Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
[O KSIĄŻCE]
Ele widzi rzeczy, których inni nie dostrzegają. Przerażona zachowaniem córki matka postanawia się jej pozbyć. Gdy miejscowi lekarze nie chcą rozpocząć kuracji, prosi o pomoc mieszkającego w pobliżu samotnego mężczyznę. Chce, aby zabrał dziewczynę do Ha’Tun, gdzie leczą przypadki beznadziejne. Mężczyzna zgadza się eskortować Ele.Dźwięki z Ha’Tun to połączenie powieści drogi ze space operą i baśnią dla dorosłych. Bohaterowie przemierzają kosmos w poszukiwaniu legendarnego miejsca, które obiecuje rozwiązanie wszelkich problemów. Po drodze sami muszą się z nimi mierzyć - samotnością, stratą, żałobą i odrzuceniem. Wyprawa w gwiazdy staje się intymną podróżą do własnych emocji oraz desperacką próbą znalezienia dobra, w sobie i innych. Powieść swobodnie miesza konwencje, a żywą akcję przetyka egzystencjalną refleksją. Miłośnicy science fiction znajdą tu wiele charakterystycznych dla tego gatunku tropów, ale paradoksalna przyziemność zaprezentowanego świata i uczuciowość historii pozwolą odnaleźć się w niej również osobom, które na co dzień sięgają po inną literaturę.
Jan Bliźniak - urodzony w 1990 roku w Warszawie. Autor cenionych powieści dla dzieci i młodzieży. Laureat Ogólnopolskiej Nagrody Literackiej im. Kornela Makuszyńskiego. W “Śrubku i tajemnicach Maszynerii” opisał pandemię, zanim się wydarzyła. Krytyk filmowy, od ośmiu lat prowadzi portal “Całe życie w kinie”. Ponadto zajmuje się edukacją historyczną i kulturową.
[FRAGMENT]
Codziennie gwiazdy połyskiwały beznamiętnie, starając się utwierdzić wszystkich w przekonaniu, że nikt o nich nie dba. Zawsze były odległe i zimne. Dlatego zdziwiłem się, gdy w końcu dostrzegłem jedną, która nie dawała się zatopić martwocie próżni. Poruszała się szybko, migocząc zielonkawo. Pewnie nawet nie była gwiazdą, tylko jakimś galaktycznym nieporozumieniem, które nie potrafiło znaleźć dla siebie miejsca. Nastawiłem teleskop. Oglądanie czegoś nonsensownego mogło mnie podnieść na duchu.
[BLURBY]
W książce Jana Bliźniaka dźwięki pachną śpiewem nadziei, a myśli bohaterów smakują niczym pękająca skorupa. To coś więcej niż podróż. To wyprawa, z której nie chce się wracać.
Adam Kopacki
Jan Bliźniak napisał międzyplanetarną przygodówkę w szekspirowskim duchu. Nie wystarczy pochwalić jej zalet – lekkiego tonu, harmonii między kreacyjną swobodą a elegancją łączenia różnych gatunków, humoru czy zdolności odkrywania prawdy o współczesnym człowieku. Tę książkę trzeba po prostu przeczytać.
Paweł Biegajski, Melancholia Codzienności
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 221
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Seria prozatorska pod redakcją Piotra Mareckiego
Jerzy Franczak, Trzy historye
Sławomir Shuty, Bełkot
Łukasz Orbitowski, Szeroki, głęboki, wymalować wszystko
Piotr Cegiełka, Sandacz w bursztynie
Sławomir Shuty, Cukier w normie
Michał Palmowski, Przygody Hiszpana Dete
Michał Witkowski, Lubiewo
Marta Dzido, Małż
Marian Pankowski, Rudolf
Maciek Miller, Pozytywni
Ewa Schilling, Głupiec
Adam Wiedemann, Sceny łóżkowe
Jan Dzban, Dentro
Piotr Szulkin, Socjopatia
Marian Pankowski, Bal wdów i wdowców
Jerzy Nasierowski, Zbrodnia i...
Piotr Czerski, Ojciec odchodzi
Maciek Miller, Zakręt hipokampa
Łukasz Orbitowski, Horror Show
Joanna Pawluśkiewicz, Pani na domkach
Joanna Wilengowska, Zęby
Marta Dzido, Ślad po mamie
Jan Krasnowolski, Klatka
Marian Pankowski, Pątnicy z Macierzyzny
Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Raz. Dwa. Trzy
Michał Zygmunt, New Romantic
Joanna Pawluśkiewicz, Telenowela
Jerzy Franczak, Przymierzalnia
Wojciech Bruszewski, Fotograf
Krzysztof Niemczyk, Kurtyzana i pisklęta
Sylwia Chutnik, Kieszonkowy atlas kobiet
Juliusz Strachota, Cień pod blokiem Mirona Białoszewskiego
Natalia Rolleczek, Drewniany różaniec
Marian Pankowski, Niewola i dola Adama Poremby
Maciek Miller, Cockring
Dominika Ożarowska, Nie uderzy żaden piorun
Ewa Schilling, Codzienność
Marian Pankowski, Tratwa nas czeka
Piotr Szulkin, Epikryza
Jerzy Franczak, NN
Sławomir Shuty, Jaszczur
Darek Foks, Kebab Meister
Tomasz Pułka, Vida Local
Ziemowit Szczerek, Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian
Wojciech Bruszewski, Big Dick. Fikcja dokumentalna
Jan Krasnowolski,Afrykańska elektronika
Daniel Kot, Kierunkowy 22
Marian Pankowski, Nastka, śmiej się! Opowiadania
Sławomir Shuty, Dziewięćdziesiąte
Łukasz Orbitowski, Horror Show [wyd. II popr.]
Joanna Dziwak, Gry losowe
Søren Gauger, Nie to / nie tamto
Maciej Bobula, Katarzyna Gondek, Adam Miklasz, Aleksander Przybylski, Michał Zantman, Bękarty Wołgi. Klechdy miejskie
Ziemowit Szczerek, Siódemka
Juliusz Strachota, Relaks amerykański
Flash fiction. Antologia
Dariusz Orszulewski, Zjednoczone Siły Królestwa Utopii
Stanisław Czycz, Nie wierz nikomu. Baza
Konrad Janczura, Przemytnicy
Maciej Piotr Prus, Przyducha
Marta Dzido, Frajda
Olga Hund, Psy ras drobnych
Juliusz Strachota, Turysta polski wZSRR
Jakub Michalczenia, Gigusie
Anna Mazurek, Dziwka
Natalka Suszczyńska, Dropie
Antonina Kardaś, Czernucha
Aleksandra Wstecz, Kwiaty rozłączki
Jarek Skurzyński, Zrolowany wrześniowy Vogue
Zenon Sakson, Zaczarowany uber
Sławomir Shuty, Historie o ludziach z wolnego wybiegu. Pasty i skity
Maciej Topolski, Niż
Jakub Michalczenia, Korszakowo [wyd. II popr. i uzupeł.]
Maciej Piotr Prus, Wyspa i inni ludzie
Jan Dzban, Dentro De Luxe
Anna Sudoł, Projekt
Sławomir Shuty, Bełkot [wyd. II popr.]
Jaga Słowińska, Czarnolas
Sławomir Shuty, Cukier w normie [wyd. III popr.]
Sławomir Shuty, Nowy wspaniały smak
Marian Pilot, Dzikie mieso
Soren Gauger, Imitacja życia
Mateusz Górniak, Trash Story
Gaba Krzyżanowska, Jedna czwarta wróbla
Marta Kozłowska, Berdyczów
Z. Szczerek, Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian [wyd. II]
M. Pilot, Zakaz zwałki
M. Czub, Objawienie Bogini-Świni
A. Kaczanowski, Ze Słowackiego
J. Bliźniak, Dźwięki z Ha’Tun
Część I
Wysokie trawy uginają się od podmuchów wiatru. Składają pokłon pospiesznemu niebu, po którym biegną podłużne, białe chmury. Na wzgórzach panuje cisza.
Młody mężczyzna o smukłej sylwetce dociera na miękko zaokrąglony szczyt. Wiatr wydyma jego koszulę, mierzwi czarne włosy. Podobne do kamieni oczy spoglądają ze spokojem i melancholią. Nagle przebiega przez nie cień. Usta się wykrzywiają. Drgają niekontrolowanie. Po policzkach płyną łzy. Mężczyzna pada na kolana z bladą twarzą ukrytą w dłoniach. Przez chwilę tkwi nieruchomo w modlitewnej pozie, aż opada niżej. Łokciami uderza w ziemię. Z jego piersi dobywa się żałosny skowyt, który przetacza się echem po wzgórzach.
Budzi się gwałtownie. W uszach wciąż słyszy szept. Wydaje się tak wyraźny, jakby ktoś stał tuż obok: „Czy też je widzisz? Patrz! Patrz!”. W naglącym głosie wyczuwa pretensję. Coś przeoczył, czemuś nie poświęcił uwagi. Teraz patrzy, ale przez okno sypialni widzi tylko białe iskry na nocnym niebie. Opada na wymiętą poduszkę. Po raz pierwszy od dawna udało mu się normalnie zasnąć, a teraz znów będzie się przewracał z boku na bok. O niczym innym nie marzy, tylko o kojącym śnie.
Przesypia chwilę. Może tylko tak mu się zdaje. Wskazówki zegara nie poruszają się, mimo że czas upływa w gęstym zniecierpliwieniu. Zamyka oczy, lecz wtedy czuje nieznośny ucisk u nasady nosa. Znów je otwiera. W końcu wstaje. Korzysta z toalety i idzie do kuchni zaparzyć kawę.
Mieszka w małym parterowym domku, w którym kiedyś mieścił się sklep jego stryja. Nadal wisi szyld: „Pierwszorzędne narzędzia”, a przy drzwiach znajduje się mały dzwonek, który sygnalizował wejście klienta. Dawna część handlowa służy teraz za salon połączony z przedpokojem. Na zapleczu urządził kuchnię. Części mieszkalnej na piętrze prawie nie zmieniał, choć kiedyś niemal dał się namówić na powiększenie łazienki.
Meble w pokojach stoją w dość przypadkowych miejscach. Korzysta tylko z łóżka – które chce wymienić na mniejsze – ciężkiego, ponurego kredensu, ze stołu i z krzesła. Bez reszty może się obyć, ale czułby się głupio w prawie pustym mieszkaniu. Musi mieć rzeczy. Tak należy.
Powoli sączy kawę, gorzką z posmakiem zgryzoty. Po każdym łyku krzywi się z dającym cierpką satysfakcję obrzydzeniem. Bez emocji spogląda na pierwsze, nieśmiałe promienie słońca. Szarość poranka kojarzy mu się z chłodem i wilgocią, choć wie, że dzień będzie ciepły i wietrzny.
Wkłada do skórzanej torby rogalika, dwa jabłka i jogurt. Wraca do sypialni. Zakłada brązowe spodnie i jasną koszulę bez kołnierzyka. Jest już trochę zniszczona, ale lubi ją. Kiedyś usłyszał, że dobrze w niej wygląda. Przed wyjściem narzuca na siebie cienką kurtkę. Wychodzi boso. Buty czekają w pojeździe.
Herb nie dziwi się na jego widok, mimo że zjawia się sporo przed czasem.
– Wyglądasz jak gówno – mówi.
– Dzięki, Herb.
Herb jest człowiekiem o nieokreślonym wieku i określonej niechęci do rzeczywistości. Przedwczesne zmarszczki nadają jego twarzy wyraz beznamiętnej wrogości. Mieszka z dala od ludzi, a fakt, że musi z nimi pracować traktuje jak osobistą zniewagę. Jest też dobrym przyjacielem.
W milczeniu ładują paki wełny na statek. Nie ma ich wiele. W okolicy coraz mniej osób zajmuje się hodowlą.
– Lecieć z tobą? – pyta Herb.
– Nie trzeba. Tylko na Toko?
– A po co gdzieś indziej?
Wzrusza ramionami i wchodzi po rampie na pokład. Lubi swój statek. Ma elegancką, podłużną sylwetkę, nietypową nawet dla małych transporterów. Za kokpitem jest dużo miejsca. Steruje się nim lekko, usterki prawie się nie zdarzają. Startuje bez problemu prosto w jaśniejące niebo. Pozostawia za sobą zielone wzgórza Enu. Wkrótce znajduje się w cichej pustce przestrzeni kosmicznej – jedynym miejscu, w którym nie czuje się intruzem.
Dwie godziny później dociera na Toko. Nie znosi tej planety. Mała i brudna przygniata go poczuciem beznadziei. Na płowych pustkowiach stoją metalowe, niskie hangary. Pordzewiałe ściany lepią się od smaru i brudu. Nikt tu nie mieszka. Jedni przywożą towar, inni odwożą. Obskurne jadłodajnie proponują śmierdzące jedzenie i mocne alkohole. Nawet ich właściciele wolą mieszkać na okolicznych planetach i księżycach – mało gościnnych, ale nie tak brudnych i smętnych jak Toko.
Ląduje na betonowym placu przed magazynem. Gdy wysiada, przy statku już czekają dwaj magazynierzy: wiecznie zmęczone wyrostki, które pozbyły się złudzeń w chwili urodzenia. W innych magazynach, gdzie dowożono węgiel albo granit, obsługą zajmują się rośli siłacze z bicepsami wielkości jego głowy. Tutaj składowane są tylko materiały i ubrania, więc wystarczą rachityczni, smutni młodzieńcy o długich rękach.
Wchodzi do magazynu. Rozgląda się za kierownikiem. Znajduje go w kącie z papierosem w ustach i sennym wyrazem twarzy.
– Wełna z Enu? – pyta. Z nosa bucha mu dym.
– Tak.
– Coś słabo ostatnio schodzi. Droga.
Rozgląda się władczo po magazynie.
– Syntetyki idą lepiej. Na waszym miejscu dałbym sobie spokój z tą dziurą i wszystko słał na Alto, jako towar luksusowy.
– Pewnie masz rację.
Kierownik wygrzebuje ze skrzynki plik banknotów i kładzie na brzegu stolika.
– To za poprzednie.
Zabiera pieniądze i starannie liczy. Wszystko się zgadza. Unosi rękę w geście pożegnania. Wychodzi. Statek jest już rozładowany. Może wracać, ale myśl o domu wywołuje przerażenie. Znów marzy o wyrwaniu się z Enu, rozpoczęciu nowego życia. Po chwili przestaje. Nie jest naiwny. Na innej planecie wciąż będzie sobą. Wspomnienia też pozostaną.
Czuje na sobie czyjeś spojrzenie. Odwraca się. Niedaleko, na skrzyni siedzi mężczyzna w brązowym skórzanym płaszczu. W ręku trzyma długą, bodaj stalową laskę zakrzywioną u góry w kształt niskiego znaku zapytania.
– Kto to jest? – pyta jednego z tragarzy.
W odpowiedzi otrzymuje tylko wzruszenie ramion. Wchodzi na pokład i odpala silniki. Trochę trzęsie przy starcie, ale zaraz wszystko wraca do normy. Okrąża Toko i bez pośpiechu kieruje statek ku Enu. Dopiero teraz uświadamia sobie, że nie sprawdził luku. Nazbyt często wyrostki zostawiają pojedyncze pudła, jakby z przekory. Włącza autopilota i idzie się rozejrzeć. Pokonuje krótki, wąski korytarz. Śluza do części transportowej jest otwarta. Stał się bardzo nieuważny, skoro tego nie dostrzegł. W środku spoczywa jedna paczka włókna, przywiązana jeszcze do podłogi.
Wzdycha. Nim zdecyduje, czy zawracać, odzywa się drażniące dzwonienie. Natychmiast przestaje myśleć o czymkolwiek. Liczą się tylko procedury. Siada za sterami. Wszystkie lampki awaryjne migoczą czerwienią, więc w pierwszej chwili nie rozumie, co się dzieje. Dzwonienie narasta. Zagłusza wszystko. Naciska czarny przycisk po lewej stronie. Nastaje zupełna cisza. Wtedy zaczyna rozumieć. Silniki nie działają, inaczej słyszałby ich szum. Wygląda przez boczną szybę. Jeszcze nie wyszedł z pola grawitacyjnego Toko. Planeta zbliża się szybko. Jej cienka i rzadka atmosfera nie powoduje zapłonu, ale zderzenie ze skalistą powierzchnią skończy się katastrofą.
Coraz bardziej nerwowo próbuje odpalić silniki. Bez skutku. Kieruje skrzydło prostopadle do gruntu, by spowolnić upadek. Myśli o spadochronie, który przypadkiem uszkodził przed rokiem i do tej pory nie naprawił. Rozważa wszystkie opcje. Nagle doznaje niemal ekstatycznego uczucia ulgi. Nie musi walczyć. Nie uniknie śmierci. Już nigdy nie zobaczy Toko, Enu i ich mieszkańców. Nawet nie zauważą, jak zniknie. Nie znają go. On nie zna ich. Tylko Herb... ale co z tego? Otrząśnie się. Większość ludzi potrafi się pozbierać po czyjejś śmierci.
Naraz uderza go błysk świadomości, ukryty ślad instynktu przetrwania. Podrywa się. Wygląda przez szybę. Zdąży. Doskakuje do magazynu, rozluźnia ucisk linek wiążących wełnę. Wygrzebuje część ze środka i sprawdza, czy cały zmieści się w powstałym otworze. Wraca za kokpit. Widzi już wyraźnie magazyny na dole. Skręca gwałtownie sterem. Statek obraca się o 180 stopni. Czołga się po suficie do luku. Maszyna drży w przedśmiertnych konwulsjach.
Wsuwa się w wełniany kokon, który teraz zwisa do góry nogami. Prawie nie może oddychać, ale czuje rozkosz świadomości życia.
Potem następują huk, wstrząs i zapada ciemność.
Po raz pierwszy usłyszałem o niej na jarmarku. Ile to było lat temu? Może pięć. Czułem się wtedy bardzo samotny. Miałem wrażenie, że wyczerpałem niewielki limit dobrych zdarzeń w życiu. Przestałem marzyć, bo żadne marzenia nie chciały się spełnić. To, na czym najbardziej mi zależało, nie działo się. W ogóle nic się nie działo, a przynajmniej nic, do czego przywiązywałbym wagę.
Och, ale niezależnie od stanu ducha, kochałem jarmarki. Przyjeżdżał lunapark. Były karuzele, dom strachów, kolejka górska, do tego wata cukrowa i loteria fantowa. Na straganach leżały stosy jaskrawych bibelotów. Chodziłem wśród wesołych ludzi i chłonąłem ich szczęście. Czasem tylko chwytał mnie żal, że nie ma nikogo, z kim mógłbym dzielić radość. Wtedy rzeczywistość blakła w moich oczach. Wolę jednak wyblakłe kolory od czerni.
Poza tym panował gwar. Ludzie rozmawiali głośniej niż normalnie, z powodu głupawo radosnej muzyki, która dobiegała ze starych, zgrzytliwych głośników. Sprzedawcy nawoływali przechodniów, a maszyny lunaparku hałasowały dzwonieniem i krótkimi melodyjkami. W wodospadzie dźwięków trudno pielęgnować żałość.
Spróbowałem sił na strzelnicy. Potem przystanąłem pod karuzelą, by kupić popcorn. Z lękiem wpatrywałem się w metalowe siedziska, które kręciły się na szczycie wysokiego słupa. Bałem się, że zaraz runie, a krzesełka polecą daleko w kosmos. Za nic w świecie sam bym tam nie poszedł. Może gdybym znalazł się tu z kimś, to dałbym się namówić na przejażdżkę. Podzieliłbym frajdę i strach. Ale byłem sam. Nie dzieliłem się z nikim.
Jazda karuzelą zakończyła się. Kolorowe krzesełka opadły miękko na ziemię. Tuż obok mnie przeszła wysoka, chuda kobieta. Na jej zniszczonej twarzy czerwienił się rumieniec emocji. Uśmiechała się drętwo, jak osoba nieprzyzwyczajona do dobrej zabawy. Za nią dreptała bodaj dziesięcioletnia dziewczynka w sukience w błękitne groszki.
– Szkoda, że Ele nie mogła z nami pójść – powiedziała.
– Wiesz, że Ele szkodzą emocje – odpowiedziała niecierpliwie kobieta.
Gdy matka i córka – wydało mi się oczywiste, że są spokrewnione – oddaliły się, usłyszałem za sobą konfidencjonalny szept.
– Biedna pani Klems! Trafiło jej się obłąkane dziecko.
W głosie pobrzmiewały udawane współczucie i ledwie skrywana satysfakcja z cudzego nieszczęścia. Nie odwróciłem się, by sprawdzić, kto mówi. Zapamiętałem jednak panią Klems, matkę obłąkanego dziecka, którym nie była dziewczynka w sukience w groszki.
Minął przeszło rok, gdy usłyszałem o Ele po raz drugi. Padało. Jesień pożółciła trawy, przez co skąpana wodą okolica zdawała się wysuszona. Skończyłem właśnie pracę i przedzierałem się przez ulewę do domu. Zapadł już zmrok. Wiało porządnie. Do dziś nie wiem, jakim sposobem dostrzegłem postać leżącą na poboczu. Widocznie plama czerni zwróciła moją uwagę, a może usłyszałem przekleństwo, które przebiło się przez deszcz i wiatr. Niezwłocznie zeskoczyłem z drogi. Odgarniając zwały obszernego płaszcza przeciwdeszczowego, wydobyłem twarz doktora wykrzywioną w niechętnym grymasie.
– Podnieś mnie, chłopcze – huknął mi wprost do ucha. Najwyraźniej był cały, zdrowy i pijany. Uniosłem go z trudem. Oparł się władczo na moim ramieniu i razem wspięliśmy się z powrotem na drogę.
– Zabierz mnie do Hena – zażądał.
Karczma „U Hena” znajdowała się w pobliżu mojego domu. Wkrótce potem została zamknięta, gdyż Hen trafił do więzienia za paserstwo i międzyplanetarny szmugiel. Nie chciałem tam zabierać doktora, który wyraźnie wypił już dość, lecz okazał się bardzo zdecydowany.
W środku nie było wiele osób. Unosił się zapach wilgoci, a powietrze zdawało się lepkie. Za kontuarem stał właściciel – jowialny i tłusty. Palił wielkie, zgniłozielone cygaro. Obok niego kręcił się Luc – nieduży blondyn o rumianych policzkach. Podobno był siostrzeńcem karczmarza, choć spoglądając na nich, nie dałoby się znaleźć cienia podobieństwa. Pracował dla wuja za pół darmo i chyba niechętnie.
Ja i doktor usiedliśmy w kącie. Zostałem z nim, przekonany, że sam zrobi sobie krzywdę. Luc podał nam dwa piwa. Zrobił to ze smutnym, acz ujmującym uśmiechem człowieka, którego świat skazał na rolę ofiary.
– Luc jest tak biedny, że bardziej mnie śmieszy, niż mu współczuję – rzekł doktor, pocierając obwisłe policzki.
– Myślałem, że empatia jest konieczna u lekarzy – odparłem trochę złośliwie. Wiedziałem, że doktor nie grzeszy wrażliwością.
Upił łyk piwa i zasępił się.
– Otacza nas dużo nieszczęścia – powiedział grobowym głosem.
Skinąłem głową.
– Choroby i śmierć są wszędzie – kontynuował. – Gdyby nie ja, wszyscy by pomarli.
– Z wyjątkiem zdrowych – zauważyłem.
– Nikt nie jest zdrowy. Nawet jeśli ciało nie choruje, umysł... – Przez chwilę szukał słowa, które określałoby, co robi umysł. – Umysł szwankuje – zdecydował. – A gdy umysł szwankuje, nie ma już ratunku.
Westchnął.
– Okłamałem dzisiaj panią Klems – wyznał. – Jej córka jest obłąkana.
– Coś o tym słyszałem – rzuciłem niepewnie. Nie czułem się na miejscu, by słuchać o sekretach pacjentów. Wiedziałem, że na trzeźwo doktor nigdy by mi ich nie zdradził.
– Okłamałem ją – kontynuował jednak. – Powiedziałem, że z wiekiem się poprawi. A to nieprawda. Nie poprawi się. Nic się nie zmieni. Powinna się jej pozbyć.
– Pozbyć?
Upił łyk piwa i zaśmiał się.
– Odesłać gdzieś. Przecież nie zabić. Ona jest szalona, ale nie niebezpieczna... chociaż pani Klems chyba się jej boi.
Westchnął raz jeszcze, głębiej i rozpaczliwiej.
– Tak to wygląda. Całe życie z wariatami.
Ponownie skinąłem głową. Nie po to, by się zgodzić, lecz żeby nie kontynuować rozmowy. Marzyłem o powrocie do domu. Natomiast doktor najwyraźniej zamierzał jeszcze posiedzieć. Wykonałem nieznaczny ruch sugerujący chęć wyjścia – coś pomiędzy wierceniem się a wstawaniem. Spojrzał na mnie, mrużąc oczy.
– Jest w tobie coś, co mi się nie podoba – stwierdził. – Mam wrażenie, że ty i Ele dobrze byście się dogadali.
Uśmiechnąłem się krzywo, ale nie wypowiedziałem żadnego ze słów, które cisnęły mi się na usta. Zawsze mógł mniej subtelnie nazwać mnie wariatem.
Za trzecim razem o Ele już nie tylko usłyszałem. Wziąłem udział w głupiej i podłej rozmowie. Pewnie nigdy nie zgodziłbym się w niej uczestniczyć, gdyby nie dziwaczny nastrój, w jaki wpadłem. Często zdarza mi się wpadać w dziwaczne nastroje, ale wtedy musiałem czymś wypełnić pustkę po niezdrowej pasji, której bezowocnie poświęciłem wiele miesięcy.
Zaczęło się od odwiedzin doktora. Złożył mi bardzo nietypową propozycję, po czym – ignorując moje, przyznaję, słabe protesty – zabrał do niedużego domu w miasteczku. Piętrowy budynek miał fasadę w kolorze brudnego różu, a na wycieraczce wesoły napis: „Witamy miłych gości”. Wnętrze prezentowało się równie mdło. Z całej wizyty najlepiej zapamiętałem tykanie zegara. Staroświecki czasomierz, ustawiony na gzymsie nad kominkiem, wydawał z siebie miarowe szepty. Dźwięk przypominał stłumione, krótkie wydechy perwersyjnego podglądacza.
Często spoglądałem na podłużne, fikuśne wskazówki, gdyż czas mocno mi się dłużył. Szyba tarczy odbijała żółtawy poblask taniej żarówki, która dawała zbyt jaskrawe, a jednocześnie niewystarczające światło. Moje stopy dotykały miękkiego dywanu w kwieciste wzory. Od czasu do czasu poruszałem nimi, dzięki czemu odnosiłem zabawne wrażenie, że brodzę w piasku.
Zegar i dywan należały do pani Klems. Kiedy po raz dwudziesty sprawdzałem godzinę, od naszego przybycia nie minął nawet kwadrans. Ponownie zwróciłem wzrok na moich rozmówców. Starałem się nadać spojrzeniu spokojny, nawet leniwy wyraz, mimo że byłem bezbrzeżnie zdumiony.
– Boję się jej, tego jak patrzy i mówi – zawodziła jękliwie gospodyni. – Boję się nawet, jak milczy. Nie mogę z nią mieszkać. Nienawidzę jej. Musisz ją zabrać.
– Muszę?
– Musisz. Inaczej ją zabiję.
– Ależ pani Klems! – zakrzyknął doktor.
Kobieta spojrzała na niego desperackim wzrokiem osaczonej zwierzyny.
– Kiedy spotykam ją czasem w nocy, kiedy tak błądzi, jakby była w innym świecie... Mam dość.
– Dokąd miałbym ją zabrać? – spytałem.
– Zabierz ją do Ha’Tun. Oni wiedzą, co robić z podobnymi do niej.
– Ha’Tun?
– Tak, słyszałem o tym miejscu – powiedział doktor. – Jeśli potrzebujesz pomocy, przyjdź do Ha’Tun – wyrecytował.
– To ich slogan? – zakpiłem.
– Wątpię, żeby mieli jakiś slogan. Zajmują się przypadkami beznadziejnymi.
– Musisz ją tam zabrać – powtórzyła pani Klems ze sztywnym uporem.
Zachowałem poważną minę, choć bardzo chciało mi się śmiać. Byli rozkosznie bezczelni i beznadziejnie bezradni.
– A gdzie się to Ha’Tun znajduje?
Spojrzeli po sobie niepewnie.
– Nie wiem dokładnie – przyznał doktor. – Trzeba będzie popytać.
– Och, doprawdy – zirytowałem się. – Jeśli uważacie, że jest szalona, możecie ją umieścić w szpitalu czy gdziekolwiek.
– Nie możemy – zaprzeczyła smutno pani Klems. – Już była w szpitalu, zwrócili mi ją.
– Pewnie na Alto ktoś coś wie – wtrącił doktor. – Na pewno, taka duża planeta. Trzeba tam polecieć, popytać.
Westchnąłem i wstałem. Pani Klems złapała mnie za ramię.
– Co ci zależy? Nie masz nic do stracenia.
Wezbrała we mnie potężna fala złości. Rzadko się gniewam, ale jak już, to porządnie.
– I dlatego mam lecieć przez pół galaktyki w poszukiwaniu miejsca, o którym wiecie tylko, że istnieje? Mam zabrać pani szaloną córkę, żeby przypadkiem jej pani nie zamordowała? Kto tu jest szalony, pytam?
Wyszedłem wzburzony i zdecydowany zapomnieć o sprawie. Długo jednak wracałem myślami do tej rozmowy. Zastanawiałem się, czy nie zareagowałem zbyt ostro. Odmowa nic mnie nie kosztowała. Nie musiałem reagować wzburzeniem. Nie potrafiłem sobie przecież wyobrazić, co przeżywała pani Klems, w jakiej desperacji się znalazła. Może tu właśnie tkwił problem. Nie rozumiałem jej, a bez zrozumienia nie umiałem współczuć. Nie sądziłem zresztą, by zasługiwała na współczucie.
Na tym sprawa pewnie by się skończyła, gdybym prawie miesiąc później nie spotkał Ele osobiście. Nie byłem wówczas w dobrej formie. Z rozpaczliwym zniechęceniem tęskniłem za życiem, które mi się nie zdarzyło. Pragnąłem samotności, a zarazem jej nienawidziłem. Tkwiłem w klinczu i upajałem się bólem.
Jakby na złość moim posępnym myślom rozpoczynała się piękna wiosna. Słońce grzało rozkosznie, a deszcze przynosiły orzeźwienie. Świeże trawy pachniały życiem i przyszłością. Patrzyłem na to z rosnącą niechęcią zgorzkniałego człowieka, któremu oglądanie szczęścia sprawia wyłącznie przykrość.
Ele siedziała na szczycie zieleniącego się wzgórza, w cieniu pierwszych drzew pobliskiego zagajnika. Miała pochyloną głowę. Długie ciemne włosy opadały na bladoniebieską sukienkę. Nie potrafię sobie przypomnieć, dlaczego ją rozpoznałem. Nie spotkałem jej wcześniej. Pewnie wcale nie wiedziałem, że to ona. We wspomnieniu zagnieździła się fikcja.
– Wolno ci tak siedzieć samej? – zapytałem, choć nie sądzę, bym w ten sposób zaczął rozmowę.
Nie odpowiedziała, ale zerknęła na mnie czujnie.
Usiadłem obok na trawie. Plecy oparłem o wąski, chropowaty pień brzozy. Wzgórza milczały nieruchome. Nad nimi potężne, śnieżnobiałe chmury posuwały się spokojnie naprzód. Ich swobodny majestat mnie frustrował. Wolałbym już, aby połączyły się w mroczną, trzaskającą gradem i deszczem katastrofę. Tak niewinne wydały mi się zbyteczne.
Odwróciłem głowę. Patrzyła na mnie wielkimi błyszczącymi oczami.
– Czy... – zacząłem.
Szybkim, niespodziewanym ruchem zakryła mi usta dłonią.
– Słyszysz? – spytała.
Wytężyłem słuch. Panowała kompletna cisza. Gdybym się postarał, usłyszałbym bicie jej serca. Pokręciłem głową. Czułem dotyk delikatnej skóry na wargach.
Uśmiechnęła się do siebie i utkwiła wzrok w przestrzeni. Wtem spojrzała na mnie gniewnie.
– Czego chcesz? – zapytała. Zabrała rękę, bym mógł odpowiedzieć, ale ja tylko wzruszyłem ramionami.
– Przyszedłeś mi dokuczać? Leczyć?
Pokręciłem głową.
– Kim jesteś?
– To bez znaczenia.
O dziwo, moja odpowiedź uspokoiła ją. Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu. Delikatnym ruchem muskała czubki traw, jakby namawiając je, by rosły wyższe i piękniejsze. Potem wstała. Ruszyła żywo w dół zbocza. Po paru krokach zatrzymała się, odwróciła i z powagą rzekła:
– Polecę z tobą do Ha’Tun.
Często zastanawiałem się, dlaczego zwrócili się z tym do mnie. Na pewno dałoby się wynająć przewoźnika, który zabrałby Ele, gdziekolwiek by chcieli. Pani Klems zebrała zaskakująco dużą sumę. Problem nie tkwił zatem w kosztach, raczej w niewiedzy. Spytałem kilku osób o Ha’Tun. Czasem ktoś pamiętał tę nazwę, lecz nie potrafił jej z niczym połączyć. Ha’Tun mogło być planetą, układem, galaktyką. Poszukiwania trwałyby miesiącami.
Zatrudnienie mnie wiązało się przy tym z poważną trudnością. Nie miałem własnego statku. W razie rzadkiej konieczności korzystałem z wysłużonej maszyny Herba. Nie było jednak mowy o wypożyczeniu jej na tak długi, właściwie nieokreślony czas. Rozwiązanie znalazł doktor. Na Alto zabrałby nas Luc. Nawet się ucieszyłem. Trochę niepokoiło mnie pozostanie od razu z Ele sam na sam, a towarzystwo Luca, ze wszystkich ludzi na Enu, zdało mi się najmniej przykre.
Zastanawiałem się tylko, jak mieliśmy sobie poradzić potem, kiedy już dotrzemy na Alto. Doktor mówił mętnie o licznych frachtowcach, które regularnie stamtąd latały. Powtarzał jednak tylko zasłyszane informacje. Nigdy nie wyściubił nosa z Enu. Sam zacząłem przeglądać mapy nieba. Znaliśmy już tak ogromny obszar kosmosu, że z trudem dawało się wyznaczyć trasę dokądkolwiek. Plątały się i prowadziły nie tam, gdzie trzeba. Każdy szukał czegoś innego, każdy docierał gdzie indziej. Może w centralnych układach sytuacja wyglądała inaczej, ale na peryferiach podróżowanie było domeną samotników.
W końcu przestałem wybiegać myślami zbyt daleko. Zgodziłem się. Pewnie od początku spodziewali się takiej decyzji. Widziałem na ich twarzach niesmak z powodu długiego oczekiwania. Maskowali go lukrowaną wdzięcznością. Zapewne sądzili, że wyruszam z powodu Kaia, lecz ja po raz pierwszy od bardzo dawna myślałem o kimś innym. Myślałem o Ele.
Współczułem jej, z pewnością. Chodziło jednak o coś jeszcze. Zdała mi się... wszystkie słowa chybiają celu. Zdała mi się uświęcona, choć nie w religijnym sensie. Pewnych wrażeń nie da się chyba opisać. Z pewnością była niewinna i zasługiwała na coś więcej. Jak my wszyscy.
Luc miał znacznie lepszy powód, by zabrać nas na Alto. Otrzymał sowitą zapłatę za transport dwóch osób na stosunkowo bliską planetę. Przy okazji zabrał sporo wełny na sprzedaż. Odkąd Hen trafił do więzienia, Luc nabrał wiatru w żagle. Nie wyglądał już na delikatnego, lekko wystraszonego chłopca. Zyskał pewność siebie, która zmieniła jego sylwetkę, postawę, nawet twarz. Przypominał teraz jednego z tych młodych najemników o łobuzerskim wdzięku. Wystarczyło jednak chwilę z nim porozmawiać, by odkryć, że w środku wciąż pozostał nieśmiały i wstydliwie ugrzeczniony.
Ostatniego dnia przed odlotem zebrałem wszystkie potrzebne rzeczy, napisałem list do ojca i pożegnałem się z Herbem. Uścisnął mi dłoń krótko i cierpko. Uważał, że się wygłupiam. Zgodziłem się z nim. Do domu szedłem powoli. Mijałem drewniane domy, pełne znajomych twarzy i nieznajomych ludzi. Na nowo wpisywałem w pamięć wszystkie miejsca, z którymi czułem się związany jedynie obecnością. Chciałem za nimi tęsknić z równą mocą, z jaką dotychczas tęskniłem za innymi rzeczami. Wątpiłem, by tak się stało.
Wieczorem obserwowałem rozgwieżdżone niebo. Szukałem znaku – astralnej zapowiedzi nadziei lub katastrofy. Nic nie zobaczyłem. Gwiazdy lśniły w oddali, a wokół panował mrok.
Jak tylko opuściliśmy atmosferę Enu, Luc włączył autopilota. Przeciągnął się i ziewnął, wyraźnie niewyspany. Podszedł do mnie i Ele. Siedzieliśmy przy okrągłym stoliczku, na którym podczas długich lotów jadło się posiłki lub grało w karty. Milczeliśmy. Patrzyłem na Ele. Gdy wsiadaliśmy na pokład, mrużyła oczy i skarżyła się, że wszystko ją razi. Zdziwiłem się, na statku było dość ciemno. Mnie drażnił tylko hałas silników gotujących się do startu. Teraz oczy miała otwarte, ale niewidzące
– Odwiedzałeś ostatnio Alto? – odezwał się Luc, usiadłszy obok mnie. Należał do ludzi, których niepokoi długie milczenie.
– Och nie, dawno tam nie byłem – odpowiedziałem.
– Nie lubisz?
Wzruszyłem ramionami.
– Ja lubię, lubię duże miasta.
– Alto nie jest takie duże – stwierdziłem, myśląc o Madu, Ilan, a nade wszystko o Sarpe.
Luc stropił się. Chyba potraktował moją wypowiedź jako przytyk do jego nieznajomości wszechświata.
– Czemu się nie wyniesiesz z Enu? – zapytałem więc, choć nie miałem szczególnej ochoty na pogawędkę.
– Hen by tego nie chciał.
– Hen jest w więzieniu.
– Wyjdzie.
W głosie Luca pobrzmiało ponure drżenie. Bardziej bał się powrotu wuja niż cieszył z jego nieobecności. Poczułem niechęć do starego karczmarza, a jednocześnie dziwiłem się całej sytuacji. Przypomniałem sobie panią Klems, która ze strachu przed córką wysłała ją w kosmos. O ile mocniej i mądrzej mógł postąpić powszechnie lubiany, pełen życia młodzieniec wobec krewnego-tyrana. Może Luc był po prostu tchórzem. Westchnąłem, głośniej i głębiej niż chciałem.
– Patrzcie – wyszeptała Ele, czym wyrwała mnie z rozmyślań – jakie to smutne...
Wciąż miała otwarte oczy, ale nie patrzyła na nic konkretnego.
– Co jest smutne? – zdziwił się Luc.
Ele drgnęła, jakby ocknęła się ze snu.
– Wszystko w porządku? – spytałem.
Spojrzała na mnie, marszcząc brwi.
– Nie jestem szalona – oznajmiła.
Wykonała nieokreślony ruch ręką, coś pomiędzy odpędzeniem muchy a łapaniem motyla. Jej oczy pozostawały utkwione we mnie. Luc zaśmiał się nerwowo.
– Widzę rzeczy, których inni nie widzą.
– Niektórzy to właśnie nazywają szaleństwem.
– A jak nazywają niewidzenie?
– Ślepotą.
– W takim razie oni są ślepi.
Spojrzenia moje i Luca spotkały się. Do tej pory miałem wątpliwości, czy Ele jest szalona. Owszem, zachowywała się dziwnie, ale większość osób zachowuje się dziwnie w ten czy inny sposób. W nagłej niechęci przyznania się do własnej inności był jednak upór wariata. Najwyraźniej Luc pomyślał to samo.
– Na Alto z pewnością są szpitale psychiatryczne – szepnął do mnie parę godzin później, gdy Ele była w łazience. – Może ją tam po prostu zostawisz?
– Pani Klems już ponoć tego próbowała – odparłem bez przekonania.
– Tak, na Enu, słyszałem, ale gdzieś indziej? Nawet się nie zorientuje.
Miałem wątpliwości, czy pani Klems nie starała się szukać pomocy na innych planetach. Nie szkodziło jednak popytać tu i ówdzie. Skinąłem więc wolno głową.
– Masz rację, na Alto rozejrzę się za miejscem dla niej.
Po raz pierwszy byłem na Alto jeszcze jako dzieciak. Mój stryj zabrał mnie w jedną ze swoich licznych podróży służbowych. Bardzo chciał, bym poznawał świat. Uważał większość mieszkańców Enu za trochę ograniczonych. Sam zdawał się wiedzieć wszystko o wszystkim. Niedługo potem słuch po nim zaginął, a kilka lat później otrzymaliśmy pocztą jego prochy. Według ojca stryj się doigrał.
Z tamtej wizyty zapamiętałem dwie rzeczy – prostokątny brukowany plac otoczony białymi, zdobnymi budowlami oraz strzelistą wieżę zegarową. Kiedy przyleciałem na Alto po raz drugi, już jako młodzieniec z misją handlową od Herba, odkryłem, że w mojej pamięci widoki z różnych miast skleiły się w jeden.
Alto było malutką planetą, znacznie mniejszą niż Enu. Stosunkowo późno została też skolonizowana. Bardzo sucha, z cienką warstwą atmosfery zdawała się niewarta wysiłku. Okazała się jednak spełnieniem marzeń. Kolonizatorzy zbudowali na niej pięć, starannie zaprojektowanych miast o niskiej, jasnej zabudowie. Dzięki sztucznemu nawodnieniu udało się schłodzić powierzchnię, a przy okazji powstały setki malowniczych fontann. Prawdopodobnie nigdzie indziej infrastruktura całej planety nie została tak gruntownie przemyślana. Alto szybko zyskało na popularności i wkrótce stało się ekskluzywne. Jej mieszkańcy mogli sobie pozwolić na błękitną wełnę z Enu.
Główne lądowisko znajdowało się w Jedynce. Praktyczni projektanci nie przejmowali się nazwami. Pierwszemu miastu nadali miano Jedynki, drugiemu Dwójki i tak aż do Piątki. Jedynka jako pierwsza i najstarsza zajmowała największą powierzchnię oraz skupiała chyba najbardziej różnorodną społeczność. Tutaj znajdowały się magazyny i fabryki, tutaj w pierwszej kolejności trafiali turyści, tutaj też znajdował się ogromny Szpital Jasnej Nadziei, gdzie miałem, nomen omen, nadzieję zostawić Ele.
Zaraz po przybyciu musiałem jednak zweryfikować plany. W hali lądowiska czekała na nas wysoka nastoletnia dziewczyna, która wszystko – od włosów po nogi – miała cienkie i długie. Jeszcze zanim podbiegła z radosnym krzykiem do Ele, rozpoznałem w niej młodszą córkę pani Klems. Uściskała siostrę, a potem podała mi dłoń. Rzuciła od niechcenia swoje imię: Illi. Nie obchodziłem jej.
Uczęszczała do