Faceci na karuzeli - Wojciech Pielecki - ebook

Faceci na karuzeli ebook

Wojciech Pielecki

2,0

Opis

„Życie jest karuzelą”… To dobrze oddaje fabułę tej opowieści. Życie jest bowiem karuzelą, na której kręcimy się, powodowani rozlicznymi przypadkami, często tak zdumiewającymi, jakby były tylko dla nas przeznaczone. A faceci (oni głównie) mają do tego szczególną skłonność. Trzyma się ich bowiem swoisty samczy fatalizm. I mroczne tajemnice, z których trudno się im wyzwolić. To tylko wieś Wejsuny, ale kipi tu cały świat. I liczne tabu pętające losy bohaterów: polityczne, społeczne, erotyczne…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1075

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewa197

Z braku laku…

Niestety nie przeczytałam
00

Popularność




Wojciech Pielecki

Faceci na karuzeli

albo Księga Wejsun czyli STO LAT NIEZWYKŁYCH

Copyright by Wojciech Pielecki, Warszawa 2021

Redakcja: Wojciech Marcicki

Korekta: Jaromir Długi

Projekt okładki: Radosław Pilecki

Na okładce wykorzystano zdjęcia: ze stron znanyfotograf.com/sliwinski-fotografia i pixabay.com oraz z archiwum rodzinnego autora

Redakcja techniczna, skład i łamanie: Ridero IT Publishing

Druk i oprawa: Ridero IT Publishing

Printed in Poland

Mediator Wojciech Pielecki, 2022

© Wojciech Pielecki, 2022

„Życie jest karuzelą”… To dobrze oddaje fabułę tej opowieści. Życie jest bowiem karuzelą, na której kręcimy się, powodowani rozlicznymi przypadkami, często tak zdumiewającymi, jakby były tylko dla nas przeznaczone. A faceci (oni głównie) mają do tego szczególną skłonność. Trzyma się ich bowiem swoisty samczy fatalizm. I mroczne tajemnice, z których trudno się im wyzwolić. To tylko wieś Wejsuny, ale kipi tu cały świat. I liczne tabu pętające losy bohaterów: polityczne, społeczne, erotyczne…

ISBN 978-83-8273-014-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Ta opowieść to Wielka Podróż —

przez dziesiątki granic,

setki życiorysów,

jedno jezioro i jeden bunkier,

nie licząc pewnego małego bagna,

opowiedziana przez Zmarłych i Żywych,

Prawdziwych i Nieprawdziwych,

a przez Autora opisana metodą

MOZAIKOWĄ

Melchiora Wańkowicza,

która wymaga tyleż FAKTÓW,

co IMAGINACJI,

będącej naturalnym darem człowieka piszącego —

pragnącego skupić ŻYCIE, jak w soczewce,

dla refleksji i wzajemnego zrozumienia…

Powyższa inwokacja *

próbuje powiedzieć jednocześnie, że wszelkie zbieżności imion, nazwisk, miejscowości i dat, są tyleż prawdziwe, co zmyślone, i mówią o tym, że tak być mogło, choć nie zawsze było, a wszystkich Czytelników, poruszonych tym oświadczeniem, uprasza się o wyrozumiałość.

STU LAT NIEZWYKŁYCH

wsi Wejsuny szukać więc trzeba w sercach i umysłach ludzi mieszkających dziś na Mazurach, bo w każdym z nich jest kawałek opisanej tu prawdy…

Autor

* Śladem „Ksiąg Jakubowych” Olgi Tokarczuk

PrologMały Wojtek

Porwanie

Patrzy na nią. Kręci się. Coraz szybciej. Mały siedzi tam i jest tak beztroski… Karuzela…

Mały to Jego wnuk. Ma pięć lat. Urodził się tego samego dnia co On. Tylko 56 lat później. Tak los zdarzył. Jego syn postanowił bowiem, że spłodzi swego następcę, a Jego imiennika (bo jeszcze nazwał go tak samo) na termin rozwiązania wyliczony przez ginekologa, czyli w okolicy Jego urodzin. Po co?

— Żeby było o czym gadać w czasie rodzinnych spotkań (i jest!) — tłumaczy wszystkim Kamil, Jego syn.

Tymczasem Anna, Jego druga żona, a wcześniej przyjaciółka, z którą jest od dwudziestu kilku lat, ma swoją własną teorię. Bo ona na wszystko ma teorię:

— Chciał Cię przywiązać do wnuka! Żebyś czuł się odpowiedzialny przynajmniej tak samo jak jego ojciec. A może bardziej? — I zawiesza głos tak teatralnie, że On zaczyna się bać. Nie Jej. Tej odpowiedzialności.

Tyle że z teoriami Anny jest tak, iż trzeba natychmiast z nimi zerwać, bo mogą rozbudzić Jego wybujałą wyobraźnię, co się już nie jeden raz zdarzało. Więc zwykle wtedy wstaje i kiedy ona mówi, że ma przebiegłego syna, z wysokości swoich 173 cm oznajmia:

— Znikający punkt!

To wystarcza.

Ona uwielbia ten film. Coś się jej poprzestawiało w głowie (a może i nie?) i ów obraz swojej młodości uważa za najważniejszy.

— On nam dawał, k…, poczucie wolności, rozumiesz? — dowodzi zdecydowanie.

Słowo wykropkowane w ustach potomkini hrabiowskiego rodu, którą jest, brzmi obscenicznie, ale ona to pieprzy. Sorry! Ona to naprawdę pieprzy.

Więc mówi, żeby ją dobić, że znika, no, bo jeszcze mogliby pójść do jej mieszkania (nieopodal) i znowu wykonać kilka figur erotycznych bez specjalnego znaczenia, za to z minimalnym orgazmem, który daje im świadectwo, że jeszcze… możemy… żyjemy… Jezu! „Ch… wie po co!” — tak mówi Jego przyjaciel (65 lat), który nie potrafi myśleć o niczym innym, jak tylko o tym, że kiedyś to mógł, a teraz? Wiagra. Cialis. Kamagra. Zależy co tańsze w tym momencie dla jego kieszeni. Ale kupuje. Potem je łyka, ma palpitacje, ale wzwody!!! Ho-ho!!!

Na razie jednak patrzy na tę karuzelę, na której kręci się Jego pięcioletni wnuk — cały szczęśliwy i radosny. Rodziców zostawił we wsi Wejsuny na Mazurach, przyjechał do Warszawy z Dziadkiem, którego kocha jak szalony, z jakiegoś sobie znanego powodu. Pewnie zresztą również dlatego, że Dziadek na wszystko mu pozwala — temu zupełnie nie potulnemu dziecku, puszczanemu samopas na łąkach przy jeziorze Głębokie…

— Wojtuś! — drze się, kiedy karuzela staje. — Idziemy! A on na to: — Do hipopopo?

Jasne, do ZOO. Do hipopotama i do goryla, którym uwielbia się przypatrywać. ZOO jest na wyciągnięcie ręki.

Idą.

— Dziadek, masz pieniążka na gumę? — pyta Jego wnuk.

— Zaraz będę miał.

I kierują się najpierw do bankomatu.

Jest. Wkłada kartę. Stówa wystarczy. Wklepuje PIN i sumę.

— Wojtek, nie kręć się, poczekaj chwilę — mówi i odwraca się w kierunku spluwaczki z banknotami. Bankomat mieli dane. W tym czasie ktoś puka Go w prawe ramię. Spogląda za siebie. Jakiś menel wyciąga rękę.

— Pan da na bułkę — mówi i nim cokolwiek On zdąży odpowiedzieć, menel odwraca się na pięcie i galopem rżnie ulicą. Nagły niepokój wali Go w pierś. Rozgląda się wokół. Wojtka przy nim nie ma. Gdzie jest? Panika narasta. Rozgląda się. Nikogo. No, przecież nie mógł tak zniknąć nagle. Minęły sekundy. A wokół Niego ani śladu Małego.

Biegnie w kierunku bramy ZOO, zapomina o pieniądzach wystających z bankomatu. Odruch: wrócić! Nie ma czasu. Gdzie Mały? Widzi kątem oka, jak kolejny menel wyrywa stówkę z urządzenia i gna w przeciwnym kierunku niż on. Pies go j… Rzuca się do zoologicznej bramy w nadziei, że Wojtek gdzieś tam jest. Ale nie ma. Za to z piskiem opon wystrzela do przodu czarny VW Passat na zagranicznej rejestracji. I On już wie: porwanie!

Komórka… Gdzie jest, k…, ta komórka? Drżącymi paluchami wybiera w końcu 112. Beznamiętny damski głos każe czekać na zgłoszenie się operatora. A w Nim — wstrząs za wstrząsem. Narastają. Robi Mu się słabo, mroczki przed oczami, pada.

Przebudzenie

Nie wie, ile czasu mija, kiedy odzyskuje przytomność. Przytomność? Za dużo powiedziane. Majaczą Mu przed oczami węże różnych rurek i przewodów, wenflony w rękach, kroplówki… Stado kroplówek i monitorów! We łbie szumi, niesmak w ustach i… Wojtek. Gdzie jest Wojtek? I znowu się zapada w nicość. Niby jest, a Go nie ma. Czuje tylko (widzi?) stada zielonych fartuchów uwijających się wokół.

— Uwaga, strzał! — słyszy, ledwo słyszy… Ciałem wstrząsa gwałtowne uderzenie. Zapada się w mrok.

I kolejny raz.

— Wrócił! — To jakiś znajomy głos.

Rzeczywiście — wraca. Powoli, przez kilka kolejnych godzin i dni. Odjeżdża i zanika. I tak w kółko. Ale nie czuje już żadnego bólu w klatce, tylko nieustający lęk, który przyspiesza wybudzanie.

— Chwała Bogu, jesteś znowu… — To głos Jego przyjaciela od Wiagry, kardiologa. Nachyla się nad Nim i szepcze: — Witaj, już nie odchodź.

Ale On się, k…, nigdzie nie wybiera. Tylko ten lęk.

— Gdzie Wojtek? — pyta.

A Wiagra, zamiast do Niego, rzuca gdzieś w bok:

— Podwójnie, proszę…

Biały Kitel o blond włosach (przed trzydziestką) wkłuwa Mu się w wenflon; czuje nad sobą wyraźny zapach Calvina Kleina. Euphoria? Nie. Chyba Beauty. A może Eternity? Biały Kitel znika, a Jego opanowuje pozwalająca mu odpłynąć z tego świata błogość. On ją pewno bzyka po tej Wiagrze… — Tak sobie myśli, uspokojony, nim nie zapadnie znowu w nicość.

W końcu budzi się na dobre. Jego przyjaciel Wiagra (a właściwie Robert) nachyla się nad Nim i mówi w towarzystwie tego samego Białego Kitla:

— Będziesz żył. Poleżysz tutaj trochę, wydobrzejesz. Zdrowie wróci. Musisz się tylko pilnować.

Patrzy na niego zamazanym wzrokiem (bez okularów niewiele widzi) i myśli sobie:

— Co on pieprzy? — A na głos pyta:

— Gdzie Wojtek?

— Możesz być spokojny. Jest w domu.

Ulga… Wodzi nieprzytomnym wzrokiem po sali, patrzy na Wiagrę i Biały Kitel i — wolty umysłu są niezbadane — nachodzi Go nagła chęć na nią, szpitalną siostrę zakonną, więc pyta:

— Jak ma pani na imię?

— Violetta.

— Ładnie — odpowiada i czuje, jak Mu się podnosi ten Jego Pieprzony Korniszon, co pewnie nie uchodzi uwadze ich dwojga, bo Wiagra nachyla się nad Nim i z uśmiechem lubieżnika syczy Mu do ucha:

— Widzę, że naprawdę wracasz do życia…

— Bzykasz ją? — On na to, równie sycząco…

A Wiagra tylko mruga porozumiewawczo, klepie po policzku („Zobaczymy się jutro…”) i zagarnia Białego Kitla ojcowskim (?) ramieniem na korytarz.

A do Niego przychodzi nagła myśl:

— Wojtek jest w domu? W jakim znowu domu, kiedy ten dom to teraz ja! Tylko ja!

Więc się zrywa, wyciąga z siebie te wszystkie pieprzone rurki, przewraca stojaki z kroplówkami i wybiega na korytarz. I trafia Go drugi zawał!

Wtargnięcie Hrabianki

— Spokojnie, tylko spokojnie… — mówi sobie w dwa tygodnie po drugiej próbie odejścia.

Dalej leży w tym samym szpitalu, tylko już w innej sali. Wiagra postarał się o izolatkę. Wrócił do normy, jeśli normą jest stabilny stan pozawałowy. Zrekonstruował wszystkie zdarzenia przed…

Podobno mały Wojtek jest w policyjnej izbie dziecka, bezpieczny. Ale On w to nie wierzy. Karmi się więc tylko przez chwilę bajeczką o jego odnalezieniu: spostrzegli go podobno niedaleko za bramą ZOO, jak przyglądał się fokom. Dlaczego nie wierzy? Bo Mały nie znosi fok. Dla niego są za oślizgłe. Za mokre. Nie można ich przytulić, bo nie mają suchego ciepłego futerka. No, ale może chciał zobaczyć dokładnie dlaczego ich nie lubi. To możliwe. Zawsze próbuje dobrze zdefiniować swoje emocje. Ma to po Nim.

On też je właśnie definiuje…

Nagle rumor na korytarzu.

— Co wy tu sobie, k…, myślicie? Jak nie można? Jestem jego żoną!

To jest hrabianka Anna od „Znikającego Punktu”, małżonka numer dwa.

Wyraźnie szamoce się z kimś, kto nie pozwala jej wejść.

— Dwa tygodnie go szukam. Co to, więzienie jakieś? Won!

I wyzwoliwszy się z czyichś rąk wpada nagle do sali.

— No, jesteś wreszcie!

Rzuca się na Niego, obłapia, całuje, płacze.

— Myślałam, że mi się urwałeś na koniec życia. Co za ulga. To tylko zawał.

No, tak, baby zawsze o sobie…

Przytula się jednak i On. Czuje znowu Calvina Kleina.

— Czy one powariowały na jego punkcie?

Ale ciepełko hrabianki robi Mu dobrze. Rozpływa się w nim na chwilę, bo przywraca Go naprawdę życiu.

— Chciałem od ciebie odskoczyć — mówi — ale, jak widzisz, nie udało się.

Hrabianka rozjaśnia się w czułym uśmiechu i — gładząc Go po ręce z wenflonem — mówi z przekonaniem:

— Jesteś gotów do walki? Nie walniesz w kalendarz?

Nie wie jeszcze co Ona ma na myśli, ale kiwa głową.

— Małego nie ma w izbie dziecka. Sprawdziłam. Został jednak porwany…

Ciśnienie Mu skacze, ale już nie odpływa. Hrabianka Anna jest bowiem — jak zwykle — konkretna:

— Pytanie brzmi: kto? I ja już wiem: ci z Libanu. Dopadli cię i tutaj. Musiałeś tam nieźle narozrabiać…

Część IWojciech Marcin

Śmierć na fali

Leżał pod parasolem, właśnie się pokłócili. Odwrócił się do niej plecami. Leżał tak przez dłuższą chwilę. Trawił kłótnię w szczegółach. I nagle poczuł bardziej niż usłyszał, że jej już za nim nie ma. No, tak… Oddaliła się jak zwykle bezszelestnie. Miała ten cudowny dar niespodziewanego znikania, który doprowadzał go do pasji. Czasami wystarczyła sekunda, odwrócenie głowy na chwilę, żeby musiał jej gwałtownie szukać oczami. Kiedyś — z lękiem o nią… że ją straci… że coś się stało… Teraz — ze zniecierpliwieniem, że traci niepotrzebnie czas, bo ona i tak się w końcu znajdzie…

Zerwał się jednak na równe nogi i — jak po sznurku — wiedziony wiarygodnym przeczuciem, pognał na brzeg oceanu. Jej pomarańczowy czepek kąpielowy odcinał się wyraźnie na tle wzburzonej szafirowej toni. Fala zalewała ją raz po raz. Tak… Na pewno! Ona tonęła! Widać było, jak opuszczają ją siły. Znał to. Schodziła stopniowo pod wodę, ale żadnym ruchem nie poprosiła o pomoc. Uparta jak zawsze. Chorobliwie, kretyńsko uparta! Jedną ręką, tą zdrowszą, próbowała jeszcze zagarniać wodę, ale już nie dawała rady. Ocean zaraz ją pożre, a ona nie wykona najmniejszego błagalnego ruchu. Utopi się, a nie krzyknie.

Patrzył na to jej zmaganie zafascynowany. Tyle razy w życiu miał ochotę ją uśmiercić. Tyle razy błagał los, by uwolnił go wreszcie od tego zakochanego w sobie stworzenia, które darzył kiedyś tak ogromnym uczuciem. I tyle razy odstępował od tych swoich pragnień, obciążając się najgorszymi wyrzutami sumienia. W końcu była jego żoną… W końcu przeżyli tyle lat razem… W końcu mógł ją po prostu zostawić, a nie zrobił tego. Z wygodnictwa? Z przyzwyczajenia? Z obawy przed samotnością? Pewnie z każdego z tych powodów po trochu. A teraz?

Tak, los mu zsyłał niespodziankę. Ona tam walczyła resztką sił o życie, a jego to w ogóle nie ruszało. Tracił ją, a nie czuł nawet przyspieszonego bicia serca. Patrzył na znikający między falami pomarańczowy czepek jak na zjawisko poniekąd nierealne. I…

Utonęła! Zniknęła pod wodą! Nie wychynęła już więcej!

Patrzył z niedowierzaniem. Rozejrzał się wokół, by zobaczyć czy ktokolwiek zarejestrował ten fakt. Ale plażowe życie nadal toczyło się swoim rozedrganym nurtem — zupełnie nie zauważając tego, tak istotnego dla niego zdarzenia.

Nie wierzył. Stał na brzegu, wytrzeszczał oczy. Potem rozglądał się wokół czy Sylwia nie pojawi się nagle tuż za plecami, mówiąc: „Nie denerwuj się już. Wróciłam”. Ale mijały minuta za minutą, a nic takiego się nie zdarzyło. Odwrócił się więc i podreptał w kierunku swojego leżaka, żeby pozbierać myśli. Niemiec, który zagospodarował się ze swą grubą Bertą tuż obok, obdarzył go uprzejmym, nic nie znaczącym spojrzeniem. Więc spokojnie położył się i cały zastygł w oczekiwaniu. Nie czuł ulgi, nie rozpierała go radość; raczej zaduma nad nieudanym życiem, które przeciekło im między palcami. Rozpierało go pełne napięcia oczekiwanie. Przecież ona może w każdej chwili, jak zwykle…

Ale minęły godzina, dwie… Opustoszały leżaki obok. Niemiec odszedł ze swą Bertą ostatni, pozdrawiając go dyskretnym skinieniem. Domyślał się? Nie, bzdura. Czego on mógł się domyślać? Co go to zresztą obchodziło… A może sam chętnie pozbyłby się w ten „naturalny” sposób swojej małżonki, jeśli — oczywiście — zauważył, jak zniknęła Sylwia.

Jeszcze pół godziny, może krócej, a zostałby sam na plaży. Podniósł się więc, zebrał rzeczy — swoje i jej — i wolnym krokiem podreptał w kierunku wynajętego bungalowu. Wewnątrz rzucił się na łóżko i… zaszlochał tak przejmująco, że sam się w końcu zdziwił; zaczął się zastanawiać, co jest prawdziwą przyczyną tych jego jak najbardziej autentycznych łez.

Ba…

Zerwał się na równe nogi, bo nagle poraziła go myśl: przecież musi jej zniknięcie komuś zgłosić. Nie może tak po prostu wyjechać stąd (Meksyk, Cancun, hotel El Pueblito), odcinając się od swego życia i udając, że nic się nie stało, chociaż — pomyślał i tak — w takim ludzkim rozgardiaszu, kiedy klucz do pokoju nosi się cały czas ze sobą, a rachunki są popłacone, on też — tak jak ona — mógłby spokojnie zniknąć i nikt by tego nie zauważył. No, chyba że ją wyrzuci fala…

Tak… Nie ma prostych ucieczek od życia. Los zesłał mu niespodziankę, ale trzeba jej teraz sprostać. Wstał więc z łóżka, wziął zimny prysznic, zaciągnął się na balkonie papierosem i ułożył plan. Najprostszy, na jaki go było stać w tej chwili: powiadomi policję o zaginięciu żony i słowem nie powie o tym, co widział. Poczeka na rozwój wypadków. Jeśli nic się nie wydarzy, będzie się opalał, zwiedzał, udawał, że czeka, a potem wsiądzie w samolot i wróci do kraju. Chyba że Sylwia wypłynie… Wtedy też wróci. Pewnie szybciej i z dodatkowym bagażem…

Wzdrygnął się na te swoje myśli, ale nie potrafił wykrzesać z siebie żadnego żalu. Pożeglował więc do recepcji…

Posterunek w Cancun

W recepcji zapytał tylko gdzie jest posterunek policji. Ale nim jeszcze do niego dotarł, już zaczęły go dopadać wyrzuty sumienia. Znał to. Zawsze tak było… Najpierw stuprocentowa pewność w kłótni z Sylwią, w której eskalował swoje racje, a potem, kiedy gniew mijał, kiedy opadały mu emocje, nagle zapalała się iskierka wątpliwości. I ona rosła, pojawiał się płomień potrafiący spalić na popiół wszystkie jego argumenty. Zaczynał dostrzegać wyglądający zza jego gniewu egoizm własny, przesłaniający wcześniej wszystkie racje żony. A przecież ona też miała swoje racje…

Posterunek policji nie był od hotelu daleko, mijali go zresztą od samego początku pobytu tutaj; znajdował się przy drodze do centrum, gdzie chodzili codziennie wieczorem — żeby zjeść kolację, zrobić coś innego niż rutyna plaży, do której w gruncie rzeczy ograniczali całą swoją aktywność poranno–popołudniową.

Dotarł… I wszedł. Sierżant Gabriel Garcia Gomez dłubał długopisem w uchu, czego nie zaprzestał nawet na Jego widok, tylko wysapał, zgnębiony własnym potem, który wydalał, a z pewnością niechęcią do jakichkolwiek czynności śledczych:

— Pan tu czego?

On (powiedzmy wreszcie: filolog hiszpański) zrozumiał to od razu. Bo jak inaczej przetłumaczyć „Qué estás aquí?” Sierżant oczywiście mógłby jeszcze rzec: „Qué está pasando, dick?” („O co chodzi, chuju?”), ale nawet jeśli tak pomyślał, to nie rzekł, choć jego wyraz twarzy wyrażał to właśnie.

Chuj (domniemany) Wojciech Marcin Grabski (iberysta prawdziwy) spojrzał więc w oczy sierżanta meksykańskiej policji municypalnej i rzekł z głębi swego jestestwa, pokonując wszystkie wewnętrzne wątpliwości i bojaźnie:

— Quiero reportar una persona desaparecida… (Chcę zgłosić zaginięcie…)

No i się zaczęło!

— Czyje?

— Żony.

— Gdzie?

— Tutaj, w Cancun.

— Skąd pan wie, że zaginęła?

No, skąd? Powiedzieć o utonięciu czy nie?

— Może poszła na dłuższy spacer? — Zniechęcony sierżant zadawał kolejne pytania, kierowany swoim bogatym doświadczeniem. — Od kiedy pan wie? Ona przecież mogła… urwać się panu. Tu się żony urywają Europejczykom. Naczytały się w młodości różnych opowieści o Indianach i wyobrażają sobie, będąc tutaj, pan wybaczy, senior… jak skaczą na ich wielkich pollas… A my te pollas mamy takie same jak wy… Tylko one tego nie wiedzą. Pan wie, że taka jedna z drugą bierze naszego Meksyka do łóżka, on na nią leci, bo też ma pierdolca (hijo de puta) na punkcie europejskiej cipki (cońo europeo) i… żaden się nie rozczarowuje, bo jak się wsadzi, to nie widać czy w poprzek czy nie, a ona bez względu na rozmiar krzyczy: „O, jaki wielki!” Choć on ma tyle samo co u pana i u mnie, czyli tych piętnaście–osiemnaście centymetrów, mniej więcej. Ale ona musi mieć przygodę. Będzie ją wspominać po powrocie, a ten rozmiar (w myślach ponad dwadzieścia) będzie się jej śnił po nocach, jak pan się nie postara, a ona zatrudni wibrator do swej rozkoszy. Pan kuma? Etiendes?

Sierżant policji meksykańskiej z Cancun generalnie miał w nosie doniesienie magistra filologii hiszpańskiej z Polski, Wojciecha Marcina Grabskiego, bo nic nie chciał zrobić, zresztą — po co? Znajdzie się żywa — po kłopocie. Coś gorszego? Wtedy będzie dopiero robota. A teraz?

Myślał sobie (ów sierżant):

— Puściła go, jak setki tutaj, wróci skruszona… Przecież wiem… (Lo sé…)

Dał za wygraną. Zrozumiał bowiem ostatecznie, że sierżant ma w nosie jego europejską żonę, która — jak setki innych w Cancun — poluje według niego — na meksykańskie pollas, na czym się nie zawiedzie. Trzeba więc dać mu spokój, a On (Wojciech Marcin Grabski) niech spada i nie przeszkadza meksykańskiej policji, która ma ważniejsze zadania niż szukanie niewiernych żon, które i tak się generalnie znajdują.

— Ok — pomyślał sobie — mam wolną rękę. Więc … joder… (pier…). I… lárgate (wyp…).

Sierżant tę niewypowiedzianą deklarację słowną po hiszpańsku wyczytał zapewne w Jego myślach, bo nagle uśmiechnął się promiennie, wyciągnął rękę na pożegnanie i rzekł:

— Pan się nie martwi. Regreso… Wróci..

A on? Wojciech Marcin?

Poooszedł w miasto… Skutecznie.

W barze

Pierwszy z brzegu bar był zaraz za rogiem ulicy, przy której znajdował się posterunek — tam wszedł. Wszedł i na początek zobaczył tłum rozochoconych facetów, który pulsował w rytm huapango, tradycyjnego tutaj tańca. Dopiero po chwili zaczął rozróżniać sylwetki, a przede wszystkim zlokalizował bufet. W środku powietrze tężało od dymu cygar, papierosów i smrodu męskiego potu. Z pięćdziesięciu hombres przekrzykiwało się nawzajem, prowadząc podniosłe dysputy o życiu, wznosząc kolejne toasty i obściskując się nieustająco w ramach męskiego rozumienia trosk, które tu wobec siebie wyjawiali.

Jego wejście na nikim nie zrobiło wrażenia (bo niby dlaczego?) poza zgnębionym białym, pewnie też z Europy, siedzącym w kącie sali ze wzrokiem utkwionym w stado piętrzących się przed nim kieliszków, zapewne po tequili. Tylko on spojrzał w jego stronę na dźwięk otwieranych drzwi, jakby z nadzieją. Wojciech Marcin od razu to zauważył, sam bowiem podświadomie szukał w tym nieznanym otoczeniu jakiejś przyjaznej duszy. Zanim więc podszedł do baru, zahaczył o nieznajomego:

— I am from Poland. And you?

Tamten spojrzał na niego z nagłym ożywieniem znad tego stada kieliszków i odpowiedział:

— Me too… — I obaj wybuchnęli nagłym histerycznym śmiechem.

Obaj byli po wizycie na posterunku policji… Jeden w sprawie „zaginionej” żony, drugi w sprawie wypadku, w którym zginęła i żona, i córka. Tu, w Cancun, na przejeździe kolejowym, na którym wypożyczone przez niego (Pawła Szczęsnego) auto zgasło i, nim się zorientowali, rozjechał ich jadący z szybkością ponad 100 km/h pociąg ekspresowy do Veracruz. On siedział z tyłu, one z przodu. Uderzenie lokomotywy precyzyjnie trafiło w kierowcę Jadwigę Szczęsną, a zaraz potem w córkę Weronikę. Jego wyrzuciło przez otwarte drzwi, kiedy gramolił się, żeby zepchnąć samochód (opel corsa) z torów. Ma tylko zbity bok i szereg sińców i zadrapań (o, tu, tu i tu), a także bolącą głowę. Ale nic już nie zrobi, nie pójdzie się badać, bo nie ma sił ani ochoty, a poza tym to kosztowałoby majątek. Zresztą życie straciło już dla niego sens, więc co mu po nim? Wylot do Polski, zgodnie z planem biura podróży, ma za tydzień. Co robić przez ten czas, kiedy rozpacz wyklucza wszelkie rozsądne pomysły, zresztą w rozbitej głowie one się nie rodzą. Więc…

— Spadł mi pan z nieba, jestem Paweł…

— Wojciech.

I tak się poznali — wśród kłębów dymu z cygar i oparów tequili, obaj z okrutnym kacem powypadkowym, nim jeszcze dopadł ich kac właściwy. Ale to dopiero jutro, bo dziś…

Z Pawła Szczęsnego, tak jak i z Wojciecha Marcina, zaczęło wypływać całe ich życie.

Paweł Szczęsny — po dziesiątej tequili

Jego młodość dzieje się w niewielkiej wsi na Mazurach. Rok 1966. Krzysztofa Klenczona już tam nie ma. Kiedy Paweł kończy czternaście lat, ten nauczyciel wiejski z Rum koło Szczytna, rusza w świat — najpierw do Niebieskich Gitar. Oni szukali gitarzysty i znaleźli. Paweł stracił swojego idola. Skończył podstawówkę i świat się zawalił. Co to było? Sam do dziś nie wie…

Stodoła po wysiedlonych Mazurach. Pusta, bez siana, ale pełna szczeniaków takich jak on. I Klenczon. Falujące głowy, ścisk nastolatków ze wszystkich okolicznych wsi. Krzysztof K. — tak na niego mówili, bo prosił, żeby nie używać nazwiska, kiedy jest z nimi prywatnie. Niewiele starszy od nich. Pamięta go wyraźnie: blond włosy z przedziałkiem na prawo, trochę dłuższe, ale nie za długie, a spod nich — nostalgiczne spojrzenie, rzucane pół przymkniętymi oczami. I takie słowa:

„Mały miś, do lasu bał się iść,

Ze strachu drżał jak liść, pluszowy miś.

Ciemny las, tam wilki zjedzą nas,

Wracajmy bracia wraz, dopóki czas!”

Szał! I pierwsze mrowienie Pawła w krzyżu.

Krzysztof K. zaśpiewał to potem na festiwalu młodych talentów w Szczecinie i go wygrał.

— Wiesz, on wtedy, w tej stodole, powiedział, że wyjeżdża. Z naszej wsi i ze Szczytna. I chyba nie wróci… A mnie się, bracie, żyć odechciało. Nawet nie dlatego, że to on wyjeżdżał, tylko dlatego, że ja jeszcze nie mogłem. A może jedno i drugie. Był dla mnie jak starszy brat…

— Chodź, powiedział mi kiedyś, pokażę ci chwyty, jakich się niedawno nauczyłem. Bo wyłowił mnie z tego stada głów w piątej klasie, nie wiem dlaczego nawet, i zaczął oswajać ze sobą i z tą muzyką, którą grał. Zostawaliśmy po lekcjach i on mi pokazywał te chwyty gitarowe. Ja je powtarzałem. Aż raz, kiedy siedziałem przed nim na podłodze, popatrzył na mnie spod tej swojej blond grzywki i powiedział całkiem poważnie:

— Nauczysz się tego dobrze, to dasz radę stąd wyfrunąć…

A potem objął mnie dwoma rękami za głowę i pocałował w czoło. I nagle wstał i wyszedł. I tyle go widziałem. Następnego dnia już go we wsi nie było.

— Ja to jestem chyba zdrowo pop… (well fucked up) — powiedział nagle znad tequili Paweł Szczęsny (tak się złożyło — też filolog, tyle że angielski). Nie mogłem przestać o nim myśleć. Ciągle mi się śniła ta jego blond grzywka i ten zamglony wzrok, który… ty wiesz… kochałem. To było dla mnie przerażające zdziwienie: ja go pożądałem — strasznie, boleśnie, ponad wszystko. Nie erotycznie, nie… Zresztą sam nie wiem. Może trochę i tak. Ale nie myślałem, żeby z nim iść do łóżka, tylko żeby uciec z nim w świat i… być z nim! Miałem czternaście lat. Nie pamiętam co sobie wyobrażałem, ale ten nagły pocałunek, dla niego pewnie bez znaczenia, ot, odruch sympatii, pożegnania, mnie ustawił na całe życie. Myślałem o nim jeszcze przez kolejnych dwadzieścia lat. Zrobiłem studia, posiadłem kilka dziewczyn i… nie mogłem o nim zapomnieć.

I teraz coś ci opowiem ważnego… Jak nie z tego świata, naprawdę…

Jestem w Kenii, z przyjaciółmi. Czas Wielkiej Nocy. Gorąco, jak sk… Przyjaciele są tu nauczycielami angielskiego w ramach jakiejś tam międzynarodowej pomocy. Przyjaciele ze studiów. Ona i On. Znają mojego pierdolca na punkcie Klenczona. Ale nie wiedzą co się tam stanie. Nie planowali tego. Nie maczali w tym palców.

Wczesne przedpołudnie. Na fantastycznej, cholernie białej, piaszczystej plaży, gospodarze hotelu, w którym mieszkam, ustawiają stoły przykryte różowymi obrusami na wielkanocne śniadanie. Wieje lekki wiaterek od morza. Boki obrusów falują, podnoszą się lekko do góry. Bajeczny widok. Kiedy idę do swoich przyjaciół, do „mojego” stolika, spostrzegam samotną (na razie) blondynkę, która rozgląda się wokół… spojrzeniem Klenczona! Nie uwierzysz… Tak było. Na wpół przymknięte powieki i grzywka, jak u Niego. Przeszedłem obok, ale ona nawet nie spojrzała w moją stronę — zapatrzona w morze. No i co mnie, pieprzniętemu na tym punkcie, zaraz przyszło do głowy? „Dziesięć w skali Beauforta”… Choć wiaterek był lekki, a fale niemrawe.

Śniadanie upłynęło pośród duserów, które sobie prawiliśmy w tym piekielnym upale, owiewani od czasu do czasu morską bryzą. A ja ciągle spoglądałem w stronę blondynki, która już nie była sama. Już był obok niej czarnoskóry dżentelmen, którego moi przyjaciele znali. Ją zresztą też. On, Kenijczyk — dyrektor ich szkoły. Ona, blond włosa — nauczycielka (uwaga!) historii Afryki! On po rozwodzie (skończył 40 lat), ona, Jadwiga (mój wiek)… wolna! Co tu robi? Leczy polskie rany. Zdradzona, sponiewierana przez męża, trzy lata w Kenii, zakochana w kulturze Masajów, po afrykanistyce na UW. A czarny przy niej? Ot, kolejny elektron, szukający drogi do jądra…

Gulakur (to imię jej towarzysza przy stole) był wschodzącą gwiazdą miejscowej polityki. Asystent Wangari Maathai, feministki i bojowniczki o zalesianie kraju, przeciwniczki prezydenta Daniela Moi, którego uważała za dyktatora. Gulakur — jak doświadczyłem — umiał wyśmienicie gotować i piec znakomite lokalne potrawy (np. nyama choma — kozią pieczeń). Ale też wygłaszał płomienne przemówienia, często w najmniej spodziewanym miejscu, jak to przy stole zastawionym z okazji Wielkiej Nocy, gdy twierdził, iż Daniel Moi ma na rękach krew obrońców lasów.

Gulakur był zafascynowany Jadwigą. Podkochiwał się w niej? Spali ze sobą? Tego nie wiedziałem. Jedyny pewnik był taki, że Gulakur nie jest zupełnie czarny (jak na Kenię) i jest przystojnym mężczyzną (jak na Europę). I że Jadwiga traci przy nim hamulce. Daje się obłapiać, całować w szyję, prawić komplementy, na które reaguje… ciepło!

W końcu przyjaciele zobaczyli to moje zainteresowanie i dalej poszło sprawnie. Połączyliśmy stoliki, dokonując oczywiście wszystkich wstępnych ceremonii: zaznajamiania się, sztywnienia po pierwszych pytaniach, rozluźniania się w miarę rozwijającej się rozmowy i coraz większej liczby otwieranych butelek wina. A szło nam nieźle.

Trzeba przyznać, że Gulakur był dobrym wodzirejem. Patrzyłem z zazdrością… Mleczno–czekoladowy man przechodził samego siebie. Najwyraźniej chciał zostać moim przyjacielem. Wznosił iście gruzińskie toasty (okazało się, że studiował w Tbilisi), a co drugi był skierowany w moją stronę. Musiałem odwzajemniać. Uchlałem się. Gulakur pociągnął mnie w morze, walnęliśmy się w nadpływające fale i… wytrzeźwieliśmy? Przynajmniej ja.

Kiedy po kilku minutach rzucania się w wodne wiry, w końcu stanęliśmy naprzeciwko siebie, po piersi w wodzie, on przyciągnął mnie mocno i… pocałował prosto w usta. Bez żadnych ceregieli, z języczkiem, i obmacując mi pośladki.

Pojmujesz? Tam, na plaży, siedzi dziewczyna, na którą miałem chrapkę, myśląc, że ona kręci z tym mleczno–czekoladowym, a on tymczasem miał chrapkę na mnie…

I tak po raz kolejny w życiu świat mi się wywrócił do góry nogami. Nie wiem dlaczego odwzajemniłem ten pocałunek, i to tak mocno, że sam się zdziwiłem. Jedyne, co to tłumaczy (albo i wcale), to twarz Krzysztofa K., którą w Gulakurze nagle zobaczyłem — moją pierwszą niedookreśloną miłość, wołającą teraz do mnie skądś tam, z USA:

„Kołysał nas zachodni wiatr,

Brzeg gdzieś za rufą został.

I nagle ktoś jak papier zbladł:

Sztorm idzie, panie bosman!”

No, szedł… Tylko na razie na kenijskim wybrzeżu była lekka fala. A ja z mleczno–czekoladowym facetem w objęciach obmacywaliśmy sobie pośladki i wciskaliśmy (z przyjemnością) języki w usta, rzucając się na nadpływające fale, które były naszym alibi.

W końcu jednak trzeba było wyjść. Gulakur nie mógł powściągnąć swojego nabrzmienia, mnie moje zmalało ze strachu i od pytania do samego siebie: „Co się, k…, dzieje?” Przyjaciele przywitali nas duserami w stylu: „Myśleliśmy, że już po was”. Etc. Nikt z nich — na szczęście — nie spoglądał na nas zbyt natrętnie.

Gulakur zaś, jak gdyby nigdy nic, cmoknął Jadwigę w policzek, a potem mnie klepnął w plecy i oznajmił uroczyście:

— Uwielbiam Gruzję i Gruzinów, chociaż czasami są Polakami… — Po czym łypnął w moją stronę, a ja nie wiedziałem o co chodzi, tak jak i reszta towarzystwa, ale wszyscy wypiliśmy. O co szło mniej więcej, dowiedziałem się kilka godzin później, wieczorem: miał w czasie studiów w Gruzji przyjaciela, który niebawem przyjedzie do Kenii i — kto wie — może zamieszkają razem?

A Jadwiga?

— Fantastyczna! Zaopiekuj się nią! Jest bardzo samotna.

OK. Ale co to było w tym morzu? Takie głupie pytanie przyszło mi na myśl, ale nie zadałem go wprost, tylko ogródkiem. A on mi odpowiedział całkiem serio:

— Facet może kochać nie tylko kobiety. Jadwiga to wie. — I musnął mnie ustami w ucho. Nikt znowu, na szczęście, tego nie zobaczył.

Klenczon… Wraz z tym oświadczeniem Gulakura przypłynął na powrót. Już nie mleczno–czekoladowy, a zupełnie płowy blondyn z niesforną czupryną i z lekka przymglonym wzrokiem. A ja odpłynąłem w senne majaki, gdzie obaj — Gulakur i Klenczon — zamieniali się maskami swych twarzy, grając mi na nosie, a Jadwiga, wpuszczona do kręgu tańczących Masajów, śpiewała:

„A bosman tylko zapiął płaszcz

I zaklął: — Ech, do czorta!

Przedziwne czasem sny się ma!

Dziesięć w skali Beauforta!”

Rano przebudziłem się u boku Jadwigi, która cierpliwie czekała, żeby natychmiast zabrać się za reanimację mojej męskości, co się jej udało nad wyraz sprawnie, a ja — dzięki temu — odzyskałem wiarę… W co? W moją męskość? Tak, wtedy tak.

I tak zostałem jej mężem… A Gulakur moim drużbą. Ale przed ślubem już mnie nie obmacywał. Mówił, że to grzech, bo Pan Młody musi wejść w świat czysty, przy czym czystość faceta, podobno według przekonań Gruzinów (nie Kenijczyków) oznacza, iż pości się przynajmniej na pół roku przed ślubem, bez seksu z kimkolwiek…

A Jadwiga… To ocean, którego do końca nie poznałem.

Wojciech Marcin — po szóstej tequili

Zwierzyć się czy nie? — taki dylemat miał po piątej tequili Wojciech Marcin, filolog hiszpański. Ale… zamówił szóstą i nim ją wychylili, podjął decyzję: powie.

Paweł Szczęsny zaś, filolog angielski, popatrzył na Wojciecha Marcina znad tequili, u niego dwunastej, i — niczym nie zdziwiony — oznajmił, pozornie zupełnie od czapy:

— Ty filolog, ja filolog… Obaj bez żon… Masz dzieci?

— Nie, nie mam.

— Ja też już nie. To palec boży, że się spotkaliśmy. Nie uważasz?

— Zrządzenie losu, tak myślę… — Wojciech Marcin był mniej bogobojny.

— Palec boży… — upierał się Paweł Szczęsny.

Nowy przyjaciel zareagował więc na to znaną mu frazą hrabianki Anki:

— O ile Pan Bóg istnieje…

I wyszli z baru.

Zataczając się, dotarli jednak zgodnie do Grand Hotelu Paraiso.

Luksus? Mało powiedziane. Z jednej strony dżungla, z drugiej — turkusowe morze. Naprawdę raj. Pięć gwiazdek. Była jakaś trzecia rano.

Wojciech Marcin — zaraz po wejściu do recepcji — pociągnął Pawła Szczęsnego na hotelową plażę. Nie miał ochoty na luksusowe apartamenty. Wiaterek znad oceanu zwiastował poranna ulgę po morzu tequili.

Wiał lekki zefirek od morza, piasek był chłodny i… przytulny. Zlegli obaj nad wodą i — jak w kiepskim romansie — obmywała im ona stopy, a czasem i kolana, kiedy tak, zmożeni tequilą, zasnęli na brzegu.

Pierwszy ocknął się Wojciech Marcin. Słońce wisiało już dość wysoko, a piasek zaczynał parzyć. Usiadł i z bolącą głową zaczynał retrospekcję z przyczajonym gdzieś pytaniem: czy aby jakoś nie narozrabiałem? Pytanie normalne u facetów następnego dnia, kiedy zaraz po przebudzeniu niewiele się pamięta.

Popatrzył jednak na Pawła Szczęsnego i… wróciły wszystkie niedawne zdarzenia. Ale już w innej oprawie, nie tak dramatycznej, jak w momencie, kiedy się spotkali w barze niedaleko posterunku policji.

Przypomniał sobie, widząc obok równie zmęczonego kompana, niewysokiego wzrostu (metr siedemdziesiąt może?), blondyna z grzywką, jak u Klenczona, o regularnych (ładnych?) rysach twarzy, że ślubowali sobie w pijanym widzie przyjaźń. Chce tego?

Paweł Szczęsny zachrapał i obrócił się we śnie na plecy. Wojciech Marcin mógł teraz spokojnie przyjrzeć się jego sylwetce i skonstatować ze zdumieniem, że ten facet mu się podoba. Fizycznie. Bo że z ich duszą jest podobnie, to już wiedział wcześniej.

— Lo jodi (ja to pieprzę) — pomyślał z jakiegoś powodu po hiszpańsku. — Ale afera…

Wszelkie wątpliwości odpłynęły jednak z myślą, iż to jest w tej chwili jedyny najbliższy mu człowiek. Facet z karuzeli, na której kręcą się obaj w tym durnym, pustym mieście Cancun, gdzie europejskie żony polują na tutejsze penisy, a europejscy mężowie w większości trzepią konia po kryjomu, bo nie stać ich na miejscowe drogie dziwki. Zresztą połowa z nich ma HIV–a, więc strach się z nimi zadawać. Wojciech Marcin zaczynał też podejrzewać, że utonięcie Sylwii to była zwykła pozoracja, żeby urwać się od niego i polecieć za jakimś Meksykiem. Ta myśl zdawała się sympatyczna, bo gdyby tak było naprawdę, to sierżant Gomez miałby rację…

Wkrótce obudził się i Paweł Szczęsny:

— Śniłeś mi się. Założyliśmy wspólny biznes…

I nagle wstał, zaczął się gwałtownie rozbierać, zachęcając do tego samego nowego (i jedynego, jak na razie) przyjaciela:

— Chodź, teraz woda jest najlepsza.

No i Wojciech Marcin zrobił to samo co Paweł Szczęsny. Plaża była jeszcze pusta, hotel dopiero się budził. Wybrali więc wariant na golasa. I rzucili się w lekko zbałwanione morze. Obaj (to się wydarzyło naprawdę) popatrzyli w przelocie, z widocznym zawahaniem, na swoje przyrodzenia, i obaj wybuchnęli gromkim śmiechem. Bozia (o ile istnieje) wyposażyła ich dość podobnie, czyli hojnie. A każdemu z nich przyszło na myśl to samo:

— I czego tu one szukają w tym Cancun? Pollas mexicanas grandes? Żarty…

No i kenijska przygoda Pawła Szczęsnego powtórzyła się w Morzu Karaibskim. Obaj (jak to się stało?) przywarli do siebie mocno. I było tak jak tam, pod Mombasą, tylko może bardziej zdecydowanie i do końca. Z obu stron.

Wyszli z wody bez widocznych oznak wzmożenia, za to z kolejnym zdziwieniem, już bez wódczanego kaca.

Paweł Szczęsny czuł się sprawcą incydentu, choć Wojciech Marcin o nic go nie obwiniał. Kiedy pospiesznie zakładali to, co przed kilkunastu minutami zdjęli, powiedział, prawie przepraszając:

— Wiesz, ja się nie napalam na facetów codziennie…

— Daj spokój, było ciekawe. Nie wiem tylko czy chciałbym powtarzać.

Po tych wzajemnych zapewnieniach poszli na śniadanie, potem do sauny, na plażę i znów do baru.

To był dopiero początek ich przyjaźni. Na całe lata…

Do najbliższego samolotu mieli sześć dni, a pobyt wykupiony.

W hotelu Paraiso

Bar w Grand Hotelu Paraiso. Oni dwaj. Tequila, a jakże… I Wojciech Marcin się zwierza…

Urodził się w 1945. Ma takie dziwne wspomnienie: niemieccy żołnierze idący ulicą (Marszałkowską?) w luźno zwisających szynelach, karnie, czwórkami — jeńcy wojenni; pracowali przy odgruzowywaniu miasta, które wcześniej zburzyli. Widział w ich oczach pustkę, tak mu się przynajmniej dzisiaj wydaje. I choć minęło 46 lat, to ten obraz jest dla niego niezwykle ostry.

Młody Niemiec wystąpił nagle z kolumny, dopadł wózka z 3–letnim Wojtusiem Marcinkiem i uklęknął przed nim, wyciągając ręce:

— Du bist mein Sohn?

Wtedy jeszcze nie miał pojęcia co to znaczy. Jeśli w ogóle wówczas te słowa padły. Mama nie potwierdzała. On zaś trzymał się ich, bo to mamrotanie niemieckiego żołnierza stało się wyraźne w jakimś kolejnym śnie, kiedy był już na studiach. Zobaczył w nim wtedy, jak klęczącego więźnia strażnik zdzielił kolbą karabinu w plecy i pociągnął za kołnierz do szeregu, obdzielając obficie kopniakami.

Na Uniwerku miał przyjaciela, psychoterapeutę i hipnotyzera. Zaryzykował. Ten sen nie dawał mu spokoju. Kiedy obudził się z transu, usłyszał wielce przekonujące wyjaśnienie:

— Ty to naprawdę przeżyłeś. Ten Niemiec był. Pytał cię czy jesteś jego synem. Strasznie wtedy płakałeś. I krzyczałeś: „Nie bij go!”

Wówczas jeszcze nie wiedział, że cień tego niemieckiego jeńca kilkadziesiąt lat później zaważy na jego dorosłym życiu, bo był w nim od początku…

— Du bist mein Sohn? Jesteś moim synem?

Ale tyle było tych wspomnień i barowej psychologii w hotelu Paraiso. Przerwał je zdecydowanie sierżant Gomez, który wtargnął do lokalu, wiedząc do kogo idzie. Bo Sylwia nie poleciała jednak za una enorme polla (wielkim kutasem), jak domniemywał przez chwilę, tylko wypłynęła przy Playa del Carmen, niedaleko hotelu Pawła Szczęsnego, zupełnie martwa i sina.

— Puta! Kurwa! Tenias razón. Miałeś rację. Vamos a ir rápidamente! Chodźmy szybko! — wykrzyczał sierżant Gomez. Więc poszli, na szczęście, bez kiwania się na boki, jak wczoraj, bo była dopiero piąta po południu, a oni nie wchłonęli jeszcze zbyt wiele.

Tak, to była oczywiście Sylwia. Poznał ją przede wszystkim po tym charakterystycznym dla niej ironicznym skrzywieniu ust, tak jakby kpiła, że już nie żyje, a do niego wysyłała dość czytelną informację:

— Masz mnie wreszcie z głowy!

Na wszelki wypadek (ale bez przymusu) wybuchnął gwałtownym szlochem. Paweł Szczęsny wziął go wówczas w ramiona, co odczuł jako niezwykłą ulgę. Płakali obaj.

Tej nocy, w Grand Hotelu Paraiso (bo do swojego nie wrócił), w łóżku u boku Pawła Szczęsnego, który ostentacyjnie odwracał się do niego plecami, we śnie spotkał się z Sylwią.

— Nie martw się — powiedziała mu — będziesz miał syna. Sam cię znajdzie.

Chciał mieć syna. Z Sylwią się nie udawało. „Sam cię znajdzie…” — z tymi słowami się obudził, gdy Paweł Szczęsny tarmosił go za ramię, żeby wstał wreszcie, bo sierżant Gomez pragnie znów ich widzieć. I to natychmiast.

— Pan wybaczy, senior, pańska żona nie była, jak większość Europejek tutaj… — rzekł do Wojciecha Marcina na przywitanie. I wyraził skruchę, mówiąc, że mu nadzwyczaj przykro, bo przez chwilę pomyślał, iż jest inaczej, ale on ma taką trudną pracę w tym Cancun…

Nie kwestionowali tego. Rozpoznali ciała swych żon w lodówkach, podpisali odpowiednie kwity i rzucili się w wir all inclusive. Do wylotu. Przez pięć dni.

Pili. Zmieniali tylko hotele. Kursowali między Paraiso Pawła Szczęsnego i El Pueblito Wojciecha Marcina. To dla procesu picia oczywiście było bez znaczenia, ale wytwarzało ruch, którego potrzebowali po zbytnim zasiedzeniu się w jednym z barów. A jak już i tego było dość, szli w miasto, w pobliże posterunku sierżanta Gomeza, bo ciągnęła ich tam jakaś niemożliwa do zdefiniowania siła.

W tym obłędzie z tequilą w roli głównej zaprzyjaźnili się z sierżantem Gomezem. Bo on też zwykł po służbie odwiedzać „ich” bar. Kiedy zaś ostatniego wieczora przed ich wylotem do Polski wszyscy trzej byli po dziesięciu kieliszkach na łba, śledczy z Cancun wyznał im z rozbrajającą szczerością:

— Quiero una mujer tanto… Tak bardzo pragnę kobiety…

Wstawiony z lekka sierżant miał na oko ze 150 kilo żywej wagi, wielką dupę, łysą glacę i trzy podbródki. No, nie był on modelowym okazem Meksykanina, za którym uganiałyby się Europejki. Ale miejscowe? Okazało się, że one też nie, a jedyne kobiety, które posiadł, to putas, dziwki z miejscowego burdelu, który prowadził jego przyjaciel, więc miał je za darmo. Same dziwki przez 20 lat dorosłego życia…

— Te lo puedes imaginar? Wyobrażacie to sobie?

Gniazdo węży sierżanta 3G

Nagle sierżant się zreflektował:

— Bardzo was przepraszam, caballeros, nazywam się Gabriel Garcia Gomez, nie przedstawiłem się do tej pory, choć ja znam wszystkie wasze dane. W moich myślach, dla ułatwienia, jesteście WM i PS. Ja jestem 3G, łatwo zapamiętać. Oczytany Paweł Szczęsny natychmiast podchwycił to wynurzenie:

— Masz imiona jak Marquez… Wiesz, ten od „Stu lat samotności”…

3G się obruszył:

— Pewnie, że wiem. To na jego cześć matka mi to zrobiła. Te imiona właśnie…

I wyraźnie było widać, że ów pomysł rodzicielki trapi go od lat. Rozsnuł więc nad tequilą, którą postawił, swą opowieść, pełną meandrów i tajemnic:

— To się stało, jak miałem sześć lat. Wszedłem do kuchni, kiedy matka gotowała sopa de frijoles. Lubiłem ją. Nie mogłem się jej doczekać. A matce ciągle czegoś w niej brakowało. A to soli, a to papryki, a to tymianku… W końcu „Jesus lo se!” — wykrzyknęła i wybiegła do ogrodu. — „Jezusie, wiem!” Zapamiętam ten okrzyk do końca życia, bo on wyznaczył moje imię i mój los.

Wrzący garnek zaczął dygotać na kuchni i niebezpiecznie przesunął się ku krawędzi. Patrzyłem zahipnotyzowany. Wiedziałem, że za chwilę spadnie. Pamiętam to do dziś, tak wyraźnie, jakby to się właśnie działo. Także teraz, kiedy tu siedzę i patrzę na was, mam znowu przed oczami ten film, przewijający się w zwolnionym tempie.

Wahałem się tylko przez nikłą chwilę, ja, sześciolatek…

Garnek jest tuż–tuż nad krawędzią, wyrzuca z siebie kłęby pary, bulgoce, pokrywka dudni, zaraz rozsadzi mi głowę, a zupa rozleje się po podłodze… I wtedy rzucam się po szczotkę, która stoi w kącie kuchni, taką na długim kiju. W ostatniej chwili dźgam nią w garnek nad rozżarzonymi fajerkami: raz, drugi. On się przesuwa, trochę się z niego wylewa, kłąb pary i gwałtowny syk unosi się w powietrze. Ale sopa de frijoles jest uratowana. I wiecie co? Matka to widzi, stojąc oniemiała na progu kuchni. Nic z siebie wydusić nie może, tylko dopada mnie i tuli tak mocno, że dech mi w piersi zapiera, bo ma siłę kobiety Azteków.

Zaczynam płakać, więc w końcu mnie puszcza i nastaje druga część „ceremonii”: przytulanie, całowanie, łkanie. Nagle zupa przestała się liczyć, choć dalej skwierczała na przygaszonym ogniu i mogła się przypalić. Moja matka jednak musiała odprawić rytuał dziękczynienia Bogu i wznoszenia błagalnych oczu do nieba z powtarzanym co chwila:

— Dzięki ci, Boże… Dzięki ci…

Aż musiałem głośno krzyknąć:

— Jeść mi się chce!

I nagle się ocknęła. Dopadła garnka, zamieszała wielką chochlą, dorzuciła ziela z ogródka, dolała wody i jeszcze raz zaczęła mnie ściskać:

— Mój Aureliano… Tak cię nazwiemy za rok. To dla ciebie pobiegłam po ten lubczyk… Moje dziecko najukochańsze, ty przy mnie nigdy nie zaznasz głodu…

I nalała mi wielki talerz tej zupy. Była pyszna. Była tak pyszna, jak wielka była moja duma, że ją uratowałem i że uratowałem pożywienie dla całej rodziny — na tydzień. Bo byliśmy rodziną ubogą. Nie było w niej pierwszych i drugich dań, deserów i przystawek. Wszystkim musiała wystarczyć zupa, w której czasami obok fasoli zaplątały się kawałki jakiegoś drobiu lub ryby. Ale rzadko. Zwykle była to sopa de frijoles, choć za każdym razem inaczej przyprawiona. I trzeba przyznać, że matka potrafiła z tych samych składników, wśród których fasola grała rolę pierwszorzędną, przy pomocy ziół hodowanych w ogrodzie, wyczarować za każdym razem inny smak.

Zupę gotowało się w wielkim, dziesięciolitrowym garnku. Po każdym obiedzie, matka przelewała resztę do mniejszego, aż siódmego dnia wypełniała tylko półtoralitrowy rondel. I to był znak, że od jutra pojawi się nowa zupa. Czekaliśmy na nią, bo choć wiedzieliśmy, że znów będzie to sopa de frijoles, to każdy był ciekaw co też takiego nasza matka stworzy tym razem.

Tym dniem, kiedy na kuchni znowu lądował dziesięciolitrowy gar, była sobota. Jeszcze musieliśmy jeść zupę z małego garnka, ale po domu roznosiły się już zapachy niedzielnego posiłku — zapowiedź odmiany w fasolowym wydaniu.

Następnego dnia, kiedy wszyscy byliśmy w domu, ojciec uważnie się golił, matka prasowała mu świeżą białą koszulę, a my kąpaliśmy się pod strumieniem wody wypuszczanym z wiadra zamocowanego na dachu, żeby również wdziać świeże ubranie. Mama zakładała swoją najpiękniejszą sukienkę w kwiaty, szpilki na nogi i całą rodziną szliśmy do kościoła. Ja i bracia mało jednak myśleliśmy o liturgii, nie słuchaliśmy uważnie kazań, bo wyniesiony z domu zapach nowej sopa de frijoles rozbudzał naszą wyobraźnię. Po kościele gnaliśmy do domu i nim rodzice dotarli za nami, siedzieliśmy już przy stole z pięcioma talerzami, które zdążyliśmy rozstawić przed ich przyjściem.

Tak było i tym razem, z jedną drobną różnicą, że w tę niedzielę stałem się na obiedzie postacią centralną.

— Wiecie, jak trudno jest zrobić dobrą zupę — zaczął ojciec po modlitwie za strawę. — Wasza matka dokonuje co tydzień cudów, żeby z tego, co uda się jej zebrać w ogrodzie i odnaleźć w lesie i na polach, sporządzić pożywny posiłek dla nas. Żebyśmy mogli pracować i uczyć się, nie myśląc, że mamy puste żołądki. Sami przecież wiecie, jak wiele kosztuje utrzymanie tego domu, wasza nauka, książki, które lubicie czytać…

Takiej przemowy nigdy nie było. Ot, po modlitwie ojciec rozlewał z namaszczeniem zupę do talerzy, uważając, żeby jej poziom nie przekraczał głównego wgłębienia, a matka krajała chleb — po dwie kromki dla każdego z nas. Potem jedliśmy w milczeniu, aż ukazywało się dno, które skrzętnie czyściliśmy resztką drugiej kromki. I byliśmy szczęśliwi, że mieliśmy tę zupę i że — wiedzieliśmy to — starczy nam jej do soboty.

To było bardzo ważne: mieć poczucie sytości, które będzie nam towarzyszyć przez cały tydzień. To dawało nam spokój i siłę. Wiedzieliśmy przecież, jak trudno było innym rodzinom, które takiego szczęścia, jak my — zupy na tydzień — nie miały.

Zupa była zresztą nie tylko dziełem mamy, ale i naszym. Radziliśmy jej przy różnych okazjach: a może by dodać trochę krewetek? Przecież nie wszystko, co tata złowi, musi iść na sprzedaż. I ojciec przynosił zawiniątko z krewetkami. A może dodać trochę pomidorów? I matka szła do sąsiadki z czerwoną cebulą, którą uprawiała, na wymianę. A może dodać więcej czosnku i marchwi? A gdyby tak skrzydełka z kurczaka? Marchew, czosnek i kurczaki miał proboszcz, więc szliśmy do niego, trzej bracia, na posługę (posprzątać w kościele, w zakrystii, na plebanii) i przynosiliśmy co było zamówione.

Tak, sopa de frijoles to była bardzo różna zupa: niby fasolowa, ale często pomidorowa, grzybowa, krewetkowa… Sąsiedzi, którzy czasem dostawali jej spróbować, bo znaleźli się w kuchni akurat wtedy, gdy matka zdejmowała ją wreszcie z ognia, nie mogli się jej nachwalić. I wynosili pod niebiosa zdolności kulinarne Jimeny, naszej matki, a ona uśmiechała się do nich tajemniczo, nie wyjawiając głównego sekretu tej zupy. Bo nikt by i tak nie zrozumiał. A to był zawsze dar naszej wzajemnej miłości, wzajemnych rad, a przede wszystkim pomysł naszego ojca, Alejandro, który wyniósł to ze swego rodzinnego domu. Jego ojciec, a nasz dziadek, powiedział mu za młodu, a on to zrobił natychmiast, gdy założył rodzinę i osiedlił się z mamą w naszej wsi Maritimo:

— Pamiętaj, nigdy nie będziesz głodny, jeśli jedzenie zgromadzisz zawczasu. Jak masz prowiant na kilka dni naprzód, nie myślisz o pustym żołądku, tylko o tym, co możesz zrobić pożytecznego i przyjemnego każdego kolejnego dnia: utkać nową sieć, wypłynąć na nowe łowisko, znaleźć nowego odbiorcę ryb, który lepiej płaci. Przeczytać nową książkę! Pograć z kolegami w ulamę. Albo po prostu napić się tequili. I robisz wtedy o wiele więcej, i masz o wiele więcej przyjemności. Myślenie o jedzeniu też się zmienia. Bo w głowie lęgną ci się konkretne potrawy, które przyrządzisz za kilka dni. Znika troska, jak zapchać żołądek czymkolwiek… natychmiast… zaraz… To stan człowieka wolnego, którym może być każdy, nawet tacy biedacy, jak my… Pomysły dla twego żołądka przychodzą mimochodem: gdy patrzysz syty na świat, gdy śledzisz losy książkowych bohaterów albo oglądasz film lub rozmawiasz z sąsiadami o ostatnim meczu twojej drużyny. Wówczas od czasu do czasu nachodzi cię myśl: na pewno pojawiły się już grzyby, bo powietrze zapachniało nagle pleśnią kukurydzy, na której wyrastają huitlacoche. Uduszone, jak pieczarki, pasują do różnych zup i sosów. No i porwany tym pomysłem idziesz jeszcze tego samego dnia na pole kukurydzy i szukasz. Jaka radość, gdy znajdujesz i przynosisz do domu! Albo spojrzysz w kościele na wuja Santiago i przypomina ci się, że wczoraj właśnie ustrzelił czaplę, dziś ją będzie oprawiał i patroszył, a ty mu przecież pożyczyłeś tę błystkę do spinningu… Złowił na nią 3–kilogramowego szczupaka. Więc możesz pożyczyć mu jeszcze raz — za skrzydło czapli. To on, z kolejnej ryby da ci kawałek, jak ostatnio głowę tego szczupaka.

Jedzenie można znaleźć wszędzie, zawczasu. Myśleć tylko trzeba o pełnym żołądku…

Tak, tata Alejandro dostał dobrą naukę. Ale to nie dziadek wymyślił naszą zupę. Wymyślił to jego syn, nasz ojciec. Dzięki temu pomysłowi czuliśmy się jeszcze bardziej wolni i syci, nie musieliśmy sporządzać posiłków co dnia, lecz wystarczył jeden całodniowy wysiłek mamy i… zmienianie garnków stawianych na kuchni. Mogła więcej czasu poświęcać ogrodowi, gdzie hodowała wszystko to, co trafiało potem do naszego garnka albo szło na wymianę. Miała też wolne chwile na książki, które wchłaniała dziesiątkami, aż ich zabrakło w miejscowej bibliotece. Dlatego tak ukochała „Sto lat samotności”. Było grube i można je było czytać, otwierając w jakimkolwiek miejscu. Sama utożsamiła się z Urszulą, żoną Jose Arcadio Buendia, i — jej wzorem — cicho, lecz stanowczo, narzucała nam swą wolę — czterem mężczyznom, z którymi miała do czynienia na co dzień.

Kiedy więc ojciec Alejandro, upojony brzmieniem swego głosu, rozwodził się nad właściwościami naszej zupy coraz dłużej, mama szturchnęła go w końcu łokciem, a on w lot zrozumiał, że zagalopował się w swoim krasomówstwie, bo o zupę też chodziło, ale głównie o moje bohaterstwo, przedszkolaka Gabriela Garcii, którego — póki co — wszyscy jeszcze zwali Enano.

Po szturchnięciu mamy tata dotarł szybciej do pointy:

— Enano, jesteś bohaterem. Dzięki tobie, twojej zręczności i sprytowi, możemy mieć dziś na stole naszą sopa de frijoles. Dzięki tobie nie będziemy głodni. Uratowałeś ten bardzo ważny niedzielny obiad. Dziś jest dziesiąta rocznica naszego ślubu. Mama zadbała, żeby znalazły się w niej wszystkie zioła miłości. Teraz my zadbamy o to, żebyś w nagrodę za swą zasługę miał w każdą niedzielę o jedną łyżkę zupy więcej niż twoi bracia, aż do pełnoletności.

No i tak było. Zawsze dostawałem więcej, niż dwójka moich braci, którzy wyrośli na zgrabnych i gibkich, jak wy, caballeros, a ja na una calabaza en cuclillas, pękatą dynię, której żadna kobieta nie chce… Tak, dostawałem nawet nie o jedną łyżkę więcej, ale o trzy i cztery, kiedy moim braciom zupa nie smakowała, bo mamie zdarzały się gorsze dni. Czasem pokłóciła się z ojcem albo nadmiernie wzruszyła losem Urszuli, przeżywanym po raz kolejny z braku innych książek. Mnie zaś nie wypadało odrzucać tej wdzięczności…

— Ale nie zostałeś Aurelianem. Jesteś przecież Gabriel Garcia… — zauważył roztropnie Paweł Szczęsny. A 3G westchnął tylko, bo jednak matka się uparła.

— W naszej wsi, Maritimo, dzieci chrzciło się dopiero przed pójściem do szkoły, kiedy same mogły świadomie wybierać imiona. Do tego czasu rodzice posługiwali się, jak u Azteków, przydomkami, które — wydawało im się — najtrafniej oddawały istotę naszego ja. Do czasu uratowania sopa de frijoles bliscy i sąsiedzi nazywali mnie więc Enano, Krasnal. Faktycznie, byłem najmłodszy i najmniejszy. Ale od czasu uratowanej zupy zostałem w ustach matki Aurelianem, jak syn Urszuli z powieści Marqueza. Dopiero w wieku siedmiu lat powiedziałem stanowcze „nie”. A wiecie dlaczego? Bo czułem się lepszy od pierwowzoru. Ja w końcu uratowałem tę zupę, a on stał i nie zrobił nic ze spadającą z kuchni wazą; rozbiła się przecież na drobne części, a rosół rozlał się po podłodze…

Nic to. Moja matka, miłośniczka „Stu lat samotności”, to uparte stworzenie. Widząc moją niechęć do imienia, jakim chciała mnie obdarzyć, wymogła na ojcu, że będę przynajmniej Gabriel (na pierwsze) i Garcia (na drugie) — na cześć Marqueza oczywiście.

Tak nazwany poszedłem do szkoły, gdzie koledzy nie zważali na te moje 3G, tylko wołali na mnie po prostu Calabaza, Dynia. Ale nie będę wam o tym opowiadał szczegółowo, bo jesteście, caballeros, ludźmi inteligentnymi, więc możecie sobie wyobrazić, jaki krzyż pański dźwigam od młodości. I wiecie co… nie jem już żadnych zup! Nie mogę. Dzięki sopa de frijoles przetrwaliśmy jako rodzina, ale ja dzięki niej wyglądam tak jak teraz. I jej nienawidzę. Wybacz, matko…

— Benito! — 3G machnął ręką w kierunku barmana. — Przynieś kolejkę! I trzy duże tortas! Te z serem. Jesteśmy głodni!

Tortas wjechały niebawem. To meksykańskie kanapki: mix mięs, pomidorów, avocado i majonezu. A 3G doprosił jeszcze koziego sera. Tak, byli głodni, zwłaszcza że ich spotkanie trochę już trwało i nie wyglądało na to, że zakończy się wkrótce.

— Powiem wam teraz, jak szukałem kobiet i jak mnie zawiodły. — Sierżant Gomez wchłonął tortas w trzech ruchach, po czym otarł usta serwetką. — Byłem w gimnazjum. Miałem szesnaście lat. Każdy z chłopaków prowadzał się już z jakąś dziewczyną, nie mówiąc o moich braciach. A ja, caballeros, chodziłem sam nad morze, do lasu czy na pole kukurydzy, gdzie tabunami gziły się pary z mojej szkoły. Kukurydza była dorodna, duża, łatwo się było w niej ukryć. Zachodziłem tam, żeby choć trochę poczuć się mężczyzną.

Podpatrywałem moich kolegów i koleżanki, jak turlali się w tym kukurydzianym lesie. Jeden z nich, Juanito, kiedy tylko spostrzegł, że go podglądam z Valentiną, odwrócił się do mnie i odkrył przede mną swoje nabrzmiałe przyrodzenie, rechocząc jak żaba na wieczór. I puścił oko. Co zrobiłem? Też mrugnąłem, machinalnie, a on zamachał do mnie ręką, w zapraszającym geście, tak mi się zdawało: „Dołącz, starczy dla nas obu”. Ale Valentina zagarnęła go zaraz na siebie (mnie nie zobaczyła) i Juanito przestał się mną interesować.

Patrzyłem więc…

Ona i on stwarzali wrażenie, jakby też dostawali co niedziela łyżkę zupy więcej, ale nie tyle co ja od moich braci. Zaproszenie kolegi było wprawdzie obiecujące, jednak nie podpełzłem do nich. Może dlatego, że uświadomiłem sobie, iż mój pene nie mógł się równać z pene Juanita. Był podobnej wielkości, lecz ginął pod fałdami mojego brzucha i nie mógł sprawić takiego wrażenia na Valentinie, jak ogon kolegi, którego już ssała.

Juanito znów się odwrócił. Puścił oko i wydał zaraz jęk zarzynanego królika, choć na twarzy miał błogość. Valentina tymczasem splunęła, wytarła usta kukurydzianym liściem, wstała, obciągnęła sukienkę i… zobaczyła mnie. Myślicie, że się speszyła? Bynajmniej. Cmoknęła mnie w taki sposób, jak uszminkowana kurwa z Veracruz (to wiem dopiero dzisiaj) i, przechodząc obok, złapała za krocze.

— Na ciebie też przyjdzie kolej… — Tak mi powiedziała.

Zostałem sam na sam z Juanitem.

— To twoja dziewczyna? — zapytałem, jak się okazało — głupio.

— No, co ty! — żachnął się. — To szkolna dupodajka. Ale bierze tylko w usta. Pójdzie z tobą za pięćdziesiąt peso. Albo za kurczaka. Jej matka robi dobrą zupę na skrzydełkach. Nawet cię na nią zaprosi. To dobra dziewczyna, rozumie nas. Przez miesiąc zarobiła na mnie na cztery rosoły. Po wspólnym obiedzie daje buźki za darmo. Postaraj się, nie jest wybredna…

W gruncie rzeczy byłem wdzięczny Juanito za te informacje, gdyby nie ostatnie zdanie… Nie jest wybredna, czyli?

Juanito był bezpośredni. Nie owijał w bawełnę, zaspokojony i zapewne dumny z siebie. Rozchylił niedopięte spodnie i pokazał mi sflaczałego już z lekka pene, ale głównie poklepał się po swoim wzgórku łonowym:

— Popatrz, Dynia, tu jest tylko jedna fałdka sytości… A u ciebie, Aureliano (i tym chciał mi dopiec), same fałdy tłuszczu…

I co zrobił? Poszedł sobie. Zostawił mnie samego w tej kukurydzy z płonącym wstydem, dojmującym pożądaniem i poczuciem tragicznego niespełnienia, czego nie ukoiła nawet gwałtowna masturbacja, po której wstyd był jeszcze większy, a myśli samobójcze na wyciągnięcie ręki. I wtedy postanowiłem sobie: Valentina będzie moja, już niedługo, w tej kukurydzy.

Ale nim uzbierałem pięćdziesiąt pesos, zakochałem się. Matka wysłała mnie z ojcem na targ w mieście. Zbliżała się ich dwudziesta rocznica ślubu i — jak orzekli oboje — poza wystawną zupą musi być coś ekstra. Przy niedzielnym obiedzie byliśmy wszyscy zgodni: tęskniliśmy za estofado! Zadziwiające, jak „zupa co dnia” utrwaliła nasze przyzwyczajenia… Czy wy wiecie, caballeros, że estofado, meksykański gulasz, robi się tak jak zupę. Tylko więcej w niej mięsa w kawałkach, papryki i pomidorów…

Ale to dygresja. Bo na tym targu, kiedy ojciec chodził od stoiska do stoiska i przyglądał się leżącej tam wołowinie, przy jednym z nich przewinęła się nagle Gabriela, córka sołtysa. Dziewczyna cud. Wiotka, nie za wysoka, w sam raz dla mnie. Mógłbym ją objąć i przytulić, całować trochę z góry — w czoło, potem w usta. Aztecka bogini. Zagapiłem się tak bardzo, że nie zauważyłem, iż ojciec dokonał zakupu i zamierzał wracać do domu.

— Czy coś się wydarzyło? — zapytał i w tym momencie zobaczył mój wzrok, którego kierunek stał się dla niego jasny.

Co mógł rzec swojemu opasłemu synowi, w którego oczach zobaczył miłość?

— Zostań, Enano. Wrócisz na piechotę.

Gabriela… Jak ja, Gabriel… To wydawało mi się przeznaczenie, nie uśmiechajcie się pobłażliwie. Miałem szesnaście lat, pożądanie rozrywało mi serce i spodnie, a ona — no, tak, byłem tego pewien — obdarzyła mnie przychylnym spojrzeniem.

I wiecie co? Gdy ojciec już odjechał, a ja kombinowałem, jak się do niej zbliżyć, pojawiła się… Valentina.

No, nie… Moja chuć (Valentina) i moja miłość (Gabriela) znalazły się w jednym miejscu. Czułem, że z tego coś musi wyniknąć. Bo kukurydziana dziewka mnie poznała, ale nie było w niej tego wyuzdania, jak przy Juanito. Buźkę już miała w ciup, machała do mnie przyjaźnie ręką i szeptała coś gwałtownie Gabrieli na ucho.

Moje serce mówiło „uważaj”, ale mój pene domagał się zdecydowanej reakcji. Więc podszedłem.

— Och — powiedziała Valentina — wreszcie się spotkaliśmy. Poznaj moją przyjaciółkę…

A przyjaciółka wzniosła się ponad klepisko targu:

— Jesteś Gabriel… Jak archanioł… — wykrzyknęła.

Spotkanie było więc udane, dawało cień nadziei. Valentina, zagarniając Gabrielę w kierunku straganu jej ojca, odwróciła się do mnie i puściła oko. A następnego dnia w szkole, w swojej szafce, znalazłem karteczkę: „Bądź dziś wieczorem na polu u Daniela. Będzie też Gabriela”.

No i co, caballeros? Co byście wtedy zrobili?

Czy wiecie, jak erotycznie pachnie kukurydza, kiedy dojrzewa? Niewiarygodnie. Kto w nią wejdzie, a ma tyle hormonów w sobie, co dwa parostatki węgla w palenisku, nie wytrzyma. Musi się wyładować — tak czy siak.

Były tam. Siedziały, jak dwie nimfy nad brzegiem morza, chociaż wokół był tylko łan kaczanów, a morze szumiało kilometr dalej. I wabiły mnie.

Valentina mówiła: „Chodź do nas”. A Gabriela tylko patrzyła. Siadłem przy nich.

To było pięć minut raju. Gabriela całowała mnie w usta, w szyję, a Valentina obłaskawiała mojego wnoszącego się pene. I kiedy w tym czasie próbowałem coś sobie ułożyć w głowie, ustalić jakiś porządek rzeczy (o co chodzi Gabrieli, a o co Valentinie), z kukurydzy, drąc się jak opętani, wypadli Juanito i jego kumpel Carlos:

— Dynia moczyfiutek! Siusiumajtek Enano! Uważaj, bo zasikasz im kiecki!

I już nie musiałem nic sobie układać. Wszystko było jasne. To była zasadzka. Okrutna. Zasadzka na Dynię. Na grubasa, który chciał trochę miłości i seksu. Jak inni. Jak Juanito i Carlos. Jak Valentina i Gabriela. Tylko nie wiedzieć czemu, odmawiali mi tego. Drwili.

Więc było tak… Pognałem do domu. W rozpaczy. Już nie zastanawiałem się nad miłością, nad nienawiścią ludzi, swoim ogromnym jestestwem, nad tą cholerną zupą fasolową, która mi tyle ran zadała. Wpadłem do swojego pokoju. Zerwałem sznur od bielizny, okręciłem go na haku od hamaka wiszącego w drzwiach, zacząłem robić pętlę…

Wtedy wpadli moi bracia… Wykręcili mi ręce, powalili na łóżko, a Ricardo, najstarszy, wycedził:

— Dla tych dwóch kurewek nie warto!

I co powiecie, caballeros? Intryga kolegów z gimnazjum była wielowątkowa. Ja dostałem swoją wiadomość. Moi bracia dostali swoją. I Juanito, wnuczek Marii Esteban, wioskowej plotkarki, która skutecznie rozniosłaby po okolicy moje upokorzenie…

Tylko po co? — zapytacie. Po co taka rozgrywka w świecie nastolatków, którym głównie hormony uderzają do głowy. Odpowiem wam: jeśli ktoś w wiosce Maritimo zagroził interesom alcade, sołtysa, to musiał się liczyć z najgorszymi konsekwencjami. A ja odebrałem Gabrieli miejsce w preparatorias, w drodze na uniwersytet, miejsce finansowane przez społeczność Maritimo. Mnie wskazał dyrektor, a dyrektor był skłócony z sołtysem, choć ja naprawdę byłem lepszy.

Nie sądziłem nigdy, że moi bracia, Ricardo i Alvaro, szczupli, gibcy, i zawieszeni już myślami w Veracruz, gdzie uczęszczali do szkół, ujmą się za mną tak jednomyślnie…

Po pierwsze, nie dali mi się powiesić… Po drugie, napoili wywarem, który mnie uśpił na długie godziny… Po trzecie zaś, gdy się obudziłem następnego dnia, zaprowadzili mnie wieczorem na pole, gdzie doznałem swojego męskiego upokorzenia. Na wydeptanym klepisku, pośród opadłych liści i czekanów kukurydzy, siedzieli związani Juanito i Carlos, a obok nich Valentina i Gabriela. Pilnowali ich kumple moich braci — Oscar i Santino, wyposażeni w baty na konie.

— Możesz im napluć w twarz, Enano — powiedział mój najstarszy brat Ricardo. — Możesz ich policzkować i kopać, po kolei. Nasikać na nich i narzygać. Możesz ich obić batogami. To twoje prawo. Nikt w naszej wsi nie może traktować drugiego gorzej niż siebie samego. I oni to już wiedzą. Oni to wiedzą od swoich ojców i matek, od sołtysa też. Dlatego możesz to zrobić bezkarnie. Rada Starszych Maritimo uzna twój wybór. Nie możesz ich tylko zabić…

Stałem oszołomiony. Żyłem na tej ziemi, która wydawała mi się moją, w Maritimo, ale do tego momentu nie znałem granic, których nie wolno przekraczać. Ta była pierwsza i najważniejsza — granica godności. W kolejnych pokoleniach Azteków honor współplemieńca to świętość. Wystąpić przeciw niemu to narazić się na gniew Cinteotla, boga płodności i odrodzenia, na gniew wsi. A my jesteśmy przecież… wymierającym plemieniem.

Podszedłem do Gabrieli i Valentiny, do Juanita i Carlosa i… chciałem im przebaczyć. Ale moi bracia odsunęli mnie od nich i, widząc moje niezdecydowanie, stanęli z kolegami wokół nich z wyciągniętymi penisami. I oddali mocz na tę przerażoną czwórkę, a ja nic nie mogłem (nie chciałem?) zrobić. W końcu i ja wyciągnąłem swojego pene i nasikałem na nich, dokonując tym samym zemsty siusiumajtka, jakim mnie okrzyknęli dzień wcześniej.

A potem poszliśmy do wsi, zostawiając pokutników samym sobie.

Cała czwórka opuściła wieś w ciągu najbliższych dni. Kodeks Azteków nie przewiduje wybaczenia dla grzechu ciężkiego — narażenia godności współplemieńca. Z jednym wyjątkiem… Wystarczyło uklęknąć przed Gabrielą i powiedzieć: „Wybaczam ci”. A ona, żeby uniknąć ostatecznego poniżenia, mogła odpowiedzieć: „Pójdę z tobą”. I to by było OK. Takie rozwiązanie kodeks Azteków przewiduje. Ale kto to wiedział? Na pewno nie ja, przepełniony strachem, żądzą zemsty i omamiony przez braci, którzy — wiem to teraz — wyrównali przy okazji własne porachunki we wsi: swoje niespełnione miłości (Valentina), odniesione urazy (Juanito), kompleksy biedniejszych (Gabriela), klęski w grze w ulamę (Carlos)…

A ja wylądowałem kilka lat później w policji, bo wydawało mi się, że tu będzie łatwiej odróżniać dobro od zła. Myślałem, że w niej uchronię się przed wątpliwościami, że tu liczą się konkretne paragrafy, inne niż niepisany kodeks aztecki. Dziś za tamten czyn w kukurydzy musiałbym siebie, moich braci i ich przyjaciół wsadzić za kratki. Bo czym innym jest — według prawa, caballeros — drwina z podnieconego grubasa, nie podlegająca żadnej karze, a czym innym pozbawienie wolności kogoś, wbrew niemu, choćby był największym szydercą. Dziś to wiem. Ale co mam teraz zrobić? Sam mam się aresztować i osądzić? Pojmujecie to?

WM popatrzył na PS i obaj już wiedzieli: 3G dochodzi do sedna.

— Wiecie co znaczy Cancun? Powiem wam: gniazdo węży. Powinniście z niego wyjechać jak najprędzej i zapomnieć o nim. Bo polubiłem was, ale nie do końca zrozumiałem. Myślę o was od tygodnia. Nie chcę mieć podobnych dylematów do tych, które mnie doprowadziły na pole kukurydzy, a was — jak sądzę — na przejazd kolejowy i nad ocean. My tu żyjemy według azteckiego prawa. Po co wszczynać procedury, które w życiu nic nie zmienią, a racja jest po stronie winowajców? Patrzycie na mnie nagle przerażeni. Nie trzeba. Ja wam chcę pomóc… Jestem Aztekiem…

Doniesienia w sprawach 1 i 2

— Sargento, amigo… — pierwszy odezwał się WM, popatrując na PS. — Powiedz otwarcie o co chodzi, a my opowiemy ci o swoim życiu tak, jak ty nam. Niczego nie zataimy. W końcu weszliśmy z tobą na tę samą aztecką ścieżkę, choć o to nie prosiliśmy…

— Dzięki, liczę na otwartość. Wiem, a obserwowałem was przez agentów, że nie jesteście ludźmi złymi. Pogubionymi tylko…

Nie doceniali 3G, jak się okazało, ale szybki rachunek sumienia nie zapalał w nich wielu czerwonych światełek. Dlatego WM brnął dalej:

— Powiedz nam, co chciałbyś usłyszeć. Zgadzasz się, PS?

PS kiwnął głową.

— OK — odrzekł 3G. — Aztecki kodeks mówi: nie ukrywaj przed przyjacielem prawdy, którą znasz, bo inaczej nie dowiesz się jego prawdy. I wtedy stracisz i przyjaciela, i tę prawdę.

WM nie miał wątpliwości. PS zrobił natomiast zdziwioną, niczego nie rozumiejącą, minę europejskiego troglodyty z Oxfordu.

— Zacznij ode mnie, 3G — powiedział więc WM.

— Tak zrobię. Twoja sprawa jest prostsza…

I tu czerwone światełka zapaliły się trochę bardziej! Sprawa? Jaka?

— Pięć dni temu — sierżant 3G zaczął mówić powoli i z widocznym namysłem — zgłosił się na posterunek obywatel z Niemiec, który tak, jak i ty, amigo, zamieszkał ze swoją żoną w hotelu El Pueblito. Powiedział mi, że nosił się ze swoimi myślami trzy dni, ale w końcu nie mógł wytrzymać, tak powiedział, bo był świadkiem, jak sądzi, morderstwa prawie doskonałego…

3G zawiesił głos, zaś autentyczna groza zapanowała przy ich stoliku. Ulotniła się atmosfera poufałości i psychicznego zjednoczenia, która teraz obu przybyszom z dalekiego kontynentu wydawała się po prostu zręcznie zastawioną pułapką. Ale na kogo i po co?

— Ów Niemiec — ciągnął 3G — opowiedział, jak obserwował ciebie, WM, i twoją żonę. Leżeliście na plaży obok niego. Ona mu się podobała, twoja Sylwia, więc się jej przyglądał. Twierdzi, że między wami doszło do gwałtownej, choć cichej, sprzeczki. Oboje byliście zdenerwowani. Potem ona czegoś szukała w torebce, ale nie mogła znaleźć, wyręczyłeś ją, wyjąłeś niewielką brązową tabletkę, którą połknęła, popijając czymś z termosu. I pobiegła w morze. Nie zatrzymywałeś jej. Niemiec mówi, że wstałeś, poszedłeś za nią wolno, według niego nazbyt wolno. A kiedy ona ze sto metrów od brzegu wyraźnie tonęła, nie zrobiłeś żadnego ruchu, żeby ją uratować.

I utonęła, a ty, jak gdyby nigdy nic, opalałeś się dalej, wytrzymałeś aż do czasu, gdy on ze swoją Bertą poszli do hotelu. Wiesz, ten Niemiec czekał na ciebie w recepcji. Chciał się przekonać, co zrobisz. Poszedł też za tobą na posterunek. Ale wtedy się zawahał. Choć tylko na trzy dni…

Wojciech Marcin poczuł nagle to, co zwykle, gdy człowieka wypełnia strach, po same czubki włosów, kiedy zostaje przyłapany na gorącym uczynku. Nie potrafił spojrzeć na 3G. Patrzył w blat stołu, w puste kieliszki na nim, w talerze z resztkami tortas…

— Dlaczego, k…, to przegapiłem? Dlaczego byłem taki naiwny?

W tym momencie odezwał się Paweł Szczęsny, nie żaden PS z protokołów sierżanta Gomeza, tylko jego przyjaciel (czy już wspólnik?):

— To dlaczego ten praworządny Szwab nie pobiegł za Sylwią? Dlaczego nie poleciał jej ratować? Dlaczego nie machał i nie krzyczał do ratowników? Tylko czekał aż ona się utopi? Żeby przyjść potem i donieść na WM?

Sierżant uśmiechnął się zagadkowo, ale zagadkę zaraz wyjaśnił:

— Moim zdaniem, on w tonącej Sylwii widział wówczas swoją Bertę. Potem dopiero ruszyła go niemiecka natura. Ale kto wie czy gdzieś na innej plaży, choć na pewno nie tu, i nie w Meksyku, nie wypłynie tym razem jego żona… Bez względu na to, co mi odpowiesz, WM, przetarłeś szlak… Przynajmniej dla Wolfganga Kuntze. Tak się nazywa, gdybyś chciał porozmawiać z nim przed wyjazdem. Intuicja mi mówi, że intensywnie o tym myśli. Spławiłem go, ale on jest ciekaw. Ja zresztą też…

Wojciech Marcin odetchnął. 3G wzbudził w nim tyle wyrzutów sumienia i samooskarżeń, że nie dałby rady właśnie teraz odpowiadać sierżantowi o sobie. I wtedy Paweł przyszedł mu w sukurs:

— OK, Enano — rzekł (specjalnie?) — to teraz moja kolej. Co mnie zarzucasz?

3G się obruszył, ale wcale nie na owo Enano, tylko na słowo „zarzucasz”:

— Amigos, caballeros, ja niczego wam na razie nie zarzucam. Chcę najpierw zrozumieć. Dlaczego „sikaliście” na swoje żony, choć mogliście je uratować?

— Jak? — PS zadał to pytanie niezwykle dramatycznie. 3G popatrzył wówczas na niego z głębokim zrozumieniem duszy ludzkiej, co wynikało nie tylko z licznych przesłuchań, z protokołów służb specjalnych, ale i z własnego życia, które tak boleśnie zostało ugodzone na polu kukurydzy w rodzinnej wsi Maritimo. Rzekł więc dobitnie:

— PS, nie graj ze mną w przebiegłą iguanę. Mówię ci: nie chcę was ukrzywdzić, chcę zrozumieć. Ale zadałeś to głupie pytanie, więc ci odpowiem…

Machnął ręką do Benita, barmana:

— Jeszcze jedną kolejkę, proszę…

I odezwał się do Pawła Szczęsnego niemal jak do młodszego brata:

— Dlaczego nie powiedziałeś prawdy? Dlaczego nie zeznałeś, że wysiadłeś z auta nim zbliżyło się do przejazdu? Dlaczego ukryłeś, że zacząłeś je pchać w kierunku torów, choć nadjeżdżał express? Przecież nie dałbyś rady go przepchnąć przed pociągiem… A pchałeś… I wepchnąłeś wprost pod niego.

PS — w przeciwieństwie do WM — zachował stoicki spokój.

— Kto ci tak zeznał?

— Świadkowie!

— Tutejsi?

— Nie, goście z twojego hotelu, z Polski.

— Powiesz, jak się nazywają?

— Nie, bo zrobiłbyś im krzywdę. Znają cię.

— Tam jest ze trzydzieści osób, które mnie znają. Są z tej samej korporacji.

— No, właśnie… I dlatego im nie wierzę.

— A mnie?

— Tobie bardziej…

— Dlaczego?

— Bo czuję motyw, który może uchronić cię przed prawem…

— Będziesz mógł to sprawiedliwie ocenić, tutaj, przy tym stole?

— Uwierz mi, dziesięć lat w policji robi swoje…

Popatrzyli wszyscy trzej na siebie. Oni dwaj (WM i PS) już bardziej rozluźnieni, a 3G uśmiechnął się nawet, chcąc zapewne rozładować atmosferę. Nagle zrozumieli, że on naprawdę nie przyszedł ich oskarżać, nie ma też zamiaru podstępnie wyłudzać zeznań i wsadzać ich na kilkanaście lat do więzienia, lecz chce po prostu… zrozumieć. Amigo, puta!

— Powiem ci — zdecydował się WM.

— Ja też — PS powiedział to drugi.

I tak zabrali się za własne negliże, wcale nie ku uciesze 3G i nie dla własnego masochizmu, lecz — to wreszcie zrozumieli — żeby on mógł zakończyć śledztwo w przekonaniu, iż ocenia ich zgodnie z własnym, azteckim sumieniem. I żeby oni mogli jutro spokojnie odlecieć do Polski. Rozgrzeszeni przez niego i przez siebie. Więc nie konfabulowali. I nie kłamali. Bo tak naprawdę nie byli niczemu winni.

WM opowiada o Sylwii

— Przede wszystkim przyznam ci się, amigo… Widziałem, jak tonie, ale stałem sparaliżowany na tej plaży i sam nie wiedziałem co zrobić. Los zsyłał mi rozwiązanie, któremu tak naprawdę nie byłem w stanie zapobiec. Ratownika w pobliżu nie było, ja nie umiem pływać, Niemiec wydawał się nic nie widzieć… To były sekundy. Poszła pod wodę dwa razy, a za trzecim nie wypłynęła. Ona była dobrą pływaczką, miała nawet medal olimpijski. Więc przez chwilę pomyślałem sobie, że chce mnie nastraszyć. Nieustannie próbowała wytrącać mnie ze stanu równowagi. To była jej broń. Wzbudzała lęk i poniżenie, a potem wracała i wspaniałomyślnie pozwalała kochać się dalej. Wiesz o co poszło w tej kłótni? Nagle wpadła na genialny pomysł, że nauczy mnie pływać. I uparła się. Nie pomogły żadne argumenty. Na przykład takie, że ocean jest wzburzony, wisi czerwona flaga, nie ma żadnego ratownika, więc jak? Mam prawie pięćdziesiąt lat. Mój styl pływacki (a próbowałem wielokrotnie) ojciec nazywał „po siekiersku do dna”. Nie szło. Jest we mnie jakaś bariera psychiczna, która powoduje, że w wodzie bez gruntu pod nogami wpadam w panikę, napinam mięśnie i w żaden sposób nie udaje mi się utrzymać na powierzchni. W szkole podstawowej, kiedy chodziliśmy przymusowo na basen, zdałem egzamin na koniec tylko dlatego, że dystans miał 25 metrów, a ja „płynąłem” po zewnętrznym torze, mając po prawej stronie umocowaną do ściany basenu linkę, którą nauczyłem się wykorzystywać do asekuracji. Przypływałem zawsze ostatni, ale nikt nie zauważał, że oszukuję. A tu, w Cancun, przy wzburzonym oceanie?

Ale ona tego nie rozumiała. Była uparta, jak… lew. Bo była zodiakalnym Lwem. A kiedy wykrzyczała, że ma mnie gdzieś i idzie pływać sama, pomyślałem sobie:

— A idź i się utop!

Ot, chwilowa emocja po kretyńskiej kłótni. Lecz ona to zrobiła. Przez swoją głupotę, przez tę debilną postawę, z którą szła przez całe życie: „postawię na swoim”. I postawiła.

Tak, nic nie zrobiłem. Nie mogłem. Nie chciałem. Sam nie wiem…

Ja ją bardzo kochałem, wiesz? Kiedyś… Teraz już, tutaj — nie. Wielkie uczucie wypaliło się nagle po latach małżeństwa, tak jak nagle się zapaliło. Potem już było tylko trwanie. Dość przyjemne, bo ona potrafiła zadbać o dom i wszystkie związane z tym wygody… Znakomicie gotowała. Jej zupy, Enano, z pewnością by ci smakowały. Być może, nawet przekonałaby cię do nich na powrót. Minestra… Palce lizać.

Ale nie można przecież żyć tylko rutyną codziennego dnia — samym dobrym jedzeniem, czystym mieszkaniem, ładnie urządzonym, ze smakiem — jeśli nie jesteś w stanie do siebie zagadać, choćby o duperelach, nie uśmiechasz się nawzajem, nie ma w twym życiu spontaniczności i radości. Bo jak ma być, kiedy nie masz dzieci, choć się starasz — z czasem coraz rzadziej i z coraz mniejszą determinacją.

Byliśmy parą od dwudziestu lat. Wyrwałem ją na niedzielnej potańcówce. Na zbitej z desek tanecznej arenie. Te areny do tańca były zawsze metr nad ziemią. Być może po to, żeby takim jak ja zawrócić w głowie.

W jedną z niedziel zagnało mnie w Warszawie na Kępę Potocką. Kumpel powiedział: „Przyjdź, będą fajne dziewczyny”. A ja, jak ty, Enano, byłem młody i wyposzczony. Więc przyszedłem. Miałem dwadzieścia cztery lata. Orkiestra grała, słońce grzało, ale wiał przyjemny wiaterek, który podwiewał pannom suknie na tym tanecznym podwyższeniu. Czerwiec 1969. Rozglądałem się za kumplem, a tu nagle przeleciała mi nad głową jedwabna suknia. Musnęła raz… Popatrzyłem. Nie zobaczyłem twarzy, tylko smukłe łydki i uda, ciągnące się aż po niebieskie koronkowe majtki. Zadrżałem, Enano, bo to był niesamowity widok dla mojej wygłodzonej pożądliwości… Musnęła drugi raz… Ten sam widok, ale już inaczej: zza oszalałej w tańcu sukienki wyłoniła się w tanecznym przechyle Ona — Sylwia. Jej głowa przeleciała koło mojej, mało nie zderzyliśmy się czołami. I odleciała ze swym partnerem na środek desek. Ale poczułem zapach jej włosów, zobaczyłem twarz, o jakiej marzyłem. I wiedziałem: będzie moja. I była.

Jeszcze tego samego dnia, wieczorem, wylądowaliśmy w krzakach nad Wisłą, niedaleko tego tanecznego kręgu. Bo ona też, machając mi tą suknią nad głową, doznała podobnego olśnienia. Więc… całowaliśmy się i gadaliśmy. Gadaliśmy i całowaliśmy się. Aż do zmęczenia warg i języków. Była moją pierwszą kobietą, a ja podobno jej pierwszym facetem. Noc była ciepła. Leżeliśmy i patrzyliśmy w niebo, przywierając do siebie od czasu do czasu. Aż do rana. Na chwilę się zdrzemnęliśmy. Obudziło nas wschodzące słońce, które zdawało się mówić, co i tak czuliśmy: będziecie razem.

Drogi przyjacielu… Co tu dużo gadać? To była wielka gwałtowna miłość. Odnajdywaliśmy się w ciągu dnia niechcący, nawet się nie umawiając. Szedłem do uniwersyteckiej biblioteki, podnosiłem głowę znad książki, a Ona właśnie wchodziła. Wpadałem z kolegami na kawę w przerwie zajęć, była w tej samej kawiarni z koleżankami. Spotykaliśmy się nieustająco: w kościele, na ulicy, w przejściu podziemnym… A potem, kiedy już byliśmy parą i po euforii pierwszych miesięcy i lat, weszliśmy w stadium kłótni i nieporozumień, przetykanych rzadkimi chwilami przyjaznego rozejmu, los też nam dawał szansę. Pamiętam, jak kiedyś, przed Dniem Zmarłych, mieliśmy karczemną awanturę, po której ona wyprowadziła się do siostry. Jak zwykle z początku, zarzekałem się, że to już koniec, że nigdy więcej, niech idzie… Ale mijały godziny, potem minął dzień jeden i drugi, a moje zdecydowanie, jak zwykle, topniało… Zaczynałem rozważać jej racje… I dochodziłem do wniosku, że nie, bez niej na pewno nie chcę żyć.

To był ten świąteczny dzień, o którym wspomniałem. Obudziłem się nagle o szóstej rano. Miałem kaca. Poprzedniego dnia chlałem, zapijając smutek, który sobie stworzyliśmy. Bo nie ja byłem tylko winien. I już wiedziałem co zrobię. Pojadę na cmentarz. Ona tam musi być. Tego dnia jest zawsze na grobie ojca. Ale przecież nie wiedziałem o której będzie. Chodziliśmy tam w to święto wielokrotnie razem, o różnych porach. Ba, często dzień wcześniej (może więc już tam była?) albo dzień po (jeszcze jej nie będzie), żeby uniknąć perypetii komunikacyjnych, korków i tłoku, jaki towarzyszy temu zbiorowemu hołdowi składanemu naszym zmarłym. Enano, to jest wielka wędrówka Polaków, szczytna i piękna, ale tak po prostu wielce uciążliwa praktycznie.

Wyobraź sobie… Ogromny cmentarz komunalny. Na obrzeżach Warszawy. Skręcasz do niego z drogi ekspresowej na Gdańsk — w lewo. Jest wydzielony pas, tylko że w ten dzień ruchem kierują policjanci. Wybacz, ale macie zdolność do komplikowania tego, co chcielibyście usprawnić. Również na drogach. A może głównie tam? Więc jestem w korku, posuwam się wolno, mam przed oczami gigantyczny sznur aut. Ale co mam robić? Stoję, czekam, ruszam, stoję… I cały czas się boję, że to na nic. W końcu po godzinie skręcam i jadę już prosto do głównego wejścia. Jadę powoli, bo inaczej się nie da, i rozglądam się za jakimś miejscem, gdzie mógłbym zaparkować. A tu samochód przy samochodzie, żadnej luki — aż po horyzont. Jadę więc wkurzony, że to wszystko bez sensu, że będę musiał zawracać i znów wypatrywać jakiegoś wolnego miejsca, a czas biegnie, gdy… Amigos moi, nie uwierzycie… Po lewej stronie drogi, między innymi autami, zobaczyłem fiacika siostry Sylwii, a obok… wolne miejsce!!!

Nacisnąłem na klakson, długo i przeciągle, zacząłem migać światłami, włączyłem lewy kierunkowskaz i nacisnąłem pedał gazu. Jadący z naprzeciwka kierowcy, być może, uznali mnie za wariata, ale depnęli w hamulce i przepuścili. A ja, zdziwiony, ale przepełniony nadzieją, pognałem na grób ojca Sylwii, kupując w przelocie znicze, zapałki i kwiaty.

Tylko jej tam już nie było. Trudno jednak, z szacunku do zmarłych, wpaść na chwilę, zapalić znicze, położyć kwiaty, odklepać modlitwę i gnać z powrotem do samochodu. Bo przecież była na tej mogile, to widać. Nie bawię się więc w specjalne ceregiele, tylko błagam tkwiącego w ziemi nieboszczyka: „Pomóż mi. Przepraszam…”

I biegnę z powrotem. Naprawdę biegnę, co wzbudza w sunącym do grobów tłumie wyraźne zdziwienie. Bo ich roztrącam, potykam się, mam obłęd w oczach. Wreszcie jest brama. Wypadam przez nią i dalej biegnę. Ale już widzę: oba samochody stoją obok siebie. A Sylwia? Gdzie Sylwia? Idzie sobie wolno po drugiej stronie ulicy z pochyloną głową i jeszcze nic nie widzi. Więc się drę:

— Sylwia! Sylwia!

Zdziwiona… Naprawdę zdziwiona… Odwraca się do mnie i przystaje. Nie wierzy. Ja też. Ale zrządzeniem losu (boskim?) znów jesteśmy razem. Ja jadę pierwszy, ona za mną. Pod domem siostry zostawiamy jej samochód. Za chwilę wychodzi z wielką torbą rzeczy, które zabrała przy przeprowadzce. W domu pięknie się godzimy. Ona mówi już po wszystkim:

— Dlaczego tak musi być, że jest nam dobrze dopiero wtedy, kiedy wcześniej jest nam źle?

Właśnie…

Jeszcze wtedy ją kochałem, amigos. Awantury dotyczyły głównie dziecięcego niespełnienia. Nasze starania nie kończyły się oczekiwanym finałem. Namawiałem ją na wspólne badania. Nie chciała się zgodzić, czego nie mogłem zrozumieć. Ja chciałem mieć pewność. Bo jeśli któreś z nas nie może, to przecież są inne wyjścia.

Po tym Dniu Zmarłych było nam znowu na tyle dobrze, że dała się namówić na rozważania o bezpłodności i adopcji. Zaczęła dopuszczać taką myśl. A ja już wiedziałem. Że mogę.

I wtedy spotkałem przypadkiem naszego wspólnego znajomego…

Bronek, mój kolega z podwórka. Szedł sobie Krakowskim Przedmieściem i zatrzymał się przed witryną księgarni uniwersyteckiej. Ja stałem obok, niedaleko. Nie zauważył mnie. Wiecie który to był rok? 1972! Trzy lata po tym, jak poznałem Sylwię, w rok po naszym ślubie i naszym magisterium.

Kiedy on wszedł do środka, poszedłem za nim. Nie miałem żadnej potrzeby, czekałem przecież na autobus. Los mnie tam wiódł jednak, bo inaczej tego nie potrafię wytłumaczyć. Spotkaliśmy się przy kasie. Ja kupiłem książkę, która do niczego mi nie była potrzebna — „Psychologię tłumu” niejakiego Le Bon — dlatego, że była cienka i tania. A on — uwaga! — „Podręcznik ginekologii i położnictwa”. Grubą i drogą! Więc musiał…