Ekspedycja do Niemców - Wojciech Łastowiecki - ebook

Ekspedycja do Niemców ebook

Wojciech Łastowiecki

0,0

Opis

W obecnych czasach, aby mieszkać i pracować w którymkolwiek z krajów Unii Europejskiej, wystarczy wziąć w garść dowód osobisty i… w drogę!

Wojciech Łastowiecki, prześladowany przez władze za działalność niepodległościową i aktywność w „Solidarności”, zmuszony był opuścić Polskę w roku 1982. Wtedy jednak emigracja do sąsiedniego kraju była istną ekspedycją w nieznane. Złożył wniosek o azyl w Niemczech. Po pobycie w obozie dla uchodźców oraz pracy przymusowej, będąc w tym czasie człowiekiem bez jakichkolwiek praw, otrzymał go po niemal trzyletnim okresie oczekiwania (pozytywnie rozpatrywano 3% takich podań).

Wkrótce okazało się jednak, że pozwolenie na pobyt nie rozwiązuje wszystkich problemów związanych z przebywaniem na obczyźnie, a Niemcy wcale nie są właściwym krajem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 151

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wojciech Łastowiecki
Ekspedycja do Niemców
© Copyright by Wojciech Łastowiecki 2014
ISBN 978-83-7564-466-1
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Ingelheim

Grudzień 1982 – luty 1983

Leżałem na pryczy po ponownym przesłuchaniu przez policję. W niczym nie przypominało przesłuchań w Warszawie. Tamte były niezwykle brutalne.

W Ingelheim przesłuchiwania były przeprowadzane w humanitarny sposób. Przypominały rozmowę. Zamiast w celi, przebywałem w sześcioosobowym spokoju. Spałem na pryczy, pod pościelą, która była zmieniana raz na tydzień, i w nocy panował spokój.

Przesłuchujący interesowali się moją działalnością polityczną, nastrojami społecznymi w kraju oraz oporem społeczeństwa wobec reżimu. Pytania były powtarzane, ale za każdym razem w inny sposób. Ta metoda miała na celu stwierdzić prawdomówność przesłuchiwanego i prawdziwość składanych zeznań.

Dowcip polegał na tym, aby zawsze opowiadać pierwsze zeznanie, ale w inny sposób. Na to wpadłem w czasie trwania drugiego przesłuchania.

Ponadto szukano wśród azylantów ludzi nasłanych przez polską służbę bezpieczeństwa w celu penetrowania środowiska uchodźców politycznych i prześladowania ich rodzin pozostawionych w kraju.

W czasie pierwszego przesłuchania każdemu pobierano odciski palców.

Do ośrodka dla azylantów trafiłem po złożeniu na policji wniosku o udzielenie azylu politycznego. Miało to miejsce w piątym dniu od przekroczenia granicy Niemiec.

Ludzie, których adresy otrzymałem od „Solidarności” w Warszawie, zawiedli. Mieli oni udzielić mi informacji natury prawnej i pomóc w podjęciu właściwych kroków na terenie Niemiec.

W Kaiserslautern odwiedziłem mężczyznę, który aby ze mną nie rozmawiać, podał się za zupełnie kogoś innego.

Następnym adresem kontaktowym była pani mieszkająca w Esslingen nad Neckarem. Po moim przybyciu pod podany adres po prostu zgasiła światła w całym domu. Jestem o tym przekonany, że nie chciała ze mną rozmawiać, ponieważ na miejsce spotkania przyjechałem czterdzieści minut wcześniej, budynek był oświetlony, w oknach można było zauważyć cienie poruszających się osób i nikt nie wyszedł na zewnątrz. Zatem ponownie przeżyłem rozczarowanie. Wracając, wstąpiłem do kościoła w Stuttgarcie i po odprawionej mszy postanowiłem porozmawiać na temat moich planów z tamtejszym księdzem. Ten poinformował mnie, że w Moguncji (Mainz) msze święte w języku polskim odprawia kapelan armii amerykański. W nocy udałem się w drogę Moguncji, aby z nim porozmawiać.

Kapelan okazał się warszawiakiem. Jego mama mieszkała w tym czasie przy Placu Konstytucji. Poinformował mnie, że nie mam prawie żadnych innych możliwości, jak staranie się o azyl polityczny.

Następnego dnia po odbytej rozmowie postanowiłem nie odwiedzać żadnej osoby z listy otrzymanej w Warszawie i następnego dnia udałem się na posterunek policji, i złożyłem wniosek o azyl. Po dokonaniu tej czynności otrzymałem skierowanie do wojewódzkiego ośrodka internowania w Ingelheim.

Siedzącemu w biurze policjantowi podałem kopię formularza z posterunku policji w Kaiserslautern.

Odebrano mi paszport. Następnego dnia dokument zastępczy, tak zwaną „świnię”. Zawierał jedynie zdjęcie, nazwisko, imię, datę i miejsce urodzenia, stan cywilny oraz informacje w języku niemieckim, których oczywiście nie rozumiałem.

Ośrodek mieścił się na skraju miasta między polami. Budynek był nowy i odizolowany od samego miasta. Swoją budową przypominał dwie litery H złożone razem.

Części przeznaczone dla azylantów składały się z pokoi od czterech do ośmioosobowych. W pokojach znajdowały się dwupiętrowe prycze i szafy. W każdej części znajdowała się mała kuchnia i toalety z prysznicami.

Posiłki podawano trzy razy dziennie (czasami były rzeczywiście wstrętne).

Plan ośrodka internowania

Otrzymałem łóżko w czteroosobowym pokoju. Po prawej stronie całą ścianę zajmowała szafa. Po lewej stronie znajdowały się prycze. Prostokątny stół i cztery krzesełka stały na środku

W ośrodku nic nie ginęło. Wszyscy wiedzieli, że każdy posiada jedynie to, co mógł ze sobą zabrać. Może ta świadomość spowodowała, że kradzieży nie było.

Każdy z internowanych otrzymywał jedenaście marek tygodniowo. Za tę sumę można było kupić jedynie dwieście pięćdziesiąt gramów kawy i paczkę herbaty.

Pozwolenie na wyjście z obozu miały jedynie osoby, które przeszły wszystkie przesłuchania i badania lekarskie.

Doczekałem się w końcu na tę możliwość. Wychodziłem na spacery po mieście. Było małe, ale schludne, wieczorami dobrze oświetlone. Sklepy i rodziny przygotowywały się do nadchodzących świat Bożego Narodzenia. Wystawy pełne były świątecznych ofert. W każdym sklepie stała wysoka choinka i chodził Mikołaj, oferując klientom różne towary. Jeżeli taki był kupiony, wręczał kupującym drobne upominki.

W oknach domów świeciły się adwentowe stroiki, od zwykłych lampek po świecące gwiazdy i bombki.

W wieczornym świątecznym oświetleniu leżący na chodnikach i jezdniach śnieg również wyglądał świątecznie i przy mrozie skrzył się wieloma kolorami.

Zastanawiałem się, jak nadchodzące święta spędzi Ela i chłopcy. Wiem, że łzy stały mi w oczach. Bez nich było mi tak bardzo źle. Pocieszałem się jedynie myślą, że Ela z mamą, bratem, siostrami, dziećmi i ich rodzeństwem spędzi nadchodzące święta radośniej niż ja.

Mimo wisielczego nastroju postanowiłem jednak sprawić sobie „prezent”. Kupiłem ładną półkę pod radio i słuchawki, aby móc słuchać programów radiowych.

Półkę na ścianę nad pryczą przymocował gospodarz ośrodka. Przyniósł mi również drut, z którego zrobiłem antenę UKF.

Pomimo mrozu noce spędziłem w budce telefonicznej, usiłując dodzwonić się do rodziny w Warszawie, ale bezskutecznie. Robiłem to często w godzinach od dwudziestej drugiej do czwartej czy piątej nad ranem. Na krótko wchodziłem do budynku, aby trochę się ogrzać, ponieważ było około minus dwanaście do minus piętnastu stopni. Dodzwoniłem się dopiero przed świętami Bożego Narodzenia, ale rozmowa była przerwana. Oczywiście ze względu na spokój mojej małżonki, bezpieczeństwo rodziny, nie zdradzałem miejsca pobytu, a jeżeli nawet moja małżonka pytała mnie, czy siedzę w obozie, wtedy stanowczo zaprzeczałem.

Kapusiów wśród pracowników ośrodka było sporo. Pierwszym był gospodarz budynku – przesiedleniec z Wrocławia.

Donosiła również sprzątaczka – Niemka z Bytomia. Ta – po paru piwach – była jednak bardzo rozmowna, również na naszą stronę, i zdradzała, o czym mówią w zarządzie ośrodka, lub jak kto woli, obozu. Nie była niebezpieczna, ale raczej należało przy niej mieć język za zębami. Za każdą przydatną informację otrzymywała premię pieniężną – jak nam sama zdradziła.

Na terenie ośrodka „nudno” nie było. Sprzeczki narodowe i religijne między muzułmanami, ciemnymi i białymi nie były rzadkim wydarzeniem i kończyły się często krwawo, a nawet interwencją pogotowia ratunkowego oraz miejscowej policji kryminalnej.

Na początku odwożono rannego do szpitala, a następnie policja odwoziła podejrzanego. W każdym bądź razie nie było to zabawne.

Takie zajścia robiły na mnie przytłaczające wrażenie.

Zastanawiałem się, po ludzie biją się o to, który Bóg jest lepszy. W końcu Bóg jest jeden, jedynie sami ludzie stworzyli sobie wielu Bogów i wiele religii. Również jakiekolwiek porachunki narodowościowe nie miały najmniejszego sensu. Wszyscy byliśmy internowani, a wszelkie awantury i bijatyki miały przykre konsekwencje, włącznie z wydaleniem.

Pamiętam dwóch obywateli Ghany. Jeden był inżynierem, drugi weterynarzem. Obydwóch darzyłem sympatią. Często rozmawialiśmy ze sobą. Ich poziom intelektualny przewyższał poziom wielu białych, ale byli traktowani, jakby zeszli z drzewa i znaleźli się w „cywilizowanym” świecie.

Przyjechali do Niemiec pracować, aby pokryć koszty ich wykształcenia, jakie ponieśli mieszkańcy paru wiosek w Ghanie.

Inżyniera spotkałem po dwóch latach później w bazie amerykańskiej. Pracował i spłacał dług nie tylko wdzięczności. Powiedział mi, że weterynarz poznał dziewczynę i zamierzają się pobrać.

Mój pies Floppy. Zdjęcie z roku 1984 z Bitburga.

Z innych rozrywek były spacery w pobliskim parku, z którego co poniektórzy łapali kaczki, aby zaspokoić swój apetyt i „wyrównać niedobór kalorii”.

Dla posiadających zaskórniaki miejscem rozrywki była też miejscowa dyskoteka. Dla mniej „ambitnych” pozostały programy telewizyjne – oczywiście w języku niemieckim – książki oraz prasa.

Byłem dwudziestym szóstym Polakiem na terenie ośrodka. Ponieważ – chyba była sobota – nie było nikogo, kto mógłby przygotować mi pryczę, umieszczono mnie na dwa dni w izolatce.

Wiadomość o nowym azylancie szybko rozeszła się wśród polskiego środowiska. Długo nie czekałem na wizytę.

Goście wchodzili po dwoje lub troje. Po krótkiej rozmowie i podzieleniu się informacjami zapraszany byłem do wizyt w poszczególnych pokojach.

Zaprzyjaźniłem się z Januszem – wrocławskim chirurgiem, i Andrzejem – synem znanego w Warszawie dziennikarza. Janusz miał za sobą prawie dziewięciomiesięczny pobyt w ośrodku internowania w Berlinie Zachodnim.

W Ingelheim otrzymał wiadomość o udzieleniu mu prawa azylu. Zamieszkał w Mainz (Moguncja) i po znalezieniu mieszkania i zagospodarowaniu odwiedził nas i wyprawił „przyjęcie”.

Po wielu miesiącach znalazł pracę jako asystent lekarza w miejscowym szpitalu, a po następnych paru miesiącach zaczął samodzielnie operować pacjentów.

Andrzej nie wytrzymał psychicznie rozłąki z rodziną i powrócił do kraju. Niektórzy mówili, że był kapusiem lub zbierał interesujący materiał dla tatusia, by go opublikować w kraju.

Nie pamiętam trzech współmieszkańców z pokoju, w którym mieszkałem, ale jeden został mi trochę w pamięci. Nazywany był „dziadkiem”, ponieważ był to facet około sześćdziesięcioletni.

Ponad trzydzieści pięć lat przeżył w USA. Pił i rodzina prawdopodobnie chciała go się pozbyć. Wsadzili go do samolotu lecącego do Warszawy. Ze stolicy dostał się do Wrocławia.

Stamtąd przerzucono go do Niemiec i zostawiono. Ponieważ nie miał jak wrócić, zgłosił się na posterunek policji. Policjanci przywieźli go do ośrodka internowania.

Jeździłem z nim na rozmowy do konsulatu amerykańskiego we Frankfurcie. Tam opowiadał jak, z kim i gdzie żył w USA. Podawał miejsca pracy, opowiadał o żonie, która się z nim rozwiodła, o dorosłych dzieciach i wnukach. Jego zeznania potwierdziły się. W końcu otrzymał jakieś malutkie mieszkanie w Witllich do czasu powrotu do „kraju nieograniczonych możliwości”.

Pod koniec stycznia lub na początku lutego otrzymałem nakaz opuszczenia ośrodka internowania.

Zapakowałem swój dobytek i ruszyłem krętymi drogami do Bitburga, nowego miejsca zamieszkania. „Maluch” wiózł mnie krętymi drogami w kierunku Luksemburga.

Najciekawszym obiektem była farma saren i jeleni. Tu hodowano je na mięso. Poza tym było mało uprawnych pól, przede wszystkim sady i winnice.

Mięso z sarny czy jelenia było trochę słodkie. Trzeba było długo je moczyć, a następnie dobrze przyprawić. Wtedy było kruche i smakowało wyśmienicie.

Bitburg w Eifel

Od lutego 1983 do czerwca 1985

Jest to miasto gminne na terenie powiatu Eifel. Samo miasteczko liczyło około dwudziestu tysięcy mieszkańców, z czego połowę stanowili obywatele amerykańscy, którzy stacjonowali w pobliskiej bazie lotniczej. Ulice były raczej wąskie, zabudowania niskie, starsze i nowe. Do miasta Trier i granicy z Luksemburgiem jest około dwudziestu pięciu kilometrów. Dwa duże sklepy handlowe i sporo małych sklepików stanowiło bazę handlową miasta. Najwięcej było jednak knajp, banków i handlarzy samochodami. Najważniejszymi miejscami pracy była baza lotnicza i miejscowy browar.

Bitburg jest położony na pagórkach i w zalesionym terenie.

Powitanie przybyszy z Ingelheim odbyło się w urzędzie powiatowym. Był to nowy budynek zbudowany z cegły.

Z jego jednej strony zagospodarowano teren w formie parku; stały ławki, kwietniki, dekoracyjne lampy. Przejścia dla pieszych wyłożone były dekoracyjną mozaiką.

W powitaniu brało udział kilku mężczyzn w czarnych garniturach. Powitanie przypominało raczej stypę. Po krótkim przemówieniu – jak sobie wyobrażałem – chyba członka rady miasta, każdy przybysz otrzymał upominek w postaci pięćdziesięciu marek. Przywitanie trwało około trzydziestu minut, a następnie podzielono nas na grupy narodowościowe. Następnie wyznaczeni pracownicy zaprowadzili nas do wynajętych mieszkań.

Bitburg w 1983 roku. Pasaż handlowy.

Z dwoma innymi Polakami – Wojtkiem z Bytomia i Andrzejem z Łodzi – otrzymaliśmy przydział w domu na ulicy Nimstahl 11. Dom znajdował się na peryferiach miasta.

Na dotarcie do centrum potrzebowaliśmy około trzydziestu minut pieszo.

Przydzielone mieszkanie mieściło się na parterze budynku. Z wejścia wchodziło się od razu do kuchni, z niej do jednego z pokoi, toalety i łazienki. Drugi pokój – należący do tego samego mieszkania – znajdował się już w suterynie.

Wyposażenie przypominało raczej przytułek niż mieszkanie. W kuchni stał piecyk gazowy do gotowania, ale jedynie jedna płyta z czterech była zdatna do używania. Lodówka z zamrażalnikiem nie funkcjonowała. Noga stołu podparta była gazetą, a na krzesełkach strach było spokojnie usiąść. Łazienka była malutka. Chyba w pośpiechu dobudowano kabinę z prysznicem. Załatwianie potrzeby biologicznej blokowało wejście do niej. Ogrzewania w łazience nie było.

Pokój w suterynie był przebudowaną piwnicą. Posadzka wyłożona była glazurą, podobną do tej, która wykłada się publiczne toalety. Na środku pokoju stało coś w rodzaju łóżka. Vis-à-vis łóżka było okno, a na ścianie wisiała umywalka. Widok z okna wiódł na podwórko i w głębi widać było strumyk. W pokoju nie było niczego do powieszenia ubrania czy też schowania bielizny. Pomieszczenie to miało około jedenastu metrów. Pomimo wszystkiego zdecydowałem się zająć ten „pokój”, lub mówiąc ściślej, piwnicę.

W ciągu paru sekund zostałem przeniesiony z dwudziestego do dziewiętnastego wieku, ale nie miałem wyjścia i musiałem jakoś to znieść.

Po oględzinach pomieszczeń wyruszyliśmy na zakupy. Potrzebne były garnki, patelnie, sztućce, talerze i talerzyki oraz inne drobnostki niezbędne do prowadzenia gospodarstwa domowego. Niektóre przedmioty kupowaliśmy dla nas trzech, np. solniczki, ekspres do kawy czy też czajnik. Akurat pięćdziesiąt marek wystarczyło na kupno najbardziej potrzebnych rzeczy.

Każdemu przyznano zasiłek socjalny na wyżywienie w wysokości 130 marek na miesiąc, czyli 4,16 marki dziennie w talonach. Już pierwsze zakupy dowiodły, że było to za dużo, aby umrzeć, i zbyt mało żeby żyć – i jak w sam raz, aby zachorować na gruźlicę.

W każdym bądź razie nie starczało na pełne wyżywienie, kupowane nawet w najtańszym sklepie, czyli w ALDI, w którym 200 gramów takiej sobie szynki kosztowało 2,51 marki, kilo chleba 2,98 marki. O maśle, warzywach czy owocach nie było mowy.

Po pewnym czasie na widok sałaty, świeżych ogórków, pomidorów, papryki lub pomarańczy, kiwi, ananasów (nawet w puszce) czułem ślinę na ustach

Po paru dniach złożył nam wizytę pracownik urzędu socjalnego i oświadczył, że przyznany zasiłek na życie i koszty mieszkania należy odpracować. Nie wiedząc, jaką nasz gość miał pracę na myśli, powiedziałem do kolegów, że nawet to jest lepiej, ponieważ nie będziemy mieli długów moralnych ani finansowych. Wychodzący gość zostawił im odpowiednie zawiadomienia, napisane oczywiście w języku niemieckim, którego nie znaliśmy, a które musieliśmy podpisać. W naszej rozmowie brał udział jakiś Niemiec z Polski, który usiłował tłumaczyć nasze rozmowy.

Pojechaliśmy z gościem do miasta kupić ubrania i obuwie robocze. Uzgodniliśmy też, że ponieważ posiadam samochód, to za podróże do miejsca pracy otrzymam miesięcznie dodatkowo dwadzieścia marek. Co do ubezpieczenia pojazdu już nie było nawet propozycji.

W tym miejscu należy koniecznie nadmienić, że obcokrajowcy ubiegający się o azyl nie mogli podejmować żadnej pracy do czasu rozwiązania postępowania azylowego. Nieprzestrzeganie tego zakazu groziło karą grzywny, a nawet wydaleniem z Niemiec. Taka forma odpracowywania zasiłku socjalnego była według prawa pracą zarobkową i przez to nielegalnym zatrudnieniem, a takie według prawa niemieckiego – karalne. Do tego należy dostać, że nie otrzymaliśmy żadnych ubezpieczeń, ani zdrowotnego, ani socjalnego, ani rentowego.

Pieniądze na trzymanie osób ubiegających się o azyl pochodziły również z funduszy międzynarodowych.

Naszym miejscem pracy było pole campingowe we wsi Oberweis po potężnej powodzi. Praktycznie camping nie istniał. Wszędzie można było zobaczyć naniesione przez falę powodziową skały i grube drzewa. Ocalał jedynie dom gospodarza obiektu, i to dlatego, że był położony parę metrów wyżej niż sam obiekt. On zresztą przywitał nas i przedstawił szybko, co jest do zrobienia: wywiezienie skał, porąbanie drzew, wywiezienie ziemi i mułu oraz odbudowanie campingu. Do pomocy mieliśmy jedynie traktorek z powierzchnią ładunkową.

Porozumiewanie było rzeczą niemożliwą i dlatego pomocą służył pan Bunk (w języku polskim Bąk), który pośredniczył między nami i gospodarzem ośrodka. Słuchaliśmy jednak, starając się coś pojąć.

Pracę rozpoczynaliśmy od kieliszka wódki na rozgrzewkę, ponieważ był środek lutego i rano było około minus piętnastu stopni. Koszty alkoholu pokrywane były przez urząd socjalny. Po wydaniu poleceń gospodarz znikał, pojawiał się dopiero po południu.

Przerwa obiadowa trwała godzinę i spędzaliśmy ją w nieogrzewanym pomieszczeniu. Spocona bielizna marzła na naszych ciałach. Miałem ciągle dreszcze. Chodziłem po tym pomieszczeniu, aby nie dzwonić zębami. Wolałbym mieć przerwę trzydziestominutową, by nie marznąć i wcześniej być w mojej suterynie.

Skały nie były duże, ale pomimo tego ciężkie i aby je wywieźć, zbudowaliśmy pochylnię, po której były wpychane na traktorek. Nawet w trojkę nie mogliśmy ich udźwignąć, ale wtaczanie było możliwe.

Po nich przyszła kolej na wyrwane z korzeniami drzewa, naniesione przez prąd powodziowy. Aby je sprzątnąć, należało je pociąć na krótkie kawałki, załadować ponownie na traktorek i wywieźć. Oczywiście cięcie odbywało się przy pomocy siekier, ponieważ pił mechanicznych nie było. Porąbanie jednego drzewa zajęło parę dni, ale nie było ich na szczęście dużo.

Po drzewach wywoziliśmy ziemię i muł nawieziony przez falę powodziową. Dwóch jeździło taczkami, jeden nakładał. Później tę ziemię i muł należało szuflami załadować na ciężarówkę.

W następnej kolejności rozpoczęło się kopanie miejsc pod krawężniki, później budowanie dróg dojazdowych. Jak to było gotowe, wtedy przyjeżdżały ciężarówki ze żwirem, który trzeba było równo rozsypać między krawężniki i ubijać walcem ręcznym, tak długo, aż droga wytrzyma ciężar małego samochodu dostawczego. Pamiętam, jak przywieziono dwadzieścia cztery tony żwiru.

Już po trzech tygodniach zauważyłem, że skóra na moich dłoniach przypomina korę, a same dłonie kawałek drewna.

Z obawami siadałem za kierownicę malucha i z jeszcze większą ostrożnością prowadziłem samochód do Bitburga.

O prawdziwym czuciu w rękach nie było co marzyć.

Po pracy o przygotowaniu posiłku nie było mowy: raz dlatego, że w piecyku gazowym działał jedynie jeden palnik, a głodnych było trzech, po drugie dlatego, że z wyczerpania nie miałem nawet ochoty cokolwiek przygotować ani zjeść. Moje wyżywienie bazowało na kanapkach i konserwach.

Ciepłe posiłki sporządzałem w niedzielę, na zbudowanym samodzielnie w ogródku palenisku. Trwało to jednak bardzo długo, ale chęć zjedzenia przynajmniej raz w tygodniu normalnego posiłku była silniejsza niż niecierpliwość

Przygotowywanie ciepłego posiłku.

Kupowanie środków żywnościowych było też problematyczne, ponieważ nie było do dyspozycji lodówki; kupowaliśmy wędliny, sery, margarynę w takich ilościach, aby starczyło na najbliższe cztery dni, później wszystko się psuło.

Postanowiłem chować żywność w ciemnym kącie za oknem swojej sutereny. Tam było zimniej. Zadowolenie pomysłem nie trwało długo, ponieważ schowek zwęszyły szybko wodne szczury i zjadały cały prowiant. Szczury wodne widziałem pierwszy raz. Były duże.

Bałem się, że kiedyś wejdą do suteryny. Musiałem coś wymyślić, aby pozbyć się nieproszonych konsumentów. Dużego wyboru nie było. Zrezygnowałem ze schowka. Jedzenie zniknęło i szczury też.

Pewnego poranka zauważyłem sporo włosów ma poduszce. Pojawiały się codziennie ramo. Nie wiedziałem, co mam z tym problemem zrobić. Lekarz przepisał mi tabletki na wzmocnienie włosów, ale niewiele pomogły.

Praca spowodowała dolegliwości kręgosłupa. Któregoś dnia wczołgałem się do swego malucha i pojechałem w bólach do lekarza ortopedy bez pobierania z urzędu socjalnego zezwolenia. Pieszo nigdy bym nie doszedł, a na taksówkę nie było pieniędzy.

Z ogromnym wysiłkiem zajechałem przed gabinet lekarski. Wysiąść z samochodu pomogła mi pielęgniarka. Ortopeda – starszy, pogodny człowiek – wiedział, o co chodzi. Prześwietlił kręgosłup, postawił diagnozę, przepisał krople znieczulające ból, kurację ortopedyczną w miejscowym szpitalu: masaże, borowiny, masaże podwodne, gimnastykę rehabilitacyjną oraz dużo zastrzyków wstrzykiwanych bezpośrednio w kręgosłup. Kuracja trwała trzy miesiące. Dwa razy w tygodniu jeździłem na zabiegi do szpitala oraz na zastrzyki do ortopedy. Fajne były podwodne masaże, może dlatego, że można było popływać w basenie. Sam masaż polegał na puszczaniu strumienia powierza pod ciśnieniem dwóch atmosfer na najbardziej obolałe miejsca kręgosłupa. Ponieważ wszystko działo się pod wodą, nie czułem prawie bólu.

Podczas choroby miałem trochę czasu, by zacząć walczyć z urzędem socjalnym o pozwolenie na szukanie innego mieszkania. Napisałem odpowiednie pismo w języku angielskim i przedstawiłem orzeczenie od ortopedy.

Odmowa i mur obojętności ze strony urzędasów spowodowały, że lekarz napisał skargę do burmistrza miasta, ale ta akcja nie odniosła żadnego skutku.

Wtedy opisałem panujące warunki mieszkaniowe, pracy i sposób traktowania mnie przez miejskie urzędy w liście do Polskiej Sekcji Radia BBC w Londynie z prośbą o pomoc w załatwieniu sporów.

Moją pierwszą dłuższą wycieczką od czasu zamieszkania w Bitburgu była podróż do Federalnego Urzędu do Spraw Uznawania Obcokrajowców w Zirndorfie. Tam miało odbyć się właściwe przesłuchanie. Oczywiście otrzymałem oficjalne powiadomienie oraz termin, w którym osobiście musiałem się stawić.

Odpowiedź burmistrza