Explorer Academy: Akademia Odkrywców. Smocza krew. Tom 6 - Trudi Trueit - ebook + książka

Explorer Academy: Akademia Odkrywców. Smocza krew. Tom 6 ebook

Trudi Trueit

5,0

Opis

Szósty tom kultowej ogólnoświatowej serii inspirowanej prawdziwymi przygodami i odkryciami osób z kręgu National Geographic!

Gęste i upalne lasy deszczowe północnego Borneo należą do najstarszych i najbardziej niesamowitych na świecie. W cieniach strzelistych koron drzew wędrują majestatyczne słonie i niesamowite orangutany. Jednak uwagę Cruza absorbuje maleńka pijawka, której ugryzienie jest zaskakująco bolesne i wolno się goi. Chłopak zastanawia się, czy to, co odkrył w tajnym Archiwum, jest prawdą...

W szóstej części przygód Cruz, mając u boku Emmetta, Sailor i Lani, jest bardziej niż kiedykolwiek zdeterminowany, by odnaleźć przedostatni fragment receptury swojej mamy. Mgławica depcze im po piętach, a rozgrywające się w różnych częściach świata poszukiwanie rewolucyjnego serum jest bardziej ryzykowne niż kiedykolwiek. Odważni odkrywcy podążają za wskazówkami do grobowca chińskiego cesarza, a zajęcia w Akademii prowadzą ich na odległą wyspę w celu wyjaśnienia zagadki zwierzęcia uważanego za wymarłe. Kiedy wszystko zaczyna się toczyć po myśli młodych odkrywców, los płata im figla...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 239

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1

DORZE­CZE KINA­BA­TAN­GANU, MALE­ZJA

LEPKĄ SZYJĄ spły­wał pot. Roz­grzane stopy puchły w butach, które z każ­dym kro­kiem zda­wały się cia­śniej­sze. Nawet oddy­cha­nie przy­cho­dziło z tru­dem, jakby miało się na twa­rzy wil­gotny ręcz­nik. „Nie­śmier­tel­ność – pomy­ślał Cruz – jest prze­re­kla­mo­wana”.

Cruz Coro­nado prze­mie­rzał parny las rów­ni­kowy na pół­nocy Bor­neo wraz z uczniami i kadrą Aka­de­mii Odkryw­ców, ale myślami był tysiące kilo­me­trów dalej.

Minęły ponad dwa tygo­dnie, odkąd odwie­dził nale­żące do Sto­wa­rzy­sze­nia ści­śle tajne Archi­wum i zoba­czył frag­ment dzien­nika nauko­wego mamy. Syn­teza udo­stęp­niła mu poje­dyn­czą stronę – tę, któ­rej frag­menty wcze­śniej roz­szy­fro­wał za pomocą PAND-y. To jed­nak wystar­czyło, by mógł zapo­znać się z cało­ścią wpisu. Mama, jak wyja­śniła, pra­co­wała bez ręka­wi­czek ochron­nych nad suro­wicą rege­ne­ru­jącą komórki. Sub­stan­cja prze­do­stała się do jej ciała przez zadra­pa­nie i wpły­nęła na roz­wój jej nie­na­ro­dzo­nego dziecka – Cruza. Przy­pusz­czal­nie zmie­niła jego kod DNA. W każ­dym razie liczył się z tym, że będzie żył…

Wiecz­nie.

To odkry­cie było nie­sa­mo­wite, a jed­nak nie był zdzi­wiony.

Odkąd się­gał pamię­cią, nie prze­cho­ro­wał poważ­nie choćby dnia. Siniaki, stłu­cze­nia, zwich­nię­cia i inne pomniej­sze obra­że­nia dość szybko prze­sta­wały mu doskwie­rać. Daw­niej sądził, że ma szczę­ście, ale teraz wie­dział, że to coś wię­cej. O wiele wię­cej.

Mama prze­wi­działa w notat­kach, że moc suro­wicy objawi się w pełni, gdy Cruz skoń­czy trzy­na­ście lat. Wyglą­dało na to, że miała rację – stało się to aku­rat wtedy, kiedy miał sta­wić czoła Mgła­wicy. Rana na nodze, pamiątka po pró­bie uto­pie­nia go przez Pre­scotta na Hawa­jach, opa­rze­nie na ręce od lase­ro­wego strzału Rooka oraz zła­many paluch i wstrzą­śnię­cie mózgu spo­wo­do­wane upad­kiem w gro­cie w Tur­cji – wszyst­kie te obra­że­nia znik­nęły w ciągu dnia lub dwóch, szyb­ciej niż do tej pory. Nie, żeby wtedy się nimi prze­jął. Ale teraz nie potra­fił myśleć o niczym innym.

Uszko­dzone komórki potrze­bują czasu na naprawę, prawda? Cruz uznał, że jest czło­wie­kiem jak każdy inny, gdy mowa o obra­że­niach, które spo­wo­do­wa­łyby bły­ska­wiczną śmierć. Mgła­wica musiała zda­wać sobie z tego sprawę. Czy to dla­tego mama nie prze­żyła pożaru w labo­ra­to­rium? Jej komórki nie były w sta­nie wystar­cza­jąco szybko upo­rać się z obra­że­niami? A może suro­wica miała inny wpływ na nią z racji wieku? Cruza drę­czyły miliony pytań, ale jak miał zna­leźć odpo­wie­dzi, skoro Syn­teza nie pozwo­liła mu zapo­znać się z dzien­ni­kiem? Emmett był jedyną osobą, która wie­działa, że Cruz był w Archi­wum, choć i on nie miał poję­cia, czego dowie­dział się jego współ­lo­ka­tor – i nie mógł się dowie­dzieć. Ni­gdy. Nikt nie mógł, nawet tata czy cio­cia Mari­sol.

– Aua! – zawo­łała Lani.

Cruz nie­chcący kop­nął ją w łydkę.

– Sorki.

Przy­ja­ciółka zatrzy­mała się na szlaku i spoj­rzała przez ramię. Cruz powiódł za jej wzro­kiem ku gęstej plą­ta­ni­nie gałęzi, które two­rzyły nie­zli­czone war­stwy wśród koron drzew. To tu, to tam listo­wie prze­rze­dzało się, prze­pusz­cza­jąc cien­kie smugi świa­tła. Owoce i kwiaty malo­wały zie­leń na czer­wono, żółto i biało niczym plamy farby. Cruz zmru­żył oczy i wbił wzrok w gęstwinę.

– Lani, co takiego…

„Tam!” Wśród liści, na­dal mokrych po noc­nym desz­czu, zauwa­żył czer­wo­nawo-szarą łatę. „Małpa!” Odwró­cona do nich ple­cami, kucała w roz­wi­dle­niu pnia powy­krę­ca­nego drzewa na wyso­ko­ści około sze­ściu metrów. Jasna poma­rań­czo­wawa sierść na gło­wie, szyi i ramio­nach prze­cho­dziła w deli­katną sza­rość na koń­czy­nach i ogo­nie – a cienki ogon zwie­rzę­cia nie­malże dorów­ny­wał dłu­go­ścią ciału. Szara łapa o dłu­gich pal­cach leni­wie zry­wała z gałęzi nie­doj­rzałe figi. Teraz małpę dostrzegł i pro­fe­sor Ishi­kawa. Wska­zy­wał ją ręką, by po cichu zwró­cić uwagę pozo­sta­łych odkryw­ców.

Trzask!

Ktoś za ple­cami Cruza nadep­nął na gałązkę. Małpa spoj­rzała przez ramię na ścieżkę, a odkrywcy zaczęli chi­cho­tać. Ależ ta małpa miała nochala! Był długi i oklap­nięty. Zwi­sał z twa­rzy niczym ogromne poma­rań­czowe waha­dło.

– To nosacz sun­daj­ski – szep­nął nauczy­ciel, uci­sza­jąc uczniów. – Jego nos może i wygląda zabaw­nie, ale zapew­niam was, że zda­niem mał­pich dam jest cał­kiem atrak­cyjny.

Ucznio­wie byli jesz­cze bar­dziej roz­ba­wieni.

– Nosa­cze sun­daj­skie to nie­zrów­nani pły­wacy – wtrą­cił pro­fe­sor Luben. – Ich przed­nie i tylne łapy są czę­ściowo połą­czone błoną pławną. Dzięki temu małpy mogą uciec kro­ko­dy­lom, które są dla nich naj­więk­szym zagro­że­niem.

Gdy małpa już się posi­liła, chwy­ciła wło­chate pną­cze. Ode­pchnęła się z pnia i roz­huś­tała wysta­jące, nabrzmiałe brzu­szy­sko, by skie­ro­wać ciało ku innej gałęzi. Zwie­rzę wycią­gnęło przed sie­bie cienką wło­chatą rękę, by chwy­cić celu…

I chy­biło!

Tym razem pro­fe­sor Ishi­kawa nawet nie pró­bo­wał uci­szać chi­chów.

– Na lądzie nie zawsze są oka­zem zwin­no­ści – przy­znał.

Na dru­gim drze­wie Cruz zauwa­żył drugą, mniej­szą małpkę. Miała znacz­nie krót­szy nos.

– Samica – szep­nął pro­fe­sor Luben.

Gdy roz­huś­tane pną­cze zbli­żyło się do drzewa, samica zła­pała samca za nogę i wcią­gnęła go na konar. Para zaczęła się wspi­nać i po chwili nie było po niej śladu – znik­nęła wśród gęstych koron drzew.

Gdy ucznio­wie ruszyli przed sie­bie, Cruz obej­rzał się przez ramię, wypa­tru­jąc różo­wo­be­żo­wego kape­lu­sza cioci Mari­sol. Masze­ro­wał nie­mal na czele, a cio­cia zamy­kała tyły. „O, jest tam – na­dal w ogo­nie”. Cała kadra wybrała się z nimi w pie­szą podróż dorze­czem bor­ne­ań­skiej rzeki Kina­ba­tan­gan. Cruz podej­rze­wał, że nauczy­ciele wkrótce podzielą ich na zespoły i odkrywcy dostaną misje. Intu­icja go nie zawio­dła. Po nie­spełna kilo­me­trze mon­sieur Legrand, który prze­wo­dził gru­pie, zatrzy­mał się przy tra­wia­stym mokra­dle.

– Zro­bimy sobie krótką prze­rwę na picie i prze­ką­ski, a potem przy­dzie­limy wam zada­nia – ogło­sił.

Cruz oparł ple­cak o pęk­niętą kłodę, która słu­żyła za auto­stradę kolum­nie pra­co­wi­tych ter­mi­tów. Zdjął ręka­wiczkę, by otwo­rzyć butelkę z piciem. Przy­ło­żył alu­mi­niowy bidon do warg i pozwo­lił, by lodo­wata woda popły­nęła wyschnię­tym gar­dłem. Chło­dek w żołądku spra­wił, że prze­szedł go miły dreszcz. „Pycha!” Poczuł zapach lawendy. Przy­glą­dał się, jak Sailor wyj­muje z ple­caka natu­ralny śro­dek prze­ciwko koma­rom pro­duk­cji Fan­chon.

– Nie prze­sa­dzasz tro­chę z tym spre­jem? – spy­tał. Znów sztach­nął się lawendą.

– Ostroż­no­ści ni­gdy za wiele. – Sailor unio­sła brodę, zamknęła oczy i spry­skała twarz.

– Ile to już warstw: cztery? – draż­nił się z nią Cruz.

– Pięć. – Gdy skwi­to­wał jej słowa uśmie­chem, dodała: – Jesz­cze przy­bie­gniesz z pła­czem, cały pogry­ziony.

– Wiesz, że to ustroj­stwo zawiera koci­miętkę? – upew­nił się Emmett.

Sailor otwo­rzyła sze­roko oczy.

– Poważ­nie?

– To jedna z sub­stan­cji czyn­nych.

– Świet­nie – burk­nął Dugan. – Odstra­szysz komary, ale zwa­bisz lam­party.

Cruz wybuch­nął śmie­chem. O mało nie opluł Bryn­dis. Dziew­czyna odsko­czyła w ostat­niej chwili, roze­śmiana.

Pro­fe­sor Ishi­kawa gestem przy­wo­łał ich do sie­bie.

– Sto­icie w samym sercu jed­nego z naj­star­szych wil­got­nych lasów na Ziemi – wyja­śnił. – Bor­ne­ań­skie dżun­gle zamiesz­kane są przez ponad dwie­ście pozna­nych gatun­ków ssa­ków i czte­ry­sta gatun­ków pta­ków. To jedno z nie­wielu miejsc na świe­cie, gdzie żyją jed­no­cze­śnie sło­nie, noso­rożce i oran­gu­tany. – Nauczy­ciel powiódł wzro­kiem po twa­rzach uczniów. – Ale waszym zada­niem nie będzie poszu­ki­wa­nie tego, co oczy­wi­ste. Dziś w ramach misji będzie­cie szu­kać tego, co rzad­kie, trudne do wypa­trze­nia, a nawet nie­po­znane. Strze­lam, że pod­czas drogi minę­li­ście setki istot, z któ­rych ist­nie­nia nawet nie zda­wa­li­ście sobie sprawy: pająki, mrówki, śli­maki, żaby i tak dalej. Moż­liwe, że były pod ściółką, w dziu­plach i szcze­li­nach, a może – ski­nął głową ku rosną­cej nie­opo­dal biało-różo­wej orchi­dei – na widoku. – Pro­fe­sor Ishi­kawa schy­lił się, by deli­kat­nie dotknąć kwiatu. Kilka płat­ków się skur­czyło, gdy tylko musnął je opusz­kami pal­ców!

Z gar­deł zgro­ma­dzo­nych wydo­było się zbio­rowe wes­tchnię­cie, gdy kwiat zaczął się ruszać.

– Oto modliszka stor­czy­kowa Hyme­no­pus coro­na­tus – powie­dział nauczy­ciel. – Owad ten kamu­fluje się na tle kwiatu, by zła­pać ofiarę. Dosko­nale zwo­dzi psz­czoły, muchy… a po waszych minach sądzę, że i odkryw­ców. Chodź­cie, przyj­rzyj­cie się jej z bli­ska.

Cruz ujrzał długą, trój­kątną główkę owada, antenki cien­kie jak wło­ski i sześć odnóży przy­po­mi­na­ją­cych płatki kwiatu. Ale łatwo nie miał. Deli­katne połą­cze­nie jasnego różu i bieli na ciele owada tak ide­al­nie paso­wało do kwiatu, że trudno było stwier­dzić, gdzie koń­czyło się jedno, a zaczy­nało dru­gie.

– Wow! – Oprawki powięk­sza­ją­cych emo­cjo­ku­la­rów Emmetta przy­brały kształt i barwę żół­tych spi­rali zachwytu. – Pro­fe­so­rze Ishi­kawo, jak pan ją odna­lazł?

Nauczy­ciel odpo­wie­dział szel­mow­skim uśmie­chem.

– Lata doświad­czeń. Zresztą wła­śnie do tego spro­wa­dza się dzi­siej­sza misja. Zro­bimy tak: każda z grup będzie pro­wa­dzić bada­nia na nie­wiel­kim obsza­rze lasu. Doku­men­tuj­cie zna­le­zi­ska – cie­kawą faunę i florę – za pomocą apa­ra­tów oko­gra­ficz­nych. Urzą­dze­nia połą­czone są z biblio­teczną bazą danych Aka­de­mii. Pomogą wam ziden­ty­fi­ko­wać okazy. No, chyba że aku­rat odnaj­dzie­cie gatu­nek nie­znany nauce. – Uśmiech­nął się od ucha do ucha. – Ale by było! Koniecz­nie rób­cie na table­tach porządne notatki z myślą o rapor­cie koń­co­wym. Każda z dru­żyn musi prze­ka­zać raport przed ponie­dział­ko­wymi zaję­ciami. Waszymi opie­ku­nami będą pro­fe­so­ro­wie Modi, Coro­nado, Luben i Bene­dict. Ja wraz z mon­sieur Legran­dem będziemy krą­żyć mię­dzy gru­pami i spraw­dzać postępy. Każ­demu z opie­ku­nów przy­pi­sano już obszar badaw­czy. Pozo­staje nam przy­dzie­lić uczniów do zespo­łów. Mon­sieur Legran­dzie?

Wszy­scy spoj­rzeli na nauczy­ciela survi­valu, który wyj­mo­wał z ple­caka małą jedwabną torebkę. Była im dosko­nale znana. Mieli loso­wać zada­nia.

– Pamię­taj­cie o szko­le­niu z survi­valu – upo­mniał ich mon­sieur Legrand. Potrzą­sał torebką, by zmie­szać żetony. – Miej­cie oczy dookoła głowy. Patrz­cie pod nogi. Nie odda­laj­cie się od pozo­sta­łych. Uzu­peł­niaj­cie płyny. O czymś zapo­mnia­łem?

– Śro­dek prze­ciwko owa­dom – zawo­łała Sailor. Gdy nauczy­ciel odparł: „Oui. Merci, Sailor”, spoj­rzała na przy­ja­ciół z satys­fak­cją.

Mon­sieur Legrand wycią­gnął saszetkę w stronę pro­fe­sor Bene­dict.

– Zespół pod opieką pro­fe­sor Bene­dict zrobi naj­lep­sze zdję­cia – zwró­cił się Emmett do Cruza. – Na pewno udzieli im porad doty­czą­cych makro­fo­to­gra­fii.

Emmett miał rację, ale Cruz liczył na to, że tra­fią na cio­cię Mari­sol.

Nauczy­cielka dzien­ni­kar­stwa wło­żyła dłoń do torebki i wycią­gnęła z niej żeton.

– Ekipa Ear­hart! – ogło­siła.

Przy­szła kolej pro­fe­sora Modiego. Cruz wstrzy­mał oddech w ocze­ki­wa­niu na wer­dykt.

– Ekipa Gali­le­usza!

Zostali cio­cia Mari­sol i pro­fe­sor Luben, który pocie­rał o sie­bie dłońmi w ręka­wicz­kach. Zanu­rzył rękę w torebce.

– Dosta­łem…

Cru­zowi wzro­sło tętno. „Dalej, cio­ciu Mari­sol”

Dok­tor Luben uniósł dłoń i spoj­rzał na żeton.

– Ekipę Cousteau!

„Było tak bli­sko!”

– Pro­fe­sor Coro­nado, zostali Magel­la­no­wie – oznaj­mił pro­fe­sor Ishi­kawa.

Mija­jąc Cruza, cio­cia Mari­sol uchy­liła kape­lu­sza i posłała mu uśmiech mówiący: „Innym razem”.

Cruz odpo­wie­dział miną: „Mam nadzieję”.

– Odkrywcy, w porów­na­niu z innymi misjami ta może się wam wydać łatwa – przy­znał pro­fe­sor Ishi­kawa. – Ale to tylko pozory. Dobry odkrywca musi mieć zmysł obser­wa­cji. Spo­glą­da­nie dalej niż na czu­bek wła­snego nosa wymaga cier­pli­wo­ści, ale gdy już opa­nu­je­cie tę umie­jęt­ność – wska­zał gestem modliszkę kwia­tową – świat sta­nie przed wami otwo­rem.

– Pro­fe­sor wspo­mniał coś o czubku nosa? – Lani dała Cru­zowi kuk­sańca. – Powin­ni­śmy nazwać tę misję Ope­ra­cja Nosacz.

– Świetny pomysł, Lani! – Nagle przed nimi wyło­nił się pro­fe­sor Ishi­kawa. – I tak ją wła­śnie nazwiemy: Ope­ra­cja Nosacz.

Lani uśmiech­nęła się tak sze­roko, że aż zmru­żyła oczy.

– Pro­wa­dzący, gdy tylko wasi ucznio­wie zasy­gna­li­zują goto­wość, może­cie się rozejść – poin­stru­ował pro­fe­sor Ishi­kawa. – Zbiórka w schro­ni­sku o szes­na­stej.

– Ekipo Cousteau? – Dok­tor Luben zapro­sił ich gestem do sie­bie. – Otrzy­ma­łem współ­rzędne obszaru badaw­czego. Duga­nie, nie zapo­mnij o nakry­ciu głowy. Cru­zie, pamię­taj o dru­giej ręka­wiczce. Reszta to samo. Sta­raj­cie się nie odsła­niać nagiej skóry. Nie chcemy, by któ­reś z was zacho­ro­wało na dengę czy mala­rię.

Cruz wsa­dził bidon do bocz­nej kie­szeni ple­caka, pod­cią­gnął skar­petki i zało­żył drugą ręka­wiczkę. Nie­które zespoły musiały się cof­nąć, ale dok­tor Luben popro­wa­dził Ekipę Cousteau szla­kiem w dal­szą drogę. Cruz narzu­cił ple­cak na ramiona i zajął miej­sce na ścieżce za Emmet­tem, który podą­żał za Sailor, Bryn­dis i Duga­nem. Na końcu szła Lani. Po około dzie­się­ciu minu­tach mar­szu odbili w boczną drogę, która szybko się zwę­ziła. Krzewy o gru­bych liściach napie­rały z obu stron tak mocno, że na nie­któ­rych odcin­kach musieli prze­ci­skać się bokiem. Gdy Cruz prze­dzie­rał się obok rośliny o dłu­gich fio­le­to­wych igłach, doce­nił to, że dok­tor Luben tak wiele uwagi poświę­cił kwe­stii ochrony skóry.

– Myśla­łam o naszej wska­zówce – szep­nęła mu na ucho Lani.

Cruz też o niej myślał. Bez końca. Nie­spełna dwa tygo­dnie wcze­śniej otwo­rzyli dzien­nik mamy i zapo­znali się z kolejną wska­zówką. „By odna­leźć siódmy frag­ment recep­tury, musi­cie poszu­kać tego, co zwy­kłe i niezwy­kłe, w przed­mio­cie bli­skim ludz­kiemu sercu” – poin­stru­owała ich holo­gra­ficzna Petra Coro­nado. „Coś, czym posłu­gują się inni, by zapo­mnieć o prze­szło­ści, wyjawi twoją przy­szłość. Sam ją zapi­szesz, Cru­zuś”.

„Recep­tura!”

Cruz, Emmett, Lani i Sailor uznali jed­no­gło­śnie, że musi cho­dzić o recep­turę. Była naj­bar­dziej nie­zwy­kłą rze­czą Cruza, bli­ską rów­nież jego mamie. Ale co takiego było w niej zwy­kłego? Przy­glą­dali się uważ­nie pod każ­dym kątem recep­tu­rze wygra­we­ro­wa­nej w czar­nym mar­mu­rze. Podzie­lili ją na frag­menty, by każ­demu przyj­rzeć się z osobna, ale nie zna­leźli niczego, co dopro­wa­dzi­łoby ich do siód­mego kawałka. Sailor zasu­ge­ro­wała, że mamie Cruza może cho­dzić o kopułę holo­pro­jek­tora. W końcu to w niej znaj­do­wał się pierw­szy frag­ment recep­tury. Cruz także jej się przyj­rzał, ale bez efek­tów. Nie zgo­dził się, by roz­ło­żyli ją na czę­ści. Choć Emmett zapew­nił go, że byłby w sta­nie ją zło­żyć, Cruz uznał, że ryzyko jest zbyt duże.

Mar­twił się, że mama myślała o czymś, co poda­ro­wała mu wieki temu. Więk­szość jego rze­czy została na Kaua’i. Popro­sił tatę, by przej­rzał jego pokój w poszu­ki­wa­niu ksią­żek, zaba­wek, gier, urzą­dzeń elek­tro­nicz­nych, sprzętu do sur­fo­wa­nia – cze­go­kol­wiek, co paso­wa­łoby do opisu rze­czy zara­zem zwy­kłej i niezwy­kłej. Nie­stety, nic to nie dało. Tata obie­cał, że będzie szu­kał dalej. Cruz miał nadzieję, że nie cho­dziło o coś z wcze­snego dzie­ciń­stwa; o jakie­goś plu­szaka czy książkę z obraz­kami. Bo jeśli tak, to więk­szo­ści tego typu rze­czy pozbył się już dawno.

Spoj­rzał na Lani, która prze­dzie­rała się przez rośliny, idąc bokiem do niego.

– I co wymy­śli­łaś?

– Twoja mama powie­działa, że sam zapi­szesz wła­sną przy­szłość. A może cho­dziło jej o jeden z dłu­go­pi­sów ze szka­tułki? Może ma jakiś spe­cjalny tusz albo wewnątrz jest kar­teczka ze wska­zówką?

– Już na to wpa­dli­śmy – odparł Cruz. – Spraw­dzi­łem dłu­go­pisy z Emmet­tem. Wygląda na to, że są zwy­czajne, choć oczy­wi­ście tusz już dawno wysechł. Zresztą jeden z nich to tak naprawdę pióro. Ma taką zakrzy­wioną koń­cówkę jak do kali­gra­fii. Ale niczym się nie wyróż­nia.

Lani wes­tchnęła.

– A myśla­łam, że pomogę. A ty? Masz jakieś pomy­sły?

– Pustka w gło­wie – przy­znał Cruz. – Bez­na­dzieja.

– Żadna bez­na­dzieja – nie zgo­dziła się Lani. – Po pro­stu utknę­li­śmy. Wkrótce to się zmieni.

– Oby. Jeśli Mgła­wica wpad­nie na trop pierw­sza…

– Cru­zie! Lani! – Dok­tor Luben machał do nich zza zakrętu.

Zostali w tyle. Przy­śpie­szyli, by dogo­nić resztę. Oka­zało się, że ścieżka znika w gęstwi­nie. Z ziemi wyra­stały wyso­kie trawy i papro­cie, któ­rych źdźbła i listki roz­cho­dziły się na wszyst­kie strony niczym woda w fon­tan­nie. Nauczy­ciel prze­ka­zał im, by się roz­pro­szyli w odstę­pach około sze­ściu metrów od sie­bie, ale tak by zawsze pozo­sta­wali w zasięgu wzroku naj­bliż­szego ucznia. Cruz, który stał mię­dzy Sailor a Bryn­dis, deli­kat­nie stą­pał po leśnej ściółce. Gdy się schy­lił, by zaj­rzeć pod listki o gru­bych fio­le­to­wych żył­kach, ujrzał sku­pi­sko około dwu­dzie­stu limon­ko­wo­zie­lo­nych dzba­necz­ni­ków. Przy­po­mi­nały mu ławicę wygłod­nia­łych ryb o zwró­co­nych w kie­runku tafli wody owal­nych ustach. Jed­nak w prze­ci­wień­stwie do dzba­necz­ni­ków na Mahé na Sesze­lach te rośliny miały pokrywy zbyt małe, by mogły w cało­ści przy­kryć otwory.

Zro­bił kilka oko­gra­fii. Apa­rat wyświe­tlił, że ma do czy­nie­nia z gatun­kiem Nepen­thes ampul­la­ria, zwa­nym dzba­necz­ni­kiem beczuł­ko­wa­tym. Dowie­dział się, że roślina ta żywi się nie owa­dami, lecz liśćmi. Nic dziw­nego, że miały tak małe klapki. Nie były im do niczego potrzebne! Zamie­rzał zro­bić zdję­cie z bli­ska, gdy nagle zoba­czył, że z jed­nego z pobli­skich liści zwisa ślu­zo­wata brą­zowa nitka. Uniósł liść kciu­kiem i odkrył, że tak naprawdę to robal!

– Hej, mały. – Cruz przy­klęk­nął.

Robal miał około dwu i pół cen­ty­me­tra dłu­go­ści. Wzdłuż jego grzbietu bie­gły żółto-czarne pasy. Wycią­gał ciało w stronę Cruza, jed­nak ten przy­po­mniał sobie o szko­le­niu i nie wziął w dłoń wyglą­da­ją­cego przy­jaź­nie żyjątka. Zamiast tego zro­bił mu zdję­cie i pocze­kał, aż apa­rat prze­każe mu pakiet infor­ma­cji.

Pijawka szczę­kowa Haema­dipsa picta.

Bez­krę­go­wiec z typu pier­ście­nic. Żywi się krwią zwie­rząt. Ma dwie ssawki, po jed­nej z każ­dej strony. Tylną ssawką ogo­nową przy­czepa się do spodnich powierzchni liści i do leśnego pod­szytu. Wyszu­kuje ofiary po zapa­chu, drga­niach i tem­pe­ra­tu­rze. Czę­sto spada na szyję, ramiona, ręce lub dło­nie tury­stów, a następ­nie pobiera ich krew za pomocą przed­niej ssawki gębo­wej. Ugry­zie­nie takiej pijawki bywa bole­sne i długo się goi.

Cruz cof­nął dłoń.

– Nie ma mowy, młody. Nie jestem prze­ką­ską.

Obraz pijawki w apa­ra­cie stra­cił ostrość, gdy Cruz ponow­nie czy­tał opis. „Ugry­zie­nie takiej pijawki bywa bole­sne i długo się goi”.

„Cie­kawe”. Może i nie mógł nikomu zdra­dzić tajem­nicy o zdol­no­ściach rege­ne­ra­cyj­nych, ale nikt nie powie­dział, że nie może prze­pro­wa­dzić kilku doświad­czeń na wła­sną rękę. W końcu był odkrywcą.

Zdjął lewą ręka­wiczkę. A może już cał­ko­wi­cie mu odbiło? Pew­nie tak. Ale jak ina­czej miał się prze­ko­nać, do czego jest zdolne jego ciało?

Roz­cza­pie­rzył palce i powoli wycią­gnął dłoń. Robak skie­ro­wał się ku niemu. Ręka Cruza zaczęła drżeć. Pró­bo­wał ją uspo­koić. Przy­ssawka zbli­żyła się – malut­kie, łap­czywe O. Cruz skrzy­wił się. Cze­kał na atak.

„Jesz­cze cen­ty­metr…”

2

CRUZ POCZUŁ ukłu­cie, ale inne niż to, któ­rego się spo­dzie­wał.

– Kur­czaki! – Sailor gwał­tow­nie odsu­nęła dłoń Cruza od wiją­cego się robala. – Co ty wypra­wiasz? Nie widzisz, że to pijawka?

– N-naprawdę?

Zro­biła kwa­śną minę.

– Nie sko­rzy­sta­łeś z apa­ratu?

– N-nie. Mój apa­rat widocz­nie… szwan­kuje?

Sailor pod­nio­sła z ziemi i podała mu ręka­wiczkę.

– No i sły­sza­łeś, co mówił dok­tor Luben. Mamy nie odsła­niać skóry.

Cruz szyb­kim ruchem zało­żył ręka­wiczkę.

– Ja tylko… się­ga­łem po wodę.

– Dobrze, że byłam w pobliżu – skar­ciła go.

– Co fakt, to fakt – odparł, by ją udo­bru­chać.

Ale Sailor tylko moc­niej zmarsz­czyła czoło.

– Cruz, co się z tobą ostat­nio dzieje? Dziw­nie się zacho­wu­jesz. Jesteś roz­ko­ja­rzony i… – mach­nęła dło­nią w stronę pijawki – …i popeł­niasz błędy, które daw­niej ci się nie zda­rzały.

– To też prawda – burk­nął pod nosem.

– Czy to ma coś wspól­nego z twoją wyprawą?

Na­dal klę­cząc na jed­nym kola­nie, Cruz o mało się nie prze­wró­cił. Skąd wie­działa, że udał się do Archi­wum?

– Eee… Co masz na myśli? Jaką wyprawą?

Sailor wes­tchnęła sfru­stro­wana.

– Gdy parę tygo­dni temu Fan­chon wybrała się z nami do Kuala Lum­pur, nie opu­ści­łeś pokładu…

– Już prze­cież mówi­łem – wyja­śnił, prze­cho­dząc do obrony – że chcia­łem zostać na Orio­nie i nad­ro­bić zale­gło­ści…

– Ale nie zosta­łeś – rzu­ciła. – Nie zosta­łeś na pokła­dzie.

„Nie­sa­mo­wite!” Prze­cież tak bar­dzo się sta­rał, by zatrzeć wszel­kie ślady. Opu­ścił sta­tek, dopiero wtedy gdy pozo­stali odkrywcy byli na wycieczce, po czym zakradł się na pokład dwa dni póź­niej po pół­nocy. Jesz­cze tro­chę, a w fachu szpie­gow­skim Sailor dorówna Mgła­wicy.

Posłała mu pio­ru­nu­jące spoj­rze­nie.

– Co się dzieje?

– Nic. – Cruz wzru­szył ramio­nami. – A co chcesz usły­szeć?

– Zacznijmy od prawdy.

– Powie­dzia­łem już wszystko, co mogę.

Sailor unio­sła brwi.

– Więc to coś, o czym nie mogę wie­dzieć?

„Ups”. Głu­pio wyszło. Wcale nie chciał, by kwe­stia jego nie­śmier­tel­no­ści na zawsze pozo­stała tajem­nicą – nie­za­leż­nie od tego, jak długo przyj­dzie mu żyć. Ale dał słowo. Za późno, by się wyco­fać.

– Powie­dzia­łem już wszystko, co wiem – popra­wił się. – Mam na myśli wska­zówkę mamy. Od nie­mal dwóch tygo­dni nie zbli­ży­li­śmy się ani tro­chę do odpo­wie­dzi. Dwa tygo­dnie, Sailor! A jeśli o dzien­niku wie Jaguar, Mgła­wica może już mieć nad nami dużą prze­wagę. Albo nawet już zdo­byli siódmy frag­ment recep­tury. – Prze­cze­sał dło­nią mokre, cie­płe włosy. – Tak, to dla­tego zacho­wuję się dziw­nie i jestem roz­ko­ja­rzony… – Spoj­rzał na pijawkę. – I popeł­niam głu­pie błędy.

– Wiem. – Jej mina zła­god­niała. – A ja wcale ci nie poma­gam. Bio­rąc pod uwagę egza­miny na koniec seme­stru, trzy misje w dwa tygo­dnie i… cóż, wszystko…

Miała na myśli Taryn. Stra­cili nie tylko przy­ja­ciółkę, ale i osobę, która zawsze słu­żyła im dobrą radą. Sprawy, w któ­rych im poma­gała – od naprawy sprzętu po skła­da­nie zamó­wień – teraz leżały odło­giem. Pozo­sta­wiła pustkę w ich życiach i ser­cach, któ­rej nikt nie potra­fił wypeł­nić.

– Gdy wró­cimy na pokład, potrak­tu­jemy wska­zówkę prio­ry­te­towo – obie­cała Sailor. Unio­sła głowę. – A tak w ogóle to już wiem, dokąd się wtedy wybra­łeś.

Cruz napiął mię­śnie.

– Wiesz?

– Do Waszyng­tonu.

„Kur­czę, naprawdę była lep­sza od Mgła­wicy!”

– By zoba­czyć się z dok­to­rem Fal­low­fel­dem – dodała po chwili.

Współ­pra­cow­ni­kiem mamy z Syn­tezy? Dla­czego pomy­ślała aku­rat o nim? Nauko­wiec, mocno popa­rzony w poża­rze, w któ­rym zgi­nęła jego mama, już dwu­krot­nie poja­wił się nagle, by prze­strzec go przed Mgła­wicą. Jed­no­cze­śnie Fal­low­feld przy­znał, że mało wie o pracy mamy Cruza, i w związku z tym nie­spe­cjal­nie może mu pomóc. Chło­pak nie myślał o nim od dłuż­szego czasu.

– Pomi­ja­jąc Syn­tezę, jest jedyną osobą, która może wie­dzieć wię­cej o wpi­sie w dzien­niku badaw­czym – uznała Sailor. – Jasne, pamię­tam, że powie­dział, że nie współ­pra­co­wał bli­sko z twoją mamą, ale oczy­wi­ście kła­mał.

„A kła­mał?”

– Skąd ty… To zna­czy… Jak do tego doszłaś? – spy­tał.

– Gdyby Fal­low­feld naprawdę nic nie wie­dział, nie musiałby uda­wać, że zgi­nął w tam­tym poża­rze w labo­ra­to­rium – stwier­dziła. – W końcu twoja mama powie­działa, że nie jest pewna, na ile możesz zaufać Syn­te­zie, co ozna­cza, że był ktoś, kto prze­ka­zy­wał istotne infor­ma­cje Mgła­wicy. A w przy­padku Mgła­wicy jedno jest pewne: nie mar­no­wa­liby czasu, uga­nia­jąc się za kimś, kto guzik wie o recep­tu­rze.

„Co racja, to racja”.

– To jak? – drą­żyła Sailor. – Co ci powie­dział?

Cruz nie mógł jej zdra­dzić, po co tak naprawdę wybrał się do Waszyng­tonu. Skoro uznała, że celem było spo­tka­nie z Fal­low­fel­dem, posta­no­wił nie wypro­wa­dzać jej z błędu. Lep­sze to, niż miałby kła­mać.

Spoj­rzał w dół na postrzę­pione czubki gór­skich butów.

– Nie przy­szedł na umó­wione spo­tka­nie.

– Mogłam się domy­ślić. Wiem, że chcesz go odszu­kać, ale uwa­żaj na sie­bie. Moż­liwe, że to jemu nie ufała twoja mama. Kto wie, może nawet współ­pra­cuje z Mgła­wicą.

– Obie­cuję – odparł Cruz.

Sailor miała rację. Dok­tor Fal­low­feld ewi­dent­nie wie­dział wię­cej, niż przy­zna­wał.

„Gdyby Petra mnie wtedy posłu­chała, na­dal by żyła” – powie­dział mu nauko­wiec, gdy po raz pierw­szy roz­ma­wiał z nim w Aka­de­mii. „Mgła­wica nie może zary­zy­ko­wać, że ty, chłop­cze…” Prze­rwano im jed­nak, nim zdą­żył dokoń­czyć. Co takiego powie­dział jego mamie? I czego nie może zary­zy­ko­wać Mgła­wica? Że Cruz skoń­czy trzy­na­ście lat? Że odnaj­dzie recep­turę? Jedno i dru­gie? A może coś innego?

Musiał odna­leźć dok­tora Fal­low­felda. Ale jak? Nie miał poję­cia, od czego zacząć. Ale może był ktoś, kto mógłby mu pomóc…

Nagle mignęła mu przed oczyma brą­zowa smuga. Sailor też ją ujrzała. W ich kie­runku zmie­rzała para nie­bie­skawo-brą­zo­wych skrzy­deł. Jed­nak zamiast prze­sło­nić słońce, skrzy­dła je fil­tro­wały. Prze­zro­czy­ste skrzy­dła? Dziwne. Cruz nali­czył cztery koń­czyny przy­po­mi­na­jące żabie nóżki. Jedna para wyra­stała przed skrzy­dłami, a druga – z tyłu. Jesz­cze dziw­niej­sze! Gdy ujrzał długi, smu­kły ogon, nagle wszystko stało się jasne.

– To nie ptak – powie­dział. – To lata­jąca jasz­czurka!

Gdy jasz­czurka latała im nad gło­wami, robili jej zdję­cia. Niczym minia­tu­rowy sko­czek spa­do­chro­nowy, szy­bu­jące stwo­rze­nie wylą­do­wało z gra­cją na pobli­skiej gałęzi. Bez trudu zło­żyło płaty skórne po bokach nakra­pia­nego brą­zo­wego tuło­wia i stało się nie do odróż­nie­nia od nor­mal­nej jasz­czurki. Miało nie­spełna trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów dłu­go­ści, ale w powie­trzu, z roz­ło­żo­nymi pła­tami skór­nymi, wyda­wało się więk­sze. Cruz i Sailor zakra­dli się po cichu ku drzewu.

– Mój apa­rat twier­dzi, że to Draco volans. Drako lata­jący, zwany też smo­kiem lata­jącym – szep­nęła Sailor. – Zwi­sa­jące żółte pod­gar­dle i błę­kit na pła­tach skór­nych wska­zują na to, że to samiec.

Ekran apa­ratu oko­gra­ficz­nego Cruza wyświe­tlał te same infor­ma­cje.

– Nie mia­łem poję­cia, że potra­fią szy­bo­wać na odle­głość dzie­wię­ciu metrów…

– To już działa?

– Co?

– Twój apa­rat? Masz dostęp do danych gatunku?

– A… tak. Tak. To widocz­nie jakaś… usterka. Wszystko gra.

– To dobrze – odparła Sailor, ale znów zro­biła kwa­śną minę.

JOYAH, JAK MÓWI SIĘ „PYCHOTA” po malaj­sku?

Cio­cia Mari­sol zwró­ciła się do prze­cho­dzą­cej obok kobiety w powłó­czy­stej spód­nicy i bia­łej bluzce o krót­kich bufia­stych ręka­wach.

– Lazat – odparła kel­nerka, bez trudu balan­su­jąc nad głową dużą tacą zapeł­nioną kub­kami.

Z gar­deł zgro­ma­dzo­nych przy pię­ciu sto­łach roz­legł się okrzyk: „Lazat!”.

Cruz, który sie­dział naprze­ciwko Emmetta, Zane’a i Alego, a pomię­dzy Lani i Bryn­dis, dołą­czył do wiwa­tów. Hinawa była pychota! Wziął kolejny kęs chłod­nej sałatki z pokro­jo­nej makreli, papry­czek, poszat­ko­wa­nej czer­wo­nej cebuli i gorz­kich tykw. Jak wyja­śniła Joyah, tra­dy­cyjna male­zyj­ska potrawa dopra­wiana jest limonką, imbi­rem i nasio­nami bam­ban­gana1, jasno­żół­tego mango, które wystę­puje tylko na Bor­neo.

Po misji spo­tkali się w schro­ni­sku Muhib­bah, gdzie zasie­dli na zewnątrz na ogrom­nym tara­sie, by zjeść obiad. Wznie­siony na palach taras z zahar­to­wa­nego pogodą sza­rego drewna roz­cią­gał się na odcinku dobrych dwu­dzie­stu pię­ciu metrów wzdłuż błot­ni­stego brzegu rzeki Kina­ba­tan­gan. W doni­cach wzdłuż balu­strady rosły palmy, różowe stor­czyki i czer­wone róża­necz­niki. Stru­dzeni mar­szem goście mieli do dys­po­zy­cji liczne ławki, szez­longi i wikli­nowe krze­sła. Mogli też, na co zde­cy­do­wali się odkrywcy, schro­nić się przed popo­łu­dniową spie­kotą na ław­kach pod czer­wo­nym zada­sze­niem w kształ­cie litery A.

Cruz led­wie wsza­mał do końca hinawę, gdy talerz znik­nął mu sprzed oczu, zastą­piony przez talerz obia­dowy. Leżał na nim liść bana­nowca zło­żony w duży zie­lony trój­kąt.

– To nasi lemak – wyja­śniła Joyah, która poło­żyła taką samą pira­midkę przed Bryn­dis.

Cruz zasta­na­wiał się, co powi­nien zro­bić. Wziąć potrawę w dło­nie? Pokroić ją?

Joyah nachy­liła się, a jej dłu­gie czarne włosy musnęły ramię Cruza.

– Otwórz – powie­działa łagod­nie.

Cruz zaczął roz­wi­jać liść bana­nowca, jakby roz­pa­ko­wy­wał nie­spo­dzie­wany pre­zent. W trak­cie poczuł zapach kokosa i róży. Wewnątrz znaj­do­wał się kopiec z bia­łego ryżu oko­lony przez różne dodatki: przy­pie­czone orzeszki, pokro­jone ogórki, sma­żone sar­delki, połówkę jajka na miękko i łyżkę gęstego czer­wo­nego sosu.

– To sam­bal. – Joyah posłała Cru­zowi szel­mow­ski uśmie­szek, gdy zoba­czyła, że chło­pak zanu­rza wide­lec w sosie. – Uwa­żaj. Jest dość ostry.

– Lubię ostre potrawy – odparł Cruz.

– Uwiel­biam ostre potrawy – wtrą­cił Ali. Zmru­żył oczy i posłał Cru­zowi wyzy­wa­jącą minę.

„Przyj­muję wyzwa­nie”.

Cruz odło­żył wide­lec, chwy­cił łyżkę i nało­żył czu­batą por­cję sam­balu. Odpo­wie­dział Alemu hardą miną i wło­żył łyżkę do ust. Nie minęło nawet pół sekundy, a miał wra­że­nie, że pło­nie mu głowa!

Joyah, dla któ­rej podobny widok był chle­bem powsze­dnim, obró­ciła się po szklany dzba­nek z mle­kiem i dwie wyso­kie szklanki – przy­go­to­wane wyraź­nie na taką oko­licz­ność.

– Wypij. Pomoże – zachę­ciła, sta­ra­jąc się nie roze­śmiać.

Cruz wycią­gnął dłoń po mleko. Wypił je nie­mal do dna, nim pożar ustą­pił. Paliły go gar­dło, język, a nawet wargi. Tym­cza­sem Ali trzy­mał na widelcu ryż z kapką sam­balu na wyso­ko­ści ust. Cruz obser­wo­wał przez łzy, jak Ali powoli obniża dłoń. Chło­pak prze­krę­cił nad­gar­stek i ryż wraz z sam­ba­lem spadł z powro­tem na talerz. Cruz usiadł wygod­nie w krze­śle i zło­żył palące wargi w paro­dię uśmie­chu. Zwy­cię­żył.

Na deser podano kuih-muih, czyli małe cia­sta, cia­steczka i wypieki. Cruz spró­bo­wał tarty ana­na­so­wej i batang buruk, lekko pod­sma­żo­nych saj­go­nek bez nadzie­nia, posy­pa­nych cukrem i sprosz­ko­waną fasolą mung. Jedno i dru­gie było lazat! Emmett się­gnął po pin­ja­ram, nie­wielki stoż­ko­waty pla­cu­szek z mąki ryżo­wej i pszen­nej, cukru i zie­lo­nego barw­nika spo­żyw­czego. Uniósł go.

– Wygląda jak lata­jący spodek!

Joyah uśmiech­nęła się.

– Bo to takie nasze pla­cuszki UFO.

Emmett wgryzł się w pla­cek.

– Jest nie z tego świata!

Po tara­sie roz­le­gły się jęki zaże­no­wa­nia.

Po obie­dzie mon­sieur Legrand pole­cił uczniom, by zebrali sprzęt i bagaże i prze­szli na pomost. Na miej­scu cze­kało na nich kilka łódek nale­żą­cych do schro­ni­ska. Mieli spły­nąć rzeką ku morzu Sulu, gdzie stał zako­twi­czony Orion. Gdy odkrywcy wstali od stołu, Cruz zacze­kał. Wska­zał gestem Emmet­towi, by zro­bił to samo. Gdy zostali sami, zdał współ­lo­ka­to­rowi rela­cję z nie­daw­nej roz­mowy z Sailor.

– Wie­działa, że poje­cha­łem do Waszyng­tonu.

– Że jak?

– Nie wie o Archi­wum. Myśli, że wybra­łem się na spo­tka­nie z dok­to­rem Fal­low­fel­dem.

Joyah i pozo­stali kel­ne­rzy pode­szli do sto­łów, by zebrać zastawę. Cruz i Emmett chwy­cili ple­caki i prze­szli przez taras, by zejść schod­kami ku pomo­stowi.

– Powie­dzia­łem jej, że spo­tka­nie nie doszło do skutku… Że Fal­low­feld nie przy­szedł – dodał. – Ale teraz fak­tycz­nie muszę go zna­leźć. Na bank wie wię­cej o pracy mamy, niż przy­znaje.

Emmett przyj­rzał się mu uważ­nie.

– Łapię. I chcesz, by pomo­gła ci w tym moja mama.

– W końcu jest dyrek­torką Syn­tezy.

– Ciii! – Emmett rozej­rzał się kon­spi­ra­cyj­nie po pomo­ście. – Nawet gdyby potra­fiła go zlo­ka­li­zo­wać, wąt­pię, czy zdra­dzi­łaby ci, gdzie jest. Podej­rze­wam, że to infor­ma­cja tajna.

– A gdy­by­śmy to my pomo­gli mu odna­leźć nas? – spy­tał Cruz. – Twoja mama pew­nie mogłaby wysłać mu wia­do­mość, że muszę z nim poroz­ma­wiać, prawda? Mogłaby?

Emmett zło­żył usta w kre­skę.

– Może.

Cruz miał ochotę wrza­snąć. „Może” nie wystar­czy. Jak mógł spra­wić, by jego przy­ja­ciel zro­zu­miał powagę sytu­acji, tak by jed­no­cze­śnie nie zdra­dzić się z wie­dzą, którą zdo­był w Archi­wum?

– Żałuję, Emmett, że nie mogę powie­dzieć wię­cej. Musisz uwie­rzyć mi na słowo, że to kwe­stia życia i… – Ner­wowo wypu­ścił powie­trze. Mało bra­ko­wało, a powie­działby „śmierci”.

Emo­cjo­ku­lary Emmetta przy­brały kształt i barwę sza­fi­ro­wych tra­pe­zów. Oprawki zaczęły buchać kłę­bami różu i akwa­ma­rynu, przy­po­mi­na­ją­cymi nasiona dmu­chawca na wie­trze.

– Zro­bię, co w mojej mocy.

Mówił szcze­rze. Był zacie­ka­wiony, nieco zanie­po­ko­jony i tro­chę pode­ner­wo­wany, ale mówił prawdę.

– Dzięki. – Cruz chciał powie­dzieć wię­cej, ale wie­dział, że mu nie wolno. Emmett zresztą też.

Dotarli do początku drew­nia­nego pomo­stu. Zeszli po schod­kach i dołą­czyli do pozo­sta­łych. Ponad ich gło­wami na fio­le­to­wym nie­bie mie­niły się pierw­sze gwiazdy. Lani szpe­rała w ple­caku. Gdy się wypro­sto­wała, Cruz dostrzegł jej gogle nok­to­wi­zyjne.

– Główka pra­cuje – powie­dział.

Lani zawsze była przy­go­to­wana. Według instruk­cji misja miała odbyć się za dnia, więc sam nie zapa­ko­wał nok­to­wi­zora.

– Mam nadzieję, że uda się nam zoba­czyć pan­terę mgli­stą. – Lani popra­wiła gogle na nosie. – Wiem, że to sza­leń­stwo. W końcu to samot­ni­cze, pło­chliwe zwie­rzęta, a szansa, że się na jedno wpad­nie, jest jak jeden do miliona, ale mimo wszystko…

– Warto spró­bo­wać – dokoń­czył Cruz.

Dziew­czyna przy­tak­nęła, macha­jąc goglami.

Gdy pozo­stali ucznio­wie zauwa­żyli Lani ze sprzę­tem na nosie, ci, któ­rzy o nim pamię­tali, zaczęli wycią­gać wła­sny. Cruz zoba­czył, że Felipe wyj­muje stan­dar­dową parę gogli nok­to­wi­zyj­nych Aka­de­mii. Zamie­rzał uda­wać, że nie ma wypa­sio­nych gogli, po tym jak się nimi posłu­żył, gdy pró­bo­wał skraść frag­ment recep­tury? Albo wie­dział, że to Cruz zwa­bił go w pułapkę w pralni na pokła­dzie Oriona, i pozbył się dowo­dów.

Brak spe­cja­li­stycz­nych gogli nie uszedł uwa­dze Sailor. Dała Cru­zowi kuk­sańca, jakby chciała powie­dzieć: „Patrz i podzi­wiaj”.

– Hej, Felipe, a gdzie twoje wypa­sione Opti­Tek 5000?

– Na dnie Oce­anu Indyj­skiego – odparł tam­ten.

– To moja wina – wtrą­cił Kwento. – Opo­wia­da­łem Felipe o naszym Prze­dłu­żół­wia­czu i z tego wszyst­kiego nie­chcący strą­ci­łem nok­to­wi­zor z barierki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Tj. nasio­nami owo­ców gatunku Man­gi­fera pajang (przyp. tłum.). [wróć]