Enforcer - Lena M. Bielska - ebook

Enforcer ebook

Lena M. Bielska

0,0
38,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Damien ma za sobą zbyt wiele, by pozwolić sobie na ryzyko. Hunter wcale nie szuka miłości – ale może właśnie na nią trafił.

Damien Johnson dołącza do nowej drużyny, mając jeden cel – skupić się na hokeju i zostawić za sobą wszystko, co trudne. Jednak nie przewidział, że jego współlokatorem zostanie chłopak, którego spojrzenie wytrąca go z równowagi. Hunter nie ufa nowemu obrońcy i jasno daje to do zrozumienia… dopóki jedna aplikacja randkowa nie wystawia ich na próbę, której żaden z nich się nie spodziewał. Między żartami, niedopowiedzeniami i burzliwą przeszłością rodzi się coś więcej – coś, co może zmienić wszystko.

Czy w świecie hokeja jest miejsce na uczucia, które wciąż bywają przez wielu ukrywane?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 412

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Od Autorki

Enfor­cer to queerowy romans, który jest czę­ścią uni­wer­sum spor­to­wego mojego autor­stwa i rów­no­cze­śnie pierw­szym tomem dylo­gii Blu­eli­ners opo­wia­da­ją­cej histo­rię Damiena i Hun­tera. Wyda­rze­nia przed­sta­wione w tej czę­ści dzieją się przed wyda­rze­niami w Goalie – w związku z tym zale­cam, aby naj­pierw się­gnąć po histo­rię Arlee i Kane’a w celu unik­nię­cia spo­ile­rów. Nie jest to jed­nak konieczne, jeśli nie prze­szka­dzają Ci spo­ilery albo nie jesteś zainteresowan_ czy­ta­niem Goalie.

Tematy poru­szone w Enfor­cer nie są łatwe i mogą wywo­łać wiele – rów­nież sprzecz­nych – emo­cji. W związku z tym, że zwią­zane są one bez­po­śred­nio i pośred­nio z głów­nymi boha­te­rami, to jed­no­cze­śnie mogą być dla nie­któ­rych czy­tel­ni­ków nie­chcia­nymi spo­ile­rami. Nie­mniej czuję się zobo­wią­zana, aby je wymie­nić: samo­bój­stwo, żałoba, euta­na­zja bierna, mole­sto­wa­nie sek­su­alne.

„Hokej to wyjąt­kowy sport w tym sen­sie, że aby odnieść suk­ces, każdy zawod­nik musi poma­gać sobie nawza­jem i dążyć w tym samym kie­runku”.

Wayne Gretzky1

Rozdział 1

1

Hun­ter

Wyłą­czam prysz­nic i potrzą­sam głową, roz­pry­sku­jąc kro­ple wody po kaflach na ścia­nie. Odsu­wam z twa­rzy mokre kosmyki wło­sów i się­gam po ręcz­nik zawie­szony na haczyku. Wycie­ram się nie­dbale, zawią­zuję go dookoła pasa i pospiesz­nie ruszam w stronę szatni. Wyda­wało mi się przed chwilą, że ktoś mnie woła, i jak tylko wcho­dzę do wypeł­nio­nego hoke­istami pomiesz­cze­nia, mam co do tego pew­ność.

Skąd?

Nie dość, że tre­ner patrzy na mnie ostro, jakby się wście­kał, że raczy­łem się wyką­pać po poran­nym, lek­kim i ostat­nim przed waka­cjami tre­ningu, to na domiar złego obok niego stoi wysoki koleś z ciem­nym, prze­szy­wa­ją­cym spoj­rze­niem zafik­so­wa­nym na mojej nagiej kla­cie.

– Dzię­ku­jemy, że się do nas pofa­ty­go­wa­łeś – kpi Julian, nim kiwa głową w stronę faceta sto­ją­cego obok. – Skoro jeste­śmy w kom­ple­cie, chciał­bym ofi­cjal­nie przed­sta­wić wam naszego nowego obrońcę, Damiena John­sona.

Chło­paki natych­miast pod­cho­dzą do John­sona, aby się przy­wi­tać, a ja w tym cza­sie sku­piam się na wło­że­niu ciu­chów. Więk­szość dru­żyny jest już ubrana. Nie to, żeby prze­szka­dzało mi para­do­wa­nie w samym ręcz­niku jed­nak… Nie wiem, to pew­nie moja para­noja, ale brą­zowe oczy Damiena zbyt długo się na mnie sku­piały.

A może jestem prze­wraż­li­wiony? Odkąd zało­ży­łem konto na por­talu rand­ko­wym i dla fabuły ozna­czy­łem, że inte­re­sują mnie rów­nież kole­sie, dostaję szału za każ­dym razem, gdy ktoś się na mnie za długo gapi. Jak­bym po zwy­kłej fotce w koszulce, bez widocz­nej twa­rzy czy ramion, mógł zostać roz­po­znany.

Para­noja, ot co.

– Nie bądź gbu­rem, Hun­ter – mam­ro­cze pod nosem Kane, a gdy na niego zer­kam, posyła mi zna­czące spoj­rze­nie i kiwa pod­bród­kiem w stronę nowego. – Tylko ty się z nim jesz­cze nie przy­wi­ta­łeś – dodaje cicho; tak, żeby nikt nie usły­szał.

Prze­wra­cam oczami. Wiel­kie mi halo. Nie każdy musi ska­kać wokół nowego nabytku dru­żyny, bez prze­sady. Zna­lazł się obrońca, pry­cham w myślach. Ale dobra. Niech mu, kurna, będzie.

Wcią­gam na dupę spodnie dre­sowe i pod­cho­dzę do kole­sia, wycią­ga­jąc do niego rękę. Sta­ram się przy tym wyglą­dać w miarę przy­jaź­nie, cho­ciaż zna­jąc mimikę mojej twa­rzy i wieczny „resting bitch face” – wąt­pię, abym wyglą­dał choć w mini­mal­nym stop­niu na miłego faceta.

– Cześć – odzy­wam się chłodno, jak przez więk­szość czasu w kon­tak­tach z nowymi ludźmi. – Hun­ter.

– Cześć. – Uśmie­cha się nie­znacz­nie i ści­ska mnie lekko za palce. Boi się, że mi je poła­mie, czy jaka cho­lera?

Bez prze­sady, może jest sze­roki w barach, a jego ramiona są umię­śnione, ale nie wygląda, jakby miał sporo krzepy w sobie. To już się okaże na obo­zie, gdy Julian go ostro prze­ora na tre­nin­gach – z przy­jem­no­ścią będę patrzeć na to, jak młody kwi­czy.

Nic jed­nak nie mówię, tylko uno­szę nie­znacz­nie brew. Czuję na sobie spoj­rze­nie Lucasa i wiem, po pro­stu wiem, że tylko czeka, aż coś odwalę. Dla­tego zagry­zam zęby i się wyco­fuję.

Niczego nie odwalę.

Prze­cież jestem, kurwa, grzeczny.

Zawsze.

I miły.

Zaje­bi­ście miły.

Tak bar­dzo, że wszy­scy rzy­gają tęczą.

– Czy cie­bie, Lucas, do reszty powa­liło? – pytam, wbi­ja­jąc w niego ziry­to­wane spoj­rze­nie. – Bawisz się w hotel?

Par­ska cicho, a w jego jasno­nie­bie­skich oczach bły­ska roz­ba­wie­nie.

– Zlu­zuj majty, Hun­ter – mówi zdła­wio­nym od powstrzy­my­wa­nego śmie­chu gło­sem. – Facet prze­niósł się tu z Toronto, nie ma gdzie się aktu­al­nie podziać, więc może zamiesz­kać u nas, dopóki nie znaj­dzie cze­goś dla sie­bie.

Zaci­skam mocno zęby, sfru­stro­wany do gra­nic moż­li­wo­ści. Nikt nie zna Damiena John­sona, cho­lera wie, kim jest ten typ, a on go tak po pro­stu do nas zapro­sił. Osza­lał. Lucas Ben­nett osza­lał. Do reszty, kurwa.

Ale rozu­miem, skąd się to bie­rze. Ponie­kąd. Tak sądzę. Chyba ma syn­drom rato­wa­nia każ­dego z opre­sji i to tylko dla­tego, że jego sio­stra sie­dzi sobie na Flo­ry­dzie z jed­nym z naj­więk­szych dup­ków na świe­cie i naj­wy­raź­niej zapo­mniała o tym, że ma brata.

– Nie musisz z nim roz­ma­wiać, jeśli nie chcesz – dodaje non­sza­lancko, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Wydaje się spoko gościem, ale kumam, że przy­zwy­cza­iłeś się do miesz­ka­nia we trzech.

Prze­wra­cam oczami.

– Co my tak wła­ści­wie o nim wiemy, co?

– Możesz go sam zapy­tać, o co tylko chcesz. Wła­śnie wje­chał na tył.

Bez nawet chwili zawa­ha­nia ruszam w stronę drzwi i wyglą­dam przez małe okno na zewnątrz. Ścią­gam nie­znacz­nie brwi na widok czer­wo­nego porsche. Bla­cha świeci się jak psu jaja, jakby fura przed chwilą wyje­chała z myjni. Pry­cham pod nosem. Typ, który ledwo pod­pi­sał umowę z Mont­real Hun­ters i na bank jesz­cze nie dostał ani centa swo­jego hono­ra­rium, ma wypa­sione, spor­towe cacko, ale jed­no­cze­śnie nie ma gdzie miesz­kać?

Prze­cież to śmier­dzi szwin­dlem na kilo­metr.

Kręcę głową, gdy tylne świa­tła auta gasną, a Damien staje dłu­gimi nogami na kostce bru­ko­wej. Kiedy się pro­stuje, mimo­wol­nie zaczy­nam się zasta­na­wiać, jakim cudem on się mie­ści w tym samo­cho­dzie. Prze­cież jest ode mnie wyż­szy, ma co naj­mniej dwa metry, o ile nie wię­cej – on, nie samo­chód, oczy­wi­ście.

Opie­ram dło­nie na bio­drach i obser­wuję, jak swo­bod­nie otwiera bagaż­nik i wyciąga ze środka torbę spor­tową. Prze­wie­sza ją przez ramię, a po chwili zgar­nia śred­niej wiel­ko­ści walizkę i… to tyle.

Mru­gam.

Nie ma nic wię­cej? Zale­d­wie torba i jedna walizka?

Gdy tylko zamyka klik­nię­ciem pojazd i rusza w stronę scho­dów, posta­na­wiam ewa­ku­ować się do swo­jego pokoju. Co prawda chcia­łem obej­rzeć film na tele­wi­zo­rze w salo­nie, ale dziś sobie to daruję. Nie mam ochoty prze­pro­wa­dzać żad­nej, nawet naj­krót­szej z roz­mowy z obcym kole­siem, o któ­rym na samą myśl żołą­dek ści­ska mi się z ner­wów.

Dla­czego?

Nie mam poję­cia.

I nie będę się nad tym teraz zasta­na­wiać.

Wie­czo­rem scho­dzę na par­ter tylko po to, żeby zgar­nąć sobie coś do jedze­nia i wró­cić do czy­ta­nia książki, ale kiedy docie­ram do kuchni, natych­miast mam ochotę z niej uciec. Damien kroi przy wyspie warzywa, a Kane smaży kur­czaka na patelni. Począt­kowo nie widzę ni­gdzie Lucasa, ale gdy dociera do mnie odgłos szkła z salonu, w mig domy­ślam się, że pew­nie roz­lewa alko­hol do szkla­nek.

No tak. Ofi­cjal­nie zaczęły się waka­cje, więc trzeba to uczcić drin­kiem. I może bym się nawet z nimi napił, tak dla towa­rzy­stwa, nie­ko­niecz­nie dla smaku, ale… Nie tym razem.

– O, Hun­ter. – Kane zauważa mnie pierw­szy. – Robimy kola­cję, zjesz z…

– Serio? – bur­czę pod nosem. – Nie zauwa­ży­łem. – Posy­łam mu kpiące spoj­rze­nie.

Par­ska śmie­chem. On i to jego podej­ście „Nie dam się wner­wić. Nic, co powiesz, nie sprawi, że się na cie­bie wkur­wię”.

– Prze­ką­szę coś u sie­bie w pokoju – dodaję pojed­naw­czo.

– Nie napi­jesz się z nami? – Lucas mate­ria­li­zuje się obok mnie i tak, jak myśla­łem, trzyma w rękach szklanki z whi­sky. – Wła­śnie mia­łem po cie­bie iść.

– Nie, dzięki. Nie mam ochoty.

Czuję na sobie spoj­rze­nia całej trójki, gdy ruszam w stronę sza­fek z prze­ką­skami. Kom­plet­nie na prze­kór die­cie, którą jesz­cze do nie­dawna chcia­łem utrzy­mać przez całe waka­cje, zgar­niam opa­ko­wa­nie popcornu. Roz­ry­wam folię i wsa­dzam kar­to­nik do mikro­fa­lówki, po czym usta­wiam czas i gapię się na wyświe­tlacz. Czer­wone cyferki zmie­niają się zbyt, kurwa, wolno. Zaczy­nam bęb­nić pal­cami o blat. Nie­cier­pli­wię się jak cho­lera, jakby ktoś jesz­cze tego nie wie­dział.

– Ej. – Lucas sztur­cha mnie ramie­niem. – Wszystko w porządku?

– Tak. – Spo­glą­dam na niego z nie­zro­zu­mie­niem. – Dla­czego mia­łoby nie być?

– Zacho­wu­jesz się dziw­nie.

– Wcale nie.

Unosi brew i spo­gląda na mnie zna­cząco, nim na uła­mek sekundy prze­ska­kuje spoj­rze­niem na Damiena. Tak sądzę, że na niego. Nie mam jed­nak pew­no­ści, bo ani myślę to spraw­dzać.

Nie­malże oddy­cham z ulgą, gdy mikro­fa­lówka infor­muje gło­śnym pik­nię­ciem, że wła­śnie skoń­czył się czas. Od razu otwie­ram drzwiczki i roz­ry­wam opa­ko­wa­nie, nie przej­mu­jąc się gorą­cym powie­trzem. Wsy­puję popcorn do miski, dodaję tro­chę soli i już zamie­rzam wyjść z kuchni, kiedy tym razem to Kane decy­duje się ode­zwać.

– To jak nie chcesz pić, to posiedź z nami, co? Bez sensu, żebyś się tak sam kisił w pokoju.

Prze­wra­cam w duchu oczami.

– Wcią­gnęła mnie książka, chcę ją dzi­siaj skoń­czyć.

Nie kła­mię – tak bar­dzo. Naprawdę zaczą­łem coś czy­tać na czyt­niku, ale jestem dopiero na dwu­dzie­stej stro­nie i nic cie­ka­wego się na razie nie dzieje. Prę­dzej zasnę, niż ją dokoń­czę – chyba że się roz­kręci, to się dopiero okaże.

– Lubisz czy­tać? – Zasko­czony głos Damiena spra­wia, że bez­wied­nie spo­glą­dam w jego ciemne oczy. I znowu mam wra­że­nie, że jego wzrok nie­mal prze­szywa mnie na wskroś.

– Tak – odpo­wia­dam spo­koj­nie.

– Ja też. – Uśmie­cha się nie­znacz­nie, może tro­chę z nadzieją, że będę kon­ty­nu­ować roz­mowę. – Jakie lubisz gatunki?

– Hor­rory – odpo­wia­dam pierw­sze, co mi przy­cho­dzi do głowy, a nie jest pie­przo­nym roman­sem.

Bo tak, czy­tam romanse i nie, nie sądzę, aby to było coś złego czy dziw­nego, że facet je czyta. Nie­mniej, nie znam typa, a Kane i Lucas ewi­dent­nie zdą­żyli go już polu­bić, więc nie będę ryzy­ko­wać teraz kłótni z nim, gdyby mnie wyśmiał.

Cho­ciaż z dru­giej strony… Może wtedy szyb­ciej zmyłby się z naszego domu?

– I romanse – dodaję, wbi­ja­jąc w niego uważne spoj­rze­nie, żeby wyła­pać cho­ciażby naj­mniej­szy gry­mas na jego twa­rzy mogący świad­czyć o tym, że to dla niego coś śmiesz­nego.

Ale on wcale się nie krzywi. Co wię­cej, mam wra­że­nie, że kąciki ust drgają mu w deli­kat­nym uśmie­chu wywo­ła­nym apro­batą. To zaś spra­wia, że ścią­gam brwi i odsta­wiam miskę na kuchenną wyspę. Nagle typ wydaje się bar­dziej inte­re­su­jący niż wcze­śniej.

– A ty? – pytam, opie­ra­jąc łok­cie o blat. Nawet na uła­mek sekundy nie odry­wam od niego świ­dru­ją­cego spoj­rze­nia.

– Kie­dyś czy­ta­łem – odpo­wiada wymi­ja­jąco i pospiesz­nie prze­ska­kuje wzro­kiem na deskę do kro­je­nia. Ner­wo­wym ruchem zgar­nia z blatu nóż i wraca do kro­je­nia warzyw. – Ale prze­sta­łem z braku wol­nego czasu. Sku­pia­łem się na hokeju.

Lucas sztur­cha mnie stopą, a kiedy spo­glą­dam na niego pyta­jąco, na migi poka­zuje mi, żebym prze­stał. Nie mam poję­cia, co mam, kurwa, prze­stać, skoro prze­cież nic takiego nie robię, do cho­lery.

– Spoko – rzu­cam luźno w eter, niech sobie sami dopo­wie­dzą, czy mówię to do Damiena w reak­cji na jego odpo­wiedź, czy może do Lucasa w reak­cji na… jego nie­mal ojcow­skie zacho­wa­nie sprzed chwili. – Uda­nej posia­dówki – dodaję jesz­cze, nim zgar­niam popcorn i wymi­jam kum­pla.

Wcho­dzę po scho­dach i natych­miast ruszam do swo­jej sypialni. Prze­krę­cam klucz w drzwiach już z przy­zwy­cza­je­nia, a przed rzu­ce­niem się na łóżko powstrzy­muje mnie tylko nie­chęć do spa­nia póź­niej w okrusz­kach po żar­ciu. Kładę się na środku mate­raca dopiero wtedy, gdy miska leży na szafce noc­nej. Roz­wa­lam się naj­wy­god­niej jak potra­fię i się­gam po… tele­fon. Zanim wrócę do czy­ta­nia, muszę zadzwo­nić do mamy.

Odbiera po trze­cim sygnale.

– Hun­ter. – Jej spo­kojny głos jak zwy­kle spra­wia, że się uśmie­cham, a moje serce ści­ska się bole­śnie z tęsk­noty. – U nas okej.

– Skąd wie­dzia­łaś, o co zapy­tam?

– Zawsze o to pytasz – odpo­wiada miękko.

Mimo że jej nie widzę, mimo że brzmi tak jak zwy­kle, to i tak wyczu­wam w jej tonie nie­znaczny nie­po­kój, a może to zmę­cze­nie? Cokol­wiek to jest, spra­wia, że uno­szę się wyżej i wci­skam plecy w zagłó­wek, moc­niej zaci­ska­jąc palce na komórce.

– Co się dzieje? – pytam twardo.

– Nic takiego – odpo­wiada szybko.

Za szybko.

– Mamo… – Wzdy­cham sfru­stro­wany. – Ile razy mam powta­rzać, żebyś nie trzy­mała mnie w nie­wie­dzy?

W słu­chawce zapada cisza prze­ry­wana jedy­nie cichymi odgło­sami pik­nięć. Są mia­rowe, takie, jak powinny być, ale jest wie­czór, a mama wła­śnie sie­dzi w pokoju Aubrey, więc to może ozna­czać tylko jedno. Coś jest nie tak – a przy­naj­mniej coś było nie tak.

– Przy­jadę do was – mówię zde­cy­do­wa­nym gło­sem.

– Nie ma takiej…

– Przy­jadę – prze­ry­wam jej i zry­wam się z łóżka. Zapo­mi­nam o książce i popcor­nie. Są rze­czy waż­niej­sze, niż głu­pie czy­ta­nie czy żar­cie. – Będę w połu­dnie na lot­ni­sku. Tata mnie odbie­rze?

Wzdy­cha prze­cią­gle, cho­ler­nie gło­śno, ale nie pro­te­stuje.

– Oczy­wi­ście, kocha­nie.

– Okej. – Pod­cho­dzę do szafy i wycią­gam ze środka torbę pod­ręczną. – W takim razie do zoba­cze­nia. Uca­łuj ode mnie Aubrey, okej?

– Za chwilkę to zro­bię. Jedź ostroż­nie do Ottawy, dobrze?

– Wezmę tak­sówkę.

– Nie będziesz pro­wa­dzić?

– Nie. Szkoda mi kasy na lot­ni­skowy par­king.

– A Lucas albo Kane…?

– Aktu­al­nie świę­tują roz­po­czę­cie waka­cji, więc nie będę ich odry­wać od zabawy.

– Hun­ter. – W jej gło­sie sły­szę naganę, na którą prze­wra­cam oczami. – Możesz przy­le­cieć poju­trze, nie musisz rezy­gno­wać…

– I tak sie­dzia­łem w sypialni – prze­ry­wam jej spo­koj­nie. – Nie mam dziś ochoty na impre­zo­wa­nie. Wolę się z wami zoba­czyć.

– No dobrze.

Cho­ler­nie nie­po­koi mnie fakt, że nie pró­buje mnie nama­wiać do tego, abym się roze­rwał. To może ozna­czać tylko jedno – coś się dziś stało, z Aubrey. Na myśl o tym, że nagle jej się pogor­szyło, aż robi mi się nie­do­brze.

Po raz kolejny żałuję, że Thun­der Bay Hur­ri­ca­nes nie zaofe­ro­wali mi kon­traktu i na naj­bliż­sze lata utkną­łem w Mont­re­alu. Po sto­kroć wolał­bym być na miej­scu, niż kur­so­wać pomię­dzy dwoma mia­stami, a wła­ści­wie trzema, licząc Ottawę jako miej­sce wylotu, niż sie­dzieć z dala od rodziny. Ale nie mam innego wyj­ścia. Aubrey potrze­buje pie­nię­dzy. Moi rodzice ich potrze­bują.

Rozdział 2

2

Damien

Czy jestem choć w naj­mniej­szym stop­niu zasko­czony oschło­ścią i dystan­sem Hun­tera w sto­sunku do mnie? Nie, ani tro­chę. Kiedy mie­siąc temu zaga­dał do mnie jeden ze skau­tów Mont­real Hun­ters, moja uwaga w spo­rej mie­rze sku­piła się wła­śnie na tej dru­ży­nie. Na hoke­istach. Nie mogłem prze­cież tak po pro­stu do nich dołą­czyć, nie mając na ich temat żad­nych infor­ma­cji – oprócz tych, które już posia­da­łem, bo nie jestem prze­cież igno­ran­tem.

Według wielu arty­ku­łów Hun­ter to naj­więk­szy gbur ze wszyst­kich.

I rów­nież naj­bar­dziej przy­stojny, ale to już dawno temu sam usta­li­łem.

Przy­gry­zam wnę­trze policzka i pocie­ram dłońmi twarz, wzdy­cha­jąc. Cho­lera, mam nadzieję, że nie ode­brał mojego gapie­nia się dwu­znacz­nie. Okej, dobra, fakt, patrzy­łem na niego za długo, bo na żywo wygląda o wiele lepiej niż na fot­kach. Nie powi­nien jed­nak ode­brać tego źle, prawda? W końcu nie ma poję­cia, że strze­lam do obu bra­mek. Nie­wiele osób o tym wie i niech tak zosta­nie jak naj­dłu­żej. Przy­naj­mniej dopóki nie będę mieć sta­bil­nej pozy­cji w dru­ży­nie i w całym NHL. Dopóki nie będzie się liczyć rów­nież moje imię, a nie tylko nazwi­sko mojego ojca.

Aż żałuję, że go nie zmie­ni­łem.

Teraz jest już na to jed­nak za późno.

Sfru­stro­wany kręcę głową i się­gam po tele­fon. Powi­nie­nem pójść pobie­gać, ale wczo­raj zde­cy­do­wa­nie za dużo wypi­łem z Kane’em i Luca­sem, więc chyba dziś sobie daruję. Albo pójdę póź­niej, gdy już prze­stanę sły­szeć w uszach szum wła­snej krwi.

Uśmie­cham się do sie­bie nie­znacz­nie na wspo­mnie­nie wie­czoru spę­dzo­nego w ich towa­rzy­stwie. Było cał­kiem… spoko. Jak na to, że nie wie­dzą o mnie zupeł­nie nic, w żad­nym momen­cie nie poczu­łem się jak na prze­słu­cha­niu. Wła­ści­wie nie zada­wali zbyt wielu pytań. Tro­chę byłem zasko­czony, ale rów­no­cze­śnie mi ulżyło. Oczy­wi­ście wiem, że nie na długo uda mi się ukryć fakt, kim jest mój ojciec, szcze­gól­nie gdy ofi­cjal­nie roz­pocznę swój pierw­szy sezon w NHL, ale póki tak się nie sta­nie, będę z tego korzy­stać jak naj­dłu­żej.

Odblo­ko­wuję komórkę i wcho­dzę w apli­ka­cję rand­kową. Muszę zak­tu­ali­zo­wać dane, bo… ostat­nim razem, kiedy z niej korzy­sta­łem, miesz­ka­łem prze­cież w Toronto. Prze­wra­cam oczami na widok dzie­sią­tek nie­prze­czy­ta­nych wia­do­mo­ści – usu­wam je jed­nym klik­nię­ciem. Nie wiem, co mi odbiło pół roku temu, że w ogóle to zain­sta­lo­wa­łem, skoro ani razu się z nikim nie umó­wi­łem – nawet na nie­zo­bo­wią­zu­jące spo­tka­nie w hotelu. Za dużo osób mogłoby mnie sko­ja­rzyć. Teraz? Mam całe dwa mie­siące na to, żeby sko­rzy­stać ze swo­jej względ­nej ano­ni­mo­wo­ści i może, ale tylko może, dać sobie szansę na pozna­nie kogoś… war­tego ryzyka.

Kiedy tylko zmie­niam miej­sce na Mont­real, prze­cho­dzę do głów­nej strony i prze­glą­dam bez­na­mięt­nie fotki pro­po­no­wa­nych osób. Na widok gołych klat krzy­wię się i wci­skam czer­wony X. To samo robię z roz­ne­gli­żo­wa­nymi kobie­tami. Nie mam nic do tego, jakie ktoś wrzuca zdję­cia na swoje social media, ale nie zamie­rzam się z tymi oso­bami uma­wiać. Wolę kogoś… mniej oczy­wi­stego.

Kil­ka­na­ście minut póź­niej zaczyna mnie już nudzić kli­ka­nie w czer­wony przy­cisk. Robię to już z auto­matu. Albo odrzu­cam ich z powodu fotki, albo z powodu opisu pod spodem. Odno­szę wra­że­nie, że każdy następny jest coraz…

Zatrzy­muję się na zdję­ciu kole­sia, na któ­rym wła­ści­wie widać tyle, co nic. Tro­chę szyi z widocz­nym jabł­kiem Adama, umię­śnione ramiona i ciemna koszulka z krót­kim ręka­wem. Nic ponad to. Żad­nej fotki twa­rzy, żad­nej gołej klaty, żad­nych bok­se­rek. Tylko to jedno zdję­cie.

Enfor­cer, 25 lat

Jest trzy lata ode mnie star­szy.

Gdy prze­su­wam pal­cem na opis, nie­mal dła­wię się śliną.

Hoke­iści są sek­sowni, to udo­wod­nione naukowo.

O kurwa.

Albo… jest hoke­istą, albo liczy na spo­tka­nie z hoke­istą, albo… Nie wiem.

W mojej piersi natych­miast poja­wia się ucisk wywo­łany napły­wa­ją­cym z każ­dej strony nie­po­ko­jem. Nie­za­leż­nie od przy­czyny – ten facet jest zbyt wiel­kim, kurwa, ryzy­kiem. Nie powi­nie­nem w to iść. Nie mogę. Muszę zna­leźć kogoś innego albo to olać i po pro­stu pójść do klubu.

Tak wła­śnie powi­nie­nem zro­bić, ale kiedy prze­su­wam pal­cem, żeby klik­nąć czer­wony przy­cisk, przy­pad­kiem natra­fiam kciu­kiem na ten zie­lony.

Dla­czego one są, kurwa, tak bli­sko sie­bie?!

Z mocno biją­cym ser­cem odry­wam palec od ekranu, nie­mal się modląc, aby wyświe­tlacz po pro­stu nie zare­ago­wał na dotyk. Moje modły oczy­wi­ście nie zostają wysłu­chane. Zdję­cie Enfor­cera znika i zostaje zastą­pione sło­wem „wybrano”.

Oddy­cham z ulgą tylko dla­tego, że nie wysko­czyła infor­ma­cja o „dopa­so­wa­niu”. Jesz­cze nic nie jest stra­cone. To, że ja go zaak­cep­to­wa­łem, wcale nie ozna­cza, że i on mnie zaak­cep­tuje. A może to konto jest stare i nie­ak­tywne? Taka moż­li­wość rów­nież ist­nieje.

Nie zamie­rzam jed­nak kusić losu i natych­miast wcho­dzę w usta­wie­nia swo­jego pro­filu, żeby zmie­nić opis. Usu­wam z niego emotki kija do hokeja, a zamiast nich wsta­wiam: „Jeśli lubisz hokej i/lub w niego grasz, nawet do mnie nie pisz”.

Wypusz­czam spo­mię­dzy warg długi oddech i wci­skam głowę w poduszkę, wyłą­cza­jąc apli­ka­cję. Już mi się ode­chciało kogo­kol­wiek szu­kać. Naprawdę.

– Jak tam, młody? – Kane kle­pie mnie w ramię, gdy kilka godzin póź­niej wra­cam spo­cony z dworu. Nie mam poję­cia, ile zro­bi­łem kilo­me­trów, ale mię­śnie w nogach powoli mi wysia­dają. – Nie dajesz sobie ani chwili na odpo­czy­nek?

– Nie – odpo­wia­dam zdy­szany, zrzu­ca­jąc buty ze stóp. – Muszę się przy­go­to­wać na wrze­sień.

Facet ściąga brwi i przy­gląda mi się ze sku­pie­niem. Jego zie­lone oczy chyba pró­bują prze­wier­cić mnie na wylot, ale nie odczu­wam tego jako natar­czy­wej reak­cji. Raczej jako zacie­ka­wie­nie.

– Julian nie pozwala nam się prze­mę­czać w waka­cje – mówi wresz­cie, uśmie­cha­jąc się nie­znacz­nie. – Więc nie prze­gnij, dobra? Chyba nie chcesz doznać urazu przed swoim pierw­szym sezo­nem w NHL, co?

– Nie prze­gnę. Znam sie­bie i swoje moż­li­wo­ści.

– Okej. – Przy­ta­kuje ruchem głowy. – W takim razie już nic wię­cej nie mówię.

Lubię go. Nie w sen­sie lubię-lubię, ale lubię, po pro­stu. Nie zadziera nosa i nie wydaje się w żad­nym stop­niu aro­ganc­kim dup­kiem. Wła­ści­wie zacho­wuje się w sto­sunku do mnie, jak­by­śmy się znali dłu­żej niż zale­d­wie dwa­dzie­ścia cztery godziny. Cie­kawe, czy jest taki dla każ­dego, czy tylko dla wybra­nych osób. Mógł­bym go o to zapy­tać, ale z dru­giej strony – im wię­cej zadam pytań, tym więk­sze ryzyko, że on zrobi dokład­nie to samo. A na to na razie nie mogę sobie pozwo­lić.

– Gra­łeś wcze­śniej dla Toronto Mon­sters, co nie? – zaga­duje luźno, gdy wcho­dzi za mną do kuchni.

Z tru­dem udaje mi się prze­łknąć wodę z elek­tro­li­tami i się przy tym nie zadła­wić. Cóż, to nie jest nie­co­dzienne pyta­nie, ale zadaje je tak nie­spo­dzie­wa­nie, że odro­binę mnie tym zaska­kuje.

– Ta. – Chrzą­kam i odkła­dam pusty bidon na blat. – Nie wzięli mnie do dra­ftu, a mia­łem już skoń­czone dwa­dzie­ścia lat, więc dosze­dłem do wnio­sku, że zosta­nie w U Sports będzie wła­ści­wym kro­kiem.

Kiwa głową ze zro­zu­mie­niem.

– Dobrze, że się nie pod­da­łeś.

Pry­cham cicho.

– To nie w moim stylu.

Uśmie­cha się z uzna­niem.

– No i bar­dzo dobrze. Dru­ży­nie przyda się ktoś zacięty.

Uno­szę brew i posy­łam mu roz­ba­wione spoj­rze­nie.

– Już macie takiego jed­nego – oznaj­miam ze śmie­chem. – Hun­tera, oczy­wi­ście.

Kane spo­gląda na mnie z zasko­cze­niem, nim par­ska cicho.

– Taa… „Zacięty” to zde­cy­do­wa­nie jeden z epi­te­tów, któ­rym można go okre­ślić – przy­ta­kuje powoli, otwie­ra­jąc lodówkę. – Nie przej­muj się jego oschło­ścią – dodaje, gdy wyciąga ze środka mięso z kur­czaka. – Ten typ tak ma.

– Spoko.

– Jak wróci, to wybie­rzemy się do jakie­goś klubu czy coś. Zoba­czysz, że wcale nie jest taki zły.

– Dziś? – Krzy­wię się nie­znacz­nie. – Chyba mam dość alko­holu po wczo­raj.

– Nie, dziś nie. – Kręci głową. – Jak wróci z Thun­der Bay.

Otwie­ram usta, ale Kane jest szyb­szy.

– Nie pytaj – wyja­śnia. – Gene­ral­nie… dla wła­snego dobra, trzy­maj się z daleka od tematu Thun­der Bay. – Spo­gląda na mnie poważ­nie. – To nic oso­bi­stego, nie bierz tego do sie­bie.

– Spoko. Nie wezmę. Dzięki za uprze­dze­nie.

– Luz. – Odsta­wia mięso na deskę do kro­je­nia i wyciąga z szafki patel­nię. Nim jed­nak zabiera się do kro­je­nia, zerka na mnie z ukosa i poru­sza ustami na boki. – Mogę zadać ci oso­bi­ste pyta­nie?

– Strze­laj – odpo­wia­dam po chwili namy­słu, uda­jąc, że ani tro­chę nie para­li­żuje mnie strach.

– Jak to jest, że jeź­dzisz dwu­let­nim porsche, ale nie masz…?

– To był pre­zent – prze­ry­wam mu spo­koj­nie, cho­ciaż w głębi mnie nara­sta ner­wo­wość.

– Aaa… – Kiwa pospiesz­nie głową. – I wszystko jasne. – Uśmie­cha się nie­znacz­nie, po czym zabiera się do przy­go­to­wa­nia mięsa.

Nie mówi nic wię­cej. Nie docieka. Nie pyta o to, od kogo dosta­łem auto. Po pro­stu akcep­tuje moją odpo­wiedź i… tyle.

Uzmy­sło­wie­nie sobie tego, że Kane nie zamie­rza w żaden spo­sób naci­skać, spra­wia, iż natych­miast się roz­luź­niam.

– Pomóc? – pytam, otwie­ra­jąc szafkę, gdzie trzy­mają syp­kie pro­dukty. Wczo­raj na szybko poka­zy­wali mi, co i gdzie znajdę, a że mam dobrą pamięć, to nie sta­nowi to dla mnie żad­nego kło­potu. – Robimy z ryżem?

– Yup – odpo­wiada luźno. – Lucas poje­chał po warzywa, bo wszyst­kie, które mamy, wyglą­dają, jakby spę­dziły za dużo czasu na sola­rium.

Par­skam gło­śnym śmie­chem, odchy­la­jąc głowę w tył. Po wcze­śniej­szym stre­sie i nie­po­koju nie ma już śladu.

To miła odmiana w porów­na­niu do ostat­nich… kilku lat mojego życia.

Nie jestem przy­zwy­cza­jony do spę­dza­nia czasu w samot­no­ści, wtedy moja głowa szumi od natłoku myśli, dla­tego z ogromną ulgą przyj­muję fakt, że Lucas i Kane po obie­dzie pro­po­nują grę w plan­szówkę. Tym razem bez alko­holu – na całe szczę­ście. Upi­ja­nie się poza sezo­nem to pro­sta droga do tego, aby pogor­szyć swoją spraw­ność fizyczną i stra­cić szansę na dobrą grę.

– Mono­poly? – Uno­szę brew na widok pudełka, które Lucas znosi z pię­tra.

Uśmie­cha się nie­mal sza­tań­sko.

– Przy Mono­poly naj­le­piej poznaje się wady i zalety dru­giego czło­wieka – oznaj­mia poważ­nie. – Zoba­czymy, z jakiej gliny jesteś ule­piony.

W poło­wie pry­cham, w poło­wie par­skam śmie­chem.

– Muszę was zasmu­cić, ale jestem w tym zaje­bi­sty.

– To się jesz­cze okaże – mru­czy Kane, posy­ła­jąc mi roz­ba­wione spoj­rze­nie.

Wła­ści­wie wystar­cza mi zale­d­wie godzina, żeby dopro­wa­dzić Lucasa do ban­kruc­twa, a Kane’a do momentu, w któ­rym musi pozbyć się wszyst­kich swo­ich domów i połowy swo­ich ulic, aby mnie spła­cić.

Uśmie­cham się z zado­wo­le­niem, wycią­ga­jąc w jego stronę rękę. Poru­szam pal­cami, jak­bym się nie­cier­pli­wił.

– No, dalej. Pła­cisz czy się pod­da­jesz?

Spo­gląda na mnie z uda­waną iry­ta­cją.

– Jakim, do dia­bła, cudem? – mam­ro­cze pod nosem, krę­cąc głową. – Kolejny Hun­ter się zna­lazł, kurwa jego mać.

Mój uśmiech się posze­rza. Teraz jest już głup­ko­waty i total­nie wylu­zo­wany.

– Stu­dio­wa­łem zarzą­dza­nie, inwe­sty­cje to mój konik – wyja­śniam.

Robię to na tyle ogól­ni­kowo, żeby nie­ko­niecz­nie chcieli drą­żyć temat, ale rów­no­cze­śnie wcale nie kła­mię.

– Patrz­cie go. – Lucas się śmieje. – Zna­lazł się inwe­stor. Następ­nym razem zagramy w coś innego.

– Spoko. – Wzru­szam ramio­nami i sku­piam spoj­rze­nie na Kanie. – Więc? – Macham pal­cami. – Pła­cisz czy się pod­da­jesz?

Prze­wraca oczami, nim opada ocię­żale ple­cami na fotel.

– Pod­daję się – oznaj­mia z gło­śnym wes­tchnie­niem. – Zostaną mi cztery ulice, przy następ­nej run­dzie skoń­czę jako ban­krut.

Kiwam głową z uzna­niem.

– A w ten spo­sób możesz mieć nadzieję, że jed­nak odbi­jesz się od dna.

Uśmie­cha się pół­gęb­kiem.

– I tak to zostawmy – oznaj­mia, nim sięga po pilot i włą­cza tele­wi­zor. – Oglą­damy coś?

Lucas wdaje się z nim natych­miast w dys­ku­sję na temat tego, co wybrać, a ja w tym cza­sie sprzą­tam plan­szówkę. Segre­guję i ukła­dam wszyst­kie ele­menty równo na swoje miej­sca, może tro­chę aż do prze­sady, ale trudno. Przy­naj­mniej przy następ­nej grze nie będziemy musieli tra­cić czasu na szu­ka­nie wła­ści­wych kart.

– To tak zwy­kle spę­dza­cie waka­cje? – pytam Kane’a, gdy Lucas zabiera ode mnie pudełko i odnosi je na górę.

– Yup – odpo­wiada luźno, dalej prze­ska­ku­jąc pomię­dzy tytu­łami fil­mów. – Sta­ramy się rów­nież na dwa tygo­dnie wysko­czyć gdzieś poza Mont­real. W sumie od dwóch lat jeź­dzimy w to samo miej­sce i w tym roku chyba też tam poje­dziemy.

– O, super – kwi­tuję, cho­ciaż nie jest to szczera reak­cja.

Dwa tygo­dnie w samot­no­ści?

Nie wiem, czy mi się to podoba. Będę musiał zna­leźć sobie jakieś miesz­ka­nie czy coś, żeby tu nie tkwić jak piąte koło u wozu. Nie chcę być niczyim utra­pie­niem.

– Może poje­dziesz z nami? – pro­po­nuje, spo­glą­da­jąc na mnie uważ­nie. – Jesz­cze musiał­bym poga­dać o tym z Hun­te­rem, ale raczej nie będzie miał nic prze­ciwko. – Uśmie­cha się nie­znacz­nie. – A ty się roz­luź­nisz przed sezo­nem.

– No nie wiem… Nie chcę się narzu­cać czy coś.

– Daj spo­kój. – Lucas wcho­dzi aku­rat do salonu i kle­pie mnie w ramię. – Jeste­śmy dru­żyną. Dru­żyna zawsze trzyma się razem.

Nie daję po sobie poznać, jak bar­dzo poru­szają mnie te słowa. W pozy­tyw­nym sen­sie. Toronto Mon­sters byli w porządku, ale ni­gdy nie czu­łem się tam jak wśród swo­ich ludzi. Być może dla­tego, że moim marze­niem od zawsze było gra­nie w NHL i zamie­rza­łem je speł­nić, cho­ciaż­bym miał się o to sta­rać aż do utraty sił. Nie­któ­rych to wku­rzało. Chyba po pro­stu prze­czu­wali, że nie zostanę z nimi na długo. Może nie czuli, abym odda­wał się w pełni Mon­stersom?

– Jeśli Hun­ter nie będzie mieć nic prze­ciwko, to chęt­nie – mówię wresz­cie i dodaję: – Dzięki za zapro­sze­nie.

– Luz.

Ani Kane, ani Lucas nie robią z tego wiel­kiej sprawy, jakby ich zacho­wa­nie i pro­po­zy­cja były nor­malną koleją rze­czy. Nawet w naj­mniej­szym stop­niu nie domy­ślają się, jak wiele to dla mnie zna­czy. Może wresz­cie zna­la­złem miej­sce, w któ­rym będę się czuć jak w domu? W któ­rym nikt nie będzie na mnie łypać spod byka ze względu na mojego ojca?

Rozdział 3

3

Hun­ter

Ice­Ice­Baby, 22 lata Jeśli lubisz hokej i/lub w niego grasz, nawet do mnie nie pisz.

Unoszę brew, bar­dziej wci­ska­jąc plecy w opar­cie krze­sła. Ukła­dam łokieć na mate­racu łóżka i par­skam cichym śmie­chem.

– Zało­ży­łem konto na apce rand­ko­wej i wiesz co? Zazna­czy­łem, że inte­re­sują mnie też faceci – mówię cicho. Leka­rze twier­dzą, że Aubrey nic nie sły­szy, że niby jest, ale jej nie ma, jed­nak ja mimo to z nią roz­ma­wiam.

Wyobra­żam sobie, że śmieje się cicho i posyła mi spoj­rze­nie pełne nie­do­wie­rza­nia, a potem rzuca jakimś żar­ci­kiem. „Hun­ter eks­plo­ruje swoje moż­li­wo­ści?” albo „Czyżby znu­dziły ci się dziew­czyny?”.

– Chyba nie ma sensu ogra­ni­czać się tylko do kobiet – wyja­śniam. – Ty się nie ogra­ni­cza­łaś tylko do chło­pa­ków, co nie? – Zer­kam na nią i uśmie­cham się nie­znacz­nie, cho­ciaż dławi mnie ogromny smu­tek, bo Aubrey nie drga nawet powieka. – Może powi­nie­nem cho­ciaż spró­bo­wać? W końcu „ni­gdy nie mów ni­gdy”, i tak dalej. – Śmieję się pod nosem i wra­cam do ekranu, po czym kie­ruję go w stronę mojej sio­stry. – Jak myślisz, powi­nie­nem go zaak­cep­to­wać, mimo że dał w opi­sie: „Jeśli lubisz hokej i/lub w niego grasz, nawet do mnie nie pisz”? W końcu nie musi wie­dzieć, że gram, nie? A to mogłaby być cie­kawa wymiana zdań.

Odchy­lam głowę i strze­lam kar­kiem, żeby choć tro­chę zmniej­szyć nie­przy­jemny ucisk w szyi. Nie pomaga mi to za bar­dzo, ale przy­naj­mniej już nie czuję, aby napię­cie cią­gnęło mnie po ramio­nach.

– Może powi­nie­nem jed­nak usu­nąć to konto? – pytam na głos, cho­ciaż wiem, że Aubrey mi nie odpo­wie. – I tak nie miał­bym czasu na rand­ko­wa­nie. – Krzy­wię się do sie­bie.

– Rand­ko­wa­nie?

W pierw­szej chwili wybu­cha we mnie nadzieja, że to pyta­nie zadała Aubrey, cho­ciaż wiem, że to nie­moż­liwe, bo prze­cież jest pod­pięta do maszyny, zain­tu­bo­wana i – cho­lera – leka­rze zgod­nie stwier­dzili, że szansa na powrót świa­do­mo­ści u niej to jedna dzie­siąta pro­centa. Ale to zawsze jakaś szansa, prawda?

Tyle że to nie jest jej głos i rozum mnie o tym uświa­da­mia uła­mek sekundy po tym, jak serce zaczyna bić szybko z nadziei. To głos mamy, która zagląda do prze­ro­bio­nego na mały szpi­tal pokoju gościn­nego na par­te­rze.

– Hun­ter?

– Hm? – Blo­kuję komórkę i spo­glą­dam w jej jasne oczy. – Co tam?

– Rand­ko­wa­nie? – pona­wia pyta­nie. – Uma­wiasz się na randki? – Uśmie­cha się z roz­czu­le­niem.

– Nie – odpo­wia­dam zgod­nie z prawdą. – Mówi­łem Aubrey, że zało­ży­łem konto na apce rand­ko­wej, ale chyba ją usunę.

– Dla­czego? – W jej spoj­rze­niu natych­miast poja­wia się przy­gnę­bie­nie.

– Bo nie będę mieć na to czasu. – Wzru­szam nie­dbale ramio­nami.

– Och, synku – szep­cze miękko. – Zna­la­zł­byś czas, gdy­byś tylko nie sku­piał się wyłącz­nie na karie­rze i swo­jej sio­strze.

Zaci­skam mocno zęby, z fru­stra­cją wypusz­cza­jąc nosem długi wydech. Odwra­cam wzrok od mamy i wbi­jam go w spo­kojną, jakby pogrą­żoną we śnie twarz sio­stry.

– Aubrey potrze­buje pie­nię­dzy. Wy ich potrze­bujecie.

Mama pod­cho­dzi bli­żej i siada na brzegu łóżka, po czym chwyta mnie deli­kat­nie za dłoń.

– Wła­ści­wie, Hun­ter… – mam­ro­cze powoli, jakby dokład­nie ważyła słowa. – Po ostat­nich nie­uda­nych pró­bach lecze­nia uzna­li­śmy razem z tatą, że Aubrey nie chcia­łaby, aby­śmy ją na siłę u…

– Nie! – pro­te­stuję gwał­tow­nie, cho­ciaż rozum krzy­czy, że oni mają rację. Moja sio­stra nie chcia­łaby żyć w ten spo­sób, ale rów­no­cze­śnie ja nie chcę się pod­da­wać. Jesz­cze nie teraz. Nie mogę jej stra­cić. – Nie, mamo. Jesz­cze nie spró­bo­wa­li­śmy wszyst­kiego – mówię sta­now­czo, zry­wa­jąc się z krze­sła. – Nie rezy­gnuj z niej.

– Ale ja z niej nie rezy­gnuję, kocha­nie – zapew­nia mnie pospiesz­nie. – Po pro­stu dla niej nie ma już nadziei, synku.

– Nadzieja zawsze jest – syczę.

Nie powi­nie­nem się w ten spo­sób do niej odzy­wać. To ona prze­cież zaj­muje się moją sio­strą, swoim dziec­kiem, razem z tatą, dwa­dzie­ścia cztery na sie­dem, dwa­na­ście mie­sięcy w roku. Ale nie potra­fię ina­czej. Na samą myśl o tym, że tak po pro­stu mie­li­by­śmy się pod­dać, prze­stać o nią wal­czyć…

Cho­lera jasna!

– Hun­ter…

Macham dło­nią, odga­nia­jąc od sie­bie nie­wy­po­wie­dziane przez nią słowa.

– Idę do sie­bie – wyja­śniam, nim wypa­dam z pokoju i natych­miast ruszam w stronę końca kory­ta­rza.

Wcho­dzę do swo­jej sta­rej sypialni i rzu­cam się na łóżko, wci­ska­jąc twarz w poduszkę. Krzy­czę. Gło­śno. Tak gło­śno, że gdyby nie ten cho­lerny puch pod mate­ria­łem, ojciec wpadłby spa­ni­ko­wany do środka, pyta­jąc, co się dzieje.

Nie mam poję­cia, ile czasu spę­dzam w tej pozy­cji, ale chyba dość długo, bo… Po pierw­sze boli mnie gar­dło od wrza­sku, jakby ktoś wbi­jał w nie miliony igieł, a po dru­gie zdrę­twiały mi nie tylko ramiona, ale rów­nież kolana. Wzdy­cham z udrę­cze­niem i prze­wra­cam się na plecy, stę­ka­jąc. Chyba nie­świa­do­mie napi­na­łem wszyst­kie mię­śnie w ciele.

Po omacku się­gam po komórkę i ją odblo­ko­wuję. Przez chwilę wpa­truję się tylko w zdję­cie Ice­Ice­Baby. Fotka zro­biona jest w poło­wie jego ciała, widać zale­d­wie szare spodnie dre­sowe i frag­ment bia­łej koszulki. Żad­nej twa­rzy, cze­go­kol­wiek, po czym mógł­bym go roz­po­znać. Jakie jest praw­do­po­do­bień­stwo, że to ktoś, kogo znam, szcze­gól­nie bio­rąc pod uwagę fakt, że ma „ale” do hoke­istów? Może fak­tycz­nie potrze­buję na chwilę odskoczni? Może… mógł­bym przez naj­bliż­sze dwa mie­siące spró­bo­wać cze­goś nowego, zająć czymś – albo kimś – swoje myśli?

– Po pro­stu to zrób, a nie wymy­ślasz.

Roz­ba­wiony głos Aubrey w mojej gło­wie jest jak żywy. Wąt­pię, abym kie­dy­kol­wiek go zapo­mniał, a gdyby się choć mini­mal­nie zatarł, w kilku miej­scach mam zabez­pie­czone fil­miki z nią.

Kurwa, jak ja za nią, cho­lera, tęsk­nię.

– Ale trzę­siesz por­t­kami.

Prze­wra­cam oczami i potrzą­sam głową, nim pod wpły­wem chwili i braku jakich­kol­wiek zaha­mo­wań kli­kam zie­lony przy­cisk. Gdy tylko zdję­cie znika, na ekra­nie poja­wia się infor­ma­cja, która w opór mnie zaska­kuje.

Zosta­li­ście dopa­so­wani!

Otwie­ram sze­roko oczy, pod­czas gdy moje serce gwał­tow­nie przy­spie­sza. Aż uno­szę się do siadu i odrzu­cam tele­fon na pościel, jakby mnie opa­rzył. Gapię się na ekran i…

Poważ­nie? Dopa­so­wani? A ponoć nie chce roz­ma­wiać z tymi, któ­rzy lubią hokej albo w niego grają, więc jakim cudem „dopa­so­wani”?

Nim zdoła do mnie dotrzeć, co tak wła­ści­wie robię, kli­kam „wyślij wia­do­mość”. Teraz, gdy nas połą­czyło, mam taką moż­li­wość.

Enfor­cer: Twój opis i dopa­so­wa­nie do mnie gryzą się ze sobą. Czyż­byś był nie­zde­cy­do­wany?

Wia­do­mość zostaje dostar­czona. Cze­kam chwilę, czy koleś od razu ją prze­czyta, ale dokład­nie po dwóch minu­tach po pro­stu to ole­wam. Wyłą­czam apkę i wcho­dzę w wyszu­ki­warkę. Sku­piam swoje myśli wyłącz­nie na Aubrey. Może ruszyły jakieś bada­nia kli­niczne, jakieś nowe tera­pie, cokol­wiek, co mogłoby jej pomóc?

A może po pro­stu pró­buję zagłu­szyć swój rozum, który krzy­czy, że rodzice mają rację? Że powin­ni­śmy pozwo­lić jej odejść, bo od trzech lat nic, ale to nic się nie zmie­niło, nie licząc co jakiś czas zwy­kłych, przy­ziem­nych i dla wielu raczej nie­groź­nych cho­rób, cho­ciaż dla niej mogą­cych być tra­gicz­nymi w skut­kach. Jak przed­wczo­raj­sza gorączka spo­wo­do­wana praw­do­po­dob­nie zapa­le­niem pęche­rza. Nic się nie zmie­niło, a rów­no­cze­śnie wszystko się zmie­niało, bo prze­cież kie­dyś nie musiała być pod­pięta cały czas pod maszynę, a teraz? Teraz bez tego… po pro­stu prze­sta­łaby oddy­chać.

Jest już dzie­wiąta wie­czo­rem, kiedy wcho­dzę do salonu ze zwie­szoną głową. Tele­wi­zor jest włą­czony, tata ogląda jakiś film sen­sa­cyjny na mini­mal­nej gło­śno­ści – zapewne po to, aby wyraź­nie sły­szeć pika­nie maszyn z pokoju Aubrey. Gdy tylko z cięż­kim wes­tchnie­niem sia­dam na kana­pie obok niego, kła­dzie mi dłoń na kola­nie i lekko pokle­puje.

– Mama wspo­mi­nała, że chciała ci wyja­śnić naszą decy­zję.

– Mhm – mam­ro­czę, pró­bu­jąc sku­pić się na ekra­nie tele­wi­zora, ale moje oczy zacho­dzą łzami. – Nie… Nie chcę, żeby…

– Wiem, synu. – Obej­muje mnie ramie­niem i przy­ciąga do swo­jego boku. – Ale cza­sem trzeba pozwo­lić odejść tym, któ­rych się kocha – dodaje zdła­wio­nym szep­tem. – Cho­ciaż nie jest to łatwe. I tak naprawdę ni­gdy nie będzie.

Przy­my­kam powieki i pozwa­lam na to, aby łza spły­nęła mi po policzku, ska­pu­jąc z brody na koszulkę. Dopiero po tym ocie­ram wil­gotną skórę i wzdy­cham cicho, z cho­ler­nym udrę­cze­niem.

– Kiedy ostat­nio spraw­dzali ją leka­rze? – pytam, chyba licząc na to, że to było dawno temu i może, ale tylko może, nie umarła jesz­cze cała nadzieja.

– Tydzień temu – odpo­wiada po chwili ciszy. – Nic się nie zmie­niło. Wła­ści­wie, Hun­ter, to z tygo­dnia na tydzień jest gorzej. – Ści­ska mnie moc­niej za ramię. – Ostat­nio pod­czas burzy nie mie­li­śmy prądu, padł nam rów­nież agre­gat i… Na zmianę pom­po­wa­li­śmy ręcz­nym resu­scy­ta­to­rem, zanim stra­żacy dowieźli zapa­sową bate­rię do respi­ra­tora.

Prze­ły­kam z tru­dem ślinę i kiwam głową, niby ze zro­zu­mie­niem, ale tak naprawdę to tylko odruch bez­wa­run­kowy, bo nic z tego nie rozu­miem. Pró­buję, naprawdę pró­buję, ze względu na rodzi­ców, bo to prze­cież oni są uwię­zieni w domu, to oni oddali ostat­nie lata swo­jego życia Aubrey, ale…

Cho­lera, kurwa, nie potra­fię.

Nie umiem.

Może dla­tego, że gryzą mnie wyrzuty sumie­nia, bo nie zauwa­ży­łem, że coś jest nie tak? Bo tak bar­dzo sku­pia­łem się na sobie, na hokeju i na nowych zna­jo­mych, że nie dostrze­głem, iż Aubrey się z czymś zmaga? Że…

– To nie jest twoja wina, Hun­ter – szep­cze łagod­nie tata, nim przy­ciąga mnie w ojcow­skim uści­sku. – To nie jest ani twoja, ani nasza wina. Aubrey… to ona pod­jęła decy­zję, która w tam­tym cza­sie wyda­wała jej się jedyną słuszną. Pamię­tasz jej list poże­gnalny?

Zaci­skam zęby i zwi­jam dło­nie w pię­ści.

– Mhm – potwier­dzam nie­wy­raź­nie. Pamię­tam go dokład­nie. Był krótki. Cho­ler­nie krótki i w kurwę bole­sny.

Prze­pra­szam. Tak bar­dzo Was prze­pra­szam. Pro­szę, wybacz­cie mi, ale ja… Po pro­stu nie dam rady.

– Do ostat­niego momentu myślała o wszyst­kich, a nie o sobie – dodaję zdła­wio­nym gło­sem. – Dla­czego nic nie powie­działa? – pytam, cho­ciaż wła­ści­wie nie ocze­kuję żad­nej odpo­wie­dzi. – Prze­cież coś byśmy z tym zro­bili…

– Nie wiem, synu – mam­ro­cze szcze­rze roze­dr­ga­nym gło­sem. – Mam tylko nadzieję, że do końca wie­działa, iż mogłaby na nas liczyć, gdyby tylko się przed nami otwo­rzyła.

Przy­my­kam powieki i z tru­dem powstrzy­muję wzbie­ra­jący w mojej piersi szloch.

Jeden dzień.

Wystar­czył jeden dzień znę­ca­nia się nad nią przez tych dwóch skur­wieli, aby z wiecz­nie uśmiech­nię­tej i pozy­tyw­nie nasta­wio­nej do życia szes­na­sto­latki stała się wra­kiem czło­wieka, który… posta­no­wił ze sobą skoń­czyć. Jeden, pie­przony dzień.

Gdyby nie Gra­cie, jej dziew­czyna, chyba do tej pory nie wie­dzie­li­by­śmy, co się tak naprawdę stało, bo prze­cież szkoła „niczego nie widziała”.

– Nie chcemy robić tego bez cie­bie, Hun­ter – dodaje tata po dłuż­szej ciszy. – Jeśli uwa­żasz, że to jesz­cze nie ten czas, to…

– W porządku – prze­ry­wam mu, poły­ka­jąc łzy, które i tak spły­wały po moich policz­kach. – W porządku – dodaję pew­niej. – Aubrey nie chcia­łaby w ten spo­sób żyć. Macie rację.

A ja muszę pozwo­lić jej odejść.

Cho­ciaż te słowa prze­cho­dzą przez moje gar­dło z ogrom­nym tru­dem, to kiedy tylko je wypo­wia­dam, po mojej piersi roz­lewa się uczu­cie, które do złu­dze­nia przy­po­mina ulgę. W mojej gło­wie nato­miast roz­lega się cichy, pełen wdzięcz­no­ści szept mojej sio­stry:

– Kocham cię, bra­ciszku.

Rozdział 4

4

Damien

Enfor­cer: Twój opis i dopa­so­wa­nie do mnie gryzą się ze sobą. Czyż­byś był nie­zde­cy­do­wany?

No i to by było na tyle z mojej szyb­kiej zmiany opisu. Wysze­dłem na głupka. Nie, gorzej. Wysze­dłem na nie­zde­cy­do­wa­nego głupka. Wzdy­cham z iry­ta­cją i przy­ci­skam przed­ra­mię do twa­rzy, mam­ro­cząc pod nosem kilka nie­zbyt cen­zu­ral­nych słów.

Mam odpi­sać? Czy może olać? W sumie mógł­bym olać i byłoby po spra­wie, prawda? Ale z dru­giej strony… Nie wiem, kurde. Jest pierw­szym face­tem, który nie napi­sał od razu z pyta­niem, czy spo­tkamy się w hotelu albo nie zapy­tał o to, czy będę do niego mówić „tatu­siu”. Kiedy zoba­czy­łem to ostat­nie, aż mi się cof­nęło śnia­da­nie sprzed kilku godzin. Nie, żebym miał jakieś „ale” do czy­ichś upodo­bań, jeśli są za obo­pólną i świa­domą zgodą, ale – kurwa – serio? Żeby tak od razu? Żad­nego „cześć, siema” czy cho­ciażby „Jak ci minął dzień?”. Od razu ich wszyst­kich zablo­ko­wa­łem. Został tylko on. Enfor­cer.

W sumie inte­re­su­jący dobór nicka, zwa­żyw­szy na to, co ozna­cza w hokeju. To wła­śnie od enfor­cera ocze­kuje się agre­syw­nych reak­cji na nie­czy­ste czy bru­talne zagra­nia na lodzie. Szcze­gól­nie gdy ktoś zaata­kuje bram­ka­rza albo naj­lep­szego z gra­czy.

Odsu­wam rękę od twa­rzy i wbi­jam sku­pione spoj­rze­nie w ekran. Gryzę się z myślami. Odpi­sać? Olać? Zablo­ko­wać? Cho­lera jasna. Powi­nie­nem zro­bić to ostat­nie, ale rów­no­cze­śnie wtedy nie zostałby mi zupeł­nie nikt do prze­pro­wa­dze­nia nor­mal­nej roz­mowy na apce. Dosłow­nie: nikt. To zna­czy, okej, napi­sało do mnie kilka dziew­czyn, tro­chę poga­da­li­śmy, ale żadna z nich nie spra­wiła, że miał­bym ochotę pocią­gnąć to dalej – nawet jeśli tylko na jedno, nie­zo­bo­wią­zu­jące spo­tka­nie w hotelu czy gdzie­kol­wiek.

A walić to. W każ­dej chwili mogę go prze­cież zablo­ko­wać, co nie? No wła­śnie.

Ice­Ice­Baby: Uwie­rzysz, jeśli powiem, że zmie­ni­łem swój opis po tym, jak przy­pad­kiem klik­ną­łem „zain­te­re­so­wany”?

Wia­do­mość zostaje dostar­czona. A zale­d­wie kilka sekund póź­niej odczy­tana. Szybki jest.

A może całymi dniami prze­sia­duje na apce?

Enfor­cer: To brzmi tak idio­tycz­nie, że praw­do­po­dob­nie jest prawdą.

Enfor­cer: Dla­czego?

Par­skam cichym śmie­chem.

Ice­Ice­Baby: Bo jesteś zwią­zany z hoke­jem.

Enfor­cer: I? Co w tym złego?

Enfor­cer: Jeśli powiesz, że nie rozu­miesz tego sportu, od razu Cię blo­kuję.

To byłoby jakieś wyj­ście, prawda? Tak, byłoby. Szkoda tylko, że uśmie­cham się głup­ko­wato do komórki, nie wie­dząc nawet, jak ten facet ma na imię, ani jak wygląda. Chyba serio powi­nie­nem pójść do jakie­goś klubu się roze­rwać, bo odbija mi od samot­no­ści. Zbyt długo się z nikim nie spo­ty­ka­łem. Zbyt długo sobie na to nie pozwa­la­łem.

Ice­Ice­Baby: To mały świat, a ja sta­ram się zacho­wać ano­ni­mo­wość.

Mijają sekundy, a on nie odpi­suje. Potem minuty i dalej cisza. W pew­nej chwili nawet spraw­dzam, czy mnie nie zablo­ko­wał albo nie usu­nął z pary, ale nie, wtedy nie miał­bym dostępu do kon­wer­sa­cji. Pew­nie coś go ode­rwało od komórki i tyle.

Wresz­cie jed­nak dostaję odpo­wiedź.

Enfor­cer: Grasz w hokeja?

Przy­gry­zam wnę­trze policzka. Przy­znać się? Czy nie? Jeśli się przy­znam… to prze­cież nie powiem od razu, kim dokład­nie jestem. Kłam­stwo nie ma w tym wypadku naj­mniej­szego sensu. A przy­naj­mniej aktu­al­nie go nie dostrze­gam.

Ice­Ice­Baby: Tak.

Ice­Ice­Baby: A Ty?

Enfor­cer: Też.

Prze­ły­kam z tru­dem ślinę. Ręka zaczyna mi drżeć. Nie wiem, czy bar­dziej z ner­wów, czy może z eks­cy­ta­cji. Wystu­kuję pierw­sze litery. Chcę zapy­tać, czy gra zawo­dowo, czy może w junior lidze, ale osta­tecz­nie z tego rezy­gnuję. Ano­ni­mo­wość. Powin­ni­śmy zacho­wać ano­ni­mo­wość. Przy­naj­mniej na razie. Tak jest roz­sąd­nie.

Ice­Ice­Baby: Czyli uwa­żasz, że jestem sek­sowny?

Czy ja wła­śnie zacho­wa­łem się dokład­nie tak, jak nie chcę, żeby ludzie do mnie pisali? Kurwa. Oczy­wi­ście, że wła­śnie to zro­bi­łem.

Nim jed­nak zdo­łam coś dopi­sać, dostaję wia­do­mość zwrotną.

Enfor­cer: Nie wiem, jak wyglą­dasz, więc…

Ice­Ice­Baby: „Hoke­iści są sek­sowni, to udo­wod­nione naukowo”. Tak brzmi Twój opis, nie?

Enfor­cer: No.

Enfor­cer: Jeśli powiem, że potrze­buję Two­jego zdję­cia, żeby odpo­wie­dzieć twier­dząco, obalę teo­rię, z którą się zga­dzam.

Enfor­cer: Nie­ład­nie tak brać pod włos.

Uśmie­cham się pół­gęb­kiem.

Ice­Ice­Baby: Poko­na­łem Cię Twoją wła­sną bro­nią. XD

Enfor­cer: Na pewno masz 22 lata?

Ścią­gam brwi.

Ice­Ice­Baby: Skąd myśl, że nie?

Enfor­cer: „XD”? Tylko mało­laty tak piszą.

Ice­Ice­Baby: Wypra­szam sobie.

Ice­Ice­Baby: A Ty na pewno masz 25, a nie 45?

Enfor­cer: W tym wieku był­bym już na eme­ry­tu­rze.

Prze­ły­kam ślinę.

Serce mi przy­spie­sza.

On gra zawo­dowo.

Za-wo-do-wo.

Jestem tego pewny.

I jest z Mont­re­alu.

Zaczy­nam się pocić. Dosłow­nie. Po skroni spływa mi kro­pla potu.

Jakie jest praw­do­po­do­bień­stwo, że zawo­dowy hoke­ista mieszka w Mont­re­alu, ale nie gra dla Mont­real Hun­ters? Rów­nie niskie jak praw­do­po­do­bień­stwo tego, że ludzie z Toronto kie­dy­kol­wiek zapo­mną o tym, co odwa­lił mój ojciec.

Enfor­cer: Więc… Czę­sto prze­sia­du­jesz na tej apce?

Z ogromną ulgą przyj­muję szybką zmianę tematu.

Ice­Ice­Baby: Nie­dawno do niej wró­ci­łem.

Enfor­cer: I co? Zna­la­złeś kogoś cie­ka­wego?

Poru­szam ustami na boki. Flir­to­wać? Wstrzy­mać się?

A walić to.

Ice­Ice­Baby: Jesz­cze nie zde­cy­do­wa­łem, czy jest wystar­cza­jąco cie­kawy, ale pro­gnozy są dobre.

Enfor­cer: Taa? Jest przy­stojny?

Ice­Ice­Baby: Gra w hokeja, więc według naukow­ców jest sek­sowny.

Prze­su­wam powoli koniusz­kiem języka po dol­nej war­dze, cze­ka­jąc na jego reak­cję. Tyle że ona nie nad­cho­dzi. Wła­ści­wie… Dopiero po chwili orien­tuję się, że co prawda wia­do­mość została dostar­czona, ale nie zmie­niła sta­tusu na prze­czy­taną. Wylo­go­wał się?

Wąt­pię, żebym prze­sa­dził z tą odpo­wie­dzią, nie była prze­cież nachalna, dla­tego posta­na­wiam olać sprawę. Nie jestem aż tak zde­spe­ro­wany, żeby bom­bar­do­wać go teraz wia­do­mo­ściami.

Blo­kuję komórkę i wstaję z łóżka. Prze­bie­ram się w krót­kie spodenki i koszulkę bez rękaw­ków, po czym wycho­dzę z sypialni i zbie­gam po scho­dach na par­ter. Roz­glą­dam się po pomiesz­cze­niach, pró­bu­jąc zlo­ka­li­zo­wać Lucasa albo Kane’a, ale ni­gdzie ich nie widzę.

Nim opusz­czam dom, szy­kuję sobie bidon z elek­tro­li­tami, a potem wkła­dam butelkę wody do lodówki, która… świeci pust­kami. Okej, wszystko jasne – poje­chali na zakupy. Nie to, żebym ich pil­no­wał, po pro­stu lubię wie­dzieć, gdzie są ludzie, z któ­rymi coś mnie łączy – w tym przy­padku miej­sce zamiesz­ka­nia.

Przez cały czas, gdy bie­gam, mam w gło­wie słowa Kane’a o tym, żebym się nie for­so­wał. Że powi­nie­nem robić sobie wolne i po pro­stu zbie­rać siły. Żebym dał sobie czas na rege­ne­ra­cję i wrzu­cił na luz. Ale nie potra­fię. Można to nazwać pra­co­ho­li­zmem albo usilną próbą udo­wod­nie­nia sobie i innym, że dam radę. Że już w pierw­szym sezo­nie w NHL pokażę, jak dobry jestem, cho­ciaż szczyt moich moż­li­wo­ści w obro­nie – według sta­ty­styk – osią­gnę dopiero za jakieś pięć, sześć lat.

Kiedy jed­nak powoli zaczy­nają doskwie­rać mi mię­śnie w nogach, decy­duję się daro­wać sobie kolejne kilo­me­try i przy końcu stawu naprze­ciwko naszego domu skrę­cam w prawo. Truch­tam sobie spo­koj­nie po chod­niku, pró­bu­jąc zapa­no­wać nad odde­chem. Wdech i wydech. Wdech i wydech. Sapię przy tym tro­chę jak paro­wóz, ale ćwi­cze­nia odde­chowe poma­gają mi nad tym zapa­no­wać do tego stop­nia, że kiedy docie­ram pod drzwi wej­ściowe, już nie odczu­wam aż tak wiel­kiego zmę­cze­nia.

– Znowu bie­ga­łeś? – Kane spo­gląda na mnie z unie­sioną brwią, gdy tylko prze­cho­dzę obok salonu, żeby jak naj­szyb­ciej dorwać się do bidonu.

Sie­dzi na kana­pie i ogląda mecz. Hoke­jowy, oczy­wi­ście. Pew­nie jakaś powtórka.

– Ta – odpo­wia­dam luźno i przy­sy­sam się do ust­nika. Poły­kam wodę tak łap­czy­wie, jakby od tego zale­żało moje życie.

– Jesteś szur­nięty – oznaj­mia ze śmie­chem. – Poważ­nie. – Potrząsa głową i cho­ciaż w jego oczach błysz­czy nie­znaczne zmar­twie­nie, to w spo­rej mie­rze są po pro­stu roz­ba­wione. – Julian cię udusi, jeśli się o tym dowie.

– Nie for­suję się prze­cież. – Prze­wra­cam oczami, napeł­nia­jąc bidon kolejną por­cją wody; na póź­niej. – To tylko lekki tre­ning.

– Mhm. – Przy­gląda mi się w ciszy o kilka sekund za długo, ale kiedy jestem nie­mal pewny, że zacznie zada­wać pyta­nia, on po pro­stu odwraca się w stronę tele­wi­zora i wraca do oglą­da­nia.

– A Julian przy­pad­kiem nie wyznaje zasady, że w waka­cje mamy nawet nie myśleć o hokeju? – dogry­zam mu.

– Czego oczy nie widzą, tego tre­ner nie będzie wie­dzieć. – Mruga i posyła mi zna­czące spoj­rze­nie. – Więc morda w kubeł.

Salu­tuję mu ze śmie­chem.

– Jasna sprawa – rzu­cam luźno, po czym zgar­niam bidon i ruszam w stronę kory­ta­rza. – Robimy coś wie­czo­rem?

– Możemy znowu w coś pograć, jak chcesz – odpo­wiada od razu. – Ale Lucas coś prze­bą­ki­wał o wyj­ściu do baru, więc cho­lera wie.

– Dosto­suję się.

Pod­nosi rękę z unie­sio­nym kciu­kiem, ale nie odrywa spoj­rze­nia od ekranu tele­wi­zora. Może też powi­nie­nem popa­trzeć na mecz? Kane pew­nie ana­li­zuje tak­tykę innych dru­żyn, więc to w sumie nie byłoby głu­pie.

Ale naj­pierw prysz­nic. Czuję, że cuchnę potem.

Fakt, że moja sypial­nia ma swoją pry­watną łazienkę, to tak ogromne udo­god­nie­nie, że nie spo­sób jest to wyra­zić jaki­mi­kol­wiek sło­wami. Niby nic, a jed­no­cze­śnie wszystko. Nie muszę się przej­mo­wać zabie­ra­niem wszyst­kich ciu­chów i przy­bo­rów ze sobą, jak to miało miej­sce w poprzed­nim „miesz­ka­niu”. Cho­ciaż wła­ści­wym okre­śle­niem raczej byłoby „pokoju”, bo duże miesz­ka­nie dzie­li­li­śmy w sześć osób. I mie­li­śmy tylko jedną, nie­wiel­kiej wiel­ko­ści łazienkę.

Nagi rzu­cam się na łóżko i przy­my­kam powieki z przy­jem­no­ści, gdy moja twarz ide­al­nie zapada się w zaje­bi­ście chłod­nej i mięk­kiej poduszce. Uśmie­cham się do sie­bie nie­znacz­nie. Raj. Dosłow­nie jestem w raju. Przez ostat­nie dwa lata żyłem na zupeł­nie innym pozio­mie niż ten, do któ­rego byłem kie­dyś przy­zwy­cza­jony, i cho­ciaż nie prze­szka­dzało mi to aż tak bar­dzo, to teraz jesz­cze bar­dziej doce­niam wygodne, przy­jem­nie pach­nące łóżko. Co wię­cej – nawet nie prze­szka­dza mi fakt, że ten dom ma mar­mu­rowe posadzki, jest jasny i gene­ral­nie panuje w nim prze­pych. Bo kto nor­malny wie­sza złote żyran­dole z krysz­ta­łami w domu, w któ­rym mają miesz­kać sami faceci? No wła­śnie.

Ciche pik­nię­cie tele­fonu wyrywa mnie z chwi­lo­wej zadumy. Się­gam po komórkę leżącą na pod­ło­dze obok spodni i uno­szę ze zdzi­wie­niem brew na widok powia­do­mie­nia z apki rand­ko­wej. Odblo­ko­wuję ekran i od razu wcho­dzę w nową wia­do­mość.

Enfor­cer: Nie jestem typem czło­wieka, który olewa innych w per­fidny spo­sób, więc chcia­łem Ci tylko dać znać, że wcale Cię nie zgo­stho­wa­łem, tylko muszę się czymś zająć. Ode­zwę się za kilka, mak­sy­mal­nie kil­ka­na­ście dni.

Ścią­gam brwi i mru­gam kil­ka­krot­nie, kom­plet­nie zasko­czony tre­ścią.

Czy on wła­śnie…?

Tak.

Kom­plet­nie obcy mi typ, dał mi znać, że nie będzie przez jakiś czas dostępny i… Albo dosta­łem kosza w naj­bar­dziej chu­jowy, dający nadzieję spo­sób, albo serio coś mu wypa­dło i nie będzie mieć czasu do spraw przy­ziem­nych i kom­plet­nie – przy­naj­mniej na ten moment – nie­istot­nych.

Jeśli to pierw­sze – jebać go.

Jeśli to dru­gie?

Nie ukry­wam, że wła­śnie sobie u mnie mocno zapunk­to­wał, bo wcale nie musiał tego pisać. Wymie­ni­li­śmy prze­cież tylko kilka wia­do­mo­ści, więc…

Czyżby tra­fił mi się jed­nak ktoś – na swój spo­sób – wyjąt­kowy?

Ice­Ice­Baby: Okej. Dzięki za uprze­dze­nie.

Ice­Ice­Baby: Powo­dze­nia, nie­za­leż­nie od tego, z czym musisz się zmie­rzyć.

Prze­krę­cam się na plecy i roz­kła­dam ramiona na boki, gapiąc się w sufit. Uśmie­cham się nie­znacz­nie.

Nie zli­czę, ile razy ktoś mnie olał. Po pro­stu prze­stał odpi­sy­wać i nara. Żad­nego „Spa­daj”, „Nie jestem zain­te­re­so­wany” czy nawet „Boże, daj mi spo­kój, koleś”. To zawsze była nagła cisza. Urwa­nie kon­taktu – czę­sto w poło­wie roz­mowy. W pew­nym momen­cie nawet zasta­na­wia­łem się, czy to nie jest przy­pad­kiem moja wina, ale nawet wtedy, gdy się pil­no­wa­łem, aby nie wycho­dzić na nachal­nego, oni i tak mnie zle­wali.

Więc po pro­stu uzna­łem, że przy­cią­gam do sie­bie wyłącz­nie red flagi i nic ponad to. Dla­tego jestem teraz wybredny i nie potra­fię się zain­te­re­so­wać nikim na dłu­żej. Ale tutaj? W przy­padku Enfor­cera?

Cho­lera.

Coś mnie do niego cią­gnie. Coś spra­wia, że zamie­rzam zacze­kać i spraw­dzić, czy mówił prawdę, a nie wyco­fać się pierw­szy – tak na wszelki wypa­dek, aby nie wyjść po raz kolejny na naiw­nego głupka.

Rozdział 5

5

Hun­ter

Nie chcesz po kogoś zadzwo­nić? – pyta miękko mama, gdy leka­rze po raz ostatni prze­pro­wa­dzają kon­tro­lne bada­nia Aubrey.

Obser­wuję uważ­nie, co robią. Jak uno­szą jej powieki, świecą po oczach, jak spraw­dzają reak­cje na ból, i tak dalej. Spraw­dzam, żeby mieć pew­ność, że naprawdę nie ma już dla niej żad­nej nadziei.

I nie dostrze­gam niczego, co mogłoby ją dawać.

– Nie – odpo­wia­dam po chwili, opie­ra­jąc się ramie­niem o ścianę.

– Nawet po Lucasa? – szep­cze łagod­nie.

Krzy­wię się.

– Nie chcę, żeby wokół mnie ska­kali – wyja­śniam zgod­nie z prawdą. – Zresztą, są waka­cje, Luca­sowi jesz­cze doskwiera tro­chę noga po kon­tu­zji, więc…

– Hun­ter… – wzdy­cha mama i przy­suwa się bli­żej, żeby po chwili objąć mnie w pasie i poło­żyć głowę na moim ramie­niu. – Nie powi­nie­neś prze­cho­dzić przez to sam.

– Mam was.

– Rodzice to co innego niż przy­ja­ciele. – Pod­nosi wzrok i spo­gląda na mnie łagod­nie, błysz­czą­cymi od łez oczami. – Bo Lucas jest twoim przy­ja­cielem, prawda?

– Tak.

– Więc powi­nie­neś mu cho­ciaż powie­dzieć, że…

– Że co, mamo? – prze­ry­wam jej ze sfru­stro­wa­nym wes­tchnie­niem. – Że odłą­czamy Aubrey od maszyn? Że pozwa­lamy jej odejść? Co mam mu powie­dzieć? Że moja sio­stra… – Milknę i potrzą­sam głową, po czym z tru­dem prze­ły­kam ślinę. – Chcę się sku­pić na niej i na was. Nic innego nie ma zna­cze­nia. Nie potrze­buję wspar­cia innych ludzi.

– W porządku – szep­cze zdła­wio­nym gło­sem.

Wąt­pię, aby naprawdę uwa­żała, że to „w porządku”, bo to nie jest w jej stylu, ale przy­naj­mniej nie drąży już tematu. A to zawsze coś. Naprawdę nie potrze­buję przy sobie teraz nikogo, nie licząc rodzi­ców. Wiem, że gdy­bym tylko napi­sał do Lucasa, czy do Kane’a, ola­liby wszystko, czym aktu­al­nie się zaj­mują, i przy­je­cha­liby do Thun­der Bay, nawet jeśli nie mają poję­cia o tym, co się dzieje w mojej rodzi­nie, bo ni­gdy im nie powie­dzia­łem. Wiem, że zro­bi­liby to bez zawa­ha­nia, ale… Nie chcę, aby kto­kol­wiek oglą­dał mnie w momen­cie, w któ­rym tracę jedną z naj­waż­niej­szych osób w moim życiu – tym razem już na zawsze.

Aubrey, moja kochana, wiecz­nie uśmiech­nięta i rado­sna sio­stra prze­stała być sobą trzy lata temu, ale cią­gle trzy­ma­łem się tej naiw­nej nadziei, że może zda­rzy się pie­przony cud. Wiem, po pro­stu, kurwa, wiem, że następne dni spę­dzę albo wyjąc w poduszkę, albo wal­cząc z chę­cią upi­cia się aż do odcię­cia mózgu.

– Skoń­czy­li­śmy – oznaj­mia lekarz, odsu­wa­jąc się od łóżka.

– Czy jest szansa, że…? – ury­wam; w gar­dle rośnie mi ogromna gula. Krą­żek hoke­jowy przy niej to zia­renko ryżu.

Męż­czy­zna posyła mi współ­czu­jące spoj­rze­nie, pod­czas gdy pie­lę­gniarka przy­suwa bli­żej łóżka sto­lik na kół­kach i układa na nim meta­lową miseczkę. Prze­ły­kam z tru­dem ślinę i mru­gam gwał­tow­nie, żeby odgo­nić łzy napły­wa­jące do oczu.

– Przej­rza­łem dotych­cza­sową doku­men­ta­cję – wyja­śnia spo­koj­nie lekarz. – Fakt, że Aubrey w ostat­nim cza­sie znacz­nie nasi­liły się napady padacz­kowe, do tego samo­dzielne oddy­cha­nie przez nią jest wręcz nie­moż­liwe, mogą świad­czyć o uszko­dze­niu pnia mózgu…

Wpa­truję się w tego czło­wieka, gdy w deli­katny spo­sób prze­ka­zuje nam infor­ma­cje o tym, że dla mojej sio­stry nie ma już żad­nej nadziei. Patrzę na niego i pró­buję doszu­kać się w jego gło­sie albo wyra­zie twa­rzy jakiej­kol­wiek, nawet mini­mal­nej dez­apro­baty, że zamie­rzamy odłą­czyć Aubrey od respi­ra­tora i po pro­stu się pod­dać. Jed­nak nic takiego nie dostrze­gam.

Tata obej­muje mamę w pasie, pod­czas gdy ona zaczyna nie­kon­tro­lo­wa­nie drżeć i łkać.

– Jeśli są pań­stwo gotowi…

– Na to chyba ni­gdy nie można być goto­wym, prawda? – sar­kam, nie­zdolny do zatrzy­ma­nia wła­snego języka.

– Nie­stety nie. – Uśmie­cha się smutno i kiwa głową pie­lę­gniarce. – Zanim przej­dziemy dalej, musimy wypeł­nić doku­men­ta­cję.

Pod­czas gdy rodzice wycho­dzą z pokoju, żeby przejść do salonu razem z toną papie­rzysk, ja sia­dam na krze­śle sto­ją­cym przy łóżku mojej sio­stry. Się­gam po jej rękę i ści­skam ją deli­kat­nie, wpa­tru­jąc się w chudą, zapad­niętą twarz. Nie dostrze­gam żad­nego gry­masu, żad­nego ruchu. Kom­plet­nie nic. Przy­my­kam powieki i przy­ci­skam czoło do wierz­chu jej ręki.

– Prze­pra­szam, że nie udało mi się cie­bie ura­to­wać, sio­strzyczko – szep­czę zdła­wio­nym gło­sem. – Prze­pra­szam, że cię nie uchro­ni­łem.

Och, kurwa, mam wra­że­nie, jakby ktoś ści­skał w ima­dle moje serce. Jakby pró­bo­wał je roze­rwać na strzępy. Czuję ogromny, cho­ler­nie nie­przy­jemny ucisk w kla­cie. Jak­bym się dusił. Bra­kuje mi tlenu, ale nie ruszam się z miej­sca, choć­bym miał zaraz tu zemdleć. Będę przy niej do samego końca. Trzy­mam w łagod­nym obję­ciu dłoń mojej sio­stry i led­wie sły­szal­nym szep­tem bła­gam ją o wyba­cze­nie.

Bo nie zdo­ła­łem jej ochro­nić.

Bo nie było mnie przy niej, kiedy mnie potrze­bo­wała.

Bo nie mia­łem poję­cia, że ktoś zro­bił jej w szatni fotki, jak się prze­bie­rała na zaję­cia spor­towe, a potem roze­słał po szkole.

Bo nie wie­dzia­łem, że miała tak nie­to­le­ran­cyj­nych skur­wieli wśród zna­jo­mych.

Bo sku­pi­łem się na karie­rze, a nie na niej.

Ale nawet jeśli ona już dawno mi wyba­czyła, to ja sobie tego ni­gdy, kurwa, nie wyba­czę.

Czuję się, jak­bym oglą­dał film, sto­jąc z rodzi­cami przy łóżku Aubrey. Pie­lę­gniarka spo­gląda na mnie ze współ­czu­ciem i jestem pra­wie pewny, że to z powodu bólu wyle­wa­ją­cego się z każ­dego skrawka mojego ciała. Mama coraz moc­niej ści­ska moją dłoń, a spo­mię­dzy moich warg ucieka zdła­wiony szloch, gdy skła­dam miękki poca­łu­nek na czole mojej sio­stry. Ja pier­dolę, odno­szę wra­że­nie, jakby moja dusza opusz­czała ciało, gdy lekarz odpina rurkę wtła­cza­jącą powie­trze…

Po tym, jak zostają odłą­czone maszyny, oprócz tej, która reje­struje pracę serca Aubrey, nie mija wię­cej niż kilka minut, a jej klatka pier­siowa unosi się po raz ostatni. Z kącika jej oka wypływa jedna, samotna łza i cho­ciaż serce krzy­czy, że wła­śnie ją zabi­li­śmy, lekarz jed­no­cze­śnie uspo­kaja nas, że to odruch bez­wa­run­kowy. Mówi coś o tym, że wal­czy­li­śmy o nią do końca i ni­gdy – w całej swo­jej karie­rze – nie spo­tkał się jesz­cze z taką postawą bli­skiej rodziny. Z takim poświę­ce­niem i nie­słab­nącą wiarą, że zda­rzy się cud.

Ale cud nie nad­szedł.

Mama łka gło­śno, wręcz zanosi się łzami, przy­cią­ga­jąc do sie­bie wątłe, pozba­wione jakich­kol­wiek oznak życia ciało moje sio­stry. Tata… tata jesz­cze jakoś się trzyma, ale chyba tylko dla­tego, żeby w każ­dej chwili móc pod­nieść mamę na duchu.

A ja?

Ja po pro­stu patrzę na mar­twą twarz sio­stry i – cho­lera jasna – widzę, że się uśmie­cha. Nie wiem, jakie figle płata w tym momen­cie mój mózg, ale dosłow­nie sły­szę w gło­wie jej dźwięczny, pełen rado­ści śmiech. Dokład­nie taki, jaki czę­sto sły­sza­łem, gdy jesz­cze… Gdy jesz­cze żyła. Gdy mówiła. Gdy po pro­stu była – tutaj, z nami, całą sobą.

Kurwa, to tak boli, że jak­bym teraz wpadł pod roz­pę­dzony pociąg, nie odczuł­bym tego nawet w naj­mniej­szym stop­niu.

Zaci­skam mocno zęby. Pró­buję nie wyć z roz­pa­czy, cho­ciaż w głębi mojej piersi wła­śnie to się for­muje. Roz­pacz tak wielka, że nie­mal czuję, jak owija wokół mnie ośli­zgłe macki. Jak wciąga mnie w bez­denną, ciemną i zimną otchłań.

Ale nie ruszam się z miej­sca. Nie ucie­kam. Nie zosta­wiam rodzi­ców. Nie zosta­wiam przede wszyst­kim Aubrey. Odma­wiam modli­twę, cho­ciaż trzy lata temu, gdy mój świat zadrżał w posa­dach na wieść o jej pró­bie samo­bój­czej, prze­sta­łem wie­rzyć, że ponad nami ist­nieje coś wię­cej. Tym razem jed­nak się modlę – do nikogo kon­kret­nego. Bła­gam w myślach, pró­bu­jąc jakoś poskła­dać słowa w logiczne zda­nia, ale jedyne, co prze­la­tuje przez moją głowę, to bez­na­dziejny, pozba­wiony sensu beł­kot.

Zata­piam się w coraz więk­szym mara­zmie. Nie­mal czuję, jak tonę. Z tru­dem łapię kolejne wde­chy. Z jesz­cze więk­szym tru­dem udaje mi się wypu­ścić powie­trze spo­mię­dzy warg. Kręci mi się w gło­wie i robi mi się słabo, jak­bym wypił o wiele za dużo. W gar­dle czuję obrzy­dliwy kwas. Nic dziś nie jadłem, więc tylko to mogę zwró­cić, ale zmu­szam się do prze­łknię­cia go. Nie będę wymio­to­wać. Nie mogę.

Dam radę. Muszę. Nie tylko po to, aby udo­wod­nić sobie, że jestem w sta­nie żyć bez sio­stry, ale muszę to zro­bić dla rodzi­ców. Prze­cież nie mogą zoba­czyć, że wła­śnie spa­dam na dno bez­na­dziei.

Nawet nie wiem, kiedy zaczy­nam pła­kać. Bez­gło­śnie. Łzy spły­wają mi ciur­kiem po policz­kach i odro­binę poma­gają w zapa­no­wa­niu nad emo­cjami. Ale nie na tyle, abym prze­stał men­tal­nie walić się pię­ścią w pierś, krzy­cząc w myślach, że oddał­bym za nią życie, gdyby tylko ktoś dał mi taką szansę. Że rzu­cił­bym się w ramiona śmierci, byleby tylko odzy­skała przy­tom­ność. Byleby wró­ciła.

– Bar­dzo mi przy­kro – odzywa się ści­szo­nym gło­sem lekarz. Przez szum pul­su­ją­cej w żyłach krwi sły­szę co dru­gie słowo, ale wyraź­nie dociera do mnie kolejne zda­nie. – Godzina śmierci osiem­na­sta sie­dem­na­ście.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Wayne Gretzky – kana­dyj­ski zawo­dowy hoke­ista na lodzie, repre­zen­tant Kanady, olim­pij­czyk; został nazwany „Naj­lep­szym zawod­ni­kiem wszech cza­sów” (przyp. aut.). [wróć]