielone obrusy. Na obrusach serwetki haftowane, nowa moda. W kuchni dochodzi ciepłe, a zimne już na paterach. Służąca krząta się, rękawy podwija – kroi, przekłada, bajeruje listkiem albo ziarenkiem.

Przyjdą goście.

Będzie brydż.

Wódka wielkanocna

Polak pije, bo musi.

A czy to Żyd, czy nasz – bez znaczenia. Wódki starczy dla wszystkich.

– To jest charakterystyczny błąd w języku polskim – mówi Michał – że na tę mocną żydowską wódkę mówi się „pejsachówka”, a ona się nazywa „pesachówka”. Od Wielkanocy, a nie od tych tak zwanych grajcarków.

Taką ma dziś wiedzę na tematy związane z piciem. Jeśli chodzi o tematy żydowskie, wiedzę ma znacznie szerszą, też nabytą, a to za sprawą historii, w której się znalazł i która powiedziała mu, kim jest i że to źle.

Najpierw były rozmowy.

W domu, po cichu, wszędzie szeptem: getto, getto. Michał był dzieckiem rozgarniętym, więc wyobraził sobie: no dobrze, przyjedzie wielki powóz, wielopiętrowy, i to będzie to getto. My do tego powozu wsiądziemy, konie nas powiozą ku przygodzie. Będzie ciekawie i zabawnie![4]

A czy to w ogóle możliwe?

Tak brać z wyobraźni, z niczego właściwie, z języka i podsłuchanych słów wywodzić, co będzie, a co zaraz przestanie być.

Wszystko możliwe.

Michał o tym wie, szybko się przekonał. Dlatego nie strzępi języka, nie rozwleka opowieści, woli konkrety i gramatyczno-ortograficzne zasady komunikacji językowej, z której wynika coś, a nie cokolwiek. Odpowiada krótko, nie tworzy metafor, pastwi się nad faktem. Krępuje się zająć komuś czas. Woli posiedzieć wśród książek, popisać, poczytać, zastanowić się na poważnie, na smutno, na raz i na zawsze, a nie latać z jęzorem i pleść to-tamto-owo. Korzysta z wiedzy, z doświadczenia, z pamięci, którą eksploruje z uwagą i z lękiem. Nie dodaje zbędnej kropki ani przecinka, wszystko czyta, układa, definiuje.

Jak z encyklopedii.

– Do piątego roku życia miałem doskonałe dzieciństwo. Potem zrozumiałem, że jestem Żydem. Wtedy poczułem wielki strach.

No więc przyjechał ogromny powóz zaprzęgnięty w kilka­naście koni, wielopiętrowy, z kilkoma pokładami i miejscem, na co tylko chcesz.

I powiózł ich wszystkich do przygody.

Nigdy

Nigdy się nie poznali.

Ani wtedy, ani dziś – zupełnie sobie obcy.

A między nimi – inni. Tak samo obcy i tak samo nasi.

Ich losy zupełnie odmienne, odległe, a jednak – równoległe.

Złączone historią.

Wspólne i obce.

Polskie i żydowskie.

Homoseksualne.

Krysia

Do Treblinki nie pojechała. Do pociągu nie wsiadła.

Ukryły się z ciotką u ludzi, na Filtrowej, skąd getto jak na dłoni. Lokal był kilkupokojowy, z Żydami po kątach i Polką na czatach. Ludzie wiedzieli, że Krysia z ciotką to Żydówki, ale problemu nie robili, po cichu przyzwalali i dlatego, jak tam płonęło, to mogły sobie nawet popatrzeć.

A dziś: Sopot piękny jesienią. Ulica, przy której znajduje się mieszkanie Krystyny, bardzo spokojna. Zupełnie nieturystyczna, ładna i osobna. Dziesiąta rano. Piękna niedziela. Leniwie i cicho.

Jest tutaj sama, samiutka. Nie ma już przy niej tamtej, która znalazła ją w życiu i wzięła za swoją. Nie ma już dzieci, które rozjechały się po świecie. Nie ma męża, który nie żyje. Czasem wpadnie jakaś gazeta zrobić wywiad na szybko. Czasem jeszcze sąsiadka, dobra kobieta, w drodze do kościoła podrzuci psa. Poza tym już nic wielkiego, trochę zdjęć.

Siedzimy w kuchni, przy dużym stole ustawionym prostopadle do okna wychodzącego na podwórze. Kuchnia pomalowana jest na biało-niebiesko, w kolory Izraela. Za oknem widać świerk i dużą akację, która zasłania światło, więc w mieszkaniu jest chłodno i ciemno. Ale to nic nie szkodzi, można zapalić sztuczne, nawet lepsze.

Krystyna jest ubrana w gruby jasnozielony sweter, na to bordowy polar. Ma całkowicie siwe, falowane włosy. Jest bardzo niska, wzrostem przypomina nastoletnią dziewczynkę. Najbardziej charakterystyczne są jednak jej oczy. Małe i intensywnie niebieskie.

Zupełnie dobre.

Ona cała – całkiem dobra.

Nie rozpoznasz, że Żydówka.

Nie rozpoznasz, że lesbijka.

Zupełnie zwyczajna. Zupełnie, jak każdy.

Siedzi. Mówi. Opowiada.

Pokazuje zdjęcia i papiery.

– Czego się pan napije?

– Obojętnie.

– Ale proszę powiedzieć: kawy, herbaty, wódki?

I wiem już, że mam do czynienia z konkretnym człowiekiem.

– Myśmy tam miały bliskich. Stałyśmy wszystkie przy oknie i razem rozpaczałyśmy. Łzy same leciały. Tej chwili nie zapomnę nigdy. Wiedziałyśmy, że tam palą się ludzie. Moja ciotka, moja kuzynka, z którą się bawiłam, jej brat. Myśmy nie mogły się powstrzymać. Polka też płakała.

Dobra kobieta.

Żydóweczka

O. był sąsiadem Huberta z Filtrów.

Jeśli mowa o chłopcach, to jeszcze wtedy nie myślał. Najważniejsze było, żeby przeżyć.

A ten polski antysemityzm, uważa O., to jest całkiem nieprawda.

Do nich przychodziła na przykład Żydóweczka. Mama mówiła do niej „Salcia”, ale wtedy każda była Salcia. Dziewczynka ukrywała się gdzieś w budynku, dokładnie nie wiadomo, na którym piętrze i w czyim mieszkaniu.

– Ale przychodziła często. Nieduża była. Siadała na progu i chciała jeść.

Ogólnie było ciężko. Matce O. Niemcy w czasie łapanki cztery zęby wybili, a ojca tak skopali, że miał jądra całe sine.

Ale Salci już wtedy nie było.

Może wróciła do schowka?

– Ee, chyba nie.

Święto wiosny

Stoimy w oknie sypialni Huberta.

Na balkonie piwonie, petunie i werbena.

Pod nami tramwaj za tramwajem, a na horyzoncie warszawski Manhattan.

– Tu było świetnie widać, jak getto płonie.

Na drugi dzień wiatr się zerwał akurat w tę stronę. Przylatywały więc kawałeczki popalonych książek i innych papierów. Ogień z płonących domów żydowskich wzniecał je w górę i ulatywały daleko, aż pod dom Huberta.

Nie było jeszcze perspektywy z wieżowcami. Miasto inne tu było. Same Filtry, piękne ogrody, cis i kasztanowiec, wieża ciśnień. W dalszej perspektywie jeszcze kościół Świętego Augustyna. I już, nic więcej.

W pokoju Huberta na półce między książkami dojrzewają pomidory. A może się suszą? Przygotowane do spożycia na teraz lub później. Pięknie wyglądają wśród książek. Jak sztuczne.

Hubert ma w słowach rozmach. W życiu widział wszystko i wszystkim potrafił się cieszyć. Zostało mu tego zachwytu we wspomnieniach, w pamięci, i mówi jak z obrazka, mówi pełnymi zdaniami, plecie od A do Z, rozwidla i kojarzy jedno z drugim. Z doskonałej pamięci – doskonałe historie, filmowe, przepełnione detalem, lubieżne. Obrazy pełne, choć z puzzli, z kawałków tworzące całość. Często pozbawione chronologii i wielowątkowe. Ale jednak układające się w jedną, spójną metaforę. W niejedno życie.

– W każdym razie oni, ci Żydzi, byli bardziej zbliżeni do kultury niemieckiej i na przykład w pamiętnikach profesora Hirszfelda jest takie zdanie: „wielką miłością Żydów były Niemcy, niestety ta miłość nie była odwzajemniona”.

A skąd wiadomo, że Żyd, jeśli wygląda zwyczajnie?

– Takie uczulenie – mówi Hubert.

Skrawki papierów przylatywały pod dom, trzeba było je za dnia zamiatać i zbierać na kupkę na dziedzińcu kamienicy. Ze skrawków tych nic nie dawało się już odczytać, tylko poszczególne literki, słowa nie nasze, obce zupełnie.

– Życie trwało zupełnie normalnie. Tramwaje jeździły pod samym gettem. To wybuchło w Wielki Piątek. Przez całą okupację były wydawane biuletyny, prasa kieszonkowa, gazetki. Jak cię złapali, to mogli zabrać na Pawiak i potem wysłać do jakiegoś obozu. Ale te gazetki się podawało. Wszyscy się znali. Nikt wśród naszych znajomych nie był donosicielem. Jak getto było zamknięte, to tutaj przychodziły dzieci. To było okropne, bo to taka najgorsza nędza, te małe Żydziaki.

Żydowskie dzieci przychodziły całymi chmarami.

Pięcioletnie, sześcioletnie, takie, które zdołały się przecisnąć przez otwór ściekowy w murze. Wyślizgały ten otwór tak bardzo, że aż się błyszczał. Dlatego zamiast „Jude” mówili też na nich, że koty.

Leciały potem na miasto, jakimiś bramami, cieniami, podkurczone, ze złym wyglądem i bez pacierza, na oślep dosłownie, po zupę, po kawałek chleba, po kilka złotych, które zanosiły z powrotem.

Do domu.

– Były jak małe zwierzątka, wygłodniałe i dzikie.

Przychodziły brudne i zawszone. Mama Huberta wynosiła im jedzenie na schody. Jadły, a potem znikały. Zamiotło się korytarz, przemyło czystą wodą i już.

Jakby ich wcale nie było.

– Najgorsza nędza Żydziaków, że nie mówiły po polsku. Tych z wyglądem albo chociaż cywilizowanych, spolonizowanych, które chodziły do polskiej szkoły, to się jeszcze jakoś uratować dawało. A tamte mówiły w jidyszu i uczęszczały do jesziwy.

I dlatego poszły do ognia.

Getto płonęło i płonęło, jakby nie chciało zgasnąć. Niemcy palili domy, nawet jak już tamci zupełnie zniknęli.

A potem jeszcze te resztki burzyli.

I została pustynia.

Na środku tej pustyni z pyłu i gruzu stała wieża kościoła Świętego Augustyna.

Właściwie to nie wiadomo po co.

Karesy

Niekiedy przychodzi z pamięci widok.

– W tym dymie paliły się ich biblioteki, leciały przez całe Filtry kawałki papieru. Wszystkie te książki były po niemiecku. Pamiętam, był kawałek, gdzie było napisane: „und das Tunte von dem blauen Pavillion: jetzt, mein lieber Waldemar, du bist mir sonnenklar”. Co znaczy: „z niebieskiego pawilonu dochodziły słowa: teraz, mój drogi Waldemarze, jesteś mi jasny jak słońce”. Dla mnie to było przesłanie mistyczne. Bo ja miałem w klasie Waldka.

Na komplety do panien Goldman przychodziły różne dzieciaki z dzielnicy. Wszyscy znali się już przynajmniej z widzenia. W tym czasie, na tych kompletach, Hubert poznał Waldemara, swoją pierwszą miłość największą.

Siedzieli razem w ławce. Waldek był najpiękniejszym chłopcem w całej klasie. Zawsze się taki znajdzie. Ten z ostatniej ławki, ten, który stoi w kącie, ten, który biega najszybciej i którego wszyscy się boją, nawet nauczyciele, ale każdy chce chociaż chwilę ogrzać się w jego świetle. Być kolegą takiego chłopaka znaczy być wybranym.

– I on wybrał sobie mnie. Usiadł przy mnie i, powiedzmy, ścis­kał za rękę albo jak byliśmy w szortach, to mnie głaskał. Czy ręką, czy ołówkiem, myśmy byli w siebie wczepieni, myśmy trzymali się za rączkę pod stołem, albo żeśmy się masowali, jak mieliśmy krótkie majtki, po wewnętrznej stronie uda.

Jak koty.

Hubert z miejsca zakochał się w Waldku.

Nie było siły na odmienne scenariusze.

A wszystko bez słów, w tajemnicy i jednocześnie przy absolutnej świadomości wagi czynów popełnianych ławkowo.

Chociaż nie tylko.

Waldemar bywał w domu Huberta i bawili się razem pod stołem. Zabawa była świetna. Chodziło o to, żeby dziewczyny, które też w tym brały udział, uciekały przed nimi, jako rosyjskie księżne, których bolszewickie zbiry chcą złapać i zniewolić. Tapczan robił za karetę księżnych, a stół za kryjówkę bolszewików.

– One siedziały z lalkami na tapczanie, który był ustawiony na środku pokoju, a my chowaliśmy się pod stołem i tam właśnie były obłapianki. To wszystko w ciemności się odbywało. Potem robiliśmy atak na dziewczyny, a one krzyczały.

Powie ktoś, że zabawa całkiem niewinna, zupełnie nie erotyczna, a jednak – jak się bliżej przypatrzeć – wiele o wszystkim na przyszłość mówiąca.

– To mnie interesowało od zawsze. Ale nie tak jak dziś, że ma trzynaście lat i już z chłopakiem chce i seksu, i wszystkiego. Ja też chciałem, ale się bałem. To były takie niewinne karesy.

W dodatku nietrwałe.

– Historia z Waldemarem skończyła się razem z powstaniem w getcie. Więc jak ten skrawek papieru z tekstem przyleciał, to dla mnie to było przesłanie.

Normalnie kabała.

Murzynki

Obrazy nakładają się na siebie.

Getto, które płonie.

Dymy, czarne niebo.

Kwiecień, piękna pogoda.

Waldemar.

Życie trwało, jakby się nic za murem nie działo.

Wszystko normalnie, brydż, kolacje.

– Jak to sobie teraz przypominam, to nie mam jakiegoś uczucia zgrozy. Tak, jakby nas to zupełnie nie dotyczyło. Była zupełna obojętność. Nawet w mojej rodzinie.

Tutaj walą, a tutaj za ścianą życie zwyczajne, samochody jeżdżą, panie kupują.

– To znaczy nikt im nie życzył, nie cieszył się, że w końcu ta sprawa jest załatwiona innymi rękami, nigdy w domu tego nie słyszałem, ale była zupełna obojętność wobec tej części społeczeństwa. Wina była po obu stronach, bo oni nigdy nie chcieli być tutejsi, szczególnie ci, których nikt nie chciał, ci ortodoksi, ci biedni, no nie było możliwości. Te moje wizyty w getcie to było, jakbym do Afryki pojechał i zobaczył Murzynków. Ja z nimi nie miałem żadnego stosunku, ja się tam bałem.

Podobny

Jeśli chodzi o dzieci żydowskie, Michał radzi poczytać Ludwika Heringa.

Przyznaje, że z getta można było wyjść. Co jest ciekawe semantycznie, bo nie że „uciec”, czy „uwolnić się”, ale właśnie „wyjść”.

Dzień dobry, właśnie wyszedłem z getta.

Michał też wyszedł. A to za sprawą energii ojca, który orientował się w sytuacji oraz miał zdolność racjonalnego myślenia.

– Z mojej rodziny uratowało się dziewięć osób, a to jest bardzo dużo – mówi Michał.

Jak to możliwe?

Bo to nie były osoby „stamtąd”, tylko „stąd”. Zwyczajni Polacy, mieszczanie, dość zamożni, z wyglądem i językiem. Michał podkreśla, że najważniejsze w domu: żadnego żydłaczenia. Po prostu: doskonała, klasyczna polszczyzna.

– Moi dziadkowie na pewno dobrze znali jidysz z dzieciństwa, ale posługiwali się polszczyzną. To była w czasie zagłady bardzo ważna oznaka, jak kto mówił po polsku.

Dobry wygląd, dobra polszczyzna, i szansa była. Bo jeśli nie, to wystarczył niuans, mała niepewność, jakaś zadra na myśleniu.

– To był żydowski idiom wojenny: „bycie podobnym”. Podobnym do Żyda, oczywiście. Tak można było powiedzieć i to wystarczyło.

Na przykład: „Michał jest podobny”.

Zapraszamy do getta.

Mur

Niekiedy więc szły koty za mur.

– A ile ty masz lat, chłopczyku? – pyta mama i podaje kubek z gorącym.

Żydziak siedzi na stołku, sine rączki nie czują, że parzy. Owinięty w starą chustę, od chłodu i od wiatru, i od wszystkiego. Duże uszy nasłuchują hałasów, szeptów, cichej zmowy. Płaczu nie słyszą, krzyku nie słyszą, oswojone. Wypukłe oczy przykryte zmęczonymi powiekami. Oczy są ciemne, a rzęsy długie i czarne.

Wyjaśnia stanowczo:

– Skończyłem osiem, nie kłamię. Od kłamstwa ludzie umierają i Bóg się mści. Tata kłamał, że je koszerne, i o, nie ma już go między nami. Bóg zabrał.

– Od tego, że niekoszerne, zabrał?

– Nie, od tego, że wcale. Bo najważniejsze raz dziennie zjeść. Jak się nie zje, to się puchnie i koniec.

Koniec przychodzi, jak człowiek puchnie od niejedzenia chociaż raz dziennie.

Dlatego, jak wszystko wyprzedali i tylko kołdra została, matka chłopca płakała i co chwila podnosiła tę kołdrę ostatnią, żeby zobaczyć, czy już się to puchnięcie zaczęło.

– A co płakać poradzi? – pyta. – Nic – odpowiada sam sobie, bo mądry.

– A ciężko coś zdobyć do jedzenia za murem?

– Dla mnie za murem to jest tu, u was. I lepiej niż tam. Ludzie mniej chytrzy, tam nikt nic nie da, nawet rodzina. Widziałem raz, jak kuzyn, co już szmugluje, bo ma szesnaście lat, jadł grahamkę ze smalcem! Ze trzy deka tego smalcu było albo może i z pięć!

– Czyli jest jedzenie w getcie?

– A jak! I jedzenie, i herbata, i wódka. Do okruszków ze stołu kolejka dzieciaków, a na stole chleb: pytlowy, sitek, lejkuch. Wielkie żółte placki, jak cegły jeden na drugim. Raz to stałem i wąchałem, wąchałem. Aż zemdlałem.

– A po aryjskiej stronie nie boisz się?

– Zacząłem chodzić, jak inni. Najgorzej z łobuziakami. Chociaż mnie to ciężko poznać, bo jestem czysty i nie noszę już żydowskiej czapki. Do domu wracam powoli, patrzę, czy dobry Niemiec stoi, czy zły. Po oczach można poznać, ale jak ciemno, to niejeden się pomylił i już nie chodzi za mur.

– Chłopczyku, a czemu jak ty już tu jesteś, czemu ty nie zostaniesz po tej stronie?

– Ja się boję, że tam się coś ważnego stanie wtedy, jak mnie nie będzie.

Wrócił w porę[5].

Imiona własne

Mama chciała, żeby był Jacek, ale ojciec, że będą wołać: Jacek-Placek.

Na chrzcie dali mu więc Andrzej. Po wojnie papierów nie było i w ten sposób, już we własnym zakresie, kazał sobie dopisać Jacka, dla mamy, a Huberta, patrona myśliwych, dla ojca, który lubił polować.

Na mieście też był Hubertem i do dziś, jak ktoś jeszcze z dawnych czasów żyje, to tak na niego mówi. Ale nikt już nie żyje i tylko ja z tym Hubertem do jego życia wróciłem. Może niepotrzebnie, bo razem z imieniem przyniosłem esbecką teczkę z materiałami na homoseksualistów warszawskich lat pięćdziesiątych. W teczce tej pisali o nim „Hubert”.

Ma dziewięćdziesiąt jeden lat.

Lubi żyć.

Ale czasem też siądzie w niewielkim fotelu, cały zgarbiony, zapadnięty w sobie, podkurczony, patrzący w tym swoim skuleniu w nicość. Przed nim jeszcze zakręt czy dwa, jeszcze zmarudzi po drodze, poczeka, przepuści okazję. Nigdzie mu się nie spieszy. Patrzy na swoje życie, bierze pod światło, pamięta.

Siwe włosy gładko kładą się na czole, zaczesane na prawy bok, opadają do połowy. Nie lubi, jak go fryzjerka za mocno skropi, bo woda spływa po karku, za koszulę, powoduje dreszcze i lęk, że go zawieje, a wtedy choroba gotowa. Jak jest w Warszawie, w programie zawsze dwie są pozycje niezbędne: fryzjerka i manicure. Tak odszykowany, jest gotowy do wizyt.

Nad błękitnymi oczami krzaczaste brwi. Nie nosi okularów, chyba że do komputera. Ubiera się dostojnie i ze smakiem, lubi lniane tkaniny i pastelowe kolory. Pod szyją, nawet latem – często fular. Wielka elegancja, spokój i miękka, niewymuszona dostojność.

Widać dom, z którego idzie.

Dłonie pokryte brązowymi plamkami. Na lewym nadgarstku zegarek na wąskim czarnym pasku, z dużą tarczą i miedzianymi wskazówkami. Pasek to gumka, która nie uciska i jest praktyczna. Poza tym żadnej biżuterii, żadnych sygnetów, żadnych łańcuszków.

A przecież mógłby.

Siedzi z twarzą lekko wilgotną, zmęczoną od dnia, w lekkim przeciągu. Lubi, jak przez uchylone i przesłonięte firanką okno wpadnie trochę światła, trochę ludzkich głosów i powietrza przy okazji.

Za każdym razem, gdy rozmawiamy w jego warszawskim mieszkaniu, co parę minut przerywa nam głośny stukot tramwaju, który jeździ tędy od lat trzydziestych ubiegłego wieku.

Można się przyzwyczaić.

Niebo

Wrześniowe słońce kładzie się nisko na wszystkim.

Z pamięci można poskładać obrazki, jakie nigdy wydarzyć się nie miały, a były.

Odbudowano to wszystko z cegieł i wspomnień: jak było, gdzie stało.

Dawne wzorce, te przedwojenne i z innego świata, posłużyły do odrestaurowania tego, co teraz jest, jakie jest. Może koślawe gdzieniegdzie, ale stoi i jak Bóg da, stać będzie jeszcze długo.

A jak nie da, to runie, jak kiedyś.

Nic wielkiego nie zdarza się w życiu.

W kamienicy na Filtrowej zachowano po wszystkim wspólne wejście dla służby i dla państwa, z jedną klatką schodową, którą chodzić mógł każdy, i to nawet jednocześnie. W domu babki Huberta, na ulicy Ordynackiej, były dwie klatki schodowe. W porządnych domach zawsze tak właśnie było: drewniana klatka służbowa, tak zwana kuchenna, oraz marmurowa, główna, dla państwa. Taki był układ mieszczański – czy słuszny, nie wiadomo, ale wygodny na pewno. Wygodny dla wszystkich, bo przecież jak wracała z targu zmachana, spocona, w chuście opadającej na oczy, a w rękach miała siaty wypełnione schabem i kośćmi na zupę, to nie chciała spotkać nikogo, kto by zagadał:

– A jak tam dziś zdrówko? Jak mąż? Jak dzieciaki?

Takie budowanie było na modłę paryską. Czasem była też mode de charge, czyli mała winda na towary ciężkie, więc jak ona – ta w chuście, zmachana – zrobiła zakupy, to mogła sobie wciągnąć i wejść swobodnie na górę, jak pani.

Hubert opowiada o klatkach, budynkach, kamienicach z wielką znajomością rzeczy, bo jest architektem. Opowieści jego są efektowne, mimo że to przecież schody i windy, ściany i dachy. I okna, które trzeba zasłaniać, jak słońce.

I jeszcze piwnice, i pralnie, i strychy. I ogrody, i to, co przed domem, jeszcze chodniki, zaścianki, podmurza, zaułki, wielkie miejskie arterie i getto.

– Nasza Spółdzielnia – precyzuje Hubert – zajmowała teren między ulicą Filtrową od północy, Dantyszka od południa, Krzyc­kiego od zachodu i Zimorowica od wschodu. Budynek miał trzy piętra i mansardę. Był podzielony na dwie części noszące numery: 71 i 71a. Czwarte piętro, gdzie były pokoje indywidualne, kawalerskie, zostało spalone we wrześniu 1939 roku i nigdy go nie odbudowano.

Najpiękniej jednak na zewnątrz.

Od dziedzińca, na samym jego środku – tam, gdzie zbierano skrawki żydowskich książek – rośnie ogromny świerk, który posadził jeszcze ojciec Huberta Kazimierz. Świerk jest teraz tak wielki, że zasłania całe niebo.

Ale to nie szkodzi.

Topola

W Pruszkowie, gdzie mieszkali dziadkowie Michała, na dziedzińcu domu rosła topola.

Topola była tam od zawsze, z przypadku, samosiejka. Widoczna z domu i z ulicy, dobra towarzyszka i piękna. Na wiosnę, jak pyliła, jej nasionka niosły się wszędzie po okolicy, drażniły nosy, wlatywały do oczu, aż w końcu sypały się białym na ziemię.

Obok topoli rosły rozmaite krzewy, bzy, akacje i klon.

Matka kochała bez.

Dziadek Rozenowicz prowadził skład drewna.

Obok składu byli żydowski rzeźnik i żydowski fryzjer[6].

Michał wszystko pamięta. Pisze, wspomina, odtwarza.

Jego szczupła sylwetka pochyla się nad biurkiem.

A kiedy opowiada, lubi stać. Poprawia okulary na nosie, dłonią zaczesuje włosy do tyłu.

Otoczony swoimi książkami – tymi, które ma, i tymi, które sam napisał – czuje się pewnie, jak płótno w ramie.

Grunt jest, można rysować. Potem wypełni się kolorem, doszkicuje detal, nałoży cień.

Nosi bawełniane spodnie i koszule. Żadnych jaskrawych kolorów. Zawsze czysto, schludnie i skromnie.

Jak trzeba.

Mieszka w Dolince Służewieckiej od kilkudziesięciu lat. Od kilku stoi tu dyskont, więc po zakupy blisko, wszystko pod bokiem. Z okien nie widać specjalnie drzew, tylko bloki i ulice. Niedaleko metro. Można podejść tych parę kroków, zejść na stację, poczekać na pociąg i pojechać gdzieś podziemnymi tunelami.

Ale Michał nie praktykuje. Woli tramwaje i komunikację naziemną.

Jeśli w ogóle z domu wychodzi.

Zamknąć

W mieszkaniu Michała – cisza gotowa do pracy.

To przecież nie dziwi.

Po prawej stronie fotela dla gości zawalone papierami biurko, a na nim komputer. Dalej balkon, półotwarty, z widokiem przed siebie i z szumem od ludzi. Po lewej stronie pod ścianą kanapa. Na środku pokoju – stolik. Stawia dla siebie krzesło, wysokie, proste, z oparciem. Podaje truskawki, ciasto, kawę, herbatę.

Talerzyk jest bardzo ładny, biało-niebieski, stary. Była jeszcze filiżanka do kompletu, ale nie ma. Zbieraczem nie jest, chociaż lubi ładne przedmioty. To, co przetrwało, było wpierw u znajomych, a teraz jest tutaj, raczej nie do użytku. Do użytku są rzeczy codzienne.

Obok talerzyka i kubka z kawą leży pudełeczko daktyli. Nie, Michał nie był w Tel Awiwie, mało gdzie był. A to ze względu na klaustrofobię. Nie lata samolotami, nie jeździ pociągiem ani windą, nie przemieszcza się w zamkniętym. Chyba że naprawdę trzeba. Kilka razy w życiu było trzeba i wtedy, na przykład w samo­locie, najgorszy moment jest przy starcie i przy lądowaniu. W powietrzu jest spokój, bo w powietrzu, proszę pana, to naprawdę już nic nie można. A to lądowanie albo start to już się jest prawie na ziemi albo jeszcze na ziemi się jest, więc można cokolwiek, jest ta szansa, jest ta możliwość, chociaż jakaś właśnie niemożliwa ta możliwość i może dlatego te nerwy i ta klaustrofobia się wtedy najbardziej ujawniają.

Po schodach zejść jeszcze zejdzie, ale już na górę to trzeba windą. Bo to jest, proszę pana, czwarte piętro, to w tym wieku to już jest problem. Więc windą. Cztery ściany, na jednej lustro, światło – nie wiadomo skąd, ale jest. W rogu kamera, która wzmaga nerwy, bo ktoś patrzy i ocenia, ktoś kontroluje. Człowiek nawet jakby chciał się chwycić, przycupnąć, wtulić w kącik, to nie, bo śmiesznie, groteskowo, a trzeba z powagą w tej windzie. Na czwarte, proszę pana, piętro.

Gdy przychodzi zaproszenie, to jest analiza. A gdzie, a na które piętro, a czy trzeba w zamkniętym. Jak jest na ósme czy wyżej, to niestety odmawia. Ani nie wejdzie, ani nie zejdzie, tyle pięter nie da rady. U Żydów jest zwyczaj, że oni się w szabas nie przemieszczają, nie mogą chodzić, siedzą w domu. Więc dla Michała ciągle jest właściwie szabas, chociaż nie praktykuje.

W domu też lepiej, jeśli pootwierane. Z łazienką jest problem, zwłaszcza jak ktoś przyjdzie, bo to jednak nie wypada, żeby zostawiać. Proszę pana, kiedyś była ankieta wśród ocalałych z zagłady, czy się zamykasz, i dziewięćdziesiąt procent powiedziało, że nie, że zostawia otwarte. No po prostu nie daje rady tak z własnej woli, jak nie trzeba, zamknąć się w toalecie czy gdzieś.

A czy to jest związane z kopcem, to też tak łatwo się nie da powiedzieć.

Wygląda, że tak, ale klaustrofobia najczęściej jest jednak wrodzona. Taki doktorant Michała, dobre życie, dobra żona, wszystko udane, bez żadnych wspomnień i doświadczeń, młody jeszcze i całkowicie bez przeszłości, a proszę – klaustrofobię ma.

Zadanie na piątkę: opisz kopiec i życie w nim.

Odpowiedź:

– Ja to wszystko opisałem.

– To jest taka konstrukcja w ziemi, gdzie się trzyma na zimę kartofle, żeby przetrwały.

– To jest na zewnątrz.

– To nie jest ogrodzone.

– Taka górka.

– Byliśmy tam kilka dni.

– To było w Radziwiłłowie.

– Wieś miała swoją stację kolejową.

– Któregoś dnia nad ranem poszliśmy na dworzec.

– Udaliśmy się do Warszawy.

– Ja nie umiem opisywać.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.

Przypisy

[1] Witold Gombrowicz, Kosmos, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 1988, s. 5.

[2] Zob. Marek Edelman, I była miłość w getcie, wysłuchała i zapisała Paula Sawicka, Warszawa: Świat Książki, 2009, s. 107–109.

[3] Zob. Ludwik Hering, Ślady, Warszawa: Czarna Owca, 2011, s. 34.

[4] Zob. Michał Głowiński, Czarne sezony, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2002, s. 9.

[5] Por. Ludwik Hering, dz. cyt., s. 22.

[6] Zob. Michał Głowiński, Historia jednej topoli, Kraków: Wydawnictwo Lite­rackie, 2003, s. 7.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, [email protected]

Wołowiec 2018

Wydanie I