Explorer Academy: Akademia Odkrywców. Zakazana wyspa. Tom 7 - Trudi Trueit - ebook + książka

Explorer Academy: Akademia Odkrywców. Zakazana wyspa. Tom 7 ebook

Trudi Trueit

5,0

Opis

Siódmy i ostatni tom ogólnoświatowej serii inspirowanej prawdziwymi przygodami i odkryciami osób z kręgu National Geographic!

 

Mroźne wybrzeża Antarktydy, kajaki ekipy Cousteau walczące z lodowatą wodą. Kończy się

światło dzienne i czas przeznaczony na wykonanie zadania. Ale Cruz myślami błądzi gdzie indziej…

Mgławica jest coraz bliżej, a wśród odkrywców wciąż działa szpieg. Cruz wie, że ostatnia misja wiąże się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem…

Chłopak nie jest pewien, czy szczęście naprawdę sprzyja odważnym. W końcu hologram jego mamy odrzucił ostatni fragment szyfru… Jednak po pokonaniu tylu przeciwności dzielni podróżnicy nie mogą tak po prostu się poddać.

Cruz jest gotów zaryzykować wszystko, co kocha, aby skompletować recepturę,

nad którą pracowała Petra Coronado. Przed odkrywcami ostateczna rozgrywka, która na zawsze odmieni ich życia.

 

„Zakazana wyspa” to siódma i finałowa część fascynującego cyklu „Explorer Academy – Akademia Odkrywców”.

 

W „Zakazanej wyspie”, tak jak we wszystkich poprzednich tomach serii, na niektórych stronach ukryte są zaszyfrowane zagadki, których autorem jest dr Gareth Moore. Spróbujcie je odnaleźć – i rozwiązać!

Dodatkowo na końcu książki znajdziecie sylwetki naukowców pracujących dla National Geographic oraz opisy ich niezwykłych odkryć, które stały się inspiracją dla wynalazków używanych przez uczniów Akademii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 263

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (4 oceny)
4
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
stasiuk10

Nie oderwiesz się od lektury

smuci mnie fakt, że nikt raczej nie przeczyta tego co tu napisałam(a propos ksiazki to bardzo fajna i ciesze się, że w końcu jest następna część)
20

Popularność




1

PÓŁ­WY­SEP ANTARK­TYCZNY

TYM RAZEM ICH mamy! – szep­nęła Bryn­dis. Ści­skała dłoń Cruza tak mocno, że pobla­dły mu opuszki pal­ców. – Poka­żemy Magel­la­nom, kto tu rzą­dzi!

Fak­tycz­nie, mieli szansę. Nara­dza­jący się nie­opo­dal Ali, Zane, Kat, Mat­teo, Yulia i Tao posy­łali im prych­nię­cia i nie­za­do­wo­lone miny. Od nie­mal godziny cztery ekipy odkryw­ców współ­za­wod­ni­czyły w mini-Grro­cie na pokła­dzie Oriona. Cruz był sko­nany, zresztą nie on jeden. Policzki Lani były zaczer­wie­nione i świe­cące, ze spię­tego gumką kucyka Sailor wysta­wały nie­sforne kosmyki, a emo­cjo­ku­lary Emmetta przy­po­mi­nały dwa cze­ko­la­dowe donuty, które ktoś zosta­wił w nagrza­nym samo­cho­dzie. Dugan prze­stę­po­wał z nogi na nogę jak bram­karz, któ­remu lada chwila ktoś miał strze­lić kar­nego. Ale nie grali w piłkę. Gorzej. Brali udział w quizie z geo­gra­fii. Pyta­nia gril­lo­wały mózgi, a pro­wa­dzący nie brał jeń­ców.

Każdy z zespo­łów miał trzy­dzie­ści sekund, by odpo­wie­dzieć na zadane przez pro­fe­sora Modiego pyta­nie, które mogło zawie­rać wstawkę holo­gra­ficzną. Odpo­wie­cie dobrze – pro­wa­dzący przej­dzie do kolej­nej ekipy. Źle – sku­cha. Trzy sku­chy i odpada się z gry.

Jako pierw­sza odpa­dła Ekipa Gali­le­usza, a kilka rund póź­niej dołą­czyli do niej Ear­har­to­wie. Na placu boju pozo­stały dwie dru­żyny: Magel­lana i Cousteau. Na prze­mian odpo­wia­dały na pyta­nia w komo­rze wir­tu­al­nej rze­czy­wi­sto­ści. Prze­rzu­cały się fak­tami o mia­stach i pań­stwach, akwe­nach, pusty­niach, górach, par­kach i pomni­kach. Cruz już stra­cił rachubę, ile rund minęło. Oba zespoły zali­czyły już po dwie sku­chy. Jego ekipa wła­śnie odpo­wie­działa popraw­nie na pyta­nie. Jeśli teraz prze­ciw­ni­kom powi­nie się noga, to Cousteau wygrają.

Nagroda była warta wszel­kich cier­pień. Zwy­cię­ska ekipa miała jako pierw­sza wybrać rolę, jaką ode­gra pod­czas kolej­nej misji. No i każdy z grupy miał dostać po sto dodat­ko­wych punk­tów, a do tego otrzy­mać aktu­ali­za­cję Prze­no­śnego Ana­li­za­tora Nota­cji i Danych o Arte­fak­tach, czyli PAND-y, który umoż­li­wia ultra­czułą ana­lizę ingre­sji w wyso­kiej roz­dziel­czo­ści. Cruz nie do końca wie­dział, co to zna­czy, ale brzmiało faj­nie.

Stał w holo­gra­ficz­nym lesie poro­śnię­tym osi­kami. Pełen nadziei, zaczerp­nął powie­trza. Pew­nie, że zale­żało mu na nagro­dach, ale przede wszyst­kim chciał w końcu coś wygrać! Przez ostat­nie tygo­dnie, odkąd tylko się dowie­dział, że siódma część recep­tury mamy to fał­szywka, miał doła.

– Górna wewnętrzna kra­wędź fak­tycz­nie bie­gnie pod innym kątem – ogło­sił Emmett, przyj­rzaw­szy się uważ­nie kawał­kowi czar­nego mar­muru przez powięk­sza­jące emo­cjo­ku­lary. – Widać to dopiero przy dużym zbli­że­niu, ale twoja mama mówiła prawdę. To nie jest jeden z frag­men­tów recep­tury. Ktoś musiał je pod­mie­nić.

– Pod­mie­nić? Ale jak? – Sailor obró­ciła się do Cruza. – Myśla­łam, że wystar­czy, żebyś nosił wisior na szyi, a zadziała to twoje bio­pole siłowe.

– Bo działa, ale prze­cież cza­sami zdej­muję wisior – przy­po­mniał jej Cruz. – Wiesz, od święta muszę pójść pod prysz­nic. No i wtedy, gdy nur­ku­jemy…

– Jaguar! – rzu­ciła oskar­ży­ciel­sko Sailor. – To sprawka szpiega.

– Może – sko­men­to­wał Emmett.

– Jak to „może”? Dok­tor Van­der­wick była Zebrą, ale została uniesz­ko­dli­wiona. To musi być Jaguar.

Emmett pokrę­cił głową.

– Nie­ko­niecz­nie. Rów­nie dobrze ktoś mógł pod­mie­nić czę­ści, zanim odna­leź­li­śmy wojow­nika ze smo­czą krwią.

– A nie możemy spraw­dzić kamie­nia na pierw­szych zdję­ciach, które zro­bił mu Cruz? – zasu­ge­ro­wała Lani. – Przy­naj­mniej odkry­jemy, kiedy doszło do zamiany. Cruz, popro­sisz tatę, by je pode­słał?

Ile­kroć Cruz odnaj­do­wał kolejną część recep­tury, natych­miast ją foto­gra­fo­wał i wysy­łał zdję­cia tacie. Potem kaso­wał pliki z tabletu i odpa­lał pro­gram, który nad­pi­sy­wał dane, by nie dało się odzy­skać zdjęć z kosza.

– Kur­czę! – jęk­nął, gdy odpa­lił plik na table­cie. – Nie nad­pi­sa­łem pli­ków. Gdy opu­ści­li­śmy muzeum w Xi’anie… w samo­cho­dzie… Od razu zadzwo­ni­łem do Bryn­dis i musia­łem zapo­mnieć…

– Wiemy, głowa w chmu­rach – skwi­to­wała Sailor.

Chciała roz­ła­do­wać atmos­ferę, ale wszy­scy wie­dzieli, że był to kosz­towny błąd. Cruz dopu­ścił, by ktoś wła­mał się do jego tabletu, cap­nął zdję­cia i stwo­rzył fał­szywkę, którą następ­nie zamie­nił z praw­dzi­wym frag­men­tem recep­tury. Jed­nak Lani miała rację odno­śnie do foto­gra­fii. Jeśli kra­wędź kamie­nia na zdję­ciu będzie paso­wała do tej, którą teraz miał na szyi, do pod­miany musiało dojść, zanim dotarli do Muzeum Tera­ko­to­wej Armii. A jeśli nie, kamie­nie zostały zamie­nione już póź­niej, co głów­nym podej­rza­nym czy­niło Jagu­ara. Cruz wysłał zdję­cie Emmet­towi, który przy­glą­dał mu się bacz­nie całe wieki. Gdy skoń­czył, po opraw­kach emo­cjo­ku­la­rów pędziły szare paciorki.

– Róż­nią się.

Dla Cruza była to naj­lep­sza moż­liwa wia­do­mość, zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści. Skoro to Jaguar miał frag­ment recep­tury, ist­niała szansa, że kamień na­dal znaj­duje się na pokła­dzie Oriona. Cruz posłał psz­cze­lego drona, Mell, na zwiad po wszyst­kich zaka­mar­kach statku. Jasne, ist­niały miej­sca, do któ­rych nie miała dostępu nawet psz­czoła – choćby wnę­trze szczel­nie zamknię­tej szafki czy zasu­nięty ple­cak. No i były takie prze­strze­nie, do któ­rych Mell ani myślała się zapusz­czać – na przy­kład kam­buz. Kuk Kri­stos wpadłby w szał, gdyby w swoim kró­le­stwie ujrzał owada, pal licho, że mecha­nicz­nego. Jed­nak dron zdo­łał prze­szu­kać więk­szą część statku. Bez skutku. Czyżby się spóź­nili? Siódma część recep­tury wpa­dła już w łap­ska Mgła­wicy? Cruz mógł się jedy­nie modlić, że na­dal mają szansę.

Tym­cza­sem, gdy Orion pły­nął na wschód, Cruz pra­co­wał nad tym, by holo­dzien­nik odkrył ostat­nią wska­zówkę. Cier­pli­wie wyja­śniał sytu­ację holo­gra­mowi mamy. Pro­sił o pomoc. Bła­gał. Jęczał. Roz­ka­zy­wał. Nie miało zna­cze­nia, co mówił i jakim tonem – Petra Coro­nado zawsze odpo­wia­dała tak samo. Odma­wiała zdra­dze­nia wska­zówki. Pozo­stała mu jedna opcja. Dowie się, czy zadziała, jesz­cze tego dnia, nim w kaju­tach zga­sną świa­tła.

– Pięt­na­ście sekund! – Na zie­mię spro­wa­dził go głos pro­fe­sora Modiego.

Cruz zadarł głowę i spoj­rzał na białe osiki, któ­rych jesienne liście trze­po­tały na tle jasno­nie­bie­skiego nieba. Miej­sce, w któ­rym się znaj­do­wali, było piękne, choć nie miał poję­cia, gdzie są.

– Magel­la­no­wie nie odpo­wie­dzą – powie­działa cicho Lani. – Sama wpa­dłam na odpo­wiedź tylko dla­tego, że aku­rat czy­ta­łam o komu­ni­ka­cji drzew.

„Chyba żar­tuje?”

Lani zoba­czyła jego zdzi­wioną minę.

– Ale to prawda. Drzewa potra­fią się komu­ni­ko­wać ze sobą za pomocą nit­ko­wa­tych strzę­pek ple­chy zwa­nych grzyb­nią. Widzi­cie, grzyb­nia wra­sta w korze­nie drzew i łączy je ze sobą za pośred­nic­twem związ­ków che­micz­nych i sygna­łów elek­trycz­nych. Jedno drzewo może powia­do­mić inne o tym, że odczuwa ból, albo ostrzec je przed nie­bez­pie­czeń­stwem: na przy­kład przed suszą lub owa­dami.

Nie żar­to­wała.

Cruz na­dal był nieco scep­tyczny.

– Chcesz powie­dzieć, że drzewa ze sobą roz­ma­wiają?

– I nie tylko. – Aż zaświe­ciły się jej oczy. – Trosz­czą się o sie­bie wza­jem­nie. Star­sze wysy­łają wodę i skład­niki odżyw­cze mło­dym drzew­kom, by pomóc im rosnąć. Sys­tem ten to ina­czej sieci miko­ry­zowe. Z tego, co mówił pro­fe­sor Ishi­kawa, w poje­dyn­czej łyżeczce leśnej gleby kryją się całe kilo­me­try grzybni. To takie świa­tło­wody świata natury. Nawet nazwali je Wood Wide Web1. Super, co? Pro­fe­sor Ishi­kawa powie­dział, że przyj­rzymy się bli­żej temu zja­wi­sku za rok na bio­lo­gii, ale nie będę cze­kać. Już teraz chcę się nauczyć mówić po drze­wo­wemu.

Nie żar­to­wała.

– Czas! – zawo­łał pro­fe­sor Modi. – Zane, pora na odpo­wiedź Magel­la­nów.

– E… E… – Zane gło­śno prze­łknął ślinę. – To chyba… stan Utah?

Pro­fe­sor Modi uniósł tablet.

– Pando to zagaj­nik zło­żony z ponad czter­dzie­stu sied­miu tysięcy topoli osi­ko­wych na powierzchni ponad czter­dzie­stu hek­ta­rów, które współ­dzielą sys­tem korze­niowy…

Cruz szturch­nął Lani.

– Założę się, że toczą mię­dzy sobą świetne roz­mowy.

Dziew­czyna prze­wró­ciła oczyma.

Pro­fe­sor cią­gnął dalej:

– Jest jedną z naj­star­szych i naj­więk­szych istot żywych. Znaj­duje się na obsza­rze Parku Naro­do­wego Fish­lake… w sta­nie Utah.

Magel­la­no­wie wiwa­to­wali. Ekipa Cousteau jęk­nęła.

– Kur­czaki! – Sailor pac­nęła się w czoło. – Czy to się kie­dyś skoń­czy?

– Tak. I to wkrótce – zade­kla­ro­wał pro­fe­sor Modi. – Zostało nam pięć minut zajęć. Wystar­czy, by wyło­nić zwy­cięzcę w osta­tecz­nej dogrywce.

Wśród uczniów w Grro­cie roz­le­gły się okla­ski. Naj­gło­śniej kla­skali człon­ko­wie ekip Gali­le­usza i Ear­hart. Odkąd zostali wyeli­mi­no­wani, musieli bier­nie obser­wo­wać zma­ga­nia Cousteau i Magel­la­nów.

– Kate­go­ria: miej­sce na mapie – ogło­sił pro­fe­sor Modi. – Będę udzie­lał kolej­nych pod­po­wie­dzi. Począt­kowo ogól­nych, a potem bar­dziej szcze­gó­ło­wych. Pierw­sza ekipa, która wci­śnie przy­cisk i wskaże pra­wi­dłowe miej­sce, zwy­cięży w tego­rocz­nym quizie geo­gra­ficz­nym dla pierw­szo­rocz­nia­ków.

Przed Duga­nem zma­te­ria­li­zo­wał się duży czer­wony brzę­czyk.

– Pamię­taj­cie, by się nara­dzić przed odpo­wie­dzią – pod­kre­ślił nauczy­ciel. – Pierw­sza odpo­wiedź będzie wią­żąca.

Cruz poczuł na czole lekki wia­te­rek. Zapach świe­żej trawy podraż­nił mu nos. Pod pode­szwami butów zma­te­ria­li­zo­wała się połać trawy. Łąka się­gała do ściany za ple­cami pro­fe­sora i koń­czyła się ska­li­stym brze­giem, za któ­rym roz­po­ście­rało się bez­kre­sne morze. Po lewej ujrzał strome, poszar­pane klify, a po pra­wej – nie­utwar­dzoną drogę prze­ci­na­jącą wzgó­rze. Po przed­wie­czor­nym nie­bie leni­wie sunęła kara­wana pucha­tych chmur, któ­rej towa­rzy­szyła bliź­nia­cza kara­wana ich cieni na ziemi. Obró­cił głowę. Ściana za ich ple­cami niczego nie wyświe­tlała. „Cie­kawe…”

– Pierw­sza wska­zówka – prze­rwał ciszę pro­fe­sor Modi. – Jeste­ście na tro­pi­kal­nej wyspie o powierzchni nieco ponad stu sześć­dzie­się­ciu kilo­me­trów kwa­dra­to­wych. Swój trój­kątny kształt zawdzię­cza trzem wul­ka­nom, obec­nie wyga­słym.

Człon­ko­wie Ekipy Cousteau sta­nęli w kole. Prze­rzu­cili się kil­koma poten­cjal­nymi odpo­wie­dziami – Jamajka, Vanu­atu – ale nie byli pewni.

– Lepiej zacze­kać, niż sku­sić – dora­dziła Lani.

Magel­la­no­wie też nie wci­skali brzę­czyka. Cruz spo­strzegł, że ściana za jego ple­cami na­dal jest czarna. „Dziwne…” – pomy­ślał. Nie powinna być czę­ścią sce­ne­rii?

Nie uszło to także uwa­dze Emmetta.

– Pew­nie szwan­kuje – mruk­nął.

– Wska­zówka numer dwa – ode­zwał się pro­fe­sor Modi. – Rdzenni poli­ne­zyj­scy miesz­kańcy nazy­wali ją Rapa Nui, jed­nak my znamy inną nazwę dzięki holen­der­skiemu odkrywcy, który wylą­do­wał tu kon­kret­nego dnia 1722 roku.

– Poli­ne­zja! – Sailor posłała uśmiech Cru­zowi i Lani. – Jeste­śmy na połu­dnio­wym Pacy­fiku.

– A może to Kaho’olawe lub Ni’ihau? – Cruz wymie­niał nazwy naj­mniej­szych wysp hawaj­skiego archi­pe­lagu.

Lani zagry­zła wargę.

– Jasne, Kaho’olawe jest trój­kątna, ale…

– Ale nie zga­dza się rzeźba terenu. – Cruz zdał sobie sprawę, że nie ma racji. – No i nie jest tak poro­śnięta trawą, a gleba jest czer­wona.

– No a Ni’ihau nie jest trój­kątna – stwier­dziła Lani. – Pod wzglę­dem rzeźby terenu przy­po­mina tro­chę Kaua’i2, ale nie jestem pewna. Opły­nę­łam ją, ale nie mia­łam oka­zji posta­wić na niej stopy. A ty?

Cruz pokrę­cił głową. Ni’ihau miała pry­wat­nego wła­ści­ciela. Wizyta na miej­scu wyma­gała pozwo­le­nia.

Pro­fe­sor Modi odchrząk­nął zna­cząco. Żadna z ekip nie udzie­liła odpo­wie­dzi i był gotowy na kolejną pod­po­wiedź.

– Trze­cia wska­zówka. Wyspa sły­nie z ahu i moai.

– Ahu? – Dugan potarł pod­bró­dek. – A to nie takie sushi?

– Masz na myśli ahi – popra­wiła go Bryn­dis. – To taki tuń­czyk3.

„Moai”. Cru­zowi brzmiało to zna­jomo. Chciał zapy­tać Lani, czy to słowo w języku hawaj­skim, gdy przy­ja­ciółka prze­rwała mu w pół słowa.

– Wiel­kie głowy! Wie­cie! Kamienne posągi na…

– Wyspie Wiel­ka­noc­nej! – dokoń­czyła Sailor.

„Tak!”

– Jeste­śmy pewni? – spy­tał Dugan. Gdy wszy­scy pod­nie­śli ręce, pac­nął czer­wony brzę­czyk.

Zoo­ooooooonk!

Dźwięk roz­szedł się po Grro­cie. Cruz zauwa­żył, że i Zane trzyma dłoń na przy­ci­sku Magel­la­nów. „Co za pech!” Obie dru­żyny zgło­siły się w tej samej chwili!

Kwento jęk­nął.

– Kolejny remis.

– Cousteau byli pierwsi – rzu­ciła Weatherly.

– Nie, Magel­la­no­wie – skon­tro­wała Femi.

GRROTA wypeł­niła się chó­rem gło­sów.

– Chwila! Cisza! – Pro­fe­sor Modi pisał coś na table­cie. – Spraw­dzę na powtórce.

Lani spoj­rzała na Cruza.

– To mamy powtórki?

Pro­fe­sor skwi­to­wał jej pyta­nie sło­wami typo­wymi dla mon­sieur Legranda:

– Tout est vu.

„Wszystko jest widoczne” – prze­tłu­ma­czył trans­la­tor Lani.

– A skoro cze­ka­cie – dodał nauczy­ciel – może was zacie­kawi, że w ostat­nich dwu­na­stu latach jeden z człon­ków zwy­cię­skiej dru­żyny otrzy­mał potem Gwiazdę Polarną.

Cruz dał kuk­sańca współ­lo­ka­to­rowi.

– To na pewno będziesz ty. Wygrasz.

– Gdzie tam – odparł skrom­nie Emmett, choć nie był w sta­nie ukryć żółto-różo­wych nitek, które pędziły po opraw­kach oku­la­rów niczym wstążki lataw­ców na wie­trze.

– Mam! – zawo­łał pro­fe­sor Modi. – Jako pierw­sza zgło­siła się Ekipa…

Zapa­dła cisza. Cruz poczuł, jak jego serce dudni w rytm słowa, które pul­so­wało mu w myślach: Cousteau, Cousteau, Cousteau.

– Magel­lana!

Cruz zapadł się w sobie. Prze­grali.

– Ekipo Magel­lana, pora na odpo­wiedź – powie­dział pro­fe­sor Modi, choć była to jedy­nie for­mal­ność. Magel­la­no­wie dostaną wszyst­kie super­na­grody i prawo do prze­chwa­łek. A prze­chwał­kom Aliego i Mat­teo nie będzie końca. Cruz wbił czu­bek buta w trawę.

– Wyspa Bożego Naro­dze­nia – odpo­wie­dział Zane.

Cruz uniósł brodę. Spoj­rzał w oczy Lani. Była w szoku. On też.

– Błędna odpo­wiedź. – Nauczy­ciel spoj­rzał w stronę prze­ciw­ni­ków. – Cousteau, może­cie…

– Wyspa Wiel­ka­nocna – rzu­cił Dugan.

– Zga­dza się. – Na twa­rzy pro­fe­sora Modiego poja­wił się uśmiech. – Gra­tu­luję, Ekipo Cousteau!

Cruz przy­bił piątki z Lani, Sailor, Emmet­tem i Duga­nem, po czym chwy­cił dłoń Bryn­dis. Trzy­mali się tak ze sple­cio­nymi pal­cami. Udało się! Wygrali!

Pro­fe­sor Modi wska­zał ścianę za ple­cami uczniów. Już nie była czarna! Wzgó­rze, na któ­rym stali odkrywcy, teraz cią­gnęło się dalej ku wul­ka­nowi w kształ­cie litery U. Jego sto­żek już dawno został znisz­czony w gwał­tow­nej erup­cji. Kilka kro­ków od Cruza zma­te­ria­li­zo­wała się ogromna kamienna głowa. Surowy ciem­no­gra­fi­towy posąg dorów­ny­wał wyso­ko­ścią stry­chowi Sło­necz­nego Sza­łasu, dwu­pię­tro­wego sklepu dla sur­fe­rów! Po pra­wej, w odle­gło­ści paru metrów, z poro­śnię­tego trawą stoku wyra­stała kolejna głowa, a za nią kolejna i kolejna. Łącz­nie na łące znaj­do­wał się jakiś tuzin moai. Wszyst­kie posągi miały podobne cechy: wydatne czoła, głę­boko osa­dzone oczy, duże nosy i ści­śnięte usta. Tylko jeden stał pro­sto. Pozo­stałe były pochy­lone na różne strony. U nie­któ­rych znad ziemi wysta­wały jesz­cze ramiona.

– Sto­icie u stóp wul­kanu Rano Raraku – wyja­śnił nauczy­ciel. – To główny kamie­nio­łom, z któ­rego lud Rapa Nui pozy­ski­wał tuf wul­ka­niczny do budowy posą­gów, które wyko­rzy­sty­wano w obrząd­kach reli­gij­nych. Łącz­nie na wyspie jest ponad osiem­set kom­plet­nych mono­li­tycz­nych posą­gów, liczą­cych od dwóch do dzie­wię­ciu metrów wyso­ko­ści. Każdy dorów­nuje cię­ża­rem szkol­nemu auto­bu­sowi. Ter­min ahu, który padł we wska­zówce, odnosi się do pode­stów i gro­bow­ców pod nie­któ­rymi moai.

Część uczniów pod­nio­sła ręce.

– Oba­wiam się, że pyta­nia muszą zacze­kać do jutra – powie­dział nauczy­ciel. – I tak już prze­dłu­ży­li­śmy zaję­cia. Ponow­nie gra­tu­luję, Ekipo Cousteau.

W Grro­cie przy­ga­sały świa­tła. Cruz poczuł ude­rze­nie chłodu. Puchate białe cumu­lusy chwilę wcze­śniej zamie­niły się w ciemne, zło­wiesz­cze burzowe cumu­lo­nim­busy. Wzbu­rzone niebo kłę­biło się niczym gulasz w garnku na dużym ogniu. Nagle zaświe­ciła zyg­za­ko­wata bły­ska­wica.

Bum!

Spadł grad. Ucznio­wie zasło­nili głowy i popę­dzili ku wyj­ściu. Kawałki lodu odbi­jały się od głowy i rąk Cruza. Bolało!

Weatherly machała opa­ską SOS przed czyt­ni­kiem obok drzwi.

– Nie chcą się otwo­rzyć!

Pozo­stali też spró­bo­wali, ale roz­su­wane drzwi nie chciały ustą­pić. Grad sma­gał ich coraz gwał­tow­niej, a i same gra­dziny sta­wały się coraz więk­sze.

– Aua! – jęk­nęła Lani, gdy gra­dzina mon­strum ude­rzyła ją w ramię.

– Kryć się! – zawo­łał pro­fe­sor Modi, wska­zu­jąc długą poziomą wychod­nię skalną, wyra­sta­jącą ze stoku. – Spró­buję zatrzy­mać pro­gram z poziomu głów­nego panelu. – Ruszył bie­giem ku kon­so­le­cie, która znaj­do­wała się po prze­ciw­le­głej stro­nie GRROT-y. Tym­cza­sem ucznio­wie popę­dzili pod wychod­nię, by schro­nić się przed gra­dem. Cruz był na kra­wę­dzi, naj­bli­żej pro­fe­sora, ale led­wie go widział przez zasłonę bieli. Nauczy­ciel gorącz­kowo stu­kał w kla­wi­sze, ale pogoda tylko się pogar­szała.

Cruz uru­cho­mił komu­ni­ka­tor.

– Cruz Coro­nado do Fan­chon Quills.

– Tu Fan­chon – odparł głos. – Nie powi­nie­neś być na zaję­ciach?

– Jestem! Jeste­śmy w Grro­cie i potrze­bu­jemy…

– W co wy tam gra­cie? Brzmi to tak, jak­by­ście rzu­cali kul­kami w cynowy dach.

– Żadna gra… Grozi nam nie­bez­pie­czeń­stwo… Spa­dają gra­dziny wiel­ko­ści piłek teni­so­wych. Fan­chon, potrze­bu­jemy…

Cruz zamarł.

Była biała. I ogromna. I leciała wprost na niego!

– Cru­zie? – zawo­łała Fan­chon. – CRU­ZIE?

2

CRUZ UJRZAŁ SMUGĘ blond wło­sów, potem rękę, a zanim znów zamru­gał, lodowy pocisk wiel­ko­ści arbuza spadł na zie­mię, roz­pa­da­jąc się na tysiące krysz­ta­ło­wych odłam­ków. Pomię­dzy roz­trza­skaną gra­dziną a Cru­zem wyro­sła Bryn­dis. Obró­ciła się. Miała zaci­śnięte pię­ści, a jej oczy pło­nęły.

– Nic ci nie jest?

Zdo­łał przy­tak­nąć.

– Wszystko gra.

– Nie­zły cios, Bryn­dis! – zawo­łał Dugan.

– Uwaga! – ostrze­gła Sailor.

Bryn­dis zro­biła unik, by nie dostać kolej­nym „arbu­zem”, i wepchnęła Cruza pod wychod­nię, gdzie kulili się pozo­stali.

– Wariatka – skwi­to­wał Cruz. Serce dud­niło mu jak sza­lone. – Ale dzięki.

– Wiem. – Bryn­dis odgar­nęła włosy z twa­rzy. – Nie ma za co.

– Cruz, jesteś tam? – Głos nale­żał do Fan­chon. – Zgłoś się! Co tam się dzieje?

– Jeste­śmy uwię­zieni w Grro­cie! – zawo­łał ponad bęb­nią­cymi gra­dzi­nami. – Zatrza­snęły się gro­dzie i jeste­śmy bom­bar­do­wani gra­dem więk­szym od kul armat­nich.

– Podejdź­cie do panelu kon­tro­l­nego…

– Pro­fe­sor Modi pró­buje, ale nie działa!

– Trzy­maj­cie się. Zoba­czę, co mogę zro­bić po tej stro­nie.

Cruz rzu­cił okiem na uczniów sku­lo­nych pod skałą. Kwento miał krew na pal­cach. Zane roz­mo­so­wy­wał łokieć. Femi opie­rała się o Sailor z unie­sioną nogą.

Emmett szarp­nął Cruza za rękaw.

– Coś tu nie gra.

Cruz posłał mu ziry­to­waną minę.

– Co ty nie powiesz?

– Nie. Coś tu naprawdę nie gra. – Spoj­rzał na pro­fe­sora Modiego. – Powi­nien zadzia­łać sys­tem awa­ryjny. A to – wska­zał ponadwy­mia­rowe gra­dziny – nie miało prawa poja­wić się ot tak.

– Suge­ru­jesz, że…

– Mgła­wica – powie­dział bez­gło­śnie Emmett, poru­sza­jąc ustami.

– Ale po co? Jeste­śmy tu wszy­scy, łącz­nie ze szpie­giem.

– Dokład­nie. Dwie pie­cze­nie. Jeden ogień.

Zro­zu­miał, co Emmett ma na myśli. Cruz był jedną z pie­czeni, a drugą – Jaguar. Mgła­wica, mając siódmą część recep­tury, mogła uznać, że szpieg nie jest już do niczego potrzebny. A był tylko jeden spo­sób, by się upew­nić, że nie puści pary z ust.

Cruza prze­szedł dreszcz. Zało­żył, że po wyeli­mi­no­wa­niu z gry dok­tor Van­der­wick, czyli Zebry, taj­nej agentki Mgła­wicy, na statku jest sto­sun­kowo bez­piecz­nie. A teraz pluł sobie w brodę.

Całun chmur zaczął opa­dać, two­rząc szarą płachtę. Grad ustę­po­wał mięk­kim bia­łym dro­bin­kom.

– Śnieg! – zawo­łała Weatherly.

– Lep­szy śnieg niż grad – skwi­to­wał Dugan.

– Fan­chon pew­nie też tak uznała – pod­su­mo­wał Cruz.

Odkrywcy z pew­nym ocią­ga­niem wyło­nili się spod wychodni.

Kwento poka­zał Cru­zowi kil­ku­cen­ty­me­trowe otar­cie z boku głowy. Przy­naj­mniej nie krwa­wiło. Zane i Femi też nie wyda­wali się poważ­nie potur­bo­wani. Na­dal sto­jący przy panelu kon­tro­l­nym nauczy­ciel był spo­koj­niej­szy. Już nie mówił tak szybko przez komu­ni­ka­tor.

– Dziwne. – Emmett przy­kuc­nął. Chwy­cił garść śniegu. – Nie jest zimny.

Wszy­scy powoli scho­dzili łagod­nym zbo­czem ku wyj­ściu, które na­dal było zamknięte. Dugan zadarł głowę, by zła­pać na język płatki śniegu. Inni odkrywcy poszli w jego ślady. Nie­któ­rzy zatrzy­my­wali się po dro­dze, by zro­bić sobie zdję­cia z moai, które teraz miały białe peruki. Po bom­bar­do­wa­niu gra­dzi­nami Cruz cie­szył się, że zro­biło się spo­koj­nie.

Dołą­czyła do niego Bryn­dis.

– Fan­chon nie­źle wymy­śliła z tą zamianą gradu w śnieg – powie­działa.

– To nie śnieg – wtrą­cił Dugan.

– Nie? A co?

Dugan nie odpo­wie­dział. Sku­piał się na tym, by zła­pać wyjąt­kowo duży pła­tek. Cruz rzu­cił Bryn­dis spoj­rze­nie o tre­ści „a co mi szko­dzi?”. Otwo­rzył usta, by prze­chwy­cić naj­więk­szy pła­tek, jaki leciał w jego stronę. Poczuł na języku coś mięk­kiego. Emmett miał rację. Śnieg nie był zimny, tylko… słodki?

Cruz zła­pał spoj­rze­nie Sailor.

– Czy to…

– Wata wróż­kowa!4 – zawo­łała.

– W Wiel­kiej Bry­ta­nii mówimy, że to wata cukrowa.

– Cukrowe nitki – wtrą­cił Mat­teo.

– Oddech ducha – powie­dział Kwento, co spo­tkało się z grom­kim „Uuuuu!”.

Sailor obró­ciła się w miej­scu.

– Mniej­sza o nazwę. Po pro­stu je łap­cie!

W Grro­cie zapa­dła cisza: dwa­dzie­ścioro czworo odkryw­ców pró­bo­wało zła­pać tyle płat­ków waty, ile tylko zdoła, nim zmieni się pogoda.

PUNKT ÓSMA WIE­CZO­REM gło­śne puka­nie do drzwi kajuty 202 wyrwało Cruza z transu. Od pół godziny gapił się na dru­karkę 3D. Cze­kał. Trzy­mał kciuki. Modlił się.

Wstał, by otwo­rzyć drzwi.

Sailor minęła go i sta­nęła pośrodku.

– Już się upie­kło?

Emmett prych­nął, choć nie ode­rwał się od kom­pu­te­rów.

– Nie pich­cimy cia­sta.

– Wiesz, o co mi cho­dzi.

Cruz zamknął drzwi i z Sailor pod­szedł do dru­karki sto­ją­cej po prze­ciw­nej stro­nie kajuty.

– Sailor ponie­kąd ma rację. By wytwo­rzyć skałę, potrzebne jest cie­pło…

– I ciśnie­nie. – Sailor schy­liła się, by spoj­rzeć przez okienko wiel­ko­ści pocz­tówki. – To kiedy ten szyb­ko­war upichci sió­demkę?

– Lada chwila – odparł Emmett.

– Mówi tak, odkąd wró­ci­li­śmy z obiadu – jęk­nął Cruz.

Sailor ciężko wes­tchnęła.

– To i tak nie­źle, że w dwa­na­ście godzin udaje się nam to, co natu­rze zaj­muje miliony lat – skwi­to­wał Emmett.

– Po pro­stu nie mogę się docze­kać.

Cruz tak samo. Ponie­waż nie miał praw­dzi­wego siód­mego frag­mentu recep­tury, jedyne, co mu pozo­stało, to stwo­rze­nie, a raczej pod­ro­bie­nie, go, by skło­nić do współ­pracy holo­dzien­nik mamy. Zresztą już raz prze­pro­wa­dzili druk próbny. Gdy Mgła­wica poj­mała jego tatę, we troje stwo­rzyli pod­róbkę mar­mu­ro­wego kamie­nia. Lecz wtedy Cruz uznał, że plan jest zbyt ryzy­kowny, i koniec koń­ców nie prze­ka­zał pod­róbki wro­gom. Jed­nak tym razem nie wystar­czyło, by ich domo­wej roboty kamień przy­po­mi­nał ory­gi­nał. Nie, jeśli mieli oszu­kać holo­pro­gram mamy, kamie­nie musiały być iden­tyczne.

Przez ostat­nie dwa tygo­dnie Cruz, Emmett, Lani i Sailor każdą wolną chwilę poświę­cali pro­jek­towi: wyko­ny­wali obli­cze­nia, wpro­wa­dzali dane do pro­gramu Emmetta, zbie­rali mine­rały i surowce i zaopa­try­wali w nie dru­karkę 3D, by stwo­rzyć dupli­kat siód­mego frag­mentu recep­tury. Punkt 7.28 tego ranka Cruz wci­snął ikonkę startu na ekra­nie doty­ko­wym dru­karki, by roz­po­cząć pro­ces for­mo­wa­nia. Powi­nien dobiec końca… cóż, wkrótce.

Cruz dołą­czył do Sailor i teraz oboje spo­glą­dali przez szybkę okienka, choć po praw­dzie to nie­wiele dało się zoba­czyć. Widok zasła­niała im gło­wica dru­karki, która uno­siła się nad mar­mu­rem. Sailor zaczęła nucić coś pod nosem. Deli­kat­nie wybi­jała rytm pal­cami o bok urzą­dze­nia. Cruz powtó­rzył po niej sekwen­cję, po czym wybił wła­sną, a Sailor powtó­rzyła po nim. I tak na zmianę zabi­jali sobie czas.

– Od tego patrze­nia wcale nie pój­dzie szyb­ciej – ode­zwał się Emmett, na­dal pogrą­żony w pracy.

– Nie patrzymy – odparła Sailor i uśmiech­nęła się szel­mow­sko do Cruza. – Wystę­pu­jemy.

Ich kon­cert prze­rwało puka­nie.

– Lani – powie­dział Cruz. Ode­rwał się od urzą­dze­nia, by znów otwo­rzyć drzwi.

Jed­nak w progu stała nie Lani, a cio­cia Mari­sol, która wymi­nęła go i wpa­ro­wała do środka.

– Skoń­czy­li­ście?

– Lada chwila – odparła Sailor.

Cioci zrze­dła mina. Z fru­stra­cji pocią­gnęła za chu­stę w różowo-żółte abs­trak­cyjne neo­nowe wzory, zarzu­coną luźno na swe­ter. Dostała ją w pre­zen­cie na Boże Naro­dze­nie od taty Cruza, który lubił odważne kolory nawet bar­dziej niż ona. Cruz mógł patrzeć na jaskrawe geo­me­tryczne kształty tylko przez kilka sekund, bo jego mózg zaczy­nał tań­czyć kan­kana.

Sailor była zachwy­cona.

– Sło­dziutko!

– Dzię­kuję – odparła cio­cia Mari­sol. – Sły­sza­łam, że w Grro­cie wybu­chła nie­kon­tro­lo­wana burza. Nikt nie ucier­piał?

– Na szczę­ście nie. – Sailor pod­nio­sła tablet. – A chce pani zoba­czyć naj­lep­sze momenty?

– Pew­nie.

Cruz posłał Sailor ostrze­gaw­czą minę, ale jego przy­ja­ciółkę tak pochło­nęło odpa­la­nie nagra­nia, że nie zwró­ciła na to uwagi.

– Jejku! – zawo­łała cio­cia Cruza. – Sły­sza­łam, że było ostro, ale nie sądzi­łam, że…

– A moi rodzice się mar­twią, że zro­bię sobie krzywdę na misji. – Sailor prych­nęła. – Misje? Naj­gor­sze są quizy z geo­gra­fii. O, teraz naj­lep­sza część. Ta ogrom­nia­sta gruda lodu pędzi na Cru…

– No, dzięki, Sailor, wystar­czy! – Cruz prze­sło­nił dło­nią ekran.

Tym razem Sailor zała­pała.

– Tak, no. Nic takiego, pro­fe­sor Mari­sol.

Lani poja­wiła się aku­rat wtedy, gdy Cruz miał ją wywo­łać przez komu­ni­ka­tor.

– Była­bym wcze­śniej, ale pró­bo­wa­łam napra­wić zamek w drzwiach – wyja­śniła.

– Naprawdę? – Sailor zagry­zła dolną wargę. – Zatrzy­ma­łam się przy two­jej kaju­cie, ale cię nie było.

– Bo oka­zało się, że szwan­kuje mi opa­ska SOS. – Lani unio­sła nad­gar­stek. – Dosta­łam nową. Fan­chon nie ma czasu, by od razu napra­wić starą. Podobno tonie w pracy w pra­cowni. Mam nadzieję, że już nie­długo przy­dzielą jej nową asy­stentkę.

– Faj­nie, gdyby nie była agentką Mgła­wicy – sark­nęła cio­cia Mari­sol.

Cruz wie­dział, że cio­cia na­dal roz­pa­mię­tuje jego nie­dawne star­cie z dok­tor Van­der­wick, któ­rego o mało nie oku­pił śmier­cią. Ba, asy­stentka Fan­chon nie­mal dopro­wa­dziła do eks­plo­zji na pokła­dzie! Zda­niem cioci pro­fe­sor High­to­wer powinna była ujaw­nić wszyst­kim, że Sidril Van­der­wick zaprze­dała się Mgła­wicy. Ale Cruz nie miał pre­ten­sji do dyrek­torki. Nie­chęć żywił wyłącz­nie wobec tego, który za wszystko odpo­wia­dał: Heze­kiaha Brume’a.

Pró­bo­wał zdo­być jakieś infor­ma­cje o sze­fie spółki far­ma­ceu­tycz­nej. Zapo­znał się z arty­ku­łami, według któ­rych Brume był bystrym, lecz wyco­fa­nym biz­nes­me­nem. Rzadko kiedy poka­zy­wał się publicz­nie. Cruz nie zna­lazł ani jed­nej foto­gra­fii. Nie dzi­wiło go to. Nasto­let­nia córka Brume’a, Roewyn, też była dość skryta, choć nie­raz już odwa­żyła się wyjść z cie­nia ojca, by pomóc Cru­zowi. Zresztą w Petrze oca­liła mu życie. Cruz wie­dział, że wyma­gało to od niej ogrom­nej odwagi, i był jej za to wdzięczny.

– Na miej­scu podzię­ko­wa­łam Fan­chon – dodała Lani. – Powie­działa, że chciała, by grad prze­mie­nił się w praw­dziwe płatki śniegu, ale wysia­dła kon­trola kli­matu, więc uznała, że mogłoby się zro­bić zbyt chłodno lub zbyt cie­pło. Albo byśmy zamar­zli, albo cze­ka­łaby nas powódź. Uznała, że naj­bez­piecz­niej będzie odpa­lić GWC.

– GWC? – zdzi­wiła się cio­cia Mari­sol.

– Grro­tową watę cukrową – roz­wi­nęła nazwę Lani. – Gdy zwa­rio­wał pro­gram GRROT-y, Fan­chon nie mogła anu­lo­wać pole­ce­nia gene­ro­wa­nia opa­dów. Mogła jed­nak je zmo­dy­fi­ko­wać, by leciało co tylko dusza zapra­gnie. Cokol­wiek.

Cio­cia Mari­sol deli­kat­nie unio­sła brwi.

– Mówisz, że zamie­niła gra­dziny…

– W watę cukrową – wtrą­ciła Sailor. – Chce pani zoba­czyć?

No pew­nie, że chciała. Byli już w poło­wie nagra­nia, gdy usły­szeli dźwięk. Ping!

– Cia­sto gotowe. – Emmett wresz­cie odwró­cił się od kom­pu­te­rów.

– Lani nie znosi ciast – zażar­to­wał Cruz.

– Dziś robię wyją­tek.

Zgro­ma­dzili się tłum­nie przy dru­karce. Emmett otwo­rzył górne drzwiczki, się­gnął do środka i wyjął trój­kątny kawa­łek czar­nego mar­muru.

– Jesz­cze cie­pły.

Zaniósł go na biurko, jakby był bez­cen­nym wazo­nem. Cruz, Lani, Sailor i cio­cia Mari­sol sta­nęli tuż za nim.

Emmett wcze­śniej przy­szy­ko­wał tablet. Na ekra­nie wid­niała foto­gra­fia Cruza, która przed­sta­wiała ory­gi­nalną siódmą część recep­tury. Umie­ścił dupli­kat na ekra­nie tuż obok zdję­cia. Wycią­gnął dłoń w stronę Cruza, który zdjął z szyi wisior. Skła­dał się z sze­ściu czę­ści recep­tury, któ­rych auten­tycz­ność została potwier­dzona przez holo­dzien­nik mamy. Cruz nie docze­pił fał­szywki Mgła­wicy – zosta­wił ją na szafce. Emmett umie­ścił sześć połą­czo­nych ze sobą kamieni na lewo od zdję­cia.

– Jak wie­cie, nasz dupli­kat składa się dokład­nie z tego samego mate­riału co praw­dziwe kamie­nie – wyja­śnił. – Teraz musimy spraw­dzić, czy zga­dza się cała reszta: barwa, kształt, gra­wer, powierzch­nia, w tym wszyst­kie kra­wę­dzie. – Usiadł przy biurku, a pozo­stali spo­glą­dali mu przez ramię. Obser­wo­wali zde­ner­wo­wani, jak chło­pak porów­nuje nowy frag­ment z tym na foto­gra­fii, a potem z samymi trój­kąt­nymi kawał­kami mar­muru. Gdy skoń­czył, zamie­rzał połą­czyć nowy kawa­łek z szó­stym kamie­niem.

Cruz wstrzy­mał dech. „Jeśli nie będzie paso­wać…”

Klik! Kamień bez trudu zajął miej­sce wśród reszty.

– Ide­al­nie – szep­nęła Sailor.

Dobry począ­tek. Po kilku peł­nych napię­cia chwi­lach Emmett uniósł głowę. Oprawki jego emo­cjo­ku­la­rów przy­po­mi­nały zło­ci­stą burzę śnieżną.

– Pasuje jak ulał.

Cruz przy­bił piątki z Lani i Sailor i uści­skał szybko cio­cię, choć wie­dział, że to jesz­cze nie koniec. Przed nimi osta­teczna próba.

Emmett odłą­czył nowy frag­ment od pozo­sta­łych i zło­żył go w otwar­tej dłoni Cruza.

– Są nie­odróż­nialne. Miejmy nadzieję, że twoja mama, to zna­czy: pro­gram, też ich nie roz­różni.

Emmett popra­wił się świa­do­mie. Wie­dział, że Cru­zowi nie podoba się per­spek­tywa oszu­ka­nia mamy.

– Nikogo nie oszu­ku­jesz – argu­men­to­wał. – To pro­gram, nie osoba. Zresztą twoja mama chciała, żebyś zebrał wszyst­kie czę­ści. To na nic, jeśli pro­gram nie pój­dzie do przodu, a nie pój­dzie bez odro­biny…

– Oszu­stwa? – rzu­cił Cruz.

– Pró­bo­wa­łeś już wszyst­kiego – odparł łagod­nie Emmett. – Twoja mama by zro­zu­miała.

„Na pewno?”

Zebrali się w pię­cioro wokół niskiego okrą­głego sto­lika pośrodku kajuty. Cruz uru­cho­mił holo­dzien­nik. Gdy cze­kał, aż przej­dzie skan iden­ty­fi­ka­cji bio­me­trycz­nej, było mu gorąco i czuł mro­wie­nie na skó­rze.

Po chwili poja­wił się wize­ru­nek mamy.

– Cześć, Cru­zuś.

Ni­gdy nie miał dość tego powi­ta­nia.

– Cześć, mamo.

Ni­gdy nie miał dość odpo­wie­dzi.

– Cruz, czy masz siódmy frag­ment recep­tury?

– Mam. – Wycią­gnął kamień. Nie potra­fił powstrzy­mać drże­nia dłoni. Bał się patrzeć mamie w oczy. Oba­wiał się, że mina go zdra­dzi. W końcu mama zawsze wie­działa, kiedy kła­mał – przy­naj­mniej za życia. A jeśli teraz też?

Usły­szał brzdęk bran­so­letki z pacior­kami cioci. Musiała prze­bie­rać rękoma. Kątem oka ujrzał, jak oprawki oku­la­rów Emmetta zmie­niają się w pół­księ­życe. Mama na­dal przy­glą­dała się kamie­niowi. Trwało to dłu­żej niż zwy­kle. Po kilku minu­tach unio­sła głowę, gotowa wydać wer­dykt. Serce Cruza waliło jak osza­lałe.

Spoj­rzał mamie w sza­ro­nie­bie­skie oczy.

– Przy­kro mi, ale ten kawa­łek recep­tury nie jest auten­tyczny. Nie udało ci się odblo­ko­wać kolej­nej wska­zówki.

Cruz poczuł, jak gaśnie ostatni pro­myk nadziei. Sły­szał te słowa wiele razy, szcze­gól­nie nie­dawno. Jed­nak tym razem było w jej odmo­wie coś innego. Jej ton głosu był łagod­niej­szy. Smut­niej­szy. Jakby wie­działa, że cierpi, i chciała mu pomóc. Jasne, był nie­po­ważny. Miał do czy­nie­nia z holo­wi­deo, zapro­gra­mo­wa­nym wize­run­kiem o ogra­ni­czo­nych reak­cjach. Nie czuło, nie miało wie­dzy i niczego nie pra­gnęło.

To, co ujrzał, było wytwo­rem jego wyobraźni – głowy, a może serca, które pra­gnęło tego, czego nie mógł dostać.

Stał tak, osłu­piały, gdy jego mama znik­nęła. Oba­wiał się, że po raz ostatni.

3

NA OSTAT­NIM ODCINKUpię­cio­mi­lo­wego biegu wzdłuż Tamizy Thorne Pre­scott poczuł brzę­cze­nie na piersi. Zatrzy­mał się pod drze­wem, roz­su­nął kie­szeń nylo­no­wej koszulki i wyjął tele­fon. Według iden­ty­fi­ka­tora dzwo­niła Łabę­dzica.

Ode­brał.

– Tak? – rzu­cił zdaw­kowo.

– Wybra­łeś się na prze­bieżkę, Kobro? – spy­tał głos. Pre­scott był pewien, że nale­żał do Oony Mos­sha­ven, asy­stentki Heze­kiaha Brume’a. – Piękny pora­nek. Trasa pie­sza Chel­sea Embank­ment wzdłuż Tamizy?

Łabę­dzica, rzecz jasna, znała już odpo­wiedź na pyta­nie. Mgła­wica zawsze wie­działa, gdzie jesteś. Pre­scott spoj­rzał na mętne wody ude­rza­jące o mur opo­rowy.

– Tak – odparł. Na­dal łapał oddech.

– Mam kolejne pole­ce­nie. Lew chce, żebyś był w goto­wo­ści. Orion znaj­duje się na obsza­rze Antark­tyki, ale już wkrótce ruszy na pół­noc ku wschod­niemu wybrzeżu Ame­ryki Połu­dnio­wej. Jesz­cze nie znamy doce­lo­wego portu.

– Cho­dzi o… Jagu­ara?– Tak… – zapa­dło dłuż­sze mil­cze­nie – …i nie.

„Co to za odpo­wiedź?” Albo przy­szła kolej na to, by zająć się Emmet­tem, albo nie. Pre­scott otarł pot z czoła.

– Łabę­dzico, co się dzieje?

– Ja… nie powin­nam… Mia­łam tylko cię powia­do­mić, że będziesz potrzebny.

– I tak zro­bi­łaś. Ale jak coś nie gra, muszę o tym wie­dzieć. Muszę się przy­go­to­wać.

– Lew ma pewien kło­pot z…

– Zacze­kaj – wtrą­cił Pre­scott.

Chod­ni­kiem nad­cią­gała grupa tury­stów. Pre­scott odwró­cił się od rzeki ku dwu­pa­smo­wej dro­dze. Zacze­kał, aż prze­jadą samo­chody, po czym popę­dził na drugą stronę wysa­dzo­nej drze­wami ulicy. Zatrzy­mał się w cie­niu maje­sta­tycz­nego gra­ni­to­wego wodo­try­sku z epoki wik­to­riań­skiej, po czym prze­śli­zgnął się przez szparę w niskim żywo­pło­cie. Zatrzy­mał się przed posą­giem Tho­masa More’a5 nie­opo­dal kościoła Chel­sea Old6.

Rene­san­sowy mąż stanu spo­czy­wał na kamien­nym pie­de­stale. Pozła­cane głowa i koń­czyny sil­nie kon­tra­sto­wały z czar­nymi sza­tami i pła­skim kape­lu­szem. Jedyną funk­cją zło­ceń było pod­kre­śle­nie zło­żo­nych w modli­twie dłoni. Pre­scott znał histo­rię Anglii na wylot. More, daw­niej jeden z naj­bar­dziej zaufa­nych dorad­ców króla Hen­ryka VIII, popadł w nie­ła­skę, gdy odmó­wił popar­cia decy­zji o zerwa­niu związ­ków z Kościo­łem kato­lic­kim. Król chciał bowiem roz­wieść się z jedną kobietą, by oże­nić się z drugą, co było nie­zgodne z pra­wem kano­nicz­nym. More upar­cie stał przy swoim, co drogo go kosz­to­wało. Został ska­zany za zdradę i stra­cony.

Pre­scott przy­ło­żył tele­fon do ucha.

– To w czym pro­blem, Łabę­dzico?

– Szpieg wśród odkryw­ców ma siódmą część recep­tury, ale…

W gło­wie Pre­scotta od razu poja­wiły się różne pomy­sły. Zgu­bił ją? Uszko­dził? Sprze­dał?

– …odma­wia jej wyda­nia – dokoń­czyła roz­mów­czyni.

Pre­scott zaśmiał się gło­śno. „Emmett!” Musiał przy­znać, młody jest zadziorny. Ma żar w trze­wiach. I lód w żyłach. Mało tego, odwa­żyłby się posta­wić samemu Heze­kia­howi Brume’owi.

– Lew musi być wście­kły. – Pró­bo­wał ukryć w gło­sie radość.

– Mało powie­dziane.

Pre­scott poża­ło­wał, że nie może zoba­czyć tego na wła­sne oczy. Brume czę­sto tra­cił rezon, gdy miał wra­że­nie, że usuwa mi się grunt spod nóg. Nie­for­tunna śmierć Zebry i buń­czuczny nasto­la­tek w pakie­cie? Brume fak­tycz­nie stał na grzą­skim grun­cie.

– Spró­buję zro­bić, co w mojej mocy, by skie­ro­wać sprawy na wła­ściwy tor – zaofe­ro­wał.

– Poroz­ma­wiasz z Jagu­arem?

– Tak.

– To nie­moż­liwe…

– Za późno – przy­znał Pre­scott. – Gdy stra­ci­li­śmy kon­takt z Zebrą, nie mia­łem wyboru. Nawią­za­łem kon­takt. – Gdy usły­szał jęk, dodał: – Pozwól, że spró­buję. Lew nie musi o niczym wie­dzieć. Jeśli zadziała, pro­blem z głowy. A jeśli nie, zała­twimy to tak, jak chce.

Wes­tchnęła.

– Niech ci będzie.

– Pew­ność sie­bie. Wła­śnie to lubię.

– Dzię­kuję. Dam ci jedną dobę na prze­ko­na­nie Jagu­ara do współ­pracy. Ale potem Lew weź­mie sprawy we wła­sne ręce.

– Rozu­miem.

– Dzię­kuję, Kobro.

– Dzię­kuję… Oono. – Zacze­kał na jej ciche wes­tchnię­cie i roz­łą­czył roz­mowę.

Zasko­cze­nie Łabę­dzicy spra­wiło, że poczuł drobną satys­fak­cję. Wie­dza nie była wyłączną domeną Mgła­wicy. Nie, żeby miało to zna­cze­nie. Wła­dzę spra­wo­wał Lew. Spra­wo­wał ją nie­po­dziel­nie i nie zawaha się z niej sko­rzy­stać.

Pre­scott spoj­rzał w pogrą­żoną w myślach twarz Tho­masa More’a. Jeśli cho­dzi o Mgła­wicę, nikt nie mógł czuć się bez­pieczny. Nawet jej naj­wier­niej­szy sługa.

4

OCEAN POŁU­DNIOWY U WYBRZEŻA WYSP DAN­GER NA MORZU WED­DELLA

EHH. EHH.

Emmett ani drgnął.

Ehh. Ehh.

Nic. Leżący na sąsied­nim łóżku chło­pak nie dawał znaku życia.

– Emmett? – wychry­piał Cruz. – Pisz­czy twój leni­wiec.

Meta­licz­nie zie­lony budzik w kształ­cie odwró­co­nego V, nie­dawny pre­zent od wujka i cioci Emmetta, miał wgrane setki odgło­sów zwie­rząt. Współ­lo­ka­tor Cruza mógł wybrać sobie pobudkę do dźwię­ków prak­tycz­nie dowol­nego stwo­rze­nia na Ziemi – od przy­po­mi­na­ją­cego zra­sza­cze szumu cykad po koja­rzący się z odgło­sem uru­cha­mia­nego sil­nika dźwięk kitanki. Ulu­biony dźwięk Cruza poja­wił się nie­dawno w opcji do pobra­nia: niska, poru­sza­jąca pieśń płe­twala błę­kit­nego. Cóż, Emmett wolał uro­cze popi­ski­wa­nie nowo naro­dzo­nego leniwca – i to te dźwięki towa­rzy­szyły zazwy­czaj ich pobudce. Jed­nak tego dnia Cruz zerwał się na długo przed leniw­cem. Przy­glą­dał się, jak deli­kat­nie oddy­cha smacz­nie śpiący obok Hub­bard.

Odkąd kilka dni wcze­śniej holo­dzien­nik mamy odrzu­cił dupli­kat kamie­nia z recep­turą, Cruz kiep­sko sypiał – Sailor skwi­to­wała nie­po­wo­dze­nie, mówiąc, że tylko „zmar­mur­no­wali czas”. Począt­kowo chło­pak się nie zra­żał. Tak samo jego przy­ja­ciele. Podob­nie jak on, Emmett, Sailor i Lani posta­no­wili dociec, co poszło nie tak, sko­ry­go­wać błąd i spró­bo­wać ponow­nie.

A ponie­waż Orion kie­ro­wał się na połu­dniowy wschód przez Ocean Połu­dniowy ku naj­da­lej wysu­nię­temu na pół­noc czub­kowi Antark­tydy, mieli mnó­stwo czasu, by posie­dzieć nad pro­ce­sem dupli­ka­cji. Emmett prze­pro­wa­dził pełną dia­gno­stykę pro­gramu. Sailor zwe­ry­fi­ko­wała budowę i wymiary skały. Lani sie­działa nad obli­cze­niami. Cruz zajął się samą dru­karką 3D, by upew­nić się, że działa pra­wi­dłowo. I choć zagłę­bili się w naj­mniej­sze szcze­góły, nie byli w sta­nie wska­zać ani jed­nego błędu, prze­ocze­nia czy pro­blemu. Wszystko poszło zgod­nie z pla­nem. Powstała skała, która była dupli­ka­tem pier­wo­wzoru. Póki nie odkryją, dla­czego została odrzu­cona, two­rze­nie kolej­nych dupli­ka­tów będzie bez­ce­lowe i skoń­czy się tak samo. Zmar­mur­no­wa­niem czasu.

– Zoba­czysz, roz­k­mi­nimy to – zapew­niała go Lani.

Doce­niał słowa otu­chy, ale nie podzie­lał jej opty­mi­zmu. Miał wąt­pli­wo­ści. I to jakie. Bra­ko­wało mu wska­zówki, którą mógłby się pokie­ro­wać, zagadki do roz­wią­za­nia, wresz­cie szy­fru, który mógłby zła­mać. Mama posta­wiła sprawę jasno: by odblo­ko­wał ostat­nią wska­zówkę, potrze­bo­wał ory­gi­nału siód­mego frag­mentu recep­tury. Niczego innego. To nie jest coś, co mogą „roz­wią­zać”. Ich trop się urwał.

Ehh. Ehh. Ka-donk.

Po omacku się­ga­jąc po budzik na szafce noc­nej, Emmett prze­krę­cił się i spadł z łóżka.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1.Wood Wide Web („ogól­no­drzewna sieć”) – w nawią­za­niu do ogól­no­świa­to­wej sieci kom­pu­te­ro­wej World Wide Web [wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza]. [wróć]

2. Kolejna wyspa archi­pe­lagu Hawaje. [wróć]

3. Wła­ści­wie jeden z dwóch gatun­ków: Thun­nus obe­sus lub Thun­nus alba­ca­res. [wróć]

4.Fairy floss to austra­lij­ska nazwa przy­smaku. Candy floss – bry­tyj­ska. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych wata cukrowa to z kolei cot­ton candy, a Mat­teo i Kwento podają kolejne lokalne nazwy. [wróć]

5. Tho­mas More, Morus – angiel­ski kanc­lerz, pisarz, święty Kościoła kato­lic­kiego, patron poli­ty­ków. Autor „Uto­pii”. [wróć]

6. Angli­kań­ski kościół z XII w. pod wezwa­niem Wszyst­kich Świę­tych. W XVI w. znaj­do­wała się w nim oso­bi­sta kaplica Tho­masa More’a. [wróć]