Dźwięki z Ha'Tun - Jan Bliźniak - ebook

Dźwięki z Ha'Tun ebook

Bliźniak Jan

5,0

Opis

[O KSIĄŻCE]

Ele widzi rzeczy, których inni nie dostrzegają. Przerażona zachowaniem córki matka postanawia się jej pozbyć. Gdy miejscowi lekarze nie chcą rozpocząć kuracji, prosi o pomoc mieszkającego w pobliżu samotnego mężczyznę. Chce, aby zabrał dziewczynę do Ha’Tun, gdzie leczą przypadki beznadziejne. Mężczyzna zgadza się eskortować Ele.Dźwięki z Ha’Tun to połączenie powieści drogi ze space operą i baśnią dla dorosłych. Bohaterowie przemierzają kosmos w poszukiwaniu legendarnego miejsca, które obiecuje rozwiązanie wszelkich problemów. Po drodze sami muszą się z nimi mierzyć - samotnością, stratą, żałobą i odrzuceniem. Wyprawa w gwiazdy staje się intymną podróżą do własnych emocji oraz desperacką próbą znalezienia dobra, w sobie i innych. Powieść swobodnie miesza konwencje, a żywą akcję przetyka egzystencjalną refleksją. Miłośnicy science fiction znajdą tu wiele charakterystycznych dla tego gatunku tropów, ale paradoksalna przyziemność zaprezentowanego świata i uczuciowość historii pozwolą odnaleźć się w niej również osobom, które na co dzień sięgają po inną literaturę.

Jan Bliźniak - urodzony w 1990 roku w Warszawie. Autor cenionych powieści dla dzieci i młodzieży. Laureat Ogólnopolskiej Nagrody Literackiej im. Kornela Makuszyńskiego. W “Śrubku i tajemnicach Maszynerii” opisał pandemię, zanim się wydarzyła. Krytyk filmowy, od ośmiu lat prowadzi portal “Całe życie w kinie”. Ponadto zajmuje się edukacją historyczną i kulturową.

 

[FRAGMENT]

Codziennie gwiazdy połyskiwały beznamiętnie, starając się utwierdzić wszystkich w przekonaniu, że nikt o nich nie dba. Zawsze były odległe i zimne. Dlatego zdziwiłem się, gdy w końcu dostrzegłem jedną, która nie dawała się zatopić martwocie próżni. Poruszała się szybko, migocząc zielonkawo. Pewnie nawet nie była gwiazdą, tylko jakimś galaktycznym nieporozumieniem, które nie potrafiło znaleźć dla siebie miejsca. Nastawiłem teleskop. Oglądanie czegoś nonsensownego mogło mnie podnieść na duchu.

[BLURBY]

W książce Jana Bliźniaka dźwięki pachną śpiewem nadziei, a myśli bohaterów smakują niczym pękająca skorupa. To coś więcej niż podróż. To wyprawa, z której nie chce się wracać.

Adam Kopacki

 

Jan Bliźniak napisał międzyplanetarną przygodówkę w szekspirowskim duchu. Nie wystarczy pochwalić jej zalet – lekkiego tonu, harmonii między kreacyjną swobodą a elegancją łączenia różnych gatunków, humoru czy zdolności odkrywania prawdy o współczesnym człowieku. Tę książkę trzeba po prostu przeczytać.

Paweł Biegajski, Melancholia Codzienności

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 221

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jan Bliź­niak, Dźwięki z Ha’Tun, Kra­ków 2024
Co­py­ri­ght © by the Au­thor, 2024 Co­py­ri­ght © for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Ha!art, 2024
Re­dak­cja se­rii • Piotr Ma­recki
Re­dak­cja • Ma­ciej No­wacki
Ko­rekta • ze­spół
Pro­jekt okładki • Bo­le­sław Chromry
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny, skład i ła­ma­nie • By Mo­use • www.by­mo­use.pl
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67713-23-8
535. pu­bli­ka­cja wy­daw­nic­twa
Wy­daw­nic­two Ha!art ul. Ko­nar­skiego 35/8, 30-049 Kra­ków tel. 795 124 207wy­daw­nic­[email protected]
Wy­daw­nic­two Ha!art
@wy­daw­nic­two­ha­art
@wy­dha­art
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Se­ria pro­za­tor­ska pod re­dak­cją Pio­tra Ma­rec­kiego

Je­rzy Fran­czak, Trzy hi­sto­rye

Sła­wo­mir Shuty, Beł­kot

Łu­kasz Or­bi­tow­ski, Sze­roki, głę­boki, wy­ma­lo­wać wszystko

Piotr Ce­giełka, San­dacz w bursz­ty­nie

Sła­wo­mir Shuty, Cu­kier w nor­mie

Mi­chał Pal­mow­ski, Przy­gody Hisz­pana Dete

Mi­chał Wit­kow­ski, Lu­biewo

Marta Dzido, Małż

Ma­rian Pan­kow­ski, Ru­dolf

Ma­ciek Mil­ler, Po­zy­tywni

Ewa Schil­ling, Głu­piec

Adam Wie­de­mann, Sceny łóż­kowe

Jan Dzban, Den­tro

Piotr Szul­kin, So­cjo­pa­tia

Ma­rian Pan­kow­ski, Bal wdów i wdow­ców

Je­rzy Na­sie­row­ski, Zbrod­nia i...

Piotr Czer­ski, Oj­ciec od­cho­dzi

Ma­ciek Mil­ler, Za­kręt hi­po­kampa

Łu­kasz Or­bi­tow­ski, Hor­ror Show

Jo­anna Paw­luś­kie­wicz, Pani na dom­kach

Jo­anna Wi­len­gow­ska, Zęby

Marta Dzido, Ślad po ma­mie

Jan Kra­sno­wol­ski, Klatka

Ma­rian Pan­kow­ski, Pąt­nicy z Ma­cie­rzy­zny

Hu­bert Klimko-Do­brza­niecki, Raz. Dwa. Trzy

Mi­chał Zyg­munt, New Ro­man­tic

Jo­anna Paw­luś­kie­wicz, Te­le­no­wela

Je­rzy Fran­czak, Przy­mie­rzal­nia

Woj­ciech Bru­szew­ski, Fo­to­graf

Krzysz­tof Niem­czyk, Kur­ty­zana i pi­sklęta

Syl­wia Chut­nik, Kie­szon­kowy atlas ko­biet

Ju­liusz Stra­chota, Cień pod blo­kiem Mi­rona Bia­ło­szew­skiego

Na­ta­lia Rol­le­czek, Drew­niany ró­ża­niec

Ma­rian Pan­kow­ski, Nie­wola i dola Adama Po­remby

Ma­ciek Mil­ler, Coc­kring

Do­mi­nika Oża­row­ska, Nie ude­rzy ża­den pio­run

Ewa Schil­ling, Co­dzien­ność

Ma­rian Pan­kow­ski, Tra­twa nas czeka

Piotr Szul­kin, Epi­kryza

Je­rzy Fran­czak, NN

Sła­wo­mir Shuty, Jasz­czur

Da­rek Foks, Ke­bab Me­ister

To­masz Pułka, Vida Lo­cal

Zie­mo­wit Szcze­rek, Przyj­dzie Mor­dor i nas zje, czyli tajna hi­sto­ria Sło­wian

Woj­ciech Bru­szew­ski, Big Dick. Fik­cja do­ku­men­talna

Jan Kra­sno­wol­ski,Afry­kań­ska elek­tro­nika

Da­niel Kot, Kie­run­kowy 22

Ma­rian Pan­kow­ski, Na­stka, śmiej się! Opo­wia­da­nia

Sła­wo­mir Shuty, Dzie­więć­dzie­siąte

Łu­kasz Or­bi­tow­ski, Hor­ror Show [wyd. II popr.]

Jo­anna Dzi­wak, Gry lo­sowe

Søren Gau­ger, Nie to / nie tamto

Ma­ciej Bo­bula, Ka­ta­rzyna Gon­dek, Adam Mi­klasz, Alek­san­der Przy­byl­ski, Mi­chał Zant­man, Bę­karty Wołgi. Klechdy miej­skie

Zie­mo­wit Szcze­rek, Sió­demka

Ju­liusz Stra­chota, Re­laks ame­ry­kań­ski

Flash fic­tion. An­to­lo­gia

Da­riusz Or­szu­lew­ski, Zjed­no­czone Siły Kró­le­stwa Uto­pii

Sta­ni­sław Czycz, Nie wierz ni­komu. Baza

Kon­rad Jan­czura, Prze­myt­nicy

Ma­ciej Piotr Prus, Przy­du­cha

Marta Dzido, Frajda

Olga Hund, Psy ras drob­nych

Ju­liusz Stra­chota, Tu­ry­sta pol­ski wZSRR

Ja­kub Mi­chal­cze­nia, Gi­gu­sie

Anna Ma­zu­rek, Dziwka

Na­talka Susz­czyń­ska, Dro­pie

An­to­nina Kar­daś, Czer­nu­cha

Alek­san­dra Wstecz, Kwiaty roz­łączki

Ja­rek Sku­rzyń­ski, Zro­lo­wany wrze­śniowy Vo­gue

Ze­non Sak­son, Za­cza­ro­wany uber

Sła­wo­mir Shuty, Hi­sto­rie o lu­dziach z wol­nego wy­biegu. Pa­sty i skity

Ma­ciej To­pol­ski, Niż

Ja­kub Mi­chal­cze­nia, Kor­sza­kowo [wyd. II popr. i uzu­peł.]

Ma­ciej Piotr Prus, Wy­spa i inni lu­dzie

Jan Dzban, Den­tro De Luxe

Anna Su­doł, Pro­jekt

Sła­wo­mir Shuty, Beł­kot [wyd. II popr.]

Jaga Sło­wiń­ska, Czar­no­las

Sła­wo­mir Shuty, Cu­kier w nor­mie [wyd. III popr.]

Sła­wo­mir Shuty, Nowy wspa­niały smak

Ma­rian Pi­lot, Dzi­kie mieso

So­ren Gau­ger, Imi­ta­cja ży­cia

Ma­te­usz Gór­niak, Trash Story

Gaba Krzy­ża­now­ska, Jedna czwarta wró­bla

Marta Ko­złow­ska, Ber­dy­czów

Z. Szcze­rek, Przyj­dzie Mor­dor i nas zje, czyli tajna hi­sto­ria Sło­wian [wyd. II]

M. Pi­lot, Za­kaz zwałki

M. Czub, Ob­ja­wie­nie Bo­gini-Świni

A. Ka­cza­now­ski, Ze Sło­wac­kiego

J. Bliź­niak, Dźwięki z Ha’Tun

Część I

Wy­so­kie trawy ugi­nają się od po­dmu­chów wia­tru. Skła­dają po­kłon po­spiesz­nemu niebu, po któ­rym bie­gną po­dłużne, białe chmury. Na wzgó­rzach pa­nuje ci­sza.

Młody męż­czy­zna o smu­kłej syl­wetce do­ciera na miękko za­okrą­glony szczyt. Wiatr wy­dyma jego ko­szulę, mierzwi czarne włosy. Po­dobne do ka­mieni oczy spo­glą­dają ze spo­ko­jem i me­lan­cho­lią. Na­gle prze­biega przez nie cień. Usta się wy­krzy­wiają. Drgają nie­kon­tro­lo­wa­nie. Po po­licz­kach płyną łzy. Męż­czy­zna pada na ko­lana z bladą twa­rzą ukrytą w dło­niach. Przez chwilę tkwi nie­ru­chomo w mo­dli­tew­nej po­zie, aż opada ni­żej. Łok­ciami ude­rza w zie­mię. Z jego piersi do­bywa się ża­ło­sny sko­wyt, który prze­ta­cza się echem po wzgó­rzach.

Bu­dzi się gwał­tow­nie. W uszach wciąż sły­szy szept. Wy­daje się tak wy­raźny, jakby ktoś stał tuż obok: „Czy też je wi­dzisz? Patrz! Patrz!”. W na­glą­cym gło­sie wy­czuwa pre­ten­sję. Coś prze­oczył, cze­muś nie po­świę­cił uwagi. Te­raz pa­trzy, ale przez okno sy­pialni wi­dzi tylko białe iskry na noc­nym nie­bie. Opada na wy­miętą po­duszkę. Po raz pierw­szy od dawna udało mu się nor­mal­nie za­snąć, a te­raz znów bę­dzie się prze­wra­cał z boku na bok. O ni­czym in­nym nie ma­rzy, tylko o ko­ją­cym śnie.

Prze­sy­pia chwilę. Może tylko tak mu się zdaje. Wska­zówki ze­gara nie po­ru­szają się, mimo że czas upływa w gę­stym znie­cier­pli­wie­niu. Za­myka oczy, lecz wtedy czuje nie­zno­śny ucisk u na­sady nosa. Znów je otwiera. W końcu wstaje. Ko­rzy­sta z to­a­lety i idzie do kuchni za­pa­rzyć kawę.

Mieszka w ma­łym par­te­ro­wym domku, w któ­rym kie­dyś mie­ścił się sklep jego stryja. Na­dal wisi szyld: „Pierw­szo­rzędne na­rzę­dzia”, a przy drzwiach znaj­duje się mały dzwo­nek, który sy­gna­li­zo­wał wej­ście klienta. Dawna część han­dlowa służy te­raz za sa­lon po­łą­czony z przed­po­ko­jem. Na za­ple­czu urzą­dził kuch­nię. Czę­ści miesz­kal­nej na pię­trze pra­wie nie zmie­niał, choć kie­dyś nie­mal dał się na­mó­wić na po­więk­sze­nie ła­zienki.

Me­ble w po­ko­jach stoją w dość przy­pad­ko­wych miej­scach. Ko­rzy­sta tylko z łóżka – które chce wy­mie­nić na mniej­sze – cięż­kiego, po­nu­rego kre­densu, ze stołu i z krze­sła. Bez reszty może się obyć, ale czułby się głu­pio w pra­wie pu­stym miesz­ka­niu. Musi mieć rze­czy. Tak na­leży.

Po­woli są­czy kawę, gorzką z po­sma­kiem zgry­zoty. Po każ­dym łyku krzywi się z da­ją­cym cierpką sa­tys­fak­cję obrzy­dze­niem. Bez emo­cji spo­gląda na pierw­sze, nie­śmiałe pro­mie­nie słońca. Sza­rość po­ranka ko­ja­rzy mu się z chło­dem i wil­go­cią, choć wie, że dzień bę­dzie cie­pły i wietrzny.

Wkłada do skó­rza­nej torby ro­ga­lika, dwa jabłka i jo­gurt. Wraca do sy­pialni. Za­kłada brą­zowe spodnie i ja­sną ko­szulę bez koł­nie­rzyka. Jest już tro­chę znisz­czona, ale lubi ją. Kie­dyś usły­szał, że do­brze w niej wy­gląda. Przed wyj­ściem na­rzuca na sie­bie cienką kurtkę. Wy­cho­dzi boso. Buty cze­kają w po­jeź­dzie.

Herb nie dziwi się na jego wi­dok, mimo że zja­wia się sporo przed cza­sem.

– Wy­glą­dasz jak gówno – mówi.

– Dzięki, Herb.

Herb jest czło­wie­kiem o nie­okre­ślo­nym wieku i okre­ślo­nej nie­chęci do rze­czy­wi­sto­ści. Przed­wcze­sne zmarszczki na­dają jego twa­rzy wy­raz bez­na­mięt­nej wro­go­ści. Mieszka z dala od lu­dzi, a fakt, że musi z nimi pra­co­wać trak­tuje jak oso­bi­stą znie­wagę. Jest też do­brym przy­ja­cie­lem.

W mil­cze­niu ła­dują paki wełny na sta­tek. Nie ma ich wiele. W oko­licy co­raz mniej osób zaj­muje się ho­dowlą.

– Le­cieć z tobą? – pyta Herb.

– Nie trzeba. Tylko na Toko?

– A po co gdzieś in­dziej?

Wzru­sza ra­mio­nami i wcho­dzi po ram­pie na po­kład. Lubi swój sta­tek. Ma ele­gancką, po­dłużną syl­wetkę, nie­ty­pową na­wet dla ma­łych trans­por­te­rów. Za kok­pi­tem jest dużo miej­sca. Ste­ruje się nim lekko, usterki pra­wie się nie zda­rzają. Star­tuje bez pro­blemu pro­sto w ja­śnie­jące niebo. Po­zo­sta­wia za sobą zie­lone wzgó­rza Enu. Wkrótce znaj­duje się w ci­chej pu­stce prze­strzeni ko­smicz­nej – je­dy­nym miej­scu, w któ­rym nie czuje się in­tru­zem.

Dwie go­dziny póź­niej do­ciera na Toko. Nie znosi tej pla­nety. Mała i brudna przy­gniata go po­czu­ciem bez­na­dziei. Na pło­wych pust­ko­wiach stoją me­ta­lowe, ni­skie han­gary. Po­rdze­wiałe ściany le­pią się od smaru i brudu. Nikt tu nie mieszka. Jedni przy­wożą to­war, inni od­wożą. Ob­skurne ja­dło­daj­nie pro­po­nują śmier­dzące je­dze­nie i mocne al­ko­hole. Na­wet ich wła­ści­ciele wolą miesz­kać na oko­licz­nych pla­ne­tach i księ­ży­cach – mało go­ścin­nych, ale nie tak brud­nych i smęt­nych jak Toko.

Lą­duje na be­to­no­wym placu przed ma­ga­zy­nem. Gdy wy­siada, przy statku już cze­kają dwaj ma­ga­zy­nie­rzy: wiecz­nie zmę­czone wy­rostki, które po­zbyły się złu­dzeń w chwili uro­dze­nia. W in­nych ma­ga­zy­nach, gdzie do­wo­żono wę­giel albo gra­nit, ob­sługą zaj­mują się ro­śli si­ła­cze z bi­cep­sami wiel­ko­ści jego głowy. Tu­taj skła­do­wane są tylko ma­te­riały i ubra­nia, więc wy­star­czą ra­chi­tyczni, smutni mło­dzieńcy o dłu­gich rę­kach.

Wcho­dzi do ma­ga­zynu. Roz­gląda się za kie­row­ni­kiem. Znaj­duje go w ką­cie z pa­pie­ro­sem w ustach i sen­nym wy­ra­zem twa­rzy.

– Wełna z Enu? – pyta. Z nosa bu­cha mu dym.

– Tak.

– Coś słabo ostat­nio scho­dzi. Droga.

Roz­gląda się wład­czo po ma­ga­zy­nie.

– Syn­te­tyki idą le­piej. Na wa­szym miej­scu dał­bym so­bie spo­kój z tą dziurą i wszystko słał na Alto, jako to­war luk­su­sowy.

– Pew­nie masz ra­cję.

Kie­row­nik wy­grze­buje ze skrzynki plik bank­no­tów i kła­dzie na brzegu sto­lika.

– To za po­przed­nie.

Za­biera pie­nią­dze i sta­ran­nie li­czy. Wszystko się zga­dza. Unosi rękę w ge­ście po­że­gna­nia. Wy­cho­dzi. Sta­tek jest już roz­ła­do­wany. Może wra­cać, ale myśl o domu wy­wo­łuje prze­ra­że­nie. Znów ma­rzy o wy­rwa­niu się z Enu, roz­po­czę­ciu no­wego ży­cia. Po chwili prze­staje. Nie jest na­iwny. Na in­nej pla­ne­cie wciąż bę­dzie sobą. Wspo­mnie­nia też po­zo­staną.

Czuje na so­bie czy­jeś spoj­rze­nie. Od­wraca się. Nie­da­leko, na skrzyni sie­dzi męż­czy­zna w brą­zo­wym skó­rza­nym płasz­czu. W ręku trzyma długą, bo­daj sta­lową la­skę za­krzy­wioną u góry w kształt ni­skiego znaku za­py­ta­nia.

– Kto to jest? – pyta jed­nego z tra­ga­rzy.

W od­po­wie­dzi otrzy­muje tylko wzru­sze­nie ra­mion. Wcho­dzi na po­kład i od­pala sil­niki. Tro­chę trzę­sie przy star­cie, ale za­raz wszystko wraca do normy. Okrąża Toko i bez po­śpie­chu kie­ruje sta­tek ku Enu. Do­piero te­raz uświa­da­mia so­bie, że nie spraw­dził luku. Na­zbyt czę­sto wy­rostki zo­sta­wiają po­je­dyn­cze pu­dła, jakby z prze­kory. Włą­cza au­to­pi­lota i idzie się ro­zej­rzeć. Po­ko­nuje krótki, wą­ski ko­ry­tarz. Śluza do czę­ści trans­por­to­wej jest otwarta. Stał się bar­dzo nie­uważny, skoro tego nie do­strzegł. W środku spo­czywa jedna paczka włókna, przy­wią­zana jesz­cze do pod­łogi.

Wzdy­cha. Nim zde­cy­duje, czy za­wra­cać, od­zywa się draż­niące dzwo­nie­nie. Na­tych­miast prze­staje my­śleć o czym­kol­wiek. Li­czą się tylko pro­ce­dury. Siada za ste­rami. Wszyst­kie lampki awa­ryjne mi­go­czą czer­wie­nią, więc w pierw­szej chwili nie ro­zu­mie, co się dzieje. Dzwo­nie­nie na­ra­sta. Za­głu­sza wszystko. Na­ci­ska czarny przy­cisk po le­wej stro­nie. Na­staje zu­pełna ci­sza. Wtedy za­czyna ro­zu­mieć. Sil­niki nie dzia­łają, ina­czej sły­szałby ich szum. Wy­gląda przez boczną szybę. Jesz­cze nie wy­szedł z pola gra­wi­ta­cyj­nego Toko. Pla­neta zbliża się szybko. Jej cienka i rzadka at­mos­fera nie po­wo­duje za­płonu, ale zde­rze­nie ze ska­li­stą po­wierzch­nią skoń­czy się ka­ta­strofą.

Co­raz bar­dziej ner­wowo pró­buje od­pa­lić sil­niki. Bez skutku. Kie­ruje skrzy­dło pro­sto­pa­dle do gruntu, by spo­wol­nić upa­dek. My­śli o spa­do­chro­nie, który przy­pad­kiem uszko­dził przed ro­kiem i do tej pory nie na­pra­wił. Roz­waża wszyst­kie opcje. Na­gle do­znaje nie­mal eks­ta­tycz­nego uczu­cia ulgi. Nie musi wal­czyć. Nie unik­nie śmierci. Już ni­gdy nie zo­ba­czy Toko, Enu i ich miesz­kań­ców. Na­wet nie za­uważą, jak znik­nie. Nie znają go. On nie zna ich. Tylko Herb... ale co z tego? Otrzą­śnie się. Więk­szość lu­dzi po­trafi się po­zbie­rać po czy­jejś śmierci.

Na­raz ude­rza go błysk świa­do­mo­ści, ukryty ślad in­stynktu prze­trwa­nia. Pod­rywa się. Wy­gląda przez szybę. Zdąży. Do­ska­kuje do ma­ga­zynu, roz­luź­nia ucisk li­nek wią­żą­cych wełnę. Wy­grze­buje część ze środka i spraw­dza, czy cały zmie­ści się w po­wsta­łym otwo­rze. Wraca za kok­pit. Wi­dzi już wy­raź­nie ma­ga­zyny na dole. Skręca gwał­tow­nie ste­rem. Sta­tek ob­raca się o 180 stopni. Czołga się po su­fi­cie do luku. Ma­szyna drży w przed­śmiert­nych kon­wul­sjach.

Wsuwa się w weł­niany ko­kon, który te­raz zwisa do góry no­gami. Pra­wie nie może od­dy­chać, ale czuje roz­kosz świa­do­mo­ści ży­cia.

Po­tem na­stę­pują huk, wstrząs i za­pada ciem­ność.

***

Po raz pierw­szy usły­sza­łem o niej na jar­marku. Ile to było lat temu? Może pięć. Czu­łem się wtedy bar­dzo sa­motny. Mia­łem wra­że­nie, że wy­czer­pa­łem nie­wielki li­mit do­brych zda­rzeń w ży­ciu. Prze­sta­łem ma­rzyć, bo żadne ma­rze­nia nie chciały się speł­nić. To, na czym naj­bar­dziej mi za­le­żało, nie działo się. W ogóle nic się nie działo, a przy­naj­mniej nic, do czego przy­wią­zy­wał­bym wagę.

Och, ale nie­za­leż­nie od stanu du­cha, ko­cha­łem jar­marki. Przy­jeż­dżał lu­na­park. Były ka­ru­zele, dom stra­chów, ko­lejka gór­ska, do tego wata cu­krowa i lo­te­ria fan­towa. Na stra­ga­nach le­żały stosy ja­skra­wych bi­be­lo­tów. Cho­dzi­łem wśród we­so­łych lu­dzi i chło­ną­łem ich szczę­ście. Cza­sem tylko chwy­tał mnie żal, że nie ma ni­kogo, z kim mógł­bym dzie­lić ra­dość. Wtedy rze­czy­wi­stość bla­kła w mo­ich oczach. Wolę jed­nak wy­bla­kłe ko­lory od czerni.

Poza tym pa­no­wał gwar. Lu­dzie roz­ma­wiali gło­śniej niż nor­mal­nie, z po­wodu głu­pawo ra­do­snej mu­zyki, która do­bie­gała ze sta­rych, zgrzy­tli­wych gło­śni­ków. Sprze­dawcy na­wo­ły­wali prze­chod­niów, a ma­szyny lu­na­parku ha­ła­so­wały dzwo­nie­niem i krót­kimi me­lo­dyj­kami. W wo­do­spa­dzie dźwię­ków trudno pie­lę­gno­wać ża­łość.

Spró­bo­wa­łem sił na strzel­nicy. Po­tem przy­sta­ną­łem pod ka­ru­zelą, by ku­pić po­pcorn. Z lę­kiem wpa­try­wa­łem się w me­ta­lowe sie­dzi­ska, które krę­ciły się na szczy­cie wy­so­kiego słupa. Ba­łem się, że za­raz ru­nie, a krze­sełka po­lecą da­leko w ko­smos. Za nic w świe­cie sam bym tam nie po­szedł. Może gdy­bym zna­lazł się tu z kimś, to dał­bym się na­mó­wić na prze­jażdżkę. Po­dzie­lił­bym frajdę i strach. Ale by­łem sam. Nie dzie­li­łem się z ni­kim.

Jazda ka­ru­zelą za­koń­czyła się. Ko­lo­rowe krze­sełka opa­dły miękko na zie­mię. Tuż obok mnie prze­szła wy­soka, chuda ko­bieta. Na jej znisz­czo­nej twa­rzy czer­wie­nił się ru­mie­niec emo­cji. Uśmie­chała się drę­two, jak osoba nie­przy­zwy­cza­jona do do­brej za­bawy. Za nią drep­tała bo­daj dzie­się­cio­let­nia dziew­czynka w su­kience w błę­kitne groszki.

– Szkoda, że Ele nie mo­gła z nami pójść – po­wie­działa.

– Wiesz, że Ele szko­dzą emo­cje – od­po­wie­działa nie­cier­pli­wie ko­bieta.

Gdy matka i córka – wy­dało mi się oczy­wi­ste, że są spo­krew­nione – od­da­liły się, usły­sza­łem za sobą kon­fi­den­cjo­nalny szept.

– Biedna pani Klems! Tra­fiło jej się obłą­kane dziecko.

W gło­sie po­brzmie­wały uda­wane współ­czu­cie i le­d­wie skry­wana sa­tys­fak­cja z cu­dzego nie­szczę­ścia. Nie od­wró­ci­łem się, by spraw­dzić, kto mówi. Za­pa­mię­ta­łem jed­nak pa­nią Klems, matkę obłą­ka­nego dziecka, któ­rym nie była dziew­czynka w su­kience w groszki.

Mi­nął prze­szło rok, gdy usły­sza­łem o Ele po raz drugi. Pa­dało. Je­sień po­żół­ciła trawy, przez co ską­pana wodą oko­lica zda­wała się wy­su­szona. Skoń­czy­łem wła­śnie pracę i prze­dzie­ra­łem się przez ulewę do domu. Za­padł już zmrok. Wiało po­rząd­nie. Do dziś nie wiem, ja­kim spo­so­bem do­strze­głem po­stać le­żącą na po­bo­czu. Wi­docz­nie plama czerni zwró­ciła moją uwagę, a może usły­sza­łem prze­kleń­stwo, które prze­biło się przez deszcz i wiatr. Nie­zwłocz­nie ze­sko­czy­łem z drogi. Od­gar­nia­jąc zwały ob­szer­nego płasz­cza prze­ciw­desz­czo­wego, wy­do­by­łem twarz dok­tora wy­krzy­wioną w nie­chęt­nym gry­ma­sie.

– Pod­nieś mnie, chłop­cze – huk­nął mi wprost do ucha. Naj­wy­raź­niej był cały, zdrowy i pi­jany. Unio­słem go z tru­dem. Oparł się wład­czo na moim ra­mie­niu i ra­zem wspię­li­śmy się z po­wro­tem na drogę.

– Za­bierz mnie do Hena – za­żą­dał.

Karczma „U Hena” znaj­do­wała się w po­bliżu mo­jego domu. Wkrótce po­tem zo­stała za­mknięta, gdyż Hen tra­fił do wię­zie­nia za pa­ser­stwo i mię­dzy­pla­ne­tarny szmu­giel. Nie chcia­łem tam za­bie­rać dok­tora, który wy­raź­nie wy­pił już dość, lecz oka­zał się bar­dzo zde­cy­do­wany.

W środku nie było wiele osób. Uno­sił się za­pach wil­goci, a po­wie­trze zda­wało się lep­kie. Za kon­tu­arem stał wła­ści­ciel – jo­wialny i tłu­sty. Pa­lił wiel­kie, zgni­ło­zie­lone cy­garo. Obok niego krę­cił się Luc – nie­duży blon­dyn o ru­mia­nych po­licz­kach. Po­dobno był sio­strzeń­cem karcz­ma­rza, choć spo­glą­da­jąc na nich, nie da­łoby się zna­leźć cie­nia po­do­bień­stwa. Pra­co­wał dla wuja za pół darmo i chyba nie­chęt­nie.

Ja i dok­tor usie­dli­śmy w ką­cie. Zo­sta­łem z nim, prze­ko­nany, że sam zrobi so­bie krzywdę. Luc po­dał nam dwa piwa. Zro­bił to ze smut­nym, acz uj­mu­ją­cym uśmie­chem czło­wieka, któ­rego świat ska­zał na rolę ofiary.

– Luc jest tak biedny, że bar­dziej mnie śmie­szy, niż mu współ­czuję – rzekł dok­tor, po­cie­ra­jąc ob­wi­słe po­liczki.

– My­śla­łem, że em­pa­tia jest ko­nieczna u le­ka­rzy – od­par­łem tro­chę zło­śli­wie. Wie­dzia­łem, że dok­tor nie grze­szy wraż­li­wo­ścią.

Upił łyk piwa i za­sę­pił się.

– Ota­cza nas dużo nie­szczę­ścia – po­wie­dział gro­bo­wym gło­sem.

Ski­ną­łem głową.

– Cho­roby i śmierć są wszę­dzie – kon­ty­nu­ował. – Gdyby nie ja, wszy­scy by po­marli.

– Z wy­jąt­kiem zdro­wych – za­uwa­ży­łem.

– Nikt nie jest zdrowy. Na­wet je­śli ciało nie cho­ruje, umysł... – Przez chwilę szu­kał słowa, które okre­śla­łoby, co robi umysł. – Umysł szwan­kuje – zde­cy­do­wał. – A gdy umysł szwan­kuje, nie ma już ra­tunku.

Wes­tchnął.

– Okła­ma­łem dzi­siaj pa­nią Klems – wy­znał. – Jej córka jest obłą­kana.

– Coś o tym sły­sza­łem – rzu­ci­łem nie­pew­nie. Nie czu­łem się na miej­scu, by słu­chać o se­kre­tach pa­cjen­tów. Wie­dzia­łem, że na trzeźwo dok­tor ni­gdy by mi ich nie zdra­dził.

– Okła­ma­łem ją – kon­ty­nu­ował jed­nak. – Po­wie­dzia­łem, że z wie­kiem się po­prawi. A to nie­prawda. Nie po­prawi się. Nic się nie zmieni. Po­winna się jej po­zbyć.

– Po­zbyć?

Upił łyk piwa i za­śmiał się.

– Ode­słać gdzieś. Prze­cież nie za­bić. Ona jest sza­lona, ale nie nie­bez­pieczna... cho­ciaż pani Klems chyba się jej boi.

Wes­tchnął raz jesz­cze, głę­biej i roz­pacz­li­wiej.

– Tak to wy­gląda. Całe ży­cie z wa­ria­tami.

Po­now­nie ski­ną­łem głową. Nie po to, by się zgo­dzić, lecz żeby nie kon­ty­nu­ować roz­mowy. Ma­rzy­łem o po­wro­cie do domu. Na­to­miast dok­tor naj­wy­raź­niej za­mie­rzał jesz­cze po­sie­dzieć. Wy­ko­na­łem nie­znaczny ruch su­ge­ru­jący chęć wyj­ścia – coś po­mię­dzy wier­ce­niem się a wsta­wa­niem. Spoj­rzał na mnie, mru­żąc oczy.

– Jest w to­bie coś, co mi się nie po­doba – stwier­dził. – Mam wra­że­nie, że ty i Ele do­brze by­ście się do­ga­dali.

Uśmiech­ną­łem się krzywo, ale nie wy­po­wie­dzia­łem żad­nego ze słów, które ci­snęły mi się na usta. Za­wsze mógł mniej sub­tel­nie na­zwać mnie wa­ria­tem.

Za trze­cim ra­zem o Ele już nie tylko usły­sza­łem. Wzią­łem udział w głu­piej i pod­łej roz­mo­wie. Pew­nie ni­gdy nie zgo­dził­bym się w niej uczest­ni­czyć, gdyby nie dzi­waczny na­strój, w jaki wpa­dłem. Czę­sto zda­rza mi się wpa­dać w dzi­waczne na­stroje, ale wtedy mu­sia­łem czymś wy­peł­nić pustkę po nie­zdro­wej pa­sji, któ­rej bez­owoc­nie po­świę­ci­łem wiele mie­sięcy.

Za­częło się od od­wie­dzin dok­tora. Zło­żył mi bar­dzo nie­ty­pową pro­po­zy­cję, po czym – igno­ru­jąc moje, przy­znaję, słabe pro­te­sty – za­brał do nie­du­żego domu w mia­steczku. Pię­trowy bu­dy­nek miał fa­sadę w ko­lo­rze brud­nego różu, a na wy­cie­raczce we­soły na­pis: „Wi­tamy mi­łych go­ści”. Wnę­trze pre­zen­to­wało się rów­nie mdło. Z ca­łej wi­zyty naj­le­piej za­pa­mię­ta­łem ty­ka­nie ze­gara. Sta­ro­świecki cza­so­mierz, usta­wiony na gzym­sie nad ko­min­kiem, wy­da­wał z sie­bie mia­rowe szepty. Dźwięk przy­po­mi­nał stłu­mione, krót­kie wy­de­chy per­wer­syj­nego pod­glą­da­cza.

Czę­sto spo­glą­da­łem na po­dłużne, fi­ku­śne wska­zówki, gdyż czas mocno mi się dłu­żył. Szyba tar­czy od­bi­jała żół­tawy po­blask ta­niej ża­rówki, która da­wała zbyt ja­skrawe, a jed­no­cze­śnie nie­wy­star­cza­jące świa­tło. Moje stopy do­ty­kały mięk­kiego dy­wanu w kwie­ci­ste wzory. Od czasu do czasu po­ru­sza­łem nimi, dzięki czemu od­no­si­łem za­bawne wra­że­nie, że bro­dzę w pia­sku.

Ze­gar i dy­wan na­le­żały do pani Klems. Kiedy po raz dwu­dzie­sty spraw­dza­łem go­dzinę, od na­szego przy­by­cia nie mi­nął na­wet kwa­drans. Po­now­nie zwró­ci­łem wzrok na mo­ich roz­mów­ców. Sta­ra­łem się nadać spoj­rze­niu spo­kojny, na­wet le­niwy wy­raz, mimo że by­łem bez­brzeż­nie zdu­miony.

– Boję się jej, tego jak pa­trzy i mówi – za­wo­dziła ję­kli­wie go­spo­dyni. – Boję się na­wet, jak mil­czy. Nie mogę z nią miesz­kać. Nie­na­wi­dzę jej. Mu­sisz ją za­brać.

– Mu­szę?

– Mu­sisz. Ina­czej ją za­biję.

– Ależ pani Klems! – za­krzyk­nął dok­tor.

Ko­bieta spoj­rzała na niego de­spe­rac­kim wzro­kiem osa­czo­nej zwie­rzyny.

– Kiedy spo­ty­kam ją cza­sem w nocy, kiedy tak błą­dzi, jakby była w in­nym świe­cie... Mam dość.

– Do­kąd miał­bym ją za­brać? – spy­ta­łem.

– Za­bierz ją do Ha’Tun. Oni wie­dzą, co ro­bić z po­dob­nymi do niej.

– Ha’Tun?

– Tak, sły­sza­łem o tym miej­scu – po­wie­dział dok­tor. – Je­śli po­trze­bu­jesz po­mocy, przyjdź do Ha’Tun – wy­re­cy­to­wał.

– To ich slo­gan? – za­kpi­łem.

– Wąt­pię, żeby mieli ja­kiś slo­gan. Zaj­mują się przy­pad­kami bez­na­dziej­nymi.

– Mu­sisz ją tam za­brać – po­wtó­rzyła pani Klems ze sztyw­nym upo­rem.

Za­cho­wa­łem po­ważną minę, choć bar­dzo chciało mi się śmiać. Byli roz­kosz­nie bez­czelni i bez­na­dziej­nie bez­radni.

– A gdzie się to Ha’Tun znaj­duje?

Spoj­rzeli po so­bie nie­pew­nie.

– Nie wiem do­kład­nie – przy­znał dok­tor. – Trzeba bę­dzie po­py­tać.

– Och, do­prawdy – zi­ry­to­wa­łem się. – Je­śli uwa­ża­cie, że jest sza­lona, mo­że­cie ją umie­ścić w szpi­talu czy gdzie­kol­wiek.

– Nie mo­żemy – za­prze­czyła smutno pani Klems. – Już była w szpi­talu, zwró­cili mi ją.

– Pew­nie na Alto ktoś coś wie – wtrą­cił dok­tor. – Na pewno, taka duża pla­neta. Trzeba tam po­le­cieć, po­py­tać.

Wes­tchną­łem i wsta­łem. Pani Klems zła­pała mnie za ra­mię.

– Co ci za­leży? Nie masz nic do stra­ce­nia.

Wez­brała we mnie po­tężna fala zło­ści. Rzadko się gnie­wam, ale jak już, to po­rząd­nie.

– I dla­tego mam le­cieć przez pół ga­lak­tyki w po­szu­ki­wa­niu miej­sca, o któ­rym wie­cie tylko, że ist­nieje? Mam za­brać pani sza­loną córkę, żeby przy­pad­kiem jej pani nie za­mor­do­wała? Kto tu jest sza­lony, py­tam?

Wy­sze­dłem wzbu­rzony i zde­cy­do­wany za­po­mnieć o spra­wie. Długo jed­nak wra­ca­łem my­ślami do tej roz­mowy. Za­sta­na­wia­łem się, czy nie za­re­ago­wa­łem zbyt ostro. Od­mowa nic mnie nie kosz­to­wała. Nie mu­sia­łem re­ago­wać wzbu­rze­niem. Nie po­tra­fi­łem so­bie prze­cież wy­obra­zić, co prze­ży­wała pani Klems, w ja­kiej de­spe­ra­cji się zna­la­zła. Może tu wła­śnie tkwił pro­blem. Nie ro­zu­mia­łem jej, a bez zro­zu­mie­nia nie umia­łem współ­czuć. Nie są­dzi­łem zresztą, by za­słu­gi­wała na współ­czu­cie.

Na tym sprawa pew­nie by się skoń­czyła, gdy­bym pra­wie mie­siąc póź­niej nie spo­tkał Ele oso­bi­ście. Nie by­łem wów­czas w do­brej for­mie. Z roz­pacz­li­wym znie­chę­ce­niem tę­sk­ni­łem za ży­ciem, które mi się nie zda­rzyło. Pra­gną­łem sa­mot­no­ści, a za­ra­zem jej nie­na­wi­dzi­łem. Tkwi­łem w klin­czu i upa­ja­łem się bó­lem.

Jakby na złość moim po­sęp­nym my­ślom roz­po­czy­nała się piękna wio­sna. Słońce grzało roz­kosz­nie, a desz­cze przy­no­siły orzeź­wie­nie. Świeże trawy pach­niały ży­ciem i przy­szło­ścią. Pa­trzy­łem na to z ro­snącą nie­chę­cią zgorzk­nia­łego czło­wieka, któ­remu oglą­da­nie szczę­ścia spra­wia wy­łącz­nie przy­krość.

Ele sie­działa na szczy­cie zie­le­nią­cego się wzgó­rza, w cie­niu pierw­szych drzew po­bli­skiego za­gaj­nika. Miała po­chy­loną głowę. Dłu­gie ciemne włosy opa­dały na bla­do­nie­bie­ską su­kienkę. Nie po­tra­fię so­bie przy­po­mnieć, dla­czego ją roz­po­zna­łem. Nie spo­tka­łem jej wcze­śniej. Pew­nie wcale nie wie­dzia­łem, że to ona. We wspo­mnie­niu za­gnieź­dziła się fik­cja.

– Wolno ci tak sie­dzieć sa­mej? – za­py­ta­łem, choć nie są­dzę, bym w ten spo­sób za­czął roz­mowę.

Nie od­po­wie­działa, ale zer­k­nęła na mnie czuj­nie.

Usia­dłem obok na tra­wie. Plecy opar­łem o wą­ski, chro­po­waty pień brzozy. Wzgó­rza mil­czały nie­ru­chome. Nad nimi po­tężne, śnież­no­białe chmury po­su­wały się spo­koj­nie na­przód. Ich swo­bodny ma­je­stat mnie fru­stro­wał. Wo­lał­bym już, aby po­łą­czyły się w mroczną, trza­ska­jącą gra­dem i desz­czem ka­ta­strofę. Tak nie­winne wy­dały mi się zby­teczne.

Od­wró­ci­łem głowę. Pa­trzyła na mnie wiel­kimi błysz­czą­cymi oczami.

– Czy... – za­czą­łem.

Szyb­kim, nie­spo­dzie­wa­nym ru­chem za­kryła mi usta dło­nią.

– Sły­szysz? – spy­tała.

Wy­tę­ży­łem słuch. Pa­no­wała kom­pletna ci­sza. Gdy­bym się po­sta­rał, usły­szał­bym bi­cie jej serca. Po­krę­ci­łem głową. Czu­łem do­tyk de­li­kat­nej skóry na war­gach.

Uśmiech­nęła się do sie­bie i utkwiła wzrok w prze­strzeni. Wtem spoj­rzała na mnie gniew­nie.

– Czego chcesz? – za­py­tała. Za­brała rękę, bym mógł od­po­wie­dzieć, ale ja tylko wzru­szy­łem ra­mio­nami.

– Przy­sze­dłeś mi do­ku­czać? Le­czyć?

Po­krę­ci­łem głową.

– Kim je­steś?

– To bez zna­cze­nia.

O dziwo, moja od­po­wiedź uspo­ko­iła ją. Sie­dzie­li­śmy przez chwilę w mil­cze­niu. De­li­kat­nym ru­chem mu­skała czubki traw, jakby na­ma­wia­jąc je, by ro­sły wyż­sze i pięk­niej­sze. Po­tem wstała. Ru­szyła żywo w dół zbo­cza. Po paru kro­kach za­trzy­mała się, od­wró­ciła i z po­wagą rze­kła:

– Po­lecę z tobą do Ha’Tun.

Czę­sto za­sta­na­wia­łem się, dla­czego zwró­cili się z tym do mnie. Na pewno da­łoby się wy­na­jąć prze­woź­nika, który za­brałby Ele, gdzie­kol­wiek by chcieli. Pani Klems ze­brała za­ska­ku­jąco dużą sumę. Pro­blem nie tkwił za­tem w kosz­tach, ra­czej w nie­wie­dzy. Spy­ta­łem kilku osób o Ha’Tun. Cza­sem ktoś pa­mię­tał tę na­zwę, lecz nie po­tra­fił jej z ni­czym po­łą­czyć. Ha’Tun mo­gło być pla­netą, ukła­dem, ga­lak­tyką. Po­szu­ki­wa­nia trwa­łyby mie­sią­cami.

Za­trud­nie­nie mnie wią­zało się przy tym z po­ważną trud­no­ścią. Nie mia­łem wła­snego statku. W ra­zie rzad­kiej ko­niecz­no­ści ko­rzy­sta­łem z wy­słu­żo­nej ma­szyny Herba. Nie było jed­nak mowy o wy­po­ży­cze­niu jej na tak długi, wła­ści­wie nie­okre­ślony czas. Roz­wią­za­nie zna­lazł dok­tor. Na Alto za­brałby nas Luc. Na­wet się ucie­szy­łem. Tro­chę nie­po­ko­iło mnie po­zo­sta­nie od razu z Ele sam na sam, a to­wa­rzy­stwo Luca, ze wszyst­kich lu­dzi na Enu, zdało mi się naj­mniej przy­kre.

Za­sta­na­wia­łem się tylko, jak mie­li­śmy so­bie po­ra­dzić po­tem, kiedy już do­trzemy na Alto. Dok­tor mó­wił męt­nie o licz­nych frach­tow­cach, które re­gu­lar­nie stam­tąd la­tały. Po­wta­rzał jed­nak tylko za­sły­szane in­for­ma­cje. Ni­gdy nie wy­ściu­bił nosa z Enu. Sam za­czą­łem prze­glą­dać mapy nieba. Zna­li­śmy już tak ogromny ob­szar ko­smosu, że z tru­dem da­wało się wy­zna­czyć trasę do­kąd­kol­wiek. Plą­tały się i pro­wa­dziły nie tam, gdzie trzeba. Każdy szu­kał cze­goś in­nego, każdy do­cie­rał gdzie in­dziej. Może w cen­tral­nych ukła­dach sy­tu­acja wy­glą­dała ina­czej, ale na pe­ry­fe­riach po­dró­żo­wa­nie było do­meną sa­mot­ni­ków.

W końcu prze­sta­łem wy­bie­gać my­ślami zbyt da­leko. Zgo­dzi­łem się. Pew­nie od po­czątku spo­dzie­wali się ta­kiej de­cy­zji. Wi­dzia­łem na ich twa­rzach nie­smak z po­wodu dłu­giego ocze­ki­wa­nia. Ma­sko­wali go lu­kro­waną wdzięcz­no­ścią. Za­pewne są­dzili, że wy­ru­szam z po­wodu Kaia, lecz ja po raz pierw­szy od bar­dzo dawna my­śla­łem o kimś in­nym. My­śla­łem o Ele.

Współ­czu­łem jej, z pew­no­ścią. Cho­dziło jed­nak o coś jesz­cze. Zdała mi się... wszyst­kie słowa chy­biają celu. Zdała mi się uświę­cona, choć nie w re­li­gij­nym sen­sie. Pew­nych wra­żeń nie da się chyba opi­sać. Z pew­no­ścią była nie­winna i za­słu­gi­wała na coś wię­cej. Jak my wszy­scy.

Luc miał znacz­nie lep­szy po­wód, by za­brać nas na Alto. Otrzy­mał so­witą za­płatę za trans­port dwóch osób na sto­sun­kowo bli­ską pla­netę. Przy oka­zji za­brał sporo wełny na sprze­daż. Od­kąd Hen tra­fił do wię­zie­nia, Luc na­brał wia­tru w ża­gle. Nie wy­glą­dał już na de­li­kat­nego, lekko wy­stra­szo­nego chłopca. Zy­skał pew­ność sie­bie, która zmie­niła jego syl­wetkę, po­stawę, na­wet twarz. Przy­po­mi­nał te­raz jed­nego z tych mło­dych na­jem­ni­ków o ło­bu­zer­skim wdzięku. Wy­star­czyło jed­nak chwilę z nim po­roz­ma­wiać, by od­kryć, że w środku wciąż po­zo­stał nie­śmiały i wsty­dli­wie ugrzecz­niony.

Ostat­niego dnia przed od­lo­tem ze­bra­łem wszyst­kie po­trzebne rze­czy, na­pi­sa­łem list do ojca i po­że­gna­łem się z Her­bem. Uści­snął mi dłoń krótko i cierpko. Uwa­żał, że się wy­głu­piam. Zgo­dzi­łem się z nim. Do domu sze­dłem po­woli. Mi­ja­łem drew­niane domy, pełne zna­jo­mych twa­rzy i nie­zna­jo­mych lu­dzi. Na nowo wpi­sy­wa­łem w pa­mięć wszyst­kie miej­sca, z któ­rymi czu­łem się zwią­zany je­dy­nie obec­no­ścią. Chcia­łem za nimi tę­sk­nić z równą mocą, z jaką do­tych­czas tę­sk­ni­łem za in­nymi rze­czami. Wąt­pi­łem, by tak się stało.

Wie­czo­rem ob­ser­wo­wa­łem roz­gwież­dżone niebo. Szu­ka­łem znaku – astral­nej za­po­wie­dzi na­dziei lub ka­ta­strofy. Nic nie zo­ba­czy­łem. Gwiazdy lśniły w od­dali, a wo­kół pa­no­wał mrok.

Jak tylko opu­ści­li­śmy at­mos­ferę Enu, Luc włą­czył au­to­pi­lota. Prze­cią­gnął się i ziew­nął, wy­raź­nie nie­wy­spany. Pod­szedł do mnie i Ele. Sie­dzie­li­śmy przy okrą­głym sto­liczku, na któ­rym pod­czas dłu­gich lo­tów ja­dło się po­siłki lub grało w karty. Mil­cze­li­śmy. Pa­trzy­łem na Ele. Gdy wsia­da­li­śmy na po­kład, mru­żyła oczy i skar­żyła się, że wszystko ją razi. Zdzi­wi­łem się, na statku było dość ciemno. Mnie draż­nił tylko ha­łas sil­ni­ków go­tu­ją­cych się do startu. Te­raz oczy miała otwarte, ale nie­wi­dzące

– Od­wie­dza­łeś ostat­nio Alto? – ode­zwał się Luc, usiadł­szy obok mnie. Na­le­żał do lu­dzi, któ­rych nie­po­koi dłu­gie mil­cze­nie.

– Och nie, dawno tam nie by­łem – od­po­wie­dzia­łem.

– Nie lu­bisz?

Wzru­szy­łem ra­mio­nami.

– Ja lu­bię, lu­bię duże mia­sta.

– Alto nie jest ta­kie duże – stwier­dzi­łem, my­śląc o Madu, Ilan, a nade wszystko o Sarpe.

Luc stro­pił się. Chyba po­trak­to­wał moją wy­po­wiedź jako przy­tyk do jego nie­zna­jo­mo­ści wszech­świata.

– Czemu się nie wy­nie­siesz z Enu? – za­py­ta­łem więc, choć nie mia­łem szcze­gól­nej ochoty na po­ga­wędkę.

– Hen by tego nie chciał.

– Hen jest w wię­zie­niu.

– Wyj­dzie.

W gło­sie Luca po­brzmiało po­nure drże­nie. Bar­dziej bał się po­wrotu wuja niż cie­szył z jego nie­obec­no­ści. Po­czu­łem nie­chęć do sta­rego karcz­ma­rza, a jed­no­cze­śnie dzi­wi­łem się ca­łej sy­tu­acji. Przy­po­mnia­łem so­bie pa­nią Klems, która ze stra­chu przed córką wy­słała ją w ko­smos. O ile moc­niej i mą­drzej mógł po­stą­pić po­wszech­nie lu­biany, pe­łen ży­cia mło­dzie­niec wo­bec krew­nego-ty­rana. Może Luc był po pro­stu tchó­rzem. Wes­tchną­łem, gło­śniej i głę­biej niż chcia­łem.

– Pa­trz­cie – wy­szep­tała Ele, czym wy­rwała mnie z roz­my­ślań – ja­kie to smutne...

Wciąż miała otwarte oczy, ale nie pa­trzyła na nic kon­kret­nego.

– Co jest smutne? – zdzi­wił się Luc.

Ele drgnęła, jakby ock­nęła się ze snu.

– Wszystko w po­rządku? – spy­ta­łem.

Spoj­rzała na mnie, marsz­cząc brwi.

– Nie je­stem sza­lona – oznaj­miła.

Wy­ko­nała nie­okre­ślony ruch ręką, coś po­mię­dzy od­pę­dze­niem mu­chy a ła­pa­niem mo­tyla. Jej oczy po­zo­sta­wały utkwione we mnie. Luc za­śmiał się ner­wowo.

– Wi­dzę rze­czy, któ­rych inni nie wi­dzą.

– Nie­któ­rzy to wła­śnie na­zy­wają sza­leń­stwem.

– A jak na­zy­wają nie­wi­dze­nie?

– Śle­potą.

– W ta­kim ra­zie oni są ślepi.

Spoj­rze­nia moje i Luca spo­tkały się. Do tej pory mia­łem wąt­pli­wo­ści, czy Ele jest sza­lona. Ow­szem, za­cho­wy­wała się dziw­nie, ale więk­szość osób za­cho­wuje się dziw­nie w ten czy inny spo­sób. W na­głej nie­chęci przy­zna­nia się do wła­snej in­no­ści był jed­nak upór wa­riata. Naj­wy­raź­niej Luc po­my­ślał to samo.

– Na Alto z pew­no­ścią są szpi­tale psy­chia­tryczne – szep­nął do mnie parę go­dzin póź­niej, gdy Ele była w ła­zience. – Może ją tam po pro­stu zo­sta­wisz?

– Pani Klems już po­noć tego pró­bo­wała – od­par­łem bez prze­ko­na­nia.

– Tak, na Enu, sły­sza­łem, ale gdzieś in­dziej? Na­wet się nie zo­rien­tuje.

Mia­łem wąt­pli­wo­ści, czy pani Klems nie sta­rała się szu­kać po­mocy na in­nych pla­ne­tach. Nie szko­dziło jed­nak po­py­tać tu i ów­dzie. Ski­ną­łem więc wolno głową.

– Masz ra­cję, na Alto ro­zej­rzę się za miej­scem dla niej.

Po raz pierw­szy by­łem na Alto jesz­cze jako dzie­ciak. Mój stryj za­brał mnie w jedną ze swo­ich licz­nych po­dróży służ­bo­wych. Bar­dzo chciał, bym po­zna­wał świat. Uwa­żał więk­szość miesz­kań­ców Enu za tro­chę ogra­ni­czo­nych. Sam zda­wał się wie­dzieć wszystko o wszyst­kim. Nie­długo po­tem słuch po nim za­gi­nął, a kilka lat póź­niej otrzy­ma­li­śmy pocztą jego pro­chy. We­dług ojca stryj się do­igrał.

Z tam­tej wi­zyty za­pa­mię­ta­łem dwie rze­czy – pro­sto­kątny bru­ko­wany plac oto­czony bia­łymi, zdob­nymi bu­dow­lami oraz strze­li­stą wieżę ze­ga­rową. Kiedy przy­le­cia­łem na Alto po raz drugi, już jako mło­dzie­niec z mi­sją han­dlową od Herba, od­kry­łem, że w mo­jej pa­mięci wi­doki z róż­nych miast skle­iły się w je­den.

Alto było ma­lutką pla­netą, znacz­nie mniej­szą niż Enu. Sto­sun­kowo późno zo­stała też sko­lo­ni­zo­wana. Bar­dzo su­cha, z cienką war­stwą at­mos­fery zda­wała się nie­warta wy­siłku. Oka­zała się jed­nak speł­nie­niem ma­rzeń. Ko­lo­ni­za­to­rzy zbu­do­wali na niej pięć, sta­ran­nie za­pro­jek­to­wa­nych miast o ni­skiej, ja­snej za­bu­do­wie. Dzięki sztucz­nemu na­wod­nie­niu udało się schło­dzić po­wierzch­nię, a przy oka­zji po­wstały setki ma­low­ni­czych fon­tann. Praw­do­po­dob­nie ni­g­dzie in­dziej in­fra­struk­tura ca­łej pla­nety nie zo­stała tak grun­tow­nie prze­my­ślana. Alto szybko zy­skało na po­pu­lar­no­ści i wkrótce stało się eks­klu­zywne. Jej miesz­kańcy mo­gli so­bie po­zwo­lić na błę­kitną wełnę z Enu.

Główne lą­do­wi­sko znaj­do­wało się w Je­dynce. Prak­tyczni pro­jek­tanci nie przej­mo­wali się na­zwami. Pierw­szemu mia­stu nadali miano Je­dynki, dru­giemu Dwójki i tak aż do Piątki. Je­dynka jako pierw­sza i naj­star­sza zaj­mo­wała naj­więk­szą po­wierzch­nię oraz sku­piała chyba naj­bar­dziej róż­no­rodną spo­łecz­ność. Tu­taj znaj­do­wały się ma­ga­zyny i fa­bryki, tu­taj w pierw­szej ko­lej­no­ści tra­fiali tu­ry­ści, tu­taj też znaj­do­wał się ogromny Szpi­tal Ja­snej Na­dziei, gdzie mia­łem, no­men omen, na­dzieję zo­sta­wić Ele.

Za­raz po przy­by­ciu mu­sia­łem jed­nak zwe­ry­fi­ko­wać plany. W hali lą­do­wi­ska cze­kała na nas wy­soka na­sto­let­nia dziew­czyna, która wszystko – od wło­sów po nogi – miała cien­kie i dłu­gie. Jesz­cze za­nim pod­bie­gła z ra­do­snym krzy­kiem do Ele, roz­po­zna­łem w niej młod­szą córkę pani Klems. Uści­skała sio­strę, a po­tem po­dała mi dłoń. Rzu­ciła od nie­chce­nia swoje imię: Illi. Nie ob­cho­dzi­łem jej.

Uczęsz­czała do