Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Książka, na którą wszyscy czekaliśmy. Przejmująca, potężna, praktyczna. Każdy lider musi ją przeczytać. – Fox Business Network
Ar-Ramadi, stracone miasto, piekło na ziemi. Jednostka specjalna komandosów SEALs pod wodzą Jocko Willinka i Leifa Babina stanęła przed misją zabezpieczenia jednego z najgroźniejszych rejonów świata. Dokonali niemożliwego, a ich historia pokazuje, że przywództwo jest najważniejszym czynnikiem decydującym o sukcesie lub porażce zespołu.
Wykorzystując swoje doświadczenie i wiedzę, Jocko Willink i Leif Babin szkolili kolejne pokolenia dowódców. Później założyli firmę doradczą, która naucza menedżerów wszystkich szczebli i kierowników grup projektowych.
Ekstremalne przywództwo pokazuje, w jaki sposób wykorzystać w dowolnym zespole, rodzinie czy organizacji sposób myślenia i reguły umożliwiające oddziałom SEALs realizację najtrudniejszych misji. Rewolucjonizuje zarządzanie w biznesie i wzywa liderów do osiągania najwyższego celu: przewodzenia i wygrywania.
Każda zasada ekstremalnego przywództwa została w książce zilustrowana relacją z pola walki w Ar-Ramadi, walki, która była przepełniona ponadludzkim heroizmem, tragicznymi stratami oraz okupionymi krwią i potem zwycięstwami, a także znakomitym i przede wszystkim autentycznym biznesowym przykładem.
***
Jeden cel, odpowiedzialność, duże zaufanie podwładnych, niski poziom lęku, dzielenie się wizją, jasna strategia to cechy idealnego przywódcy na polu bitwy. Prowadzenie biznesu to również swego rodzaju walka – z konkurencją, zmianami, kryzysami. Prawdziwi liderzy wiele mogą nauczyć się od strategów wojskowych. Dzięki tej książce dowiedzą się, jak w sytuacji nieprzewidywalnych zmian można osiągnąć sukces. Polecam.
- Ewa Walenda, redaktor naczelna „Personelu i Zarządzania”
Ta książka to doskonała lektura dla każdego menedżera i lidera. Bez względu na wiek i doświadczenie zawodowe czytelnika będzie to dla niego fascynująca podróż do świata ekstremalnych doświadczeń, którymi dzielą się dwaj charyzmatyczni dowódcy SEAL. To zadziwiające, jak przenoszą oni praktyki, kulturę i zasady jednej z najlepszych jednostek specjalnych na świat biznesu, odwołując się do konkretnych przypadków menedżerskich. W dzisiejszym świecie biznesu nasyconym kultem jednostki ta książka to doskonała wskazówka dla menedżerów i liderów, jak stworzyć nieprzeciętny zespół, wykorzystując potencjał wszystkich, którzy go tworzą.
- Józef Kącki, Leaders Island
Autorzy doskonale przełożyli trudne realia wojenne na zasady, postawy i mechanizmy, które mają swoje zastosowanie w zarządzaniu. To lider jest odpowiedzialny za zespół niezależnie od okoliczności, w których się znajdują. Polecam tę książkę wszystkim, którzy chcą skutecznie dowodzić zespołami.
- Piotr Śliwiński, coach, autor bloga „Manager z Głową”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 303
Świt nad południowo-środkowym Ar-Ramadi. Nadzór snajperski plutonu Charlie z jednostki operacyjnej Zabijaka głęboko na terytorium wroga, a nad nimi Apache AH-64. Wrodzy bojownicy wystrzelili tysiące pocisków do śmigłowca, kiedy ten leciał nad miastem.
(Zdjęcie dzięki uprzejmości autorów)
Książka jest dedykowana Markowi Lee, Mike’owi Monsoorowi i Ryanowi Jobowi – trzem odważnym wojownikom, towarzyszom z SEAL i przyjaciołom – którzy mężnie dzierżyli karabiny na ponurych ulicach Ar-Ramadi i oddali swoje życia, aby inni mogli żyć.
„A więc byłem w…”
Wiele opowieści wojennych zaczyna się w ten sposób. W oddziałach SEAL podśmiewamy się z ludzi, którzy opowiadają upiększone historie o sobie. Członek SEAL rozpocznie wojenną historię opowiadaną dla śmiechu od czegoś takiego: „Byłem, bez jaj, po kolana w zawleczkach od granatów…”.
W tej książce nie chodzi o czyjąś heroiczną opowieść wojenną. Jako sealsi jesteśmy oddziałem wielce utalentowanych w różnych dziedzinach osób, które przeszły być może najtrudniejsze wojskowe szkolenie na świecie i najostrzejszy przesiew. Ale w programach SEAL chodzi o oddział. Suma jest znacznie ważniejsza niż jej części. Naszą wojskową wspólnotę nazywamy po prostu „oddziałami”. Samych siebie – „oddziałowymi”. Ta książka opisuje operacje bojowe i trening SEAL z naszej perspektywy i przekłada nasze doświadczenie na praktyki dowodzenia i zarządzania w świecie biznesu.
Ale mimo to nasze opowieści nie traktują o pojedynczych osobach, to zawsze historie o całym plutonie lub jednostce operacyjnej, którymi mamy zaszczyt dowodzić. Chris Kyle, snajper SEAL i autor bestsellera Cel snajpera, na podstawie którego powstał film, był członkiem plutonu i jednostki operacyjnej – głównym snajperem plutonu Charlie i zwiadowcą w jednostce Zabijaka. Przywołaliśmy jego losy jako przykład w kilku historiach, podobnie jak losy wielu jego kolegów, którzy, choć zasługują na pamięć, pozostają poza światłami reflektorów. Historie wojenne zawarte w tej książce nie są wyłącznie nasze, ale dotyczą naszych braci i liderów, z którymi razem walczyliśmy – naszego oddziału. Scenariusze wojenne opisują, jak mierzyliśmy się z przeszkodami jako oddział i jak razem je pokonywaliśmy. W końcu bez oddziału nie ma mowy o dowództwie.
Pomiędzy wojną w Wietnamie i globalną wojną z terroryzmem wojsku USA przez 30 lat brakowało praktycznie jakiegokolwiek doświadczenia operacyjnego. Do wyjątków należało kilka krótkich konfliktów (Grenada, Panama, Kuwejt, Somalia), w których ledwie kilku dowódców wojskowych zdobyło namacalne doświadczenie wojenne. Dla zespołów SEAL były to chude lata. A kiedy ci, którzy służyli w ciężkich warunkach wietnamskiej dżungli, przeszli na emeryturę, ich lekcje dowodzenia przestały mieć wpływ na kolejne pokolenia.
Wszystko to zmieniło się 11 września 2001 roku, kiedy straszliwy atak terrorystyczny na terenie USA wciągnął Amerykanów w długotrwały konflikt. Ponad dekada nieustającej wojny i trudne operacje w Iraku oraz Afganistanie przyczyniły się do narodzin nowej generacji liderów w szeregach amerykańskiej armii. Ukształtowały ich nie teoria i slajdy w klasie, ale praktyka i doświadczenie wojenne na froncie – dzięki frontowemu eszelonowi[1]. Teorie dowodzenia zostały sprawdzone w walce, hipotezy przeszły chrzest ognia. W szeregach armii USA przypomniano sobie dawne wojenne lekcje i ponownie spisano je krwią. Niektóre zasady dowodzenia wpajane na treningach okazały się nieskuteczne. Z tego też powodu skuteczne wskazówki zostały dopracowane, a z reszty zrezygnowano. Doprowadziło to do powstania nowej generacji liderów wojskowych we wszystkich gałęziach amerykańskiej wojskowości – armii, marines, marynarce, lotnictwie – i wśród naszych sojuszników. Oddziały Navy SEAL znajdowały się na samym przedzie tych zmian i wychodziły ze zwycięstw oraz porażek wojny z ugruntowanym zrozumieniem, czego trzeba, by odnieść sukces na najtrudniejszych polach bitew.
Nowi dowódcy wnoszą ze sobą mnóstwo wojennych historii. Po latach udanych operacji, zwieńczonych heroicznym rajdem zakończonym zabiciem Osamy bin Ladena, sealsi zyskali zainteresowanie, jakiego byśmy nigdy sobie nawet nie życzyli. Na jaw wyszły pewne aspekty naszej organizacji, które wolelibyśmy trzymać w sekrecie. W tej książce staramy się nie ujawniać ich więcej. Nie piszemy o tajnych programach ani nie łamiemy porozumienia o tajności dotyczącego naszych operacji.
Wydano wiele pamiętników na temat działalności SEAL. Niektóre powstały dzięki doświadczonym i poważanym operatorom, którzy chcieli opowiedzieć o heroicznych czynach i osiągnięciach naszego plemienia. Jednak kilka, niestety, spisali sealsi, których zasługi dla naszej społeczności nie są zbyt duże. Jak wielu naszych towarzyszy, nie patrzymy na te publikacje przychylnie.
Więc dlaczego napisaliśmy książkę? Jako dowódcy bitewni zdobyliśmy bardzo cenne doświadczenie dzięki sukcesom i porażkom. Popełnialiśmy błędy i uczyliśmy się na nich, odkrywając, jakie rozwiązania działają w praktyce, a jakie nie. Szkoliliśmy dowódców SEAL i patrzyliśmy, jak wprowadzają w życie zasady, których sami nauczyliśmy się w trudnych bitwach. A gdy później pracowaliśmy w różnych sektorach cywilnych, zauważyliśmy, że te same zasady, którymi kierowaliśmy się w walce, prowadzą do sukcesu szkolonych przez nas prezesów i firmy. Wiele osób, zarówno z SEAL, jak i spośród partnerów biznesowych, których szkoliliśmy, prosiło nas o spisanie naszych porad, aby liderzy zyskali punkt odniesienia.
Napisaliśmy tę książkę z myślą o przyszłych pokoleniach, które powinny znać zasady dowództwa i o nich pamiętać, tak aby w razie wybuchu nowych wojen nie trzeba było się uczyć tych najważniejszych lekcji, ponownie przelewając krew. Napisaliśmy tę książkę także po to, by reguł dowodzenia mogły się nauczyć zespoły działające poza polami bitew i mogły je wykorzystać w każdej potrzebnej sytuacji, w firmie, zespole czy organizacji, gdzie grupa ludzi próbuje osiągnąć jakiś cel i wykonać misję. Napisaliśmy tę książkę dla liderów z całego świata, by mogli korzystać z zasad, dzięki którym zwyciężaliśmy.
Za kogo się uważamy, że spisujemy te wszystkie zasady? Może się wydawać, że skoro tworzymy książkę o przywództwie, to musimy samych siebie uważać za wcielenia idealnych dowódców. Ale nam wiele brakuje do ideału. Każdego dnia uczymy się i rozwijamy jako liderzy, jak każdy, kto jest szczery wobec samego siebie. Mieliśmy po prostu wystarczająco wiele okazji, by podejmować wyzwania, które sporo nas nauczyły. W tej książce zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, aby przekazać te nauki dalej, nie z pozycji wyższości, ale z pokorą, pamiętając o bliznach, które zostały nam po upadkach.
Nazywamy się Jocko Willink i Leif Babin, jesteśmy oficerami SEAL, którzy służyli razem w Ar-Ramadi w Iraku podczas operacji „Iracka wolność”. Tam bardzo dobrze poznaliśmy pouczające warunki wojny. Mieliśmy szczęście tworzyć i trenować oddziały, które pod naszą wodzą okazały się niezwykle efektywne. Widzieliśmy niebezpieczeństwa płynące z samozadowolenia, kiedy służy się na polu bitwy, gdzie w każdej chwili można zostać zalanym przeważającymi siłami wroga. Wiemy, co znaczy przegrać, zostać zaskoczonym, wymanewrowanym lub po prostu pokonanym. Te lekcje były najtrudniejsze, ale może i najważniejsze. Nauczyliśmy się, że przywództwo wymaga wiary w misję i niezłomnego uporu w dążeniu do zwycięstwa, szczególnie kiedy sceptycy je negują. Jako przywódcy SEAL stworzyliśmy, przetestowaliśmy i zatwierdziliśmy wiele lekcji przywódczych, a także najlepszych praktyk zarządzania i organizacji. Później pomagaliśmy prowadzić szkolenia dowodzenia w SEAL i spisać doktrynę dla kolejnego pokolenia dowódców SEAL.
Nasza jednostka SEAL służyła podczas większej części wydarzeń znanych jako bitwa o Ar-Ramadi. Ale ta książka nie jest historycznym zapisem tej operacji. W tak krótkim tomie nie bylibyśmy w stanie opowiedzieć o służbie i poświęceniu żołnierzy i żołnierek USA, którzy tu walczyli, krwawili i umierali. My – autorzy oraz sealsi, którzy służyli w Ar-Ramadi – nabraliśmy pokory dzięki pokazowi odwagi, poświęcenia, profesjonalizmu i bezinteresowności, jakie zaprezentowały jednostki, z którymi razem służyliśmy: 2. Brygada US Army, 28. Brygada Piechoty i 1. Brygada 1. Dywizji Pancernej US Army – Brygadowa Grupa Bojowa Ready First. W ich skład wchodzą odważne i zasłużone jednostki, zarówno z armii USA, jak i z korpusu marines. Potrzeba by książki (albo i całej serii), aby opisać ich heroizm oraz niezachwiane oddanie naszemu krajowi. Niech Bóg ich wszystkich błogosławi.
W tej „kompanii braci” walczącej o Ar-Ramadi znajdowała się nasza Morska Jednostka Operacyjna Walki Specjalnej Zabijaka (Naval Special Warfare Task Unit Bruiser). Powtórzę: przytoczone w następnych rozdziałach doświadczenia bitewne nie są zapisami historycznymi. Choć używamy cytatów, by podkreślić wagę odbytych rozmów, nie są one na pewno całkowicie wierne i podlegają upływowi czasu, ograniczeniom nakładanym przez format książki oraz ubytkom pamięci. Zawarte w tym tekście opisy doświadczeń wojennych SEAL zostały tak zredagowane, by nie zdradzać wiadomości o pewnych taktykach, technikach i procedurach oraz by strzec tajnych informacji o tym, kiedy i gdzie odbyły się dane operacje i kto w nich uczestniczył. Maszynopis został wysłany do Pentagonu i zatwierdzony zgodnie z wytycznymi Departamentu Obrony USA. Zrobiliśmy, co w naszej mocy, aby chronić dane osobowe naszych braci z oddziałów SEAL, tych, którzy służyli w przeszłości, i tych, którzy wciąż służą. To cisi profesjonaliści nieszukający rozgłosu. Wzięliśmy na siebie odpowiedzialność za ochronę ich prywatności i potraktowaliśmy to zadanie z największą powagą.
Takie same środki ostrożności podjęliśmy względem całej reszty wojowników z Brygadowej Grupy Bojowej Ready First. Prawie zawsze używaliśmy tylko rangi, aby identyfikować tych dzielnych żołnierzy i marines. Absolutnie nie chcieliśmy umniejszyć znaczenia ich służby, ale jedynie ochronić ich prywatność i zapewnić im bezpieczeństwo.
Podobnie zrobiliśmy wszystko, co tylko mogliśmy, aby uszanować prywatność klientów naszej firmy Echelon Front LLC, zajmującej się doradztwem w zakresie przywództwa i zarządzania. Nie stosowaliśmy żadnych nazw przedsiębiorstw, zmieniliśmy imiona osób, zamaskowaliśmy specyficzne dla rynku informacje i w niektórych przypadkach zmodyfikowaliśmy pozycje prezesów i branże, aby chronić tożsamość ludzi oraz firm. Poufność ich danych jest święta. A choć opowieści o lekcjach wyniesionych ze świata biznesu opierają się na naszych prawdziwych doświadczeniach, to czasem łączyliśmy wydarzenia, skracaliśmy ich czas i modyfikowaliśmy historie, aby wyraźniej uwypuklić zasady, które opisujemy.
Ta książka powstała z przekonania, że zasady niezbędne do sukcesu SEAL na polu bitwy – to, jak sealsi trenują i przygotowują dowódców, jak tworzą i kształtują wydajne oddziały i jak dowodzą w walce – można zastosować w każdej grupie, organizacji, korporacji, biznesie i, szerzej, także w życiu. Ta książka daje czytelnikowi nasz przepis na sukces: odpowiednie nastawienie i zestaw reguł, które pozwalają dowódcom SEAL i jednostkom operacyjnym na osiąganie niezwykłych wyników. Pokazuje, jak zastosować ten przepis w biznesie i w życiu, by zwyciężać także na tych polach.
Jednostka operacyjna SEAL Zabijaka wypuszcza morderczą salwę ognia maszynowego i granatów 40 mm w kierunku rebeliantów podczas akcji oczyszczania południowo-wschodniego Ar-Ramadi.
(Zdjęcie dzięki uprzejmości autorów)
Leif Babin
Dało się słyszeć tylko ciche warczenie dieslowskich silników, kiedy konwój humvee[2] zatrzymał się przy drodze kanałowej. Na wszystkie strony rozciągały się w ciemność irackie pola i palmowe zagajniki. Noc była spokojna. Tylko przeszywające co jakiś czas ciszę szczeknięcie psa i błyski świateł informowały o leżącej gdzieś obok wiosce. Jeżeli dane wywiadowcze były prawdziwe, to schronił się w niej wysoki rangą dowódca terrorystów, być może z grupą uzbrojonych bojowników. Z pojazdów nie było widać żadnych świateł, a drogę i większość otoczenia otulała ciemność. Ale przez zielony obraz naszych noktowizorów widzieliśmy sporą aktywność: pluton sealsów w hełmach i pancerzach, z bronią i całą resztą sprzętów wychodził razem z irackimi żołnierzami z pojazdów i ustawiał się pospiesznie w formację patrolową.
Technik z zespołu rozminowywania (explosive ordnance disposal, EOD) wyszedł na przód i sprawdził przewieszony nad kanałem zakurzony mostek. Rebelianci często podkładali materiały wybuchowe na tego typu przewężeniach. Bywały na tyle silne, że mogły zmienić pojazd wraz z jego pasażerami w ognistą kulę poszarpanego metalu i gorąca. W tamtej chwili droga wyglądała na bezpieczną, więc siły uderzeniowe SEAL i żołnierze iraccy po cichu przeszli przez mostek w stronę budynków, gdzie podobno schronił się terrorysta – wyjątkowo nieprzejednany rebeliant odpowiedzialny za śmierć amerykańskich żołnierzy, irackich sił bezpieczeństwa i niewinnych cywili. Ten niesławny emir Al-Kaidy przez wiele miesięcy unikał schwytania – a właśnie nadarzała się świetna okazja, aby go złapać lub zabić, zanim dokona następnego ataku.
Jednostka uderzeniowa SEAL przeszła w górę wąskiej uliczki pomiędzy wysokimi murami dzielnicy mieszkalnej i podeszła do drzwi docelowego budynku.
BUM!
Głęboki wstrząs po detonacji ładunku wybuchowego przerwał ciszę nocy. Wdzierające się do środka drzwi, a za nimi ciężko uzbrojeni oraz gotowi do walki mężczyźni – wszystko to przyniosło niezwykle głośną pobudkę mieszkańcom domu. Humvee przejechały most i dalej wąską ulicę, szeroką tylko na jeden pojazd, i zatrzymały się na pozycjach zabezpieczających wokół celu. W wieżyczce każdego z nich znajdował się obsadzony i gotowy do otworzenia ognia cekaem, na wypadek gdyby sprawy wymknęły się spod kontroli.
Byłem komandorem sił lądowych, dowodziłem tą operacją jako najstarszy stopniem członek SEAL. Właśnie wyszedłem z pojazdu dowodzenia na ulicę niedaleko budynku będącego naszym celem, kiedy ktoś krzyknął: „Mamy pryskacza!”. To operator z EOD zauważył „pryskacza”, czyli kogoś uciekającego z budynku. Może był to sam terrorysta lub ktoś, kto wiedział, gdzie on jest. Nie mogliśmy pozwolić mu uciec. Tylko ja i operator EOD byliśmy w stanie rozpocząć pościg, więc pobiegliśmy za tym człowiekiem. Goniliśmy go przez wąską ulicę ciągnącą się wokół kilku budynków, a potem kolejną alejką, równoległą do ulicy, gdzie stanęły nasze humvee. Wreszcie zrównaliśmy się z nim – był to Irakijczyk w średnim wieku, ubrany w tradycyjny arabski strój, diszdaszę. Dzięki naszemu wyszkoleniu szybko go obaliliśmy i skrępowaliśmy mu ręce. Nie było w nich broni, ale mógł mieć w kieszeni granat lub, co gorsza, ukrywać pod ubraniem pas samobójcy. Każda osoba w otoczeniu tak ważnego terrorysty mogła być śmiertelnie niebezpieczna i musieliśmy zachować ostrożność. Dla pewności szybko go przeszukaliśmy.
W tej chwili uświadomiłem sobie, że byliśmy sami w okolicy, całkiem oddzieleni od naszej jednostki. Reszta zespołu uderzeniowego SEAL nie wiedziała, gdzie jesteśmy. Nie było jak ich powiadomić. Nie miałem nawet pewności, w jakim położeniu względem ich pozycji się znajdujemy. Wokół nas widziałem tylko ciemne okna i dachy nieoczyszczonych budynków, skąd mogli zerkać na nas bojownicy gotowi w każdym momencie spuścić nam na głowy piekło. Musieliśmy jak najszybciej wrócić i dołączyć do naszych ludzi.
Ale jeszcze zanim zdążyliśmy skuć mężczyznę i sprawdzić, czy nie ma schowanej broni, usłyszałem jakiś ruch. Patrząc w głąb alei przez noktowizor, zobaczyłem siedmiu–ośmiu mężczyzn, którzy zebrali się na rogu ulicy o jakieś 35 metrów od nas. Byli ciężko uzbrojeni i szybko zmierzali w naszą stronę. Przez chwilę mój mózg nie dowierzał oczom. Ale tak było: mieli niedające się z niczym pomylić AK-47, ręczne wyrzutnie rakiet RPG-7[3] i przynajmniej jeden ciężki karabin maszynowy. Nie mieli zamiaru się z nami przywitać – to był wrogi oddział przygotowujący się do ataku.
Wraz z operatorem EOD znaleźliśmy się w cholernie trudnym położeniu. Unieruchomiony Irakijczyk dalej nie został przeszukany, co było sporym ryzykiem. Musieliśmy się wycofać i dołączyć do reszty oddziału. Wróg przewyższał nas liczebnie i miał większą siłę ognia. Musiałem także natychmiast wrócić do swojej roli przywódcy lądowego oddziału szturmowego, naszych pojazdów i koordynacji zasobów operujących z daleka. Wszystko to powinno było stać się natychmiast.
Służyłem już w Iraku, ale nigdy nie znalazłem się w takiej sytuacji. Choć bitwy często przedstawia się w grach i filmach, to nie znajdowaliśmy się w filmie ani tym bardziej w grze. Naprzeciw nas stanęli ciężko uzbrojeni ludzie, zdeterminowani, żeby zabijać Amerykanów oraz irackich żołnierzy. Gdyby któryś z nas wpadł w ich ręce, najpierw bylibyśmy okrutnie torturowani, a potem ścięto by nas przed kamerą, żeby widział to cały świat. Niczego nie pragnęli bardziej, niż nas zabić, i byli gotowi ginąć dziesiątkami, aby to osiągnąć.
Krew dudniła w uszach, adrenalina buzowała, wiedziałem, że liczy się każda nanosekunda. Taka sytuacja mogła przytłoczyć nawet bardzo kompetentnego dowódcę i weterana. W głowie rozbrzmiewały mi słowa mojego bezpośredniego przełożonego, dowódcy naszej jednostki, komandora podporucznika Jocko Willinka, słowa, które regularnie słyszałem w trakcie rocznego intensywnego szkolenia, które prowadził: „Rozluźnij się, rozejrzyj i podejmij decyzję”. Nasz pluton sealsów i jednostka operacyjna przerobiły dziesiątki desperackich, chaotycznych i przytłaczających scenariuszy, aby przygotować się do takiego momentu. Zrozumiałem, jak zastosować prawa pola bitwy, jakich nauczył nas Jocko: osłona i przemieszczanie, prostota, wyznaczenie priorytetów i ich wykonywanie oraz zdecentralizowane dowodzenie. Były one kluczem nie tylko do przetrwania w niebezpiecznych sytuacjach jak ta, ale także do ogólnego rozwoju. Pozwalały nam całkowicie zdominować przeciwnika i wygrać. To one zadecydowały o moim następnym posunięciu.
„Priorytetyzuj”: z całego szeregu ważnych kwestii musiałem najpierw zająć się naciskającymi na nas bojownikami, inaczej w ciągu kilku sekund cała reszta stałaby się nieważna, bobyśmy zginęli. Co gorsza, przeciwnik będzie kontynuował atak i być może zabije kolejnych członków oddziału. Ta kwestia miała najwyższy priorytet.
„Wykonaj”: bez wahania wystrzeliłem do zbliżających się bojowników z mojego karabinka M4 i zabiłem pierwszego z nich, niosącego RPG, trzema–czterema strzałami w pierś. Kiedy upadł, wycelowałem w następnego, i w kolejnego. Błysk lufy i odgłos wystrzału ogłosiły wszystkim w okolicy, że rozpoczęła się strzelanina. Wrodzy bojownicy nie na to liczyli. Spanikowali, a ci, którzy wciąż mogli biec, pospiesznie zawrócili i ruszyli tam, skąd przyszli. Niektórzy się czołgali, inni ciągnęli ulicą rannych i umierających za róg, a ja wciąż do nich strzelałem. Wiedziałem, że dosięgłem przynajmniej trzech czy czterech. Choć strzały były celne i trafiały w środek ich masy, to pociski 5,56 mm miał mały impet. Teraz źli goście schowali się za rogiem, niektórzy ranni, paru martwych lub dogorywających, ale ci nietknięci na pewno zaraz się przegrupują i znowu zaatakują, tym razem pewnie zebrani w większą gromadę.
Musieliśmy się ruszyć, i to natychmiast. Nie było czasu na dokładne planowanie, nie mogłem też podać konkretnych wytycznych mojemu partnerowi, stojącemu obok operatorowi EOD. Skoro uporaliśmy się, przynajmniej chwilowo, z szykującymi się do ataku bojownikami, kolejnymi zadaniami na liście były wycofanie się i dołączenie do sił uderzeniowych SEAL. W tym celu obaj z operatorem EOD zastosowaliśmy ro, czyli współpracę. Osłaniałem go, kiedy przemieszczał się na pozycję, z której mógł mnie ochraniać, a potem znowu ja przechodziłem do nowej pozycji. Gdy tylko udało nam się schować za murem w jednej z przecznic, zatrzymałem się z wyciągniętą bronią, a operator szybko przeszukał więźnia, którego ze sobą prowadziliśmy. Nie znalazł żadnej broni, więc cofaliśmy się dalej, aż dołączyliśmy do reszty i przekazaliśmy więźnia wyznaczonemu zespołowi jednostki uderzeniowej. Tam ponownie zacząłem działać jak dowódca sił lądowych – rozkazałem dowódcy odpowiedzialnemu za pojazdy przesunięcie humvee z cekaemami kalibru 12,7 mm na pozycję, z której byłby w stanie odeprzeć dalsze ataki bojowników, gdyby takie nastąpiły. Następnie poleciłem operatorowi radia skontaktowanie się z Centrum Operacji Taktycznych (COT), do którego mieliśmy stąd wiele kilometrów, żeby byli na bieżąco i pomogli skoordynować wsparcie powietrzne.
Przez następne pół godziny bojownicy próbowali nas okrążyć i wystrzelili w naszą stronę setki pocisków. Ale zawsze byliśmy o krok przed nimi i odpieraliśmy kolejne ataki. Człowiek, którego złapaliśmy, nie był tym, którego szukaliśmy. Został na krótko zatrzymany, przesłuchany i wysłany do aresztu, ale szybko go wypuszczono. Nie znaleźliśmy naszego celu tamtej nocy. Emir Al-Kaidy musiał umknąć tuż przed naszym przybyciem. Ale zabiliśmy co najmniej kilkunastu jego bojowników i zebraliśmy cenne informacje o jego działaniach i organizacji. Choć cel naszej operacji nie został wykonany, pokazaliśmy terroryście i jego poplecznikom, że nie ma takiego miejsca, gdzie mogliby się schronić. To pewnie zmusiło go (przynajmniej na chwilę) do tego, aby skupić się na własnym bezpieczeństwie zamiast na planowaniu kolejnego ataku. W ten sposób pomogliśmy chronić życie Amerykanów, żołnierzy sił bezpieczeństwa Iraku oraz niewinnych cywili, co było jakąś nagrodą pocieszenia.
Największym zyskiem dla mnie były lekcje dowodzenia. Niektóre z nich były proste, jak ta, że przed każdą operacją bojową muszę znacznie dokładniej przestudiować mapę i zapamiętać ukształtowanie terenu wokół celu, na wypadek gdybym nie był w stanie podczas akcji sięgnąć po mapę. Część lekcji wiązała się z procedurami, na przykład ustaleniem z wszystkimi operatorami, jak daleko powinniśmy ścigać uciekinierów bez uzgadniania tego z resztą zespołu. Inne nauki były natury strategicznej – dzięki poprawnemu zastosowaniu praw pola walki nie tylko przetrwaliśmy niebezpieczną sytuację, ale objęliśmy nad nią kontrolę. Jak razem ze mną przekona się potem cała generacja dowódców bitewnych SEAL, te prawa mogą być stosowane równie skutecznie podczas intensywnych wymian ognia, jak i w znacznie mniej dynamicznych sytuacjach. Kierowałem się nimi podczas miesięcy ciągłej walki miejskiej w Ar-Ramadi, w trakcie mojej kariery jako oficer SEAL, a także znacznie później.
Te same zasady są kluczem do odniesienia sukcesu przez oddział na polu bitwy oraz w świecie biznesu – wszędzie, gdzie grupa ludzi musi współpracować, aby wykonać zadanie i osiągnąć cel. Poprawne zrozumienie i zastosowanie praw pola bitwy przez dowolny oddział, grupę czy organizację będzie oznaczać tylko jedno: zwycięstwo.
Leif Babin i Jacko Willink
To książka o przywództwie. Została napisana dla liderów małych i dużych zespołów, mężczyzn i kobiet, dla każdego, kto chce stać się lepszą wersją siebie. A choć zawiera emocjonujące opisy operacji bitewnych SEAL, to nie jest dziennikiem wojennym. To zbiór lekcji płynących z nabytego doświadczenia, które mają pomóc innym dowódcom w zwyciężaniu. Jeżeli będzie służyć za poradnik dla liderów, którzy chcą tworzyć, szkolić i dowodzić skutecznymi, odnoszącymi sukcesy zespołami, to spełni swoją rolę.
Zauważyliśmy, że większość z masy obecnych na rynku książek dotyczących przywództwa koncentruje się na działaniach jednostek i cechach charakteru. Dostrzegliśmy podobną tendencję w wielu korporacyjnych szkoleniach dla liderów oraz działaniach firm zajmujących się doradztwem w zakresie zarządzania. Ale bez zespołu – zbioru jednostek dążących do wykonania określonej misji – nie może istnieć przywództwo. Jedynym właściwym miernikiem przywódcy jest to, czy jego oddział wygrywa, czy nie. Bo z wszystkich cech charakteryzujących liderów liczą się tylko dwie: skuteczny albo nieskuteczny. Skuteczni przywódcy przewodzą zespołom, które wykonują postawione przed nimi zadania i wygrywają. Nieskuteczni tego celu nie osiągają. Poprawne zrozumienie i zastosowanie zasad oraz koncepcji opisanych w tej książce pozwoli każdemu liderowi osiągnąć skuteczność i zdominować pola bitwy.
Każdy przywódca i oddział kiedyś sobie nie poradzą i będą musieli zmierzyć się z tą porażką. Traktuje o tym spora część książki. Nie jesteśmy nieomylnymi przywódcami – nikt nie jest, nieważne, ile by miał doświadczenia. Nie znamy też wszystkich odpowiedzi, żaden lider ich nie zna. Popełnialiśmy wielkie błędy – często stawały się one najlepszymi lekcjami, dodawały nam pokory i pozwalały wchodzić na wyższy poziom. Pokora i przyznawanie się do pomyłek oraz umiejętność tworzenia planów, które pozwolą przezwyciężyć trudności, są niezbędne, by odnieść sukces. Najlepszych przywódców nie napędza ego ani osobiste interesy – są skupieni na misji i na tym, by jak najlepiej ją wykonać.
Jako przywódcy odnosiliśmy zwycięstwa i porażki. Znaczna część naszego doświadczenia bitewnego i opowieści zawartych w tej książce wzięła się ze służby, która będzie zawsze jednym z głównych punktów naszej kariery wojskowej: Oddział Trzeci SEAL, jednostka operacyjna Zabijaka i nasze pamiętne rozmieszczenie w Ar-Ramadi w Iraku w 2006 roku, które przeszło do historii jako bitwa o Ar-Ramadi. Jocko, jako dowódca jednostki operacyjnej, dowodził Zabijaką. Leif i jego sealsi z plutonu Charlie, w tym główny snajper i zwiadowca Chris Kyle, „Amerykański Snajper”, i ich bracia sealsi z plutonu Delta walczyli w jednej z najcięższych ciągłych walk miejskich w historii zespołów SEAL. Sealsi z Zabijaki odegrali ważną rolę w strategii „Zdobądź, oczyść, utrzymaj i zbuduj” Brygady 1. Pancernej Dywizji armii USA, Ready First, która sukcesywnie wyzwalała rozdarte wojną Ar-Ramadi i znacząco przyczyniła się do uspokojenia sytuacji w tamtym rejonie. Operacje te przywróciły poczucie bezpieczeństwa w najbardziej niebezpiecznej i wybuchowej w tamtym momencie części Iraku oraz stworzyły grunt dla ruchu „Przebudzenie Anbaru”, który ostatecznie odwrócił sytuację w Iraku na korzyść USA.
Wiosną 2006 roku, kiedy jednostka operacyjna Zabijaka przybyła do Ar-Ramadi, zniszczonej wojną stolicy prowincji Al-Anbar, stanowiło ono centrum irackiej rebelii. Liczące 400 tysięcy mieszkańców miasto było strefą wojenną poznaczoną gruzami budynków i lejami po bombach, śladami nieustannej przemocy. W tym czasie siły USA kontrolowały ledwie jedną trzecią miasta. Reszta pozostawała pod kontrolą dobrze uzbrojonych i zdeterminowanych bojowników. Każdego dnia dzielni amerykańscy żołnierze i marines krwawili. Placówkę medyczną w obozie Ramadi cały czas zapełniali ranni i umierający. Niezwykle odważni amerykańscy chirurdzy desperacko próbowali ratować tam życie. Do prasy wyciekł raport wywiadowczy, który opisywał Ar-Ramadi i prowincję Anbar jako „stracone”. Nikt nie sądził, że siły USA mogą odmienić tę sytuację i odnieść tam zwycięstwo.
Latem i jesienią 2006 roku Jocko kierował jednostką Zabijaka wspierającą brygadę Ready First, a jego sealsi walczyli ramię w ramię z żołnierzami i marines armii amerykańskiej, oczyszczając zajęte przez wroga obszary miasta. Leif dowodził plutonem Charlie w wielu brutalnych wymianach ognia i taktycznych misjach nadzoru snajperskiego. Pluton Delta także toczył niezliczone bitwy. Jednostka operacyjna Zabijaka – snajperzy, strzelcy i obsługa karabinów maszynowych – zabiła łącznie setki bojowników i niweczyła ataki na amerykańskich żołnierzy i marines oraz irackie siły bezpieczeństwa.
Sealsi z Zabijaki często szli na szpicy operacji Ready First, jako pierwsi z amerykańskich oddziałów wkraczając na najbardziej niebezpieczny, kontrolowany przez przeciwnika teren. Zabezpieczaliśmy budynki, zajmowaliśmy uprzywilejowane pozycje i osłanialiśmy żołnierzy oraz marines, kiedy wkraczali na teren, o który walczono, a oddziały inżynieryjne z pasją pracowały, by stworzyć i umocnić posterunki na terenie wroga. Sealsi oraz żołnierze i marines z Ready First zadzierzgnęli więź, która zostanie na zawsze w pamięci tych, którzy tam służyli. Poświęciwszy wiele potu i krwi, grupa bojowa Ready First i jednostka operacyjna Zabijaka ukończyły misję. Rebeliantów wypędzono z miasta, miejscowi szejkowie dołączyli do sił zbrojnych USA i rozpoczęło się „Przebudzenie Anbaru”. Wreszcie, w kilka miesięcy po wyjeździe jednostki operacyjnej Zabijaka, sytuacja w Ar-Ramadi ustabilizowała się, a poziom przemocy spadł do niespodziewanie niskiego poziomu.
Niestety, Zabijaka zapłacił olbrzymią cenę za sukces tych operacji. Ośmiu sealsów doznało ran, a trzech z najlepszych wojowników oddało swoje życie. Marc Lee i Mike Monsoor zginęli w akcji, a Ryan Job został oślepiony przez pocisk snajpera i zmarł w szpitalu, gdzie leżał po operacji. Ich strata zadała nam miażdżący cios. A byli oni ledwo trzema z niemal setki amerykańskich żołnierzy Ready First, którzy zginęli w akcji. Każdy z nich to wielka, nieodżałowana strata.
Mimo wątpliwości pesymistów Ar-Ramadi udało się zdobyć, sytuacja w mieście się ustabilizowała, a ludność była bezpieczna. Przez większość 2006 roku dochodziło tu do 30–50 ataków dziennie. Na początku 2007 roku liczba ta spadła do średnio jednego ataku na tydzień, a potem jednego na miesiąc. Ramadi pozostaje wzorcem stabilności i jednym z najbezpieczniejszych obszarów w Iraku poza od zawsze spokojną kontrolowaną przez Kurdów Północą.
Te operacje okazały się olbrzymi sukcesami, ale były także niezwykle pouczające – dobrych i złych konsekwencji było równie wiele. Bitwa o Ar-Ramadi przyniosła nam bardzo dużo wiedzy, którą byliśmy w stanie przetrawić i podzielić się z innymi. Najistotniejszą lekcją było uzmysłowienie sobie, że przywództwo jest najważniejszym czynnikiem na polu bitwy, decydującym o zwycięstwie dowolnego zespołu. Przez przywództwo rozumiemy nie tylko dowódcę na samym szczycie łańcucha dowodzenia, ale i kluczowych dowódców na każdym poziomie zespołu – starszych dowódców zawodowych, dowódców załóg składających się z czterech osób, dowódców ośmioosobowych drużyn i młodszych podoficerów, którzy wzięli na siebie odpowiedzialność liderów. Każdy z nich odegrał ważną rolę w sukcesie naszego oddziału. Mieliśmy szczęście, mogąc dowodzić tak niesamowitą grupą sealsów, która zwyciężyła w tej trudnej walce.
Po powrocie do domu weszliśmy w niewygodne buty instruktorów dowodzenia. W Navy SEAL szkolenia tego typu przez wiele lat składały się niemal wyłącznie ze szkoleń w miejscu pracy i z mentoringu. To, jak szkolony był młody dowódca, zależało całkowicie od siły, doświadczenia i cierpliwości mentora. Niektórzy z nich byli nadzwyczajni, innym czegoś brakowało. Posiadanie odpowiedniego mentora jest niezwykle ważne, ale ta metoda pozostawiała u szkolonych luki w wiedzy o dowodzeniu. Pomogliśmy to zmienić, tworząc program nauki dowodzenia, który miał dać silne podstawy wszystkim liderom SEAL.
Jocko, jako odpowiedzialny za wszystkie szkolenia oddziałów SEAL na Zachodnim Wybrzeżu, prowadził jedne z najbardziej realistycznych i wymagających treningów bitewnych. Kładł olbrzymi nacisk na wpajanie dowódcom umiejętności podejmowania decyzji w trudnych sytuacjach i komunikację pod dużą presją, aby lepiej przygotować ich do walki. Leif prowadził kurs młodszych oficerów SEAL, podstawowe szkolenie z dowodzenia dla każdego oficera, który ukończył formację SEAL. Poprawił to szkolenie, aby lepiej przekazywało ono nowym oficerom SEAL niezbędne podstawy dowodzenia potrzebne do zwycięstwa w walce. Dzięki temu wykształciliśmy nowe pokolenie liderów SEAL, którzy radzą sobie na polu bitwy, odnosząc niezrównane sukcesy, potwierdzające użyteczność zasad, jakich ich uczyliśmy.
Niektórzy mogą się zastanawiać, jak zasady dowodzenia w bitwie Navy SEAL przekładają się na dowodzenie jakimkolwiek zespołem poza wojskiem. Ale walka jest odbiciem życia, wzmocnionym i bardziej intensywnym. Decyzje mają natychmiastowe konsekwencje, a stawką jest wszystko, absolutnie wszystko. Nawet kiedy bitwa wydaje się stracona, to dobra decyzja może wydrzeć zwycięstwo z paszczy porażki. A jedna zła decyzja, nawet jeśli zwycięstwo wydaje się na wyciągnięcie ręki, może się zakończyć straszliwą porażką. Z tego powodu dowódca pola bitewnego może zdobyć doświadczenie całego życia podczas ledwie kilku misji.
Chcemy rozwiać mity o tym, że dowodzenie w wojsku jest proste, bo podwładni ślepo i mechanicznie wykonują rozkazy. Wręcz przeciwnie: żołnierze Stanów Zjednoczonych to bystrzy, kreatywni i mądrzy ludzie. Dosłownie ryzykują życie, aby wykonać misję – dlatego też muszą wierzyć w sprawę, za którą walczą. Muszą wierzyć w plan, o którego wykonanie zostali poproszeni, i – co najważniejsze – muszą ufać swoim dowódcom. Dotyczy to zwłaszcza oddziałów SEAL, gdzie wszystkich (nawet tych na pozycjach juniorskich) zachęca się do wkładu własnego.
Dowodzenie na polu bitwy wymaga obecności wszechstronnego zespołu podzielonego na grupy, który ma wykonać bardzo skomplikowane misje, by osiągnąć strategiczne cele – a to dotyczy przecież każdej organizacji. Te same zasady, które sprawiają, że dowódcy i jednostki SEAL są tak skuteczne na polu bitwy, mogą być zastosowane z tym samym rezultatem w świecie biznesu.
Odkąd opuściliśmy SEAL, pracowaliśmy z najrozmaitszymi firmami. Wśród nich były przedsiębiorstwa z branży finansowej, energetycznej, technologicznej, budowlanej, ubezpieczeniowej, samochodowej, produkcyjnej czy farmaceutycznej, a także firmy zajmujące się handlem detalicznym i te działające w sektorze usług. Pracując z wieloma liderami oraz zespołami kierowniczymi, obserwowaliśmy, jak olbrzymi wpływ miało zastosowanie naszych zasad na skuteczność, produktywność i zyskowność.
Koncepcje dowodzenia i pracy zespołowej zawarte w tej książce to nie abstrakcyjne teorie, ale praktyczne i gotowe do zastosowania reguły. Zachęcamy dowódców do rozwiązań, o których konieczności zapewne sami wiedzą, ale z jakichś powodów nie wprowadzają ich w życie. Przez to zawodzą jako dowódcy i zawodzą swoje zespoły. Zasady te, zgodne z rozsądkiem i oparte na praktycznym doświadczeniu, wymagają odpowiednich umiejętności, żeby ich wykorzystanie przyniosło efekty. Tego typu koncepty są „proste, ale nie łatwe”[4] i mogą być stosowane w praktycznie każdej sytuacji – w grupie, zespole, organizacji czy nawet przez pojedynczą osobę, która chce zwiększyć wydajność, możliwości, skuteczność i poziom pracy zespołowej. Czasami wydają się nieintuicyjne, a zastosowanie ich w praktyce wymaga wysiłku oraz wprawy, ale książka ta zawiera niezbędne porady, za sprawą których każdy, dzięki motywacji oraz dyscyplinie, po jakimś czasie je opanuje i będzie mógł ich używać, by zostać skutecznym liderem.
Doświadczenie, jakiego nabyliśmy jako dowódcy SEAL, wiele nas nauczyło. W tej książce skupiamy się na najważniejszych aspektach, czyli fundamentalnych elementach dowodzenia. Tytuł książki wziął się z podstawowej zasady – a tak naprawdę nastawienia – z którego wywodzi się wszystko inne: reguły ekstremalnego zawłaszczania. Dowódcy muszą posiadać wszystko w ich świecie, nie mogą obarczać nikogo innego.
Podzieliliśmy książkę na trzy części: Wygrać wewnętrzną wojnę, Prawa walki oraz Podtrzymywanie zwycięstwa. Wygrać wewnętrzną wojnę opisuje podstawowe elementy i nastawienie niezbędne do dowodzenia i zwyciężania. Prawa walki obejmują cztery najważniejsze, już wcześniej opisane koncepty, które pozwalają zespołowi osiągnąć najwyższy poziom działania i dominację. Wreszcie Podtrzymywanie zwycięstwa traktuje o pełnej niuansów i trudności równowadze, jaką dowódcy muszą utrzymać, aby pozostać na szczycie i sprawić, by ich zespoły wciąż działały na najwyższym poziomie.
Każdy rozdział skupia się na innym koncepcie dowodzenia, z których każdy jest wyjątkowy, ale ściśle powiązany i często wspierający pozostałe. Każdy rozdział podzielono na trzy podrozdziały. Pierwszy opisuje lekcję dowodzenia, jaką wynieśliśmy z walki lub szkolenia w szeregach Navy SEAL. Drugi objaśnia zasady dowodzenia, a trzeci przedstawia możliwości ich zastosowania w świecie biznesu, w oparciu o naszą pracę z wieloma firmami z różnych branż.
Wierzymy w te koncepcje dowodzenia, ponieważ wielokrotnie widzieliśmy, jak działają, zarówno w biznesie, jak i na polu walki. Ich odpowiednie zrozumienie oraz zastosowanie sprawia, że dowódcy są skuteczni, a zespoły odznaczają się wysoką wydajnością i osiągają niezwykłe wyniki. Te zasady pozwalają liderom spełniać ich cel, którym jest „dowódź i zwyciężaj”, dzięki czemu nadają zespołom moc, która pozwala im dominować na polach bitwy.
Czołg armii amerykańskiej M1A2 Abrams z oddziału specjalnego Bandyta widziany przez otwór strzelecki snajpera SEAL. Oddział specjalny Bandyta (1. Batalion, 37. Pułk Pancerny 1. Brygady 1. Dywizji Pancernej) był wyróżniającą się jednostką, z którą sealsi z Zabijaki ściśle współpracowali. Ich oddział był agresywny, profesjonalny i odważny. Dzięki otworom strzeleckim, robionym za pomocą materiałów wybuchowych lub ręcznych narzędzi, snajperzy z SEAL mogli obserwować i atakować wrogich bojowników, chroniąc się w jakimś stopniu przed ostrzałem.
(Zdjęcie dzięki uprzejmości autorów)
Jocko Willink
Poranne słońce było przyćmione prawdziwą mgłą wojny, która wypełniała powietrze – sadza z opon podpalonych przez bojowników, chmury kurzu wzniecone przez amerykańskie czołgi i humvee oraz sproszkowany beton z murów zmiażdżonych ogniem maszynowym. Kiedy nasz opancerzony humvee skręcał i zmierzał w stronę ulicy, na której trwała wymiana ognia, zobaczyłem przed nami na środku drogi M1A2 Abramsa, z głównym działem wycelowanym w budynek niemal z zerowej odległości. Przez pełne zanieczyszczeń powietrze widziałem ciemnoczerwoną mgłę rozpyloną pewnie z granatu dymnego, którego używały siły amerykańskie, co w tym terenie oznaczało: „Pomocy!”.
Moje myśli zaczęły galopować. To była nasza pierwsza duża operacja w Ar-Ramadi i wszędzie panował chaos. Poza dosłowną mgłą wojny, która ograniczała naszą widoczność, dotknęła nas również ta symboliczna „mgła wojny”, której scharakteryzowanie przypisywano często pruskiemu strategowi, Carlowi von Clausewitzowi[5], oznaczająca zamęt, niedokładne informacje oraz przerwane kanały komunikacji. Podczas tej operacji rozmieściliśmy cztery jednostki sealsów w tym rozdartym przez wojnę mieście: dwa zespoły snajperów wsparły oddział snajperów zwiadowczych armii USA oraz kontyngent irackich żołnierzy, kolejny dołączyliśmy do oddziału irackich żołnierzy i doradców bojowych USA, którzy mieli za zadanie oczyścić cały sektor, budynek po budynku. Wreszcie ja i przydzielony mi starszy chorąży[6] (podoficer) jeździliśmy z jednym z dowódców kompanii. W tej niebezpiecznej i będącej miejscem walki wschodniej części Ar-Ramadi, znanej jako dzielnica Ma’laab, operowało łącznie około 300 żołnierzy irackich i amerykańskich. Była ona pełna mujów (czyt. mudżów), jak nazywali ich Amerykanie. Wrodzy bojownicy nazywali samych siebie mudżahedinami, po arabsku: „zaangażowanymi w dżihad”, co dla wygody skróciliśmy. Wyznawali bezlitosną, drapieżną wersję islamu i byli sprytni, barbarzyńscy oraz śmiertelnie niebezpieczni. Ma’laab przez lata pozostawała w ich rękach – a teraz siły amerykańskie chciały to zmienić.
Operacja rozpoczęła się przed wschodem słońca, a teraz, kiedy wyłaniało się już ono nad horyzontem, wszyscy strzelali. Plątanina sieci radiowych używana przez lądowe i powietrzne oddziały USA rozbrzmiała trajkotem i nadchodzącymi raportami. Z różnych sektorów przychodziły szczegóły dotyczące rannych i martwych żołnierzy amerykańskich i irackich. Amerykanie próbowali zrozumieć, co dzieje się z innymi sprzymierzonymi oddziałami w przyległych sektorach. Oddziały amerykańskiego korpusu marines ANGLICO (Air-Naval Gunfire Liaison Company, Pomocnicza Kompania Ogniowa Wodno-Powietrzna) uzgadniały działania z amerykańskim lotnictwem, aby naprowadzać bomby na wrogie pozycje.
Po zaledwie kilku godzinach oba elementy snajperskie SEAL zostały zaatakowane i obecnie były uwikłane w poważną strzelaninę. Kiedy iraccy i amerykańscy żołnierze razem z sealsami oczyszczali budynki w sektorze, natrafili na poważny opór. Dziesiątki bojowników atakowały zaciekle karabinami maszynowymi PK[7], rakietami wystrzeliwanymi z podręcznych RPG-7 oraz ogniem kałasznikowów. Nasłuchując radia, dowiedzieliśmy się, że znajdujący się na przedzie amerykańscy doradcy uczestniczyli razem z oddziałem irackim w ciężkiej wymianie ognia i poprosili o SSR (siły szybkiego reagowania, quick reaction force). Oddział ten składał się z czterech opancerzonych amerykańskich humvee, z których każdy miał zamontowany ciężki karabin maszynowy M2, i kilkunastu żołnierzy, którzy mogli wysiąść i zapewnić wsparcie ogniowe. Kilka minut później jeden z moich snajperskich zespołów SEAL poprosił przez radio o „ciężkie SSR”, czyli sekcję (w jej skład wchodziły dwa pojazdy) czołgów M1A2 Abrams, mogącą rozpętać piekło swoimi działami 120 mm i karabinami maszynowymi. Oznaczało to, że moi sealsi znaleźli się w głębokim gównie i potrzebowali pomocy. Poprosiłem amerykańskiego dowódcę kompanii, któremu towarzyszyłem, żeby wysłał czołgi. Zgodził się.
Nasz humvee zatrzymał się tuż za jednym z abramsów, którego działo celowało dokładnie w budynek, gotowe do strzału. Otworzywszy drzwi ciężko opancerzonego pojazdu, wyszedłem na ulicę. Czułem, że coś jest nie tak.
Podbiegłem do sierżanta zbrojmistrza marines ANGLICO i spytałem:
– Co się dzieje?
– Ostra jazda! – krzyknął podekscytowany. – W tym budynku chowa się kilku mujów i dają niezły pokaz!
Wskazał na dom po drugiej stronie drogi, w który celował bronią. Było jasne, że uważał tych mujów za hardkorów.
– Kiedy weszliśmy do budynku, zabili jednego z naszych irackich żołnierzy, a kilku ranili. Walimy w nich, jak możemy, i próbuję załatwić jakieś bombardowanie.
Był w trakcie koordynowania ataku powietrznego z lotnictwem, który miał zmieść z ziemi ukrytych w domu bojowników.
Rozejrzałem się. Budynek był podziurawiony kulami. Humvee z SSR wbił w niego ponad 150 pocisków z cekaemu kalibru 12,7 mm i wiele o mniejszym kalibrze, a teraz abrams wymierzył w niego swoje potężne działo, przygotowując się do zmiecenia go z powierzchni i zabicia wszystkich wewnątrz. A jeżeli to nie wystarczy, potem przyjdzie kolej na bombardowanie.
Ale coś mi tu nie pasowało. Byliśmy bardzo blisko miejsca, gdzie powinien znajdować się jeden z zespołów snajperów SEAL. Opuścił on pozycję, którą miał początkowo zajmować, i był w trakcie przenoszenia się do nowego budynku, kiedy rozpoczęła się strzelanina. W całym zamęcie nie podali swojej dokładnej pozycji, ale wiedziałem, że musieli być niedaleko stąd, blisko domu, który wskazywał członek marines. Jedno naprawdę mi nie pasowało: amerykańscy doradcy i iraccy żołnierze mieli przybyć dopiero za kilka godzin. Żadne inne przyjazne siły nie planowały wkraczać na ten teren, zanim nie zostanie on porządnie „zdekonfliktowany” – czyli dopóki nie ustali się dokładnej pozycji zespołu snajperów SEAL i nie przekaże tej informacji reszcie naszych jednostek biorących udział w operacji. Ale z jakiegoś powodu znajdowały się tutaj dziesiątki irackich i amerykańskich żołnierzy, a także marines. To nie miało sensu.
– Wstrzymaj się, zbrojmistrzu. Sprawdzę to – powiedziałem, wskazując na obiekt, na który chciał przypuścić atak powietrzny. Spojrzał na mnie, jakbym oszalał. Jego marines i cały pluton irackich żołnierzy byli zaangażowani w strzelaninę z bojownikami schowanymi wewnątrz budynku i nie mogli ich stamtąd wykurzyć. Kimkolwiek byli, umieli się postawić. Według niego jakakolwiek próba zbliżenia się tam oznaczała samobójstwo. Skinąłem chorążemu, który przytaknął mi, i przeszliśmy przez ulicę ku zajętemu przez wrogów budynkowi. Jak większość podobnych konstrukcji w Iraku, otaczał go wysoki na dwa i pół metra betonowy mur. Podeszliśmy do drzwi, które były lekko uchylone. Trzymając w pogotowiu mój karabin M4, kopnąłem drzwi i znalazłem się twarzą w twarz z jednym z liderów mojego plutonu sealsów. Popatrzył na mnie zaskoczony.
– Co się stało? – spytałem.
– Jacyś mujowie weszli do budynku. Zastrzeliliśmy jednego, a tamci ostro odpowiedzieli.
Przypomniałem sobie, co powiedział mi zbrojmistrz: jeden z irackich żołnierzy zginął, kiedy weszli na teren.
W tym momencie wszystko stało się jasne. W zamieszaniu jeden zabłąkany iracki żołnierz zawędrował poza przydzielone miejsce i wszedł do budynku zajmowanego przez oddział snajperów SEAL. We wczesnorannych ciemnościach któryś z członków snajperskiego zespołu zobaczył, jak ktoś uzbrojony w AK-47 zakrada się do środka. Nie spodziewano się żadnych sojuszniczych jednostek w okolicy, a wiedziano, że w pobliżu znajdują się liczni bojownicy. Z tą myślą sealsi zaatakowali mężczyznę z kałasznikowem, uważając, że sami są atakowani. Wtedy rozpętało się piekło.
Kiedy otworzono ogień z budynku, będący na zewnątrz iraccy żołnierze odpowiedzieli ostrzałem i schowali się za betonowymi murami po drugiej stronie drogi, a także w okolicznych budynkach. Wezwali wsparcie, a amerykańscy żołnierze i marines odpowiedzieli ciężkim ogniem skierowanym w dom, który – jak wierzyli – był okupowany przez przeciwników. W tym samym czasie sealsi wewnątrz budynku zostali przygwożdżeni i nie mogli się zorientować, że strzelają do nich przyjacielskie siły. Mogli jedynie odpowiedzieć ogniem, jak najlepiej umieli, i walczyć, aby nie zginąć z rąk tych, których uważali za walczących przeciwko nim bojowników. Oddział marines ANGLICO niemal dokonał ataku powietrznego na obiekt, w którym chowali się nasi sealsi. Kiedy w stronę budynku zaczął strzelać cekaem, snajperzy SEAL będący w środku uznali, że są pod ciężkim ostrzałem, i poprosili przez radio o SSR z abramsem. Wtedy się pojawiłem.
Z wnętrza budynku patrzył na mnie zdezorientowany lider sealsów. Pewnie zastanawiał się, jakim cudem tak po prostu przeszedłem przez zażarty atak.
– To niebiescy na niebieskich – powiedziałem. Niebiescy na niebieskich, przyjacielski ogień, bratobójstwo, najgorsza rzecz, jaka może się przydarzyć. Bycie zranionym lub zabitym przez wroga było czymś tragicznym, ale dostać kulkę lub zginąć przez „naszych”, bo ktoś coś spieprzył, oznaczało najgorszy możliwy los. Ale zdarzało się. Słyszałem historię Plutonu X-ray z Oddziału Pierwszego SEAL z Wietnamu. Drużyny rozdzieliły się w trakcie nocnego patrolu w dżungli, pogubiły i ponownie wpadły na siebie w ciemności. Wzięły się wzajemnie za wrogów i otworzyły ogień. Zaciekła walka skończyła się dotkliwymi stratami: jednym martwym żołnierzem i kilkoma rannymi. To był ostatni pluton o takiej nazwie w SEAL, od tego momentu została ona uznana za klątwę i zakazana. To była lekcja. Przyjacielski ogień był czymś całkowicie nie do zaakceptowania w oddziałach SEAL. A teraz coś takiego przydarzyło się nam, mojej jednostce operacyjnej.
– Co? – szef sealsów[8] spytał z niedowierzaniem.
– Niebiescy na niebieskich – powtórzyłem spokojnie i rzeczowo. Nie było czasu na dyskusję. Gdzieś na zewnątrz czaili się prawdziwi złoczyńcy; nawet podczas tej rozmowy co jakiś czas słyszeliśmy odgłosy wystrzałów, gdy inne oddziały rozpoczynały wymianę ognia z bojownikami. – Jak wygląda sytuacja? – spytałem, chcąc poznać status jego i oddziału.
– Jeden seal dostał w twarz, ale nie jest źle. Wszyscy są podenerwowani, zabierzmy ich stąd – odpowiedział lider.
Przed budynek zajechał transporter opancerzony[9] z ciężkim SSR.
– Z przodu czeka transporter, ładuj do niego chłopaków – powiedziałem.
– Przyjąłem – odpowiedział.
Szef sealsów, jeden z najlepszych pod względem taktycznym liderów, jakich znałem, szybko zabrał resztę oddziału do drzwi frontowych. Nie widziałem nigdy nikogo bardziej wstrząśniętego. Byli pod ciężkim ostrzałem z cekaemu, patrzyli w oczy śmierci i nie sądzili, że wyjdą z tego cało. Ale szybko się pozbierali, załadowali do transportera i wyruszyli do najbliższej wysuniętej bazy operacyjnej USA – wszyscy poza szefem sealsów. Został ze mną, twardy jak skała, całkowicie nieporuszony tym, co się stało, i gotowy na cokolwiek, co wydarzy się później. Wróciłem do zbrojmistrza marines.
– Budynek jest czysty – powiedziałem.
– Przyjąłem, sir – odpowiedział zdziwiony i szybko złożył raport przez radio.
– Gdzie jest kapitan? – spytałem, chcąc zlokalizować przywódcę kompanii.
– Tam, na piętrze – powiedział, wskazując na budynek, przed którym się znajdowaliśmy.
Poszedłem na górę i znalazłem dowódcę kompanii przykucniętego na dachu budynku.
– Wszystko w porządku? – spytał.
– Mieliśmy niebieskich na niebieskich.
– Co? – spytał zszokowany.
– Mieliśmy niebieskich na niebieskich – powtórzyłem. – Jeden iracki żołnierz zginął w akcji, kilku zostało rannych. Jeden z moich odniósł obrażenia, dostał odłamkiem w twarz. Poza tym wszyscy są, jakimś cudem, cali.
– Przyjąłem – odpowiedział, oszołomiony i rozczarowany tym, co mu przekazałem. Jako wybitny dowódca na pewno czuł się w jakimś stopniu odpowiedzialny. Ale po miesiącach działania na tym chaotycznym miejskim polu bitwy razem z irackimi żołnierzami wiedział, jak łatwo mogło dojść do tego typu zdarzeń.
Wciąż mieliśmy cele do spełnienia, więc pojechaliśmy dalej. Operacja trwała. Wykonaliśmy dwie kolejne misje, oczyściliśmy większą część dzielnicy Ma’laab i zabiliśmy dziesiątki bojowników. Reszta misji zakończyła się sukcesem.
Nie miało to znaczenia, czułem się źle. Jeden z moich ludzi dostał, iracki żołnierz zginął, a kilku innych zostało rannych. Sami to sobie zgotowaliśmy i to pod moim dowództwem.
Kiedy skończyliśmy ostatnią misję tego dnia, udałem się do taktycznego centrum operacyjnego batalionu i ustawiłem komputer polowy, żeby odebrać maile od wyższego dowództwa. Bałem się nieuniknionego mailowego dochodzenia na temat tego, co zaszło. Wolałbym zginąć w akcji, czułem, że na to zasłużyłem.
Skrzynka odbiorcza była pełna. Szybko rozeszło się, że mieliśmy niebieskich na niebieskich. Otworzyłem wiadomość od mojego oficera dowodzącego (OD), który przechodził od razu do sedna. Pisał: „PRZERWAĆ WSZYSTKO. NIE PRZEPROWADZAĆ DALSZYCH OPERACJI. OFICER DOCHODZENIOWY, COMMAND MASTER CHIEF (CMC)[10] I JA JESTEŚMY W DRODZE”. Zgodnie z typową procedurą stosowaną w razie nieszczęśliwych wypadków w marynarce OD wyznaczył oficera dochodzeniowego, który miał ustalić, co się wydarzyło i kto za to odpowiada.
Kolejny mail był od jednego z moich starych szefów stacjonujących w innym irackim mieście, ale mających wgląd w to, co dzieje się w Ar-Ramadi. Przeczytałem w nim po prostu: „Słyszałem, że miałeś przyjacielski ogień. Co, do cholery?”.
Wszystkie moje dokonania i solidna reputacja, na którą ciężko pracowałem podczas kariery w SEAL, były teraz bez znaczenia. Pomimo dowodzenia wieloma udanymi operacjami bojowymi stałem się dowódcą jednostki, która popełniła grzech śmiertelny SEAL.
Cały dzień czekałem na przybycie oficera dochodzeniowego, naszego OD i CMC, najstarszego stopniem sealsa na poziomie komendy. W międzyczasie miałem przygotować krótką prezentację tego, co się wydarzyło. Wiedziałem, co to znaczyło. Szukali kogoś, kogo można by obwinić i mu „ulżyć” – wojskowy eufemizm oznaczający zwolnienie.
Sfrustrowany, zły i rozczarowany, że doszło do czegoś takiego, zacząłem zbierać informacje. Po odprawie wyszło na jaw, że wiele osób popełniło poważne błędy podczas fazy planowania i na samym polu bitwy. Plany zmieniano, ale nikt nie wysłał o tym powiadomień. Plan komunikacyjny był niejednoznaczny, a zamieszanie dotyczące dokładnego czasu odezw przez radio przyczyniło się do kluczowych porażek. Armia iracka zmodyfikowała swój plan, ale nas o tym nie poinformowała. Bez wyjaśnień zmieniono kolejność działań. Nie zgłoszono obecności przyjaznych sił – lista ciągnęła się dalej.
Podobne pomyłki popełniono w jednostce operacyjnej Zabijaka – moim oddziale SEAL. Dokładna lokalizacja zespołu snajperskiego nie została przekazana reszcie jednostek. Pozytywna identyfikacja wrogiego bojownika, który okazał się irackim żołnierzem, była niewystarczająca. Nie przekazano mi dogłębnego RAPSYT-u (raportu sytuacyjnego) po tym, jak doszło do wymiany ognia.
Lista błędów była całkiem spora. Zgodnie z poleceniem przygotowałem sprawozdanie, prezentację w PowerPoincie wraz z osią czasu i przedstawieniem na mapie terenu ruchów przyjaznych wojsk. Potem zebrałem listę wszystkiego, co zrobiono źle.
To było dość pełne przedstawienie wydarzeń. Podkreślało krytyczne pomyłki, które zmieniły misję w koszmar i kosztowały nas życie jednego irackiego żołnierza, rany kilku innych, a o mały włos nie straciliśmy także kilku sealsów.
Ale czegoś brakowało. Był jakiś problem. Nie mogłem znaleźć części układanki, przez co czułem, że brakuje prawdziwości. Kogo należało obwinić?
Przeczytałem swoje sprawozdanie, potem jeszcze raz, próbując znaleźć ten element, jeden fragment porażki, który doprowadził do wypadku. Ale w grę wchodziło tyle czynników, że nie potrafiłem go odszukać.
Wreszcie OD, CMC i oficer dochodzeniowy przybyli do naszej bazy. Chcieli zrzucić sprzęt i zjeść coś w kantynie, a potem mieliśmy siąść razem nad sprawozdaniem z ostatnich wydarzeń.
Przejrzałem swoje notatki, próbując znaleźć winnego.
I wtedy mnie olśniło.
Pomimo wszystkich pomyłek jednostek, oddziałów i dowódców, pomimo mnóstwa błędów, jakie popełniono, tylko jedną osobę można było obwinić za wszystko, co poszło nie tak podczas tej operacji: mnie. Nie byłem z zespołem snajperów, kiedy otworzyli ogień do irackiego żołnierza. Nie kontrolowałem błąkających się Irakijczyków, z których jeden wszedł do budynku. Ale to nie miało znaczenia. Jako dowódca jednostki operacyjnej SEAL, najstarszy stopniem lider lądowy, który dowodził misją, byłem odpowiedzialny za wszystko, co dotyczyło jednostki operacyjnej Zabijaka. Musiałem wziąć na siebie odpowiedzialność za to, co poszło źle. Tak właśnie działa dowódca – nawet jeżeli oznacza to zwolnienie. Jeżeli należało obwinić i zwolnić kogokolwiek za to, co zaszło, niech to będę ja.
Kilka minut później wszedłem do sali plutonowej, gdzie wszyscy zebrali się, by usłyszeć sprawozdanie. Cisza była ogłuszająca. OD siedział w pierwszym rzędzie, a CMC stał posępnie z tyłu. SEAL, który oberwał – dostał w twarz odłamkiem pocisku 12,7 mm – pojawił się na sali z zabandażowaną twarzą.
Stanąłem przed grupą.
– Czyja to była wina? – spytałem salę pełną towarzyszy.
Po kilku momentach ciszy odezwał się członek SEAL, który przez przypadek zaatakował irackiego żołnierza.
– To moja wina. Powinienem był poprawnie zidentyfikować cel.
– Nie – odpowiedziałem. – To nie była twoja wina. Czyja to była wina? – ponownie spytałem grupy.
– To moja wina – powiedział radiowiec z zespołu snajperskiego – powinienem był szybciej podać naszą pozycję.
– Nie – odpowiedziałem. – To nie była twoja wina. Czyja to była wina? – spytałem raz jeszcze.
– To moja wina – powiedział kolejny członek SEAL, który był doradcą wojskowym zespołu czyszczącego armii irackiej. – Powinienem był kontrolować Irakijczyków i upewnić się, że zostaną w swoim sektorze.
– Nieprawda – powiedziałem.– Nie ciebie należy obwiniać. – Kolejni sealsi byli gotowi wyjaśniać swoje błędy i to, jak przyczynili się do porażki. Ale słyszałem już dość. – Wiecie, czyja to wina? Wiecie, kto musi wziąć za to odpowiedzialność? – Cała grupa siedziała w ciszy, w tym OD, CMC i oficer dochodzeniowy. Na pewno zastanawiali się, kogo obarczę winą. Wziąłem głęboki oddech i powiedziałem: – Jest tylko jedna osoba, którą można za to winić: ja. Jestem dowódcą, jestem odpowiedzialny za całość operacji. Jako starszy stopniem jestem odpowiedzialny za każdą akcję podejmowaną na polu bitwy. Można winić tylko mnie. I mogę wam powiedzieć, że zrobię wszystko, żeby już nigdy do czegoś takiego nie doszło.
To było ciężkie brzemię, ale mówiłem prawdę. Byłem liderem, dowodziłem i ponosiłem odpowiedzialność. Dlatego musiałem przyjąć na siebie wszystko, co poszło źle. Pomimo olbrzymiego ciosu, jaki otrzymały moje reputacja i ego, było to słuszne działanie, jedyne, jakie mogłem wykonać. Przeprosiłem rannego członka SEAL, wyjaśniając, że to przeze mnie został ranny i mamy szczęście, że nie zginął. Potem przeszliśmy przez całą operację krok po kroku, identyfikując wszystko, co się stało i co można zrobić w przyszłości, aby uniknąć podobnych błędów.
Patrząc wstecz, widzę, że pomimo tego, co się wydarzyło, wzięcie całej odpowiedzialności za tamtą sytuację zwiększyło zaufanie, jakie mieli do mnie oficer dowodzący oraz CMC. Gdybym próbował zepchnąć winę na kogoś innego, pewnie zostałbym zwolniony – i zasłużenie. Sealsi, którzy nie podejrzewali, że wezmę winę na siebie, szanowali to, że przyjąłem pełną odpowiedzialność za wszystko, do czego doszło. Wiedzieli bowiem, że to była dynamiczna sytuacja, na którą wpływ miało wiele czynników.
Dowódcy wojsk konwencjonalnych armii amerykańskiej i marines uznali kolejne punkty sprawozdania za odbytą lekcję i nie roztrząsali sprawy. Biorąc przez długi czas udział w walkach w Ar-Ramadi, zrozumieli coś, czego my, sealsi, nie rozumieliśmy: przyjacielski ogień był ryzykiem, które należało jak najbardziej redukować w środowisku miejskim, ale nie mogło być ono całkowicie wyeliminowane. To była walka miejska, najtrudniejsza z wszystkich rodzajów, i po prostu nie dało się przeprowadzić operacji bez żadnego ryzyka przyjacielskiego ognia. Ale sealsom, przyzwyczajonym do pracy w małych grupach przeciwko pojedynczym celom, bratobójstwo nie powinno się nigdy zdarzyć.
Niedługo później nasz oddział odwiedził pewien wysoki stopniem szanowany oficer SEAL, który przed dołączeniem do marynarki był dowódcą plutonu marines w Wietnamie podczas słynnej bitwy o Hue. Powiedział mi, że wiele ofiar wśród marines w Hue spowodował przyjacielski ogień, co jest częścią brutalnej rzeczywistości walki miejskiej. Rozumiał, przez co przeszliśmy i jak łatwo mogło do tego dojść.
Ale nawet jeżeli incydent z niebieskimi na niebieskich w środowisku takim jak Ar-Ramadi jest możliwy, a może i spodziewany, obiecaliśmy sobie, że nigdy do czegoś takiego już nie dopuścimy. Przeanalizowaliśmy, co się stało, i wykorzystaliśmy wyniesioną naukę. Sprawdziliśmy nasze procedury operacyjne i metodologię planowania, aby lepiej kontrolować ryzyko. Wskutek tego tragicznego wypadku na pewno uratowaliśmy niejedno ludzkie życie w następnych operacjach. A choć w ciągu tego rozmieszczenia wielokrotnie przez przypadek uczestniczyliśmy w przyjacielskim ogniu, nigdy nie pozwoliliśmy sytuacji wymknąć się spod kontroli i szybko odzyskiwaliśmy nad nią panowanie.
Ale taktyczne unikanie bratobójstwa było tylko częścią nauki. Kiedy wróciłem do domu z Iraku, przejąłem Pierwszą Grupę Szkoleniową, która zarządzała wszystkimi szkoleniami plutonów SEAL i jednostek operacyjnych na Zachodnim Wybrzeżu, i przygotowywałem je do wysłania w bój. Tworzyłem scenariusze, gdzie przyjacielski ogień był niemal pewny – a kiedy do niego dochodziło, my, kadra szkoleniowa, tłumaczyliśmy, jak go uniknąć.
Jednak co ważniejsze, dowódcy na tym szkoleniu mogli uczyć się tego, czego ja nauczyłem się o dowodzeniu. Podczas gdy niektórzy przywódcy brali pełną odpowiedzialność za przyjacielski ogień, inni obwiniali za niego swoich podwładnych. Ci słabsi dowódcy słuchali pogadanek na temat brzemienia dowódcy i głębokiego znaczenia odpowiedzialności: lider jest naprawdę zawsze odpowiedzialny za wszystko.
To jest właśnie ekstremalne zawłaszczanie, sedno, które stanowi o byciu skutecznym dowódcą w oddziałach SEAL czy w jakimkolwiek innym środowisku.
W każdym zespole i organizacji całkowita odpowiedzialność za sukces i porażkę spada na lidera. Lider musi odpowiadać za wszystko w swoim świecie. Nie można obwiniać nikogo innego. Dowódca musi zaakceptować błędy i przyznać się do porażki, przyjąć je na siebie i stworzyć plan zwycięstwa.
Ale najlepsi liderzy nie ograniczają się do brania odpowiedzialności za swoją pracę. Zawłaszczają wszystko, co wpływa na ich misję. Ta fundamentalna koncepcja pozwala liderom SEAL prowadzić niezwykle wydajne zespoły w niezwykłych okolicznościach i wygrywać. Ekstremalne zawłaszczanie nie jest zasadą, której stosowanie ogranicza się tylko do pola bitwy. Jest ona tym, co charakteryzuje dowolny skuteczny i odnoszący sukcesy zespół w jakiejkolwiek jednostce militarnej, organizacji, sporcie lub biznesie z jakiejkolwiek branży.
Kiedy podwładni nie robią tego, co powinni, liderzy stosujący ekstremalne zawłaszczanie nie mogą ich obwiniać. Muszą najpierw spojrzeć w lustro. Dowódca ponosi całą odpowiedzialność za tłumaczenie misji na poziomie strategicznym, tworzenie taktyki oraz gwarantowanie zespołowi niezbędnych szkoleń i zasobów, aby odpowiednio i skutecznie działał.
Jeżeli ktoś w zespole nie działa na poziomie wymaganym, by grupa odniosła sukces, lider musi przeszkolić tę osobę i stać się dla niej mentorem. Ale jeżeli ktoś taki w dalszym ciągu nie zapewnia odpowiedniej jakości, to stosujący zasady ekstremalnego przywództwa dowódca musi być przede wszystkim lojalny wobec zespołu i misji. Jeżeli słabeusz nie jest w stanie się poprawić, lider musi podjąć trudną decyzję i go zwolnić, a na jego miejsce zatrudnić kogoś, kto będzie potrafił wykonać zadanie. To wszystko spoczywa na barkach lidera.
Jako jednostki często uznajemy, że inni osiągnęli sukces tylko dzięki szczęściu lub okolicznościom, a własne porażki albo porażki naszych zespołów próbujemy usprawiedliwić. Za nasze własne niepowodzenia obwiniamy pecha, okoliczności poza naszą kontrolą lub kiepskich podwładnych; wszystko tylko nie nas. Całkowita odpowiedzialność za porażkę jest trudna do zaakceptowania, a wzięcie winy na siebie, kiedy coś idzie źle, wymaga olbrzymiej pokory i odwagi. Ale jest to niezbędne, aby rozwijać się i uczyć jako lider oraz aby poprawić wyniki zespołu.
Ekstremalne przywództwo wymaga od lidera spojrzenia na problemy organizacyjne przez obiektywne okulary rzeczywistości, bez emocjonalnego przywiązania do agend i planów. Wymaga ono, by dowódca odłożył ego na bok, zaakceptował odpowiedzialność za porażki, spróbował wyeliminować słabości i stale pracował nad tym, by stworzyć lepszy i bardziej wydajny zespół. Taki dowódca nie przypisuje sobie zasług za sukcesy zespołu, ale daje do zrozumienia podwładnym dowódcom i członkom oddziału, że to właśnie oni się do nich przyczynili. Kiedy lider wprowadza takie podejście i oczekuje, by respektowali je młodsi dowódcy w zespole, nastawienie to przeradza się w kulturę zespołową na każdym poziomie. Dzięki zasadom ekstremalnego przywództwa młodsi dowódcy przewodzą mniejszym zespołom i wykonywanym przez nie częściom misji. Skuteczność i efektywność znacząco wzrastają, a rezultatem tego jest wydajny, odnoszący zwycięstwa oddział.
Plan wiceprezesa na papierze wyglądał dobrze. Rada nadzorcza zatwierdziła go w zeszłym roku i uważała, że zmniejszy on koszty produkcji – ale to nie zadziałało. Rada nadzorcza chciała dowiedzieć się dlaczego. Kto się pomylił? Kto zawinił?
Zostałem zaproszony do firmy, aby przeprowadzić szkolenie przywódcze i wykonawcze dla wiceprezesa produkcji (WP). Choć obyty technicznie i doświadczony w branży, WP nie był w stanie osiągnąć wyznaczonego przez radę nadzorczą celu produkcyjnego. Jego plan obejmował: konsolidację zakładów produkcyjnych, aby zlikwidować redundancję, zwiększenie produktywności pracowników poprzez system premiowy oraz optymalizację procesu wytwórczego.
Problem pojawił się w trakcie realizacji planu. Na każdym kwartalnym spotkaniu rady nadzorczej WP wymyślał uzasadnienia, dlaczego wykonano tak niewielką część planu. Po roku zarząd zastanawiał się, czy WP jest w ogóle w stanie przeprowadzić te zmiany. Z powodu zbyt małego postępu jego posada wisiała na włosku.
Pojawiłem się tam dwa tygodnie przed kolejnym zaplanowanym spotkaniem rady nadzorczej. Po kilku godzinach z CEO, który nakreślił mi sytuację, zostałem przedstawiony WP. Moje pierwsze wrażenia były pozytywne, WP był niezwykle bystry i miał olbrzymią wiedzę o branży. Ale czy będzie otwarty na coaching?
– Więc jesteś tu, żeby mi pomóc? – spytał WP.
Wiedząc, że ze względu na własne ego niektórzy ludzie jeżą się, gdy słyszą najdelikatniejszą choćby krytykę i sugestie coachingu, nieważne, jak by to miało być konstruktywne, zdecydowałem się na mniej bezpośrednie podejście.
– Może nie tyle pomóc tobie, co sytuacji – odpowiedziałem, krusząc obronę WP.
W czasie, jaki pozostał do spotkania zarządu, sprawdzałem szczegóły dotyczące tego, dlaczego plan WP się nie udał, co poszło nie tak, i rozmawiałem z WP na temat problemów, jakie napotkał, gdy go realizował. Wyjaśnił, że konsolidacja zakładów produkcyjnych się nie udała, ponieważ kierownicy ds. dystrybucji obawiali się, że zwiększenie odległości między zakładami a centrami dystrybucyjnymi wyruguje bezpośrednią interakcję z zespołem produkcyjnym i zmniejszy ich skuteczność w dopracowywaniu zamówień. Przypuszczali, że ograniczy to także ich zdolność do radzenia sobie z pilnymi dostawami. WP zbagatelizował obawy kierowników. Gdyby trzeba było dopracować lub zmienić zamówienie, to tele- lub wideokonferencja powinny spokojnie wystarczyć.
WP wyjaśnił także, dlaczego nie udało się wprowadzić premii motywacyjnych. Za każdym razem, kiedy przedstawiał ten plan kierownikom zakładów oraz innym kluczowym pracownikom, to mieli sporo uwag – pracownicy nie zarobią wystarczająco dużo, odejdą do firm oferujących wyższą stawkę podstawową bez konieczności spełniania minimalnych standardów, rekruterzy skorzystają z okazji i wyciągną doświadczonych pracowników gdzie indziej. Kiedy WP docisnął kierowników, to połączyli oni siły z kierownikami działu sprzedaży. Te dwie grupy sprzeciwiały się planowi WP, twierdząc, że to właśnie reputacja dobrego producenta utrzymywała firmę na rynku, a proponowana zmiana będzie dla niej ryzykowna.
Wreszcie odzewem na plan WP mający przyspieszyć proces produkcji była typowa mantra ludzi niechcących zmian: „Zawsze robiliśmy to w ten sposób” i „Po co naprawiać, skoro nie jest zepsute”.
– Co zarząd myśli o tych uwagach? – spytałem, kiedy omawialiśmy zbliżające się roczne spotkanie rady nadzorczej.
– Słuchają, ale sądzę, że tak naprawdę nie rozumieją. Te same powody przewijają się od jakiegoś czasu, więc chyba zaczynają budzić frustrację. Nie wiem, czy jeszcze w nie wierzą, zaczynają brzmieć jak…
– Wymówki? – dokończyłem zdanie za WP, wiedząc, że to słowo może być dużym ciosem w jego ego.
– Tak, brzmią jak wymówki, ale to prawdziwe i poważne problemy – naciskał WP.
– Czy mogą być jakieś inne powody, przez które twój plan się nie udał?
– Oczywiście – odpowiedział WP. – Sytuacja na rynku jest trudna. Wdrożenie nowych technologii zajęło trochę czasu. Wszyscy skupili się na pewnych produktach, które nie były takie ważne. Więc tak, jest sporo innych powodów.
– Wszystkie one mogą być istotnymi czynnikami, ale jest jeden, najważniejszy powód, przez który ten plan się nie udał – powiedziałem.
– Jaki to powód? – spytał z zainteresowaniem WP.
Zamilkłem na chwilę, żeby sprawdzić, czy WP jest gotów na to, co chcę mu powiedzieć. Efektu moich słów nie da się przewidzieć, ale nie można tego uniknąć. Powiedziałem wprost:
– Ty jesteś tym powodem.
WP był zaskoczony, a potem zaczął się bronić:
– Ja? – zapytał z niedowierzaniem. – To ja wymyśliłem plan! To ja wciąż i wciąż próbuję go zrealizować! To nie moja wina, że go nie wykonują.
Cierpliwie słuchałem.
– Kierownicy zakładów, zespoły dystrybucyjne i sprzedażowe nie wspierają planu w pełni – kontynuował. – Więc jak mam go wykonać? Nie pracuję z nimi w oddziałach. Nie mogę sprawić, żeby mnie słuchali.
Z każdą chwilą słowa WP stawały się coraz mniej stanowcze. Szybko zorientował się, co robi: szuka wymówek.
Wyjaśniłem mu, że bezpośrednią odpowiedzialnością dowódcy jest sprawić, by ludzie słuchali, wspierali i wykonywali plany. Żeby mieć pewność, że zrozumiał, powiedziałem:
– Nie możesz zmusić ludzi, żeby cię słuchali. Nie możesz ich zmusić, żeby wykonywali plan. To może być chwilowe rozwiązanie dla małego zadania. Ale żeby wdrożyć prawdziwą zmianę, żeby doprowadzić oddział do osiągnięcia czegoś złożonego, trudnego albo niebezpiecznego, nie możesz ich do tego zmusić. Musisz nimi dowodzić.
– Dowodziłem nimi – zaprotestował WP – ale nie chcieli działać.
Lecz wcale nimi nie dowodził, a przynajmniej nie efektywnie. Wyraźną miarą tego był fakt, że nie udało mu się wdrożyć planu.
– Kiedy dowodziłem plutonem SEAL lub jednostką operacyjną SEAL podczas działań bojowych, to myślisz, że wszystkie akcje kończyliśmy sukcesami? – spytałem.
Potrząsnął głową.
– Nie.
– Dokładnie – zgodziłem się. – Jasne, dowodziłem w wielu akcjach, które poszły dobrze i osiągnęły swoje cele, ale nie zawsze. Dowodziłem także, kiedy wiele rzeczy szło nie tak z różnych powodów: złych danych wywiadowczych, błędnych decyzji podwładnych liderów, pomyłek strzelców, współpracujących jednostek, które nie działały zgodnie z planem; lista się na tym nie kończy. Walka to niebezpieczna, złożona i dynamiczna sytuacja, gdzie wszystko może pójść nie tak w dowolnym momencie i kosztować kogoś życie. Nie da się kontrolować każdej decyzji, osoby, wydarzenia. To niemożliwe. Ale powiem ci coś. Kiedy coś się dzieje nie tak, to wiesz, kogo obwiniam? – spytałem, przerywając na chwilę, żeby to przetrawił. – Siebie samego.
Kontynuowałem:
– Wszystko, co dzieje się na polu bitwy, jest moją, dowódcy, odpowiedzialnością. Wszystko. Jeżeli oddział wsparcia nie wykonał, czego potrzebowaliśmy, to widocznie nie wydałem jasnych poleceń. Jeżeli obsługujący cekaem zaatakował kogoś poza jego polem ognia, to nie upewniłem się, że rozumie, gdzie jest jego pole ognia. Jeżeli przeciwnik zaskoczył i zaatakował nas w sposób, którego się nie spodziewaliśmy, to nie przemyślałem wszystkich możliwości. Nieważne, co by się stało, nigdy nie mogłem winić innych, kiedy coś poszło nie tak.
WP się zamyślił. Po chwili ciszy powiedział:
– Zawsze myślałem, że jestem dobrym liderem. Zawsze byłem na takiej pozycji.
– To może być jeden z problemów: w głowie wszystko robisz tak, jak trzeba. Kiedy coś idzie nie po myśli, to zamiast spojrzeć na siebie, obwiniasz innych. Ale nikt nie jest nieomylny. Przy ekstremalnym przywództwie musisz zrezygnować z ego i prywatnych celów. Liczy się tylko misja. Jak sprawić, żeby oddział skutecznie egzekwował plan misji? – kontynuowałem. – Musisz zapytać sam siebie. O to właśnie chodzi w ekstremalnym przywództwie.
WP pokiwał głową, bo zaczynał rozumieć koncepcję oraz jej skuteczność.
– Sądzisz, że każdy z twoich pracowników jest otwarcie nieposłuszny? – spytałem.
– Nie – odpowiedział WP.
– Jeżeli tak by było, należałoby ich zwolnić. Ale to chyba nie ten przypadek – kontynuowałem. – Twoich ludzi nie trzeba zwalniać, trzeba nimi dowodzić.
– Więc co robię źle jako lider? – spytał WP. – Jak mogę nimi dowodzić?
– Wszystko zaczyna się od ciebie – powiedziałem. – Musisz przyjąć całkowitą odpowiedzialność za niepowodzenie wdrożenia nowego planu. Ty ponosisz winę. I właśnie to musisz powiedzieć zarządowi.
– Zarządowi? Żartujesz? – spytał z niedowierzaniem WP. – Nie mam nic przeciwko wzięciu jakiejś części odpowiedzialności na siebie, ale to nie jest całkowicie moja wina.
Choć zaczynał widzieć światełko w tunelu, to wciąż nie chciał zaakceptować przypisania sobie całej winy.
– Aby wykonać plan i zostać skutecznym dowódcą, musisz zrozumieć i wziąć na siebie pełną odpowiedzialność – powiedziałem. – Musisz ją sobie zawłaszczyć.
WP dalej nie był przekonany.
– Jeżeli jeden z kierowników produkcji przyjdzie do ciebie i powie: „Mój oddział nie daje rady”, to co powinieneś odpowiedzieć? Obwiniłbyś jego oddział? – spytałem.
– Nie – przyznał WP.
Wyjaśniłem, że jako oficer odpowiedzialny za szkolenie oddziałów SEAL na Zachodnim Wybrzeżu wymyślałem dla nich bardzo wymagające scenariusze, mające ich przygotować do walki w Iraku i Afganistanie. Podczas symulowania najgorszych możliwych wersji wydarzeń prawie zawsze to postawa dowódców SEAL decydowała, czy oddział odniesie sukces, czy nie. Wiedzieliśmy, że te misje treningowe są trudne, bo sami je tworzyliśmy.
W niemal każdej sytuacji pojawiali się dowódcy, którzy, kiedy ich oddziałom i plutonom nie poszło za dobrze, obwiniali wszystkich i wszystko – towarzyszy, podwładnych dowódców lub scenariusz. Obwiniali sztab szkoleniowy SEAL, nieodpowiedni ekwipunek czy poziom doświadczenia podwładnych. Nie chcieli przyjąć odpowiedzialności, co kończyło się słabą skutecznością i zawaleniem misji.
Najlepiej funkcjonujące jednostki SEAL posiadają liderów, którzy biorą odpowiedzialność za każdy błąd czy niedociągnięcie. Podczas odprawy po misji szkoleniowej ci dobrzy liderzy SEAL zawłaszczali wszystkie błędy, pytali, jak mogą się poprawić, i wymyślali sposoby na pokonanie przeszkód podczas kolejnej sesji. Najlepsi z liderów panowali nad swoim ego, akceptowali swoją winę, szukali konstruktywnej krytyki i zapisywali, co jeszcze mogą robić lepiej niż dotychczas. Korzystali z zasady ekstremalnego zawłaszczania i dzięki temu ich plutony i jednostki operacyjne SEAL dominowały.
Kiedy zły dowódca SEAL rozpoczynał odprawę od obwiniania wszystkiego wokół, jego postawę natychmiast przejmowali podwładni i członkowie oddziału. Szybko i oni obwiniali wszystko wokół, a oddział nieuchronnie stawał się nieskuteczny i niezdolny do poprawnego wykonania planu.
Mówiłem dalej:
– W takich przypadkach kończyłeś z jednostką, która nigdy się o nic nie obwiniała. Szukali tylko ciągle usprawiedliwień i nigdy nie naprawiali swoich błędów. Porównaj ich teraz z dowódcą, który przyjął winę na siebie. Powiedział: „Podwładni liderzy podjęli złe decyzje, musiałem za słabo wyjaśnić nasz cel” albo: „Oddział szturmowy nie zadziałał, jak chciałem. Muszę się upewnić, że lepiej rozumieją, co mam na myśli, i dokładniej to przećwiczyć”. Dobrzy liderzy zawłaszczają błędy i niedociągnięcia. To kluczowa różnica. Jak myślisz, jak plutony i oddziały operacyjne SEAL zareagowały na tego typu dowodzenie?
– Musieli je przyjąć z szacunkiem – przyznał WP.
– Właśnie. Zauważyli ekstremalne zawłaszczanie w dowódcach i wskutek tego sami zaczęli stosować tę zasadę na całej długości łańcucha dowodzenia aż do najbardziej juniorskich stanowisk. Próbowali jako grupa rozwiązać własne problemy, zamiast wymyślać, kogo można za nie obwinić. Dla tych patrzących z zewnątrz, jak instruktorzy podczas szkolenia lub zarząd firmy, różnica jest oczywista.
– I tak właśnie wyglądam w oczach zarządu: obwiniam wszystko i wszystkich – zorientował się WP.
– Jest tylko jeden sposób, żeby to naprawić – powiedziałem.
Przez kilka kolejnych dni pomagałem WP przygotować spotkanie z zarządem. Czasami przyjmował postawę obronną, nie chcąc wziąć na siebie winy. Czuł wyraźnie, że wiedzą przewyższa wielu członków zarządu i miał prawdopodobnie rację. Ale to nie zmieniało faktu, że był dowódcą oddziału, który zawala misję. Kiedy powtarzaliśmy jego część prezentacji przed zarządem, nie byłem przekonany, że tak naprawdę zawłaszczył całość odpowiedzialności za porażki zespołu, co mu otwarcie powiedziałem.
– Mówię dokładnie to, co mi kazałeś – odparł WP. – Powód, dla którego ta misja się nie udała, to moja nieskuteczność w egzekwowaniu planu.
– I to jest właśnie problem – powiedziałem. – Mówisz to, ale nie jestem przekonany, czy wierzysz w te słowa. Spójrz na swoją karierę: osiągnąłeś niesamowite rzeczy, ale na pewno nie jesteś idealny. Nikt z nas nie jest. Wciąż się uczysz i rozwijasz, jak my wszyscy. A to jest dla ciebie lekcja: jeżeli weźmiesz się do tego zadania raz jeszcze, jeżeli trzeźwo spojrzysz na to, jak dowodzisz i co możesz zrobić lepiej, to wynik będzie całkowicie inny. Ale musisz zacząć teraz, od spotkania z zarządem. Odstaw ego i weź na siebie tę porażkę. Członkowie zarządu będą pod wrażeniem tego, co zobaczą i usłyszą, ponieważ większość ludzi tego nie potrafi. Uszanują twoje ekstremalne zawłaszczenie. Weź odpowiedzialność za porażki. Wyjdziesz z tego silniejszy niż kiedykolwiek – podsumowałem.
Na spotkaniu z zarządem WP właśnie to zrobił. Przyjął na siebie winę za niewykonanie celów produkcyjnych i przedstawił rzetelną listę środków naprawczych, jakie wprowadzi, aby zapewnić wykonanie planu. Lista zaczynała się od tego, co on zrobi inaczej, a nie co inni muszą zrobić. WP był na dobrej drodze do ekstremalnego przywództwa.
[1] Opierając się na tym, czego nauczył nas frontowy eszelon (front echelon) na polach bitewnych, nazwaliśmy naszą firmę Echelon Front LLC (limited liability company, czyli spółka zbliżona do naszej spółki z ograniczoną odpowiedzialnością – przyp. tłum.).
[2] Z ang. high mobility multipurpose wheeled vehicle (wielozadaniowy pojazd kołowy o wysokiej mobilności), HMMWV, wymawiane jako „humvee”.
[3] RPG-7 to ręczna wyrzutnia rakiet konstrukcji rosyjskiej, często stosowana przez przeciwników Ameryki ze względu na swoją śmiertelną skuteczność. Wbrew powszechnej opinii „RPG” nie oznacza rocket propelled grenade (granat o napędzie rakietowym), tylko jest to akronim utworzony od rosyjskiego rucznoj protiwotankowyj granatomiot, co można przetłumaczyć jako „ręczna przeciwczołgowa wyrzutnia granatów”.
[4] „Prosty, nie łatwy” to zwrot, którego często używał Dean Lister, były zawodnik UFC i mistrz świata, posiadacz czarnego pasa w ju-jitsu, trzykrotny mistrza świata w submission grapplingu.
[5] Słowa: „Wojna to królestwo niepewności” pojawiają się w dziele O wojnie Carla Clausewitza (1780–1831), pruskiego generała i teoretyka sztuki wojennej. Clausewitz nigdy tak naprawdę nie użył terminu „mgła wojny”.
[6]Senior enlisted advisor, kod NATO OR-9 (przyp. tłum.).
[7] PK, czyli Pulemiot Kałasznikowa, średni taśmowy karabin maszynowy produkcji rosyjskiej, który strzela pociskami 7,62 mm, z taśm mających ich 100 i więcej. PKM/PKS to jego powszechne odmiany. Wojska USA w Iraku często nazywały je PKC, odczytując zapis cyrylicą PKS.
[8] Brak polskiego odpowiednika, który byłby równy tej pozycji pod względem funkcji. Chodzi tu o rangę chief warrant officer, kod NATO WO-5 (przyp. tłum.).
[9] Opancerzony transporter M113 to pojazd gąsienicowy, po raz pierwszy użyty przez siły USA w Wietnamie, a w Iraku wykorzystywany do transportu oddziałów i ewakuacji ofiar. Załoga M113 liczy dwie–trzy osoby, pojazd może przewozić do dziesięciu osób.
[10]