Dzienniki. 1916–1919. Tom 3 - Opracowanie zbiorowe  - ebook

Dzienniki. 1916–1919. Tom 3 ebook

Opracowanie zbiorowe

5,0

Opis

Michał Römer był postacią znakomitą. Wyprzedzał swój czas, umiał celnie uchwycić istotę otaczającej go rzeczywistości. 6-tomowa edycja jego dzienników z lat 1911–1945 przedstawia, obok spraw największej wagi, codzienność epoki. Autor w tomie 3 przedstawia m.in. rodzenie się niepodległej Polski i Litwy, wielkie postaci i ścierające się nurty polityczne. Szczegółowo relacjonuje kulisy kryzysu przysięgowego 1917 roku i pobyt w obozie jeńców w Szczypiornie.  Zobacz więcej

 

„Ta wojna światowa zadaje kłam wszystkim pojęciom o postępie, którymi żyła myśl ludzka w ostatnich kilkudziesięciu latach. […] Jak pojedynczy ludzie, tak narody, społeczeństwa i państwa na wojnie – stali się pospolitymi bandytami. Chciwość, rozbój, kult bezpośredniej brutalnej siły, dziki i z niczym, prócz siły i strachu, nieliczący się egoizm – stały się jedynymi motorami duchowymi ludzkości. […] Straszny widok, ale wielka nauka.”
1 września, rok 1916, piątek

„Jestem już tylko cieniem tego człowieka, jakim byłem w Wilnie. […] Czuję się słaby i wycieńczony. Słaby do tego stopnia, że zwłaszcza wieczorami słaniam się, idąc […]. Ciało moje to skóra na kościach. ”
17 sierpnia, rok 1917, piątek (obóz w Szczypiornie)

„Nie ma już Rady Regencyjnej, która zrezygnowała ze swej władzy. Piłsudski objął władzę zwierzchnią. On mianował prezydenta ministrów w osobie Daszyńskiego, polecając mu utworzenie gabinetu. Przybyli posłowie poznańscy z Seydą i Korfantym na czele. Z Korfantego zrobiła Narodowa Demokracja bożyszcze, którym rozwalić usiłuje niedoszły rząd Daszyńskiego. […] Walka rozgorzała na śmierć i życie. ”
16 listopada, rok 1918, sobota (Warszawa)

Michał Römer, Dzienniki

„Co za bajecznie ciekawe jednak przeżywamy czasy! Każda chwila jest wagi dziejowej, każdy wypadek tak wielki, że wpływem swoim sięgać będzie w pokolenia! Jakie nas jednak jeszcze losy i fakty czekają – nikt chyba przewidzieć na pewno nie zdoła.”
20 października, rok 1918, niedziela

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1854

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© by Ośrodek KARTA, 2018

REDAKTOR SERII Agnieszka Knyt

KOORDYNACJA PROJEKTU Agnieszka Knyt

WERYFIKACJA Z RĘKOPISEM Jan Sienkiewicz, Zbigniew Solak

WYBÓR FRAGMENTÓW DO DRUKU Jan Sienkiewicz

OPRACOWANIE PRZYPISÓW dr Rimantas Miknys, Jan Sienkiewicz, Zbigniew Solak

KONSULTACJA NAUKOWA dr Rimantas Miknys, prof. dr hab. Leszek Zasztowt

REDAKTOR NAUKOWY prof. dr hab. Grzegorz Nowik

REDAKCJA Joanna Rodkiewicz

PRZEPISANIE TEKSTU Z RĘKOPISUHanna Jakubowska, Natalia Kłobukowska, Jolanta Mentelis, Jan Tadeusz Nowak, Jan Sawicki, Jan Sienkiewicz, Mirosława Sienkiewicz, Zbigniew Solak, Krzysztof Tarka

OPRACOWANIE GRAFICZNE SERII

SKŁAD KOMPUTEROWYTANDEM STUDIO

PRACA NAUKOWA FINANSOWANA W RAMACH PROGRAMU MINISTRA NAUKI I SZKOLNICTWA WYŻSZEGO POD NAZWĄ „NARODOWY PROGRAM ROZWOJU HUMANISTYKI” W LATACH 2014–2018

KIEROWNIK NAUKOWY PROJEKTUprof. dr hab. Andrzej Friszke, Instytut Studiów Politycznych PAN

KSIĄŻKA DOFINANSOWANA ZE ŚRODKÓW FUNDACJI PZU

Wydanie I

Warszawa 2018

ISBN (tom III) 978-83-65979-05-6

ISBN (komplet) 978-83-64476-79-2

PARTNERZY PROJEKTU

Instytut Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk

Instytut Historii Litwy

Biblioteka Litewskiej Akademii Nauk im. Wróblewskich

Biblioteka Uniwersytetu Wileńskiego

Ośrodek KARTA

ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa

tel. (48) 22 848-07-12, faks (48) 22 646-65-11

[email protected]

ksiegarnia.karta.org.pl

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ: Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

ROK 1916

1 stycznia, rok 1916, sobota, Kraków, wojskowy szpital austriacki nr IV

Rok nowy. Oby stał się rokiem wielkim, błogosławionym, rokiem ziszczenia tęsknot i woli pokoleń, koroną czynu bohaterów, którzy od lat 150 z pokolenia na pokolenie szli na bój ze sztandarem Wolności, a których przemoc dotąd zwyciężała zawsze! Zwyciężała pozornie, w powszedniej praktyce rzeczywistości, ale zwalczyć nie zdołała w żywym duchu o wieczyście odradzającym się czynie. […]

Wielkich jednak przemian dokonała w psychologii ludzkiej ta wojna światowa. Jakże inaczej myśli i czuje dziś ludzkość niż przed półtora rokiem! Chociaż jednostki ludzkie pozostały przecież te same! Od półtora roku nie narosło przecież żadne nowe pokolenie ludzkie. Ludzkość z roku 1916 jest jeszcze ta sama, jaka była w połowie roku 1914, z tych samych członków złożona, a jakże jednak jest inna, jak różna od siebie samej. Tam to była ludzkość z doby Wielkiego Pokoju Europejskiego, ludzkość pogrążona w mieszczańskiej atmosferze ducha, pod znakiem giełdy, przemysłu, nauki, rachub ekonomicznych, postępu itd. Były w tej kulturze pierwiastki nieśmiertelne, jak nauka, postęp, jak nieustająca walka nurtujących świat rewolucyjnych prądów proletariatu, ale ujęte to było w ogólny układ myśli mieszczańskiej, niejako w mieszczański styl, którego jednym z najcharakterystyczniejszych elementów był racjonalizm. Ta przesada, ta absolutna przewaga racjonalizmu w duchowości ludzkiej doby Wielkiego Pokoju Europejskiego – to obecnie ustało przez te krwawe półtora roku wojny. I tej supremacji racjonalizmu, zawężającej niezmiernie pole widzenia ludzkiego, po wojnie też z pewnością nie będzie. Supremacja ta na długie lata i pokolenia z pewnością wykreślona zostanie z rozwoju ducha ludzkiego. Racjonalizm w pewnej proporcji z innymi elementami, jako współrzędny i współdziałający, ewentualnie współubiegający się z innymi, ma swoją funkcję użyteczną, ale supremacja jego jest niebezpieczna, wyjaławiająca zbyt wiele innych twórczych władz ludzkiego ducha. Jak racjonalizm, tak jego reakcja i antyteza – mglisty mistycyzm – są oba w supremacji dla twórczego ducha ludzkiego niebezpieczne.

Wojna obecna, łamiąc bezwzględnie supremację racjonalizmu, nie grozi natomiast bynajmniej supremacją mistycyzmu, bo mistycyzm jest równie obcy naturze wojny jak racjonalizm. Pogłębia natomiast wojna ogromnie zmysł religijny, który może się zdoła wreszcie odrodzić i z ram niewolnictwa kościelnego z jednej strony, a z obojętności i próżni religijnej lub, co gorsza, z obłudy form i praktyki bez wiary z drugiej strony, wytrysnąć żywym kwiatem głębokiej i twórczej indywidualnej wiary. Poza tym wojna daje ludziom obcowanie z rzeczami wielkimi, oswaja ich z wielkością, wielkość do ich dusz wciela. Przez wojnę wystrzela z człowieka kwiat bohaterstwa, wreszcie wojna, zwłaszcza w państwach środkowoeuropejskich, wdraża społeczności ludzkie w zbiorowe organizowanie wielkich zagadnień społecznych. Mnóstwo zresztą jest skutków duchowych wojny, dodatnich w swoim działaniu, mimo że wojna sama w sobie i przez się jest rzeczą brzydką i ma też sporo niewątpliwie skutków ujemnych.

I jeszcze jedna rzecz wielka tej wojny: pogłębienie pierwiastka i zagadnienia narodowego, uzdrowienie go z nacjonalizmu mieszczańskiego i uprzytomnienie jego natury i istoty rzetelnej jako tworu ducha ludzkiego. […]

3 stycznia, rok 1916, poniedziałek

Dr Czaplicki przy wizycie rannej ustalił dziś ostatecznie decyzję skierowania mnie do superrewizji1. Spytał mnie raz jeszcze, czy chcę tego, a gdym potwierdził, wydał orzeczenie. […]

5 stycznia, rok 1916, środa

Zacznę dziś od wczorajszej wizyty profesora Pomorskiego. Ucieszyłem się szczerze, gdym go ujrzał wchodzącego do sali szpitalnej. Wizyta jego była dla mnie zgoła niespodziana, ponieważ nie wiedziałem o jego przyjeździe do Krakowa. Przyjechał na jakiś zjazd i narady ziemian z Królestwa i Poznańskiego oraz zapewne z Galicji w kwestii rolnictwa. Jak wiadomo, rolnictwo w Polsce, zwłaszcza w Królestwie, zostało ciężko dotknięte wojną i jest w stanie ostrego kryzysu, natomiast w chwili obecnej jest najważniejszą bodaj gałęzią gospodarki krajowej. Toteż zjazd obecny, na który przybył Pomorski jako uczony w tej dziedzinie, posiadający też wielkie doświadczenie i znajomość stosunków gospodarczo-rolnych w kraju, ma za zadanie ustalenie akcji planowej w produkcji rolniczej na gruncie obecnego kryzysu.

Wizyta Pomorskiego była dla mnie jakby jakimś echem czy tonem rodzinnych stosunków, tak miłych, gdy się jest długo z dala od swoich bez żadnej o nich wieści. Z tego punktu wizyta Pomorskiego była dla mnie droższa, niż gdyby to był tylko gość znajomy z Warszawy. Przez swoje bliskie spokrewnienie z rodziną Komorowskich Pomorski jest dla mnie prawie krewnym. Zna całą moją rodzinę, zna nasze strony, jest tu dla mnie żywym wiązadłem między mną, oderwanym od swoich, a moimi najbliższymi, mimo że sam nic o nich nie wie konkretnego i przeto żadnych dokładnych informacji udzielić mi nie był w stanie.

Dowiedziałem się od niego tylko tyle, że Zysiowie Komorowscy zamierzali wysłać dzieci do Bielcza, do Pruszanowskich, sami zaś zostać w Kowaliszkach i czekać wkroczenia Niemców; czy wszakże zostali – o tym nic nie wiadomo. List Kotuńki Pruszanowskiej, który otrzymałem w grudniu w Rzeszowie, pisany z Bielcza w sierpniu, mniej więcej koło tego czasu, kiedy ofensywa niemiecka docierała do Kowaliszek, nic nie wspomina o tym, żeby dzieci Komorowskich były lub miały przyjechać do Bielcza. Pomorscy otrzymali tylko list od Zitki, wysłany via Tylża; właściwie krótką kartkę, w której wszakże tyle było wykreślone, że właściwie niczego się z niej dowiedzieć nie było można. Ja stąd jednak wnioskuję, że Zitka, oczywiście wraz z rodzicami, pozostała na miejscu i dała się odciąć przez kordon niemiecki, a stąd jej kartka skierowana była w jakiś sposób na Tylżę.

Co do Julka Komorowskiego, który służył w rosyjskim wojsku, to dowiedziałem się od Pomorskiego, że po tyfusie, który przebył na wiosnę w Warszawie i o którym ja jeszcze wiedziałem, otrzymał urlop roczny; co wszakże z nim dalej się stało – nie wiadomo. Z pewnością nie czekał na Niemców w Kowaliszkach, bo byłby przez nich traktowany jako jeniec wojenny. Musiał zwiać zawczasu i możliwe, że został znów wzięty do wojska, bo podobno w domu bardzo szybko wrócił do sił i kwitnącego zdrowia. O Papie, o Maryni Pomorski nic nie wie, ale przypuszcza, że Marynia jest w Wilnie i nie zmieniła naszego mieszkania przy ulicy Wileńskiej, bo gdy Pomorski w myśl mojej prośby robił starania o zawiadomienie Maryni o mnie i prosił niejakiego pana Krasińskiego, jadącego do Wilna, aby to zrobił, ten mu na to odpowiedział, że zna adres Maryni i że ona tam właśnie, przy ulicy Wileńskiej, mieszka.

[…] O naszych stronach Pomorski wie tylko tyle, że Poniemuniek Kazimierza Świąteckiego2 ocalał, ale jest całkowicie wyludniony i oczywiście pozbawiony wszelkiego inwentarza. Sam Świątecki siedzi w Wilnie, skąd podobno posyłał kogoś jakąś drogą do Poniemuńka na zwiady. Wyludnienie to pochodzi podobno stąd, że Moskale podczas cofania się wyganiali całą miejscową ludność3. Analogiczne stosunki do Poniemuńka muszą panować także w okolicach Bohdaniszek, z tą chyba jeszcze na niekorzyść Bohdaniszek różnicą, że położone są bliżej obecnego frontu wojennego w jego odcinku dynebursko-iłłuksztańskim. Oto wszystko mniej więcej, czego się od Pomorskiego pro domo sua4 dowiedziałem.

Skądinąd dużo ciekawego mówił Pomorski o Warszawie. Bierze tam wybitny udział w ruchu społeczno-kulturalnym jako prezes Wydziału Oświecenia5 i członek Warszawskiego Komitetu Obywatelskiego6. Stwierdza, że istotnie w kołach inteligenckich i politycznych Warszawy nastąpiło duże ujednostajnienie w kierunku ideału niepodległościowego, chociaż niedobitki endecji z jej moskalofilską ideologią jeszcze istnieją. Wszakże co do utworzenia jakiejś Rady Narodowej, która by zjednoczyła wszystkich we wspólnym programie, jak się to ma w Galicji, Pomorski jest pesymistą i uważa to za niestety nieziszczalne ze względu na zasadnicze różnice metody i dróg, czyli tak zwanej orientacji. Sam Pomorski, jak poprzednio, należy do tego odłamu obozu niepodległościowego, który, jak Straszewicz, uważa polski czyn zbrojny, czyn Legionów za czyn nieprowadzący do celu w obecnej wojnie. Propaguje neutralność wobec stron walczących z zachowaniem własnej woli niepodległościowej i ewentualną akcję memoriałową itp. na okres likwidacji wojny, a tymczasem akcję społeczno-kulturalną, samopomocy i organizowania sił narodowych poza sferą wojenną. Dla czynu Legionów mają oni tylko uznanie, szacunek, ale nie wiarę w praktyczny jego realizm.

Powiada Pomorski, że natomiast w masach ludowych, tak wiejskich, jak miejskich, a nawet w klasie średniej, moskalofilstwo nie tylko nie ustało, ale się raczej szerzy i konsoliduje w głąb przez reakcję przeciwko zarządzeniom niemieckim i przez tę prostą zmysłową psychologię, że wraz z ustąpieniem Moskali i przyjściem Niemców wszystko podrożało i warunki życiowe pogorszyły się straszliwie. Co do rządów niemieckich w Warszawie i na całym terenie okupacyjnym niemieckim – to są bardzo ciężkie i budzą w całym społeczeństwie niechęć i odporność. Wszyscy wraz z obozem niepodległościowym ze wszystkimi jego odłamami mają w Warszawie w stosunkach wewnętrznych zwrócony front przeciwko Niemcom i muszą być ciągle czynni, by się odpornie trzymać. Jest ciągła, nieustająca walka między władzami okupacyjnymi a społeczeństwem. Tu trzeba nie przykładami mówić, ale też ciągłość tego stanu walki wykazać i pojąć, gdyby się ją miało obrazować.

6 stycznia, rok 1916, czwartek

Pomorski, będąc u mnie pozawczoraj, wręczył mi 100 rubli zasiłku pieniężnego, naturalnie tytułem pożyczki. Chociaż w liście moim prosiłem go nie o pożyczkę, jeno o postaranie się sprowadzenia dla mnie tych pieniędzy od Maryni z Wilna, jednak teraz przyjąłem. Wiem, że doczekać się pieniędzy z Wilna przy obecnych stosunkach komunikacyjnych jest prawie niepodobieństwem. Zresztą nie jestem nawet pewien, czy Marynia ma dość zapasu pieniędzy i czy ma jakieś źródło do czerpania. Tymczasem Pomorski ofiaruje mi pieniądze bez żadnych zastrzeżeń co do terminu zwrotu itd., a że je ma, to tym bardziej należy je przyjąć. W tych czasach trzeba pieniądz cenić, bo choć stał się tani, jednak nie rodzi się tak na poczekaniu, jak poprzednio bywało.

A moje zapasy gotówki były już na wyczerpaniu. Dotychczas wystarczały mi jeszcze pieniądze, które wywiozłem w maju z Wilna. Względnie nie bardzo nawet wiele wziąłem ze sobą, bo tylko coś plus minus 700 rubli. Kosztowała mnie drogo Rumunia, mimo że oszczędzałem, kosztował mnie Wiedeń, ale już w Piotrkowie, mając mieszkanie i utrzymanie z Departamentu Wojskowego, nie miałem wielkich wydatków. Wyjeżdżając na linię, miałem coś z 900 koron w kieszeni. Na linii pieniądze tracą zupełnie znaczenie realne, przynajmniej tam, na Wołyniu, gdzie tylko wyjątkowo coś dostać do kupienia było można. Właściwie to mizerny żołd wystarczyłby na linii najzupełniej. Tygodniami całymi nie można było nawet przy najlepszych chęciach wydać grosza, bo się nie widziało wcale ludności cywilnej, a gdyby się nawet widziało, to ta nie miała nic zgoła do sprzedania. W wyjątkowych wsiach, w których można było dostać mleka lub innych produktów wiejskich albo kupić jakąś kurkę z pozostałych skąpych resztek ptactwa, pieniądze się sączyły strumykiem zaledwie, nierobiącym ujmy kieszeni. W ogóle na linii pieniądz jest przedmiotem zbędnym, o którego istnieniu i wartości często się zapomina zupełnie. I psychologia ludzka w stosunku do pieniądza ulega na linii przemianie. Są wprawdzie tacy, którzy na linii zbierają z żołdu grosz do grosza, mając sobie za maksymę niewydawanie pieniędzy i niepłacenie nigdy, ale ci, którzy nie są na pieniądz szczególnie chciwi i nie przywykli uważać grosz w kieszeni swojej za wielką osobliwość, nie cenią go wcale. Cóż bowiem znaczą jakieś rynkowe walory pieniądza, gdy nie ma wartości użytkowej? Dla spracowanego żołnierza mają realne znaczenie li tylko wartości użytkowe.

Taką wartość mają dla niego mleko, jajka, kura itd., toteż za nie płaci podług własnej fantazji, nie licząc się z kategoriami cen. Co mu z zaoszczędzenia gotówki, jeżeli za to ma być pozbawiony mleka czy innej przyjemności jedzenia, zwłaszcza gdy wie, że za tę gotówkę nic innego nie dostanie! Lepszy grzyb w barszczu niż wróbel na dachu, a pieniądz ze stanowiska użyteczności jest dlań takim właśnie ptakiem na dachu. Na linii trudno o monetę zdawkową, toteż się przy kupowaniu przepłaca, bez żalu o tę resztę, z której się rezygnuje, byle mieć to, czego się chce i co się na szczęście trafia. Zresztą na linii często łatwiej coś nabyć za sól albo chleb niż za pieniądze. Poza rzadkimi okazjami kupna jakichś produktów od zrujnowanych włościan ma się okazję do płacenia chyba wtedy, gdy zawita sklep pułkowy, ale to zdarza się w najlepszym razie raz na dwa tygodnie i ogranicza się do jakichś centów, nie dochodząc nawet do reńskiego, bo towary sklepu topnieją w podziale na kompanie i plutony. Tak że na pojedynczego żołnierza wypadają tylko drobiazgi znikomej ceny, jak kawałek czekolady, kilka sztuk papierosów, jedno pudełko zapałek, czasem jedna świeca jako wielki zbytek, to znów jakieś nici itp.

I na to zresztą można nie mieć pieniędzy, bo to się zakredytuje i kapral przy najbliższej wypłacie żołdu potrąci należność. Na linii człowiek w mundurze żołnierza rzeczywiście i może jedyny raz w życiu wyzwala się z władzy pieniądza i czy go ma, czy nie ma – to się staje obojętne. Natomiast jak tylko się odjeżdża z linii w kierunku hinterlandu, pieniądz odzyskuje swe prawa.

Gdym odjeżdżał z Brygady, miałem coś ze 250 koron. Do Rzeszowa już mi trochę z tych pieniędzy ubyło. Przez czas pobytu w Rzeszowie kwota ta stopniała do 100 koron, a tu już mi zostało niespełna 70. Swoją drogą, jest to topnienie bardzo powolne wobec drożyzny obecnej, bo choć ma się całkowite utrzymanie, jednak wciąż są jakieś wydatki, to na tytoń, to na bieliznę, to na jakieś drobne przyjemności, na potrzebne rzeczy, jak papier, jakieś mydło, scyzoryk itp. […]

Wczoraj wychodziłem na miasto i widziałem się z pułkownikiem Sikorskim, szefem Departamentu Wojskowego. Bawił tu przejazdem z Warszawy do Zakopanego. Wstąpiłem do niego do Hotelu Francuskiego i zastałem go. Przyjął mnie bardzo grzecznie i wykazał wielkie zainteresowanie w sprawie ułatwienia mi jazdy do Wilna. Wiedział już o mojej obecności w Krakowie w szpitalu. Chce mnie wprost stąd zabrać do Piotrkowa ze sobą, gdy po 10 bieżącego miesiąca będzie wracał z Zakopanego przez Kraków do Piotrkowa. […]

7 stycznia, rok 1916, piątek

Sikorski opowiadał mi pozawczoraj o sprawie werbunku w Królestwie, o Polskiej Organizacji Wojskowej7 i o widzeniu się z Piłsudskim podczas świąt na linii. Coś niecoś z tego tu zanotuję. Sikorski, który jest optymistą co do warunków spełnienia Sprawy Polskiej, jest nadal pełny zapału dla akcji legionowej i, zdaje się, traktuje dość niechętnie zaniechanie werbunku do Legionów przez Piłsudskiego. Rozumie motywy Piłsudskiego i poniekąd nawet je podziela, ale chciałby, zdaje się, aby równolegle do tworzenia w Królestwie rezerw zakonspirowanych w postaci związków militarnych nie rzucano hasła zawieszenia na dziś werbunku. Chciałby, zdaje się, aby werbunek szedł swoją drogą, a swoją drogą tworzyły się kadry zorganizowanych rezerw, to znaczy, aby jedna akcja nie wykluczała drugiej, zostawiając młodzieży wolną rękę w wyborze. Sądzę, że taka alternatywna dwoistość byłaby w obecnych warunkach trudna do uskutecznienia, bo skoro Piłsudski i podwładna mu Polska Organizacja Wojskowa uznają w obecnej dobie za wskazane kształcenie rezerw, będących wyćwiczonym pogotowiem wojennym polskim, uważając, że czas do ich wystąpienia nie nadszedł i że ta akcja jest dziś najważniejsza dla Sprawy, to oczywiście niepodobna od nich żądać, aby na równej z nią stopie stawiali werbunek, obniżający zapas wytwarzanych rezerw. Dla werbunku pozostaje miejsce wśród tych elementów, które do tych rezerw nie mogą być wciągnięte – i tam się on odbywa faktycznie, o ile znajduje chętnych amatorów.

Działalność POW rozciąga się tak na Królestwo, jak na Litwę, a nawet na ziemie pozostające dotąd w ręku Rosji i na Rosję samą, gdzie tylko są Polacy i młodzież polska. POW zależy bezpośrednio od Piłsudskiego i tylko jego wyłączną władzę jako wodza uznaje. Oczywiście, że POW jest tajna tak wobec Rosji, jak wobec Niemiec i Austrii. Ma ona jedyny ideał – Niepodległą Polskę – niezależny od interesu państwowego tak Rosji, jak i mocarstw centralnych. Toteż przeciwstawia się ona w swej działalności tak Rosji, jak Austrii i Niemcom – i to ją w praktyce różni od formalnych warunków, w jakich działają z konieczności Legiony. Dziś, gdy Rosja jest wyparta głęboko na wschód, na kresy byłej Rzeczypospolitej, i niebezpieczeństwo rosyjskie w znacznym stopniu przestaje być aktualne, na czoło wysuwa się poniekąd niebezpieczeństwo niemieckie, przeciwko któremu musi się w dalszych stadiach przygotowawczych front polskiego ruchu zbrojnego zwracać. Jeżeli jeszcze nie można stanowczo przesądzać, że front ruchu zbrojnego będzie musiał czynnie się przeciwko Niemcom zwrócić, bo niewiadome są nadal dalsze dzieje wojny, a także niebezpieczeństwo rosyjskie, o ile tylko aktualność posiadać będzie, pozostanie zawsze dla Sprawy Polskiej najgroźniejsze ze wszystkich, to jednak w akcji politycznej trzeba być przewidującym na możliwości i liczyć się z poważną ewentualnością czynnego frontu antyniemieckiego.

Otóż na tym się zasadza zawieszenie przez Piłsudskiego i POW werbunku do Legionów i kształcenie rezerw ruchu zbrojnego w Królestwie. Akcja POW w Królestwie, polegająca na militaryzacji młodzieży, podobna jest do akcji związków i drużyn strzeleckich w Galicji przed wojną, z tą różnicą, że jest tajna i nielegalna. Jej tajność i formy konspiracyjne utrudniają oczywiście jej rozwój praktyczny, zwłaszcza w czasach wojny, gdy czujność władz państwowych na terenie okupacyjnym jest zdwojona. Ale za to znakomitymi sojusznikami tej akcji są duch i zapał militarny młodzieży, spotęgowane przez epopeję Legionów i przez świetny rozkwit Sprawy Niepodległości Polskiej w duszach Narodu i nawet w obliczu zagadnień europejskich. Legiony były pierwotnym stopniem polskiego ruchu zbrojnego, drugim jest obecnie kształcenie rezerw. Legiony dały temu ruchowi wyraz czynny wobec najgroźniejszego i najelementarniejszego wroga, wobec Rosji. Bez zgniecenia i kategorycznego wyparcia Rosji z ziem polskich nie ma bowiem żadnych dróg do Niepodległości. Dopiero po tym pierwszym etapie, odparciu niebezpieczeństwa rosyjskiego, otwierają się drogi dalsze, pełne wielu jeszcze innych skomplikowanych zagrożeń.

Legiony są nie tylko tym pierwszym etapem torowania dróg dla państwowotwórczych usiłowań polskich przez walkę z Rosją. Są jednocześnie wspaniałym żywym bodźcem czynu dla wszystkich następnych etapów ewentualnej walki zbrojnej, są żywicielem ducha wolnościowego, pochodnią wszelkiego dalszego czynu, są też jedynym widomym świadectwem wielkiej czynnej Sprawy Polskiej i może ponad wszystko konkretnym zawiązkiem wojska narodowego polskiego. To są wartości trwałe Legionów, niezależne od stadiów ruchu, określonych zmiennymi okolicznościami wypadków i sytuacji. Nic to, że Legiony związane są przysięgą na rzecz Austrii i że formalnie stanowią cząstkę armii austriackiej. To są pęta takie, jak ongi miały Legiony Polskie we Francji – bodajże nawet lżejsze i mniej uzależniające ich rolę i naturę od założeń państwa dominującego. Nie powiadam, żeby te pęta były zgoła obojętne, ale nie zmieniają one natury Legionów jako wojska narodowego, walczącego o Wolność Polski.

Austria zresztą jest dla mnie państwem takim, że niewykluczona jest możność spełnienia nawet w niej samej, w łonie jej państwowości – Wolności Polski. Co do POW i jej akcji tworzenia rezerw polskiego ruchu zbrojnego, to uznając zasadność i doniosłość takowej w obecnych warunkach, mam jednak pewne wątpliwości co do jej siły i środków działania. Ciężka to i wielka akcja, a Polska jest strasznie przez tę wojnę osłabiona i mocno najazdami potęg zbrojnych skrępowana. W tych warunkach, choć duch młodzieży jest rozbudzony i czujny, trudno o wielką, potężną akcję. Tymczasem Legiony już są, czynne, żywe, opromienione chwałą, bohaterstwem i legendą, wielkie w uznaniu myślącego Narodu, większe ponad rzeczywistość nawet, a już tysiąckrotnie większe ponad swój liczebny stosunek sił do sił walczących potęg. Toteż niewzruszona jest, moim zdaniem, wartość Legionów wobec wszelkich otwierających się nowych zadań i ewentualnych stadiów ruchu zbrojnego. Takie są moje osobiste refleksje w materii POW, akcji kształcenia rezerw i jej stosunku do Legionów.

Sikorski mi mówił, że w rozmowie, którą podczas świąt miał z Piłsudskim, ten, mówiąc mu o POW i zawieszeniu przez nią werbunku do Legionów i polemizując poniekąd z Sikorskim, powiedział mu wręcz, że uważałby moment obecny za wskazany do rozwiązania Legionów i że gdyby to od niego zależało, toby to zrobił. Wodzu, czy to możliwe, aby taka była istotna myśl Twoja? Wodzu, nie wierzę w prawdę tych słów Twoich, jeżeli były w tym znaczeniu wypowiedziane. Tyś musiał inaczej je myśleć, a mówiłeś jeno w przekornej polemice z Sikorskim, który był może jednostronny i drażnił Cię niezrozumieniem myśli Twojej! Wszak przerwanie dzieła Legionów w pół drogi to upadek Sprawy, przekreślenie całego chlubnego czynu i bohaterstwa poległych ofiar, straszna kompromitacja dzieła i demoralizacja w pełnym rozterki Narodzie, a triumf nie idei rezerw POW, ale moskalofilstwa i powrót w pełni niebezpieczeństwa rosyjskiego w samym łonie Narodu, niebezpieczeństwa, które jest nad wszystko inne groźne. Wodzu, to nie jest myśl Twoja! […]

9 stycznia, rok 1916, niedziela

[…] Przyjeżdżali do Berlina z Wilna Jerzy Šaulys i Bronisław Krzyżanowski w sprawie aprowizacji. […] Słyszałem i czytałem w paru korespondencjach w „Nowej Reformie”8, że z Wilna mnóstwo inteligencji wyjechało, zwłaszcza z adwokatury i świata lekarskiego. Ci, o których dotąd w ten lub inny sposób doszły mnie wieści z Wilna, to są sami niepodległościowcy lub postępowcy. Jedyny wyjątek to prezydent miasta Michał Węsławski, który do jednych ani do drugich nie należy. Cieszy mnie z tej nowej wiadomości o Šaulysie i Krzyżanowskim to, że właśnie do tej sprawy aprowizacji Wilna użyty też został Šaulys, Litwin. Znając stosunki wileńskie, wiem dobrze, że udział Šaulysa w tej misji nie jest przypadkiem, jeno wyrazem pewnego planowo tworzonego ustosunkowania we współpracownictwie polsko-litewskim.

Z tego drobnego faktu, który dla ludzi nieobeznanych ze stosunkami wileńskimi jest zgoła bezbarwny, a który dla mnie jest wymowny, wysnuwam te pocieszające wnioski, że jednak tam, w Wilnie, nie zamarły usiłowania obywatelskiego współdziałania polsko-litewskiego, układu planowego i krajowych dążeń i że w społeczeństwie polskim tam, na Litwie, a przynajmniej w tych jego odłamach, które stoją na antymoskalofilskim stanowisku niepodległościowym – a o to mi tylko chodzi – nie rozwielmożniły się bynajmniej prądy przesądzające podział kraju na Litwę etnograficzną, Litwę litewską, wyłączoną z uczestnictwa w sprawie niepodległościowej, i Litwę wileńską i białoruską jako li tylko integralną narodową cząstkę Polski. […]

11 stycznia, rok 1916, wtorek

Dziś stawałem do tak zwanego forsztelunku (Forstellung)9. Meldowałem przy raporcie komendantowi szpitala Pakoszowi, że przeznaczony zostałem do superrewizji. Po „forsztelunku” Pakosz jeszcze mnie zbadał, posłuchał serca i choć zdawało mi się, że dziś akurat bicia nie mam, machnął ręką na znak, że nie ma żadnych wątpliwości co do złego stanu mego serca; wobec tego zatwierdził decyzję Czaplickiego o skierowaniu mnie do superrewizji. Teraz mam już tylko czekać, kiedy w kancelarii napiszą mi papiery i następnie – marsz ze szpitala. Superrewizja da mi zapewne urlop długoterminowy, kilkumiesięczny. Czy będzie to już koniec mojej kariery wojskowej? Sądzę, że tak, a przynajmniej właściwej kariery wojskowej. Nie jestem fachowcem wojskowym i nie znam się na tych czynnościach; nie mam do nich ani specjalnych kwalifikacji, ani uzdolnienia i pociągu. Udział mój w Legionach był raczej aktem politycznym czynnego akcesu mego do ruchu niż właściwym wojskowym czynem jako takim. Dlatego też pragnąłem i mogłem być tylko szeregowcem liniowym, udziałowcem karnym bezpośredniego czynu zbrojnego, legionistą – i tylko. Żadnych innych funkcji wojskowych nie mogłem i nie pragnąłem się podjąć. Jako obywatel narodu swego i kraju, stanąłem do służby w ich sprawie, która się w obecnej chwili dziejowej streszcza w czynie zbrojnym Legionów.

O karierę wojskową nie chodziło mi oczywiście. Byłoby nawet śmieszne, gdybym o takowej myślał w zawodzie wojskowym, ja, człowiek par excellence cywilny i pokojowy, rozmiłowany w kulturze i postępie humanitarnym. Rycerzem pragnąłem być Sprawy, pragnąłem w czynie dać żywy wyraz wiary – co uważałem za obowiązek sumienia mego, pragnąłem wreszcie tym aktem moim stwierdzić w Wilnie przekonanie, które od początku słowem głosiłem, i zarazem służyć przykładem dla wyznawców. Obowiązek bowiem zgodności czynu z przekonaniem i wiarą – bez względu na ofiarę – który jest powszechny i może być w pewnych razach zniwelowany li tylko względami na dobro trzecich osób lub społeczności, podnosi się do najwyższych poziomów u ludzi, którzy zajmują jakieś poważniejsze stanowisko, których głos ma większą wagę i którzy mają rozleglejsze pole wpływów, a przeto i odpowiedzialność większą. Im kto wyżej stoi, tym musi być ściślejszy w swoich obowiązkach, tym bardziej świecić musi przykładem. Stara dewiza noblesse oblige stosuje się do wszystkich, którzy podnieśli się nad tłum i uczestniczą w przywództwie społecznym. […]

13 stycznia, rok 1916, czwartek

[…] Chcę poświęcić kilka słów wrażeniom miłym i dodatnim, doświadczonym dziś, a będących w związku z Legionami. Przede wszystkim na mieście w Krakowie miałem dziś kilka przygodnych i drobnych, a bardzo sympatycznych dowodów uczucia i uznania ludności krakowskiej dla legionistów. Wziąłem dziś przepustkę, ostatnią już, ze szpitala na miasto. Odwiedziłem pana Róga10. Jego nie zastałem, ale przyjęły mnie jego żona i jej matka, których dotąd nie znałem wcale, ale które wiedziały już o mnie od Róga. Były dla mnie niezmiernie uprzejme i serdeczne jak rzadko. W osobie mojej witały i czciły legionistę. Zabawiłem u nich parę godzin. Częstowały mnie herbatką i gawędziły. Opowiadałem im o Legionach, o walce naszej, o życiu w linii itd.

[…] Po tym dwukrotnie doświadczyłem zupełnie przygodnie tego odruchowego wyrazu sympatii, jaką ludność krakowska, z klas średnich, ludność patriotyczna, ma dla legionistów i ich dzieła. Było to raz u Hawełki – ze strony kasjerki, a drugi – ze strony piekarki w piekarni przy Szpitalnej. Szczegółów opisywać nie będę; nie miały one zresztą nic wspólnego z jakimkolwiek flirtem czy erotyzmem – były tylko odruchami czystej sympatii; odruchy drobne, szczególiki, ale dla mnie były nader miłe. Ludność krakowska ma rzeczywiście gorący kult dla Legionów. […]

14 stycznia, rok 1916, piątek

Dziś pożegnałem mój szpital i dostałem się do tak zwanego transenu. Jest to lokalny punkt zborny dla wszystkich żołnierzy, tak Austriaków, jak legionistów, wychodzących ze wszystkich szpitali krakowskich. Stąd co kilka dni odchodzą transporty żołnierzy w różnych kierunkach. Co zaś do legionistów, to ci, zdaje się, wszyscy są odsyłani do Dziedzic, gdzie się gromadzą również rekonwalescenci z innych miast Austrii i gdzie się dopiero rozdziela tych, co są już uznani za zdrowych i skierowani do Kozienic, do tak zwanej kadry, czyli do batalionów uzupełniających, i ci, co są skierowani do Kamieńska jako bądź rekonwalescenci, bądź przeznaczeni do superrewizji.

Transen mieści się w wielkim gmachu koszar wojskowych przy ulicy Rajskiej. Rozpoczęła się więc moja włóczęga, pełna przykrości, a nawet upokorzeń, na której końcu świta mi perspektywa urlopu w drodze superrewizji i ewentualnie powrotu do Wilna. Meta tej drogi krzyżowej jest piękna i upragniona, ale sama droga jest nieznośnie ohydna i niewymownie trudna. Szpital, mimo swego rygoru formalistycznego i wszelkich braków, na które nieraz narzekałem, wydaje mi się teraz rajem utraconym i wyśnionym, niedościgłym ideałem. Już to kilkakrotnie notowałem w dzienniku w pierwszych dniach mojego odjazdu z linii, że na tyłach żołnierz legionista, który tam, w szeregu, w ogniu walki, gdzie się spełnia bezpośredni szlachetny rycerski czyn, jest rycerzem własnej wiary i idei, obywatelem wielkiej Sprawy, spada do rzędu bydła ludzkiego, do rzędu istot ujarzmionych i niewolnych, podległych ślepo siłom wyższym. Tam, w linii, zwłaszcza w szrankach naszej ukochanej I Brygady, żołnierz szeregowiec nie zatraca nigdy godności ludzkiej, o ile tylko sam czynami swymi jej nie splami i nigdy, prócz może jakichś wyjątkowych zgoła wypadków, nie doświadcza uszczerbku w takowej.

Wręcz przeciwnie jest na tyłach, gdzie żołnierz jest igraszką sił wyższych, bez własnej woli – bo pragnienia, które nie mogą być dowolnie w czyn przetopione, nie zasługują na miano woli – i gdzie trzeba zbyt często zapominać już nie tylko o jakichś ambicjach osobistych, ale nawet o swej godności ludzkiej, poddając ją upokarzającym wymogom przepisów i nakazów z góry. Odczuwałem to szczególnie intensywnie w pierwszych dniach odejścia z linii, gdym się tłukł po punktach sanitarnych i szpitalach etapowych na stacji Maniewicze, na stacji Kowel i we Włodzimierzu Wołyńskim. Później, w szpitalu rzeszowskim, zapomniałem niemal o tym, doznając tam wielu względów. Po przyjeździe do Krakowa na razie znów to poniekąd wyczułem w takich przykrych, choć drobnych, ukłuciach formalizmu, jak przymus golenia głowy i pewnych innych [części ciała], ale potem znów tu miałem traktowanie ludzkie i nawet serdeczne, a środowisko towarzyszy niedoli, współchorych na „czternastce”, sympatyczne i pełne kulturalnego wdzięku.

Teraz dopiero znów w pełni doświadczyłem, i doświadczać będę nadal w mojej włóczędze po transenach i Dziedzicach, tej przykrej i upokarzającej pozycji żołnierza na tyłach. Mogę, niestety, powiedzieć o sobie początkowymi słowami jednej z naszych piosenek żołnierskich: „Smutna, smutna, smutna jest dola ma”. Smutna – ale prawdziwa. I o to żal mam poniekąd do tych tak licznych i serdecznych przyjaciół i znajomych moich w Krakowie, mających stosunki i wpływy w legionowym ruchu, pełnych uznania dla mnie, ceniących tak moją rolę społeczną i polityczną w Wilnie, zapewniających mnie o wielkiej troskliwości o mój los – a którzy jednak nie wystarali się, a nawet nie spróbowali się postarać choćby tylko o to, abym mógł otrzymać marszrutę na bezpośrednie przejechanie z Krakowa do Kamieńska, zamiast jechać z transportem drogą formalną na transen i Dziedzice. I kto by na tym stracił, gdybym uniknął tej poniewierki? Czyż dla samej tylko zasady formalizmu odmówiono by mi tego udogodnienia, gdyby się o to był postarał Sikorski albo Stanisław Downarowicz (który był przez jakiś tydzień w Krakowie i wpadł do mnie do szpitala dopiero ostatniego dnia swego pobytu, a nie zastał mnie)? […]

Wędrówka ze szpitala do transenu trwała kilka godzin. Rano stanąłem, jak to jest wymagane, do raportu dla zameldowania mego odejścia komendantowi szpitala, dr. Pakoszowi. Po obiedzie o godzinie 1.00 wezwano mnie już do wymarszu. Pożegnałem moich towarzyszy z „czternastki”, zarzuciłem plecak na siebie i zszedłem na dół do łazienki, gdzie się zebrali wszyscy odchodzący. Tu się odbyła rewizja wnętrza plecaków w poszukiwaniu, czy kto nie zabrał jakichś rzeczy należących do szpitala. Rewizja upokarzająca, ale może, niestety, niezbędna, bo zdarzyły się właśnie w ostatnich dniach takie fakty. Przez jakiś wzgląd szacunku dla mojego inteligenckiego wyglądu mojego plecaka ani tknięto. Stąd poszliśmy do I oddziału szpitalnego, gdzie zebrali się odchodzący ze wszystkich oddziałów i gdzie trzymano nas parę godzin, załatwiając formalności kancelaryjne. Stamtąd poprowadzono wszystkich do transenu. Tam też trzymano nas na chłodzie w korytarzu parę godzin, aż wreszcie wszystkich legionistów zaprowadzono do sali numer 77, przeznaczonej na lokatę dla legionistów.

15 stycznia, rok 1916, sobota

Pobyt w transenie należy do rzeczy arcyniewesołych. Jest się jak na popasie etapowym. Posępna to instytucja. Mieści się w wielkich koszarach przy ulicy Rajskiej. Składa się z właściwego gmachu koszar, wielkiego dziedzińca i jakichś drobnych domków w głębi, służących za składy itp. Gmach koszar przecięty jest na wszystkich piętrach olbrzymimi wzdłuż korytarzami. Z korytarza nieprzerwanym rzędem idą drzwi do poszczególnych pokojów. Symetria budowy wewnętrznej jest bezwzględna. Jak korytarze na wszystkich piętrach mają ten sam wymiar, tak też jednego wymiaru są wszystkie pokoje. Na korytarzach przez cały dzień panuje nieustanny zgiełk i ruch, bijący hałasem tysiąca ech po kamiennych ścianach i podłodze. Zimno jest w całym gmachu, a w pokojach niewiele cieplej, o tyle tylko, o ile ludzie je oddechem własnym ogrzeją. Nikt się nie czuje tu zadomowiony, bo mieszkańcy transenu co kilka dni się wciąż zmieniają; stąd ciągły nieład i jakiś nastrój niedbalstwa, niechlujstwa, tymczasowości. Ludzie nie dbają o to, jak się tu urządzą, nie zawierają znajomości i nie zawiązują stosunków, bo wszyscy wiedzą, że się tu nie zagnieżdżą, toteż nie przywiązują do niczego wagi.

Pokój numer 77, przeznaczony dla legionistów, nie różni się niczym od innych: jest głęboki i względnie wąski, o suficie sklepionym, mroczny, bo ma jedno tylko okno w głębi, wieczorem również ciemno, bo oświetlany tylko niewielką wiszącą lampką naftową. W głębokim mrocznym pokoju, którego większość tonie w półcieniu, unoszą się gęste opary; gdyśmy tu wczoraj po raz pierwszy wchodzili, sądziłem na razie, że to jest przedsionek łazienki. Opary te, mgłą zasnuwające zmrok pokoju, pochodzą poniekąd z wilgotności murów, poniekąd zaś z wyziewów codziennej dezynsekcji sienników. W jednym kącie pokoju piętrzą się wysokie stosy sienników, złożonych tam na dzień, które na noc rozchwytywane są przez lokatorów pokoju. Śpi się na tych siennikach, położonych pokotem na ziemi; gdzie kto się ulokuje, tam sobie śpi. Na noc wydają koce, które rano się odbiera. W środku pokoju, bliżej okna, stoją dwa wąskie stoły z ławami dokoła. Przy stołach siedzą zwykle gracze i grają przez cały dzień w karty, ale nie jest wykluczone zdobycie sobie kawałka miejsca do pisania.

Legioniści zaludniający ten pokój pochodzą z różnych brygad i różnych rodzajów broni. Są między nimi chłopcy sympatyczni, kulturalni, ideowi, a nawet większość składa się z elementu porządnego i dobrze wychowanego. Ale jest, jak to już zwykle bywa, garstka batiarów – hołoty, śmiecia, których miejsce na ulicy, nie zaś w Legionach. Ci, choć są mniej liczni, robią najwięcej hałasu i zatruwają środowisko swoją nieustanną wrzawą kłótni, połajanek, bitek, ci skaczą po stołach, robią rejwach, zakłócają spokój stekiem najtrywialniejszych brudnych wyrazów, słowem – robią jakieś piekło wyuzdania w pokoju. Gdyby pobyt tu nie był przelotny, większość by się jakoś zorganizowała i potrafiła opanować i zmusić do karności ten niesforny batiarski element; ale nikt się do tego nie zabiera, uważając siebie tylko za chwilowego gościa, toteż hołota grasuje i nadaje swój wstrętny ton całości.

Co dzień przybywają tu nowe partie ze szpitali i gromada rośnie, aż po kilku dniach się wszyscy wywożą i znowu zaczynają przybywać nowe oddziałki. Wczoraj zastaliśmy tu kilkunastu gości, myśmy powiększyli ich liczbę do trzydziestu, dziś, po przybyciu nowych, jest coś ze czterdziestu. W takiej atmosferze trzeba siedzieć od godziny 7.00 rano do godziny 5.00 po południu. Nic się nie robi, ale wychodzić na miasto przed godziną 5.00 nie wolno. Jedyne zbawienie to kantyna, w której można godzinami wysiadywać przy kuflu piwa i czas sobie jakoś skracać.

Oczywiście, że w takim przygodnym zbiorowisku ludzi zachodzi niebezpieczeństwo bycia okradzionym, bo o to zawsze łatwo wśród takiej zbieraniny. We dnie niebezpieczeństwa nie ma, bo przy ludziach nikt po cudzych plecakach łazić nie będzie, ale wieczorem, gdy się wychodzi na miasto, a plecaki zostają, to się jest na losie szczęścia – pokój wtedy się wypróżnia, nie zostaje ani żywej duszy – jak wymiótł. Wtedy złodziejaszek może sobie wejść i grasować, jak mu się żywnie podoba. W nocy też trzeba uważać, kogo się ma za sąsiadów, bo mogą pokraść z kieszeni, co się ma. Wczoraj obeszło się bez wypadku kradzieży, ale już dziś wieczorem zginęły jednemu z plecaka buty i kiełbasa.

Wszystkich, co tu przybywają, zmuszają do kąpieli i przy tej okazji golą im zarost dokoła organu płciowego. Uniknąłem tej operacji, bom się schował na czas kąpieli w kantynie. Obiad to procedura długa i męcząca. Robi się zbiórkę ogólną na dziedzińcu, co trwa długo, bo ogółem jest tu kilkuset ludzi, razem z Austriakami, tam się rozdaje pocztę, potem znów się zbiórkę zarządza, dopiero się rozdaje blaszane znaczki i z nimi się wreszcie idzie do lokalu kuchennego, gdzie wydaje się obiad. […]

18 stycznia, rok 1916, wtorek

O godzinie 4.00 rano obudzono nas. Koło godziny 5.00–5.30 wyprowadzono nas z transenu dwoma oddziałami na dworzec kolejowy. Jeden oddział piętnastu ludzi składał się z tych, którzy świeżo wyszli ze szpitala i przeznaczeni zostali do Kamieńska; w ich liczbie jestem ja. W drugim oddziale, w liczbie przeszło czterdziestu, byli powracający z superrewizji. Na dworcu kolejowym wypiliśmy kawę ofiarowaną dla żołnierzy przez jakieś towarzystwo pań. O godzinie 6.50 wyjechaliśmy z Krakowa. […]

Przed zmrokiem, to znaczy coś koło godziny 3.30–4.00, byliśmy już w Kamieńsku. Zakład uzdrowieńców w Kamieńsku mieści się w zabudowaniach fabryki mebli giętych, ustąpionej łaskawie na ten cel przez jej właściciela. Jest to cała grupa budynków, odgrodzona wraz z odpowiednimi dziedzińcami i przynależnościami parkanem. O Kamieńsku napiszę jeszcze, gdy go poznam lepiej.

Z dworca kolejowego poprowadzono nas do zakładu i przede wszystkim do miejscowego urzędu żandarmerii legionowej. Tam zażądano od nas wydania wszelkiej broni, jaką ktokolwiek by miał. Ponieważ zabierano się zaraz do rewidowania plecaków, więc oddałem mój bagnet, który dotąd zdołałem przez czas pobytu we wszystkich szpitalach ukryć. Odbierano tu i pasy, ale mój pas, piękny, skórzany, miałem schowany w kieszeni płaszcza, toteż go ocaliłem. Stamtąd poprowadzono nas przed kancelarię dla załatwienia formalności meldunkowej. […]

19 stycznia, rok 1916, środa

[…] Po zameldowaniu się w kancelarii poprowadzono nasz transport krakowski do badania lekarskiego. Ze trzy–cztery godziny musieliśmy czekać na lekarza. Wreszcie lekarz przyszedł i zaczęto nas po czterech wprowadzać do gabinetu. Naczelny lekarz, ów legendarny Koźniewski11, jest na urlopie. Badanie więc załatwiał jego zastępca, dr Sokołowski12, człowiek młody jeszcze, sztywny, ale grzeczny. Moje świadectwo superrewizyjne ze szpitala krakowskiego już przyszło. Doktor przyłożył tylko słuchawkę do moich piersi i na pierwsze dźwięki bicia serca zaniechał dalszego badania. Okazuje się, że świadectwo superrewizyjne ze szpitala nie wystarcza do skierowania do superrewizji. Dopiero tu, w Kamieńsku, lekarz bada raz jeszcze i orzeka ostatecznie o skierowaniu do superrewizji. Serce moje aż nadto przekonująco świadczy o konieczności superrewizji, toteż dr Sokołowski zatwierdził natychmiast orzeczenie krakowskie dr. Czaplickiego. […]

20 stycznia, rok 1916, czwartek

Doktor, po zbadaniu mnie pozawczoraj, wyznaczył mnie na tak zwaną salę chorych. Jest względnie najlepsza, bo najmniejsza, najczystsza i najspokojniejsza. Wszystkie sale mieszczą się we właściwym gmachu fabrycznym; jest ich, zdaje się, sześć, siódma zaś jest salą chorych. Na sześciu głównych salach mieści się coś po dwustu i więcej ludzi; pomimo olbrzymich sal przepełnienie jest tak wielkie, że rzeczywiście spać musi po dwóch na jednym łóżku, a że łóżka są ustawione gęsto, nieraz po cztery tuż obok, rzędem, bez żadnego przejścia między nimi, więc się śpi na nich właściwie pokotem. Oczywiście w tych przepełnionych salach jest ciągły ruch, hałas, wrzawa; powietrze też jest ciężkie mimo wietrzenia, a brudno i naśmiecone, choć się zamiata często. Sala chorych, w której mnie zalokowano, ma tylko ze czterdzieści łóżek; na każdym śpi tylko po jednym żołnierzu. Ciszej tu znacznie i porządniej niż w innych salach. Jedno jest tylko dla mnie niedogodne, choć dobrze wpływa na stan sanitarny sali – że nie można w niej palić.

Sala chorych nie jest salą szpitalną. Ci, którzy są rzeczywiście chorzy i muszą leżeć albo być leczeni, są lokowani w osobnym szpitalu. Sala chorych w domu rekonwalescentów przeznaczona jest dla tych, których stan zdrowia wymaga względnie większej wygody i spokoju; zwolniona jest całkowicie od wszelkich ćwiczeń, posług, wart itd. Inne sale wystawiają warty, których jest kilka posterunków na stacji kolejowej, w niektórych punktach osady, w samym zakładzie, muszą dawać ludzi do przeróżnych posług gospodarczych (skrobanie kartofli, zamiatanie lokalu, czyszczenie podwórza, wychodków, składów, noszenie węgla, ładowanie, obsługa żywego inwentarza itd., itd.); każda sala po kolei jest dyżurna. Poza tym wszyscy z innych sal, prócz wyznaczonych do warty i posług, muszą codziennie brać udział w ćwiczeniach do godziny 11.00 przed południem.

Ci, którzy ze względu na stan zdrowia zwolnieni są od ćwiczeń, wart i posług, dostają od doktora osobną kartkę. Ja mam także taką kartkę, ale jako zalokowany na sali chorych, jestem już eo ipso wolny od wszystkiego. W ogóle, jak wszędzie gdzie indziej, tak tu doświadczam zawsze względów na mój inteligencki wygląd, na mój zawód cywilny, na mój poziom kulturalny. W zasadzie, jako pospolity szeregowiec, musiałbym być traktowany bezwzględnie na równi z innymi i spełniać wszystkie najczarniejsze roboty, jak oni; a jednak zawsze jestem wyróżniany poniekąd i nigdy do takich robót niezmuszany. Pod tym względem to większej równości ulegałem na linii, gdzie zdarzało się czasem, że nawet latryny musiałem kopać, niż gdziekolwiek na tyłach. […]

21 stycznia, rok 1916, piątek

Nie lubię koszarowego życia i nie mogę się do niego tak nagiąć, aby się w nim czuć swojsko. Gdyby nie to, w Kamieńsku byłoby znośnie. Komenda domu rekonwalescentów dba o to, aby tchnąć życie w tę gromadę ludzką, która się tu zbiera, uprzyjemnić i urozmaicić jej pobyt oraz dać strawę dla umysłu i ducha. Jest w zakładzie herbaciarnia, jest teatr amatorski, jest wypożyczalnia książek, są gry rozmaite, są dobre odczyty i pogadanki na tematy przeważnie historyczne. W ogóle robi się tu wszystko, aby podnieść poziom życia legionistów, a wszystko jest tu swojskie, wyłącznie legionowe, bez żadnej domieszki austriackiej.

Kamieńsk jest jedną z nielicznych czysto legionowych instytucji. Utrzymują się tu pilnie tradycje ruchu polskiego, a stosunki układają się na wzorach I Brygady. Legionistów jest takie mnóstwo, że naturalnie reprezentowane są wszystkie typy, od ideowców do śmiecia. Na ogół jednak, przyglądając się masie legionowej, muszę stwierdzić, że, mimo nieuniknionego elementu deprawacji, która się wytwarzać musi niestety zawsze wśród zielonych młodzików na wojnie, ogół, a przynajmniej poważna część, składa się z kwiatu charakterów, z ludzi o tendencjach szlachetnych, o naturze pełnej pierwiastków podniosłych. Dużo zielonej młodzieży się, niestety, psuje na wojnie, w wielu też wypadkach awanturniczy, zdeprawowany element, jako najhałaśliwszy, zdaje się zagłuszać całą masę i stwarza pozory, jakoby całe środowisko, cały ogół był taki, ale to są tylko pozory. Ogół legionowy jest zacny, szlachetny, ofiarny. Na tyłach zdeprawowanego elementu jest więcej niż na linii, ale i tutaj stanowi właściwie znikomą mniejszość. Trzeba tylko umieć przyjrzeć się w głąb ogółowi, nie przesadzając znaczenia awanturników i nie uogólniając przedwcześnie poszczególnych wybryków – a ujrzy się perły charakteru, które jaśnieją chlubą.

Dom rekonwalescentów w Kamieńsku mieści się w obrębie nieczynnej obecnie fabryki mebli giętych „Wojciechów”. Ma całą gospodarkę własną, cały światek odrębny – oazę Legionów Polskich na ziemi Królestwa Polskiego.

Bardzo dobry jest pomysł urządzania codziennych odczytów dla legionistów z zakresu polskiej historii. Odczyty te odbywają się w herbaciarni przed południem, po ćwiczeniach. Prelegentami są legioniści; jak to jest zorganizowane, czy istnieje jakieś regularne koło odczytowe – tego jeszcze nie wiem. Dotąd wysłuchałem dwóch odczytów; jeden prelegent mówił o Stefanie Czarnieckim13, drugi nazajutrz o Łukasińskim14. O ile dostrzegłem, główny nacisk w tych odczytach kładzie się na wzory charakterów i ludzi, bardziej niż na podłoże dziejowe. Pod względem pedagogicznym dla młodzieży metoda ta jest dobra; wzory charakterów lepiej przemawiają do młodzieży i budzą w niej poczucie odpowiedzialności za czyny oraz ideał doskonalenia się. Szkoda tylko, że nie wszyscy słuchają tych odczytów. Na 1300 pensjonariuszy zakładu słucha odczytów jeno garstka, 100–200 ludzi. […]

22 stycznia, rok 1916, sobota

[…] W całym zaś Królestwie, jak zapewne i Galicji, odbywać się mają obchody styczniowe, jak miały miejsce w jesieni listopadowe. W szkołach też rocznica ta, jak listopadowa, ma być uczczona zwolnieniem od lekcji jako święto narodowe. Najczynniejsze są, jak zawsze, w urządzaniu obchodów ruchliwe członkinie Ligi Kobiet. Instytucja ta, niezmiernie ruchliwa, czynna, rozgałęziona, wybiła się na czoło funkcji pomocniczych ruchu narodowego. Tak zwana Liga Kobiet NKN składa się z setki kół lokalnych w każdej niemal mieścinie Galicji i Królestwa Polskiego. Na terenie okupacji niemieckiej w Królestwie Polskim Ligi Kobiet istnieją także, choć nie wiem, czy mają tam byt jawny.

Wyszczególnić wszystkie elementy sfery czynności Ligi Kobiet jest bodajże niepodobieństwem. Robią one wszystko, zależnie od okoliczności, warunków i potrzeb lokalnych, co służy poparciu ruchu legionowego. Udzielają opieki i pomocy rannym i chorym legionistom, opiekują się losem superarbitrowanych, zaopatrują w ciepłą odzież wyjeżdżających w pole, prowadzą akcję wydawniczą, prowadzą propagandę, gromadzą środki, odwołując się wciąż do ofiarności publicznej pod tysięcznymi formami, organizują obchody narodowe, dają inicjatywę do zakładania nowych towarzystw na zaspokojenie potrzeb dotąd zaniedbanych, w ogóle wszędzie i ciągle występują z inicjatywą, wysyłają nieustannie na linię rozmaite podarki walczącym legionistom itd. Lig Kobiet jest tak dużo, że pakiety z podarkami wciąż od nich na linię przychodzą.

W czasie gdym był w linii, pluton nasz otrzymał kilkakrotnie paczki od poszczególnych Lig Kobiet. Paczki te są adresowane do całego plutonu. Radość była wielka zawsze, gdy nadchodziła posyłka. W linii, gdy się jest w okolicy zapadłej i głuchej, wyniszczonej wojną, spustoszonej i zdziczałej, nie ma dla nieszczęsnego zmęczonego piechura większej radości nad otrzymanie posyłki z przedmiotami, które wykraczają poza szablon urzędowego fasunku. Przedmioty te są skromne i zgoła powszechne w normalnych warunkach życia, ale osobliwe i upragnione na wojnie: mydło, świece, onuczki, herbata, zapałki, tytoń i bibułka do papierosów, nici, igły, czasem czekolada. Gdyby wiedziano, jak się tymi drobnymi rzeczami ujmuje serca biednych żołnierzy i jaką się im radość w ich ciężkim życiu sprawia, wysyłano by im tych drobnych posyłek tysiące. Toteż Liga Kobiet jest przez legionistów bodaj powszechnie kochana jak żadna inna instytucja, a przez żołnierzy na linii, którzy na ogół traktują z wielką pogardą wszystkie organizacje i towarzystwa tyłowe, nie wyłączając NKN-u, jest jedyną traktowaną sympatycznie. […]

24 stycznia, rok 1916, poniedziałek

Wszystkich odjeżdżających dziś w transporcie superrewizyjnym via Dziedzice do Krakowa zaprowiantowano przed południem na drogę: dano na każdego po jednej trzeciej części wielkiego bochenka świeżutkiego chleba, który w Kamieńsku jest dostarczany przez dostawców z miejscowego wypieku, smaczny i z czystej mąki bez żadnych domieszek wojennych, dalej po kawałku białego wiejskiego sera i po sporym kawałku kiełbasy. Jest to zaprowiantowanie dodatkowe na drogę, poza tym otrzymaliśmy normalną naszą dzisiejszą porcję chleba i obiad w Kamieńsku. Zaprowiantowanie to ma być na kolację i na śniadanie jutrzejsze. […]

Koło godziny 2.00–3.00 po południu transport nasz, złożony z czterdziestu ludzi, wymaszerował. Przede wszystkim skierowano go do komendy placu, gdzie żandarmi legionowi dokonywali rewizji w naszych plecakach. Jest to procedura niezmiernie przykra i upokarzająca. Nie dość, że przetrząsano zawartość plecaków, to jeszcze każdego macano po kieszeniach i pod odzieniem, czy nie wywozi czegoś z rzeczy skarbowych. Szukano głównie pasów, które są bezwzględnie odbierane, a także koców i bielizny. Nie chodzi tu tylko o sprawdzenie, czy ktoś nie zabrał czegoś z rzeczy skarbowych; odbiera się od niego i te rzeczy skarbowe (pasy, koce, bieliznę), które miał w wojsku stale na swój użytek, a tego żołnierze oddawać nie lubią i nie chcą, bo przecież nie przestali być w wojsku; i mają rację. My, spod zaboru rosyjskiego, przyzwyczajeni jesteśmy do rewizji żandarmskich, których gwałtu każdy z nas na sobie kiedyś doświadczył. Niestety – znosić musimy teraz rewizję żandarma polskiego.

Koło godziny 4.00 odjechaliśmy z Kamieńska. Drogę do Dziedzic mieliśmy wśród ciągłych przesiadań – w Ząbkowicach, Szczakowie, Trzebini. Wreszcie na godzinę 1.00 w nocy dojechaliśmy do Dziedzic. Z dworca wśród mżącego deszczyku poprowadzono nas do koszar miejscowej legionowej stacji zbornej, mieszczących się w gmachu, zdaje się, byłej szkoły. Rozmieszczono nas na noc na wolnych miejscach w paru pokojach, gdzie już spali jacyś inni legioniści. Sienniki brudne, koców brak, powietrze ciężkie.

25 stycznia, rok 1916, wtorek

Zbudzono nas rano o godzinie 6.00. Koło godziny 7.30 zarządzono zbiórkę całego naszego transportu z Kamieńska. Tu na dziedzińcu odczytano nam główne wyciągi z regulaminu stacji zbornej w Dziedzicach, ażebyśmy się do takowego stosowali przez czas naszego pobytu tutaj, i następnie oznajmiono, że mamy się udać na kwaterę do tak zwanej gospody gminnej, dokąd też nas zaraz zaprowadzono. Uprzedzono nas także – co należy do rzeczy mniej przyjemnych – że niestety, nie możemy dziś liczyć na obiad i kolację, bo w karcie prowiantowej, wydanej na nasz transport w Kamieńsku, wykazano, że jesteśmy na dzień dzisiejszy zaprowiantowani. Ten chleb, kiełbasa i ser, które nam wczoraj w Kamieńsku przed wyjazdem wydano – to było właśnie owo zaprowiantowanie na dziś. Wywołało to wielkie niezadowolenie wśród żołnierzy, którzy już wczoraj zjedli to wszystko, licząc, że dziś w Dziedzicach otrzymają zwykłą rację dzienną. […]

Gospoda gminna, w której nas zakwaterowano, stoi przy wielkim trakcie w pobliżu Dziedzic, w ładnym położeniu, wśród grupy domków i drzew. Jest to śląska stara stylowa gospoda przydrożna, przypominająca różne tego rodzaju gospody w Niemczech. Można tu dostać piwa, wódki, herbaty z rumem, coś do zjedzenia. Zamieszkaliśmy w wielkiej izbie o grubych murach, trochę ciemnawej. Z sąsiedniej izby czy składziku poznosiliśmy i poustawiali łóżka składane na pasach, na nie zaś położyliśmy sienniki, a koce wydano nam ze stacji zbornej. Mieliśmy lokatę dość wygodną, a piecyk paliliśmy przez cały dzień węglem, któryśmy też ze stacji zbornej przynieśli. Mieliśmy tu na ogół dość wygodnie, stanowczo lepiej i swobodniej niż na stacji zbornej, i byliśmy sami panami u siebie.

26 stycznia, rok 1916, środa

Obudzono nas o godzinie 6.00 rano. Poszliśmy po kawę ranną i chleb dzisiejszy do stacji zbornej. Tam musieliśmy długo czekać, zwłaszcza na chleb. Nie obeszło się bez awanturki, tak zwykłej w życiu żołnierskim, a jeszcze zwyklejszej wśród legionistów naszych. Gdyśmy stali na podwórzu, czekając na obiecany chleb, wyskoczył jakiś sierżant z miejscowego garnizonu stacji zbornej, trzymając trzy miotły, które zaczął wtykać do rąk naszych, żądając, abyśmy zamiatali podwórze. Nasi legioniści zaczęli się usuwać, cofać, odmawiając zamiatania, nawet się już kłócić z sierżantem, który wpadł w najwyższy gniew, rzucał się, gonił, rozkazywał. Naszych sierżantów, komendantów naszego transportu, nie było z nami; zostali na kwaterze w gospodzie gminnej. Jedni z naszych uważali, że sierżant garnizonowy nie ma prawa nam rozkazywać, bo my podlegamy tu tylko naszym komendantom transportu, inni zgoła nic nie uważali, jeno nie chcieli się brać do zamiatania, zresztą wstydzili się zabierać do tego pierwsi. Mnie się zaś zdawało, że będąc w gościnie na stacji zbornej, musimy ulegać jej regulaminowi i spełniać to, co nam władze tutejsze rozkażą.

Powstało zamieszanie, rwetes. Niektórzy zaczęli zmykać za węgieł domu i stamtąd na drogę i w stronę gospody; inni zabrali się do zamiatania. Ja się zwolniłem, przedstawiwszy sierżantowi kartkę lekarską z Kamieńska zwalniającą mnie od zajęć. Sierżant garnizonowy, wściekły, wziąwszy do pomocy któregoś z naszych kaprali, pogonił za zmykającymi; paru aresztował i zamknął, groził szpangami15. Tymczasem nadbiegł jeden z naszych sierżantów transportu, zawiadomiony o wypadku. Powstała scysja między sierżantami: nasz krzyczał i rozkazywał zaprzestać zamiatania, garnizonowy zaś sierżant krzyczał także i rozkazywał zamiatać dalej. Wreszcie obaj, kłócąc się głośno i wydając kontrrozkazy, weszli do wnętrza budynku na rozmowę czy skargę do władz wyższych.

Wrócili po tym pogodzeni i nasz sierżant rozkazał dwóm zamiatać dalej i oprócz tego wyznaczył kilku do skrobania kartofli, tamtych zaś dwóch naszych, aresztowanych, wypuszczono na wolność. Sprawa nie doszła nawet do raportu i skończyła się na gorącej burzy… w szklance wody. Ale zajście to jest charakterystyczne dla naszych legionistów, którzy są zawsze w gorącej wodzie kąpani i nie mają żadnej metody w pojęciach o karności wojskowej, subordynacji i drodze służbowej, czym zresztą grzeszą i szarże podoficerskie zbyt często. I charakterystyczne, że najwięcej się awanturzył ten właśnie legionista, niejaki Chmielewski16, niewyczerpany gaduła i rezoner, który najwięcej perorował zawsze o subordynacji jako generalnym środku zaradczym na wszelkie zło, demoralizację i depresję w kołach legionowych i który na ten temat wygłaszał w Kamieńsku nieskończone mowy na obradach inteligentów legionistów wiecujących w sprawie podniesienia ducha w Legionach (nie ducha bojowego w linii, bo wśród liniowców nie ma tej choroby, ale na tyłach, gdzie rzeczywiście legionistów toczy robak rozprzężenia i awanturnictwa).

Niesforność – historyczny spadek szlachetczyzny – zawsze się w polskich dziełach narodowych przejawia, podkopując ich sprężystość. Wśród legionistów – wojska, utworzonego ad hoc, złożonego z młodzieży, pełnej temperamentu a niestałej, pochodzącej też prawie wyłącznie ze sfer miejskich i w dużym stopniu mniej lub więcej inteligenckiej, gdzie indywidualizm dość wybitnie się zaznacza – niesforność ta po prostu grasuje jak choroba poza linią bojową. Śliczne, wspaniałe cnoty wojskowe tej młodzieży legionowej, przepiękne jej czyny rycerskie, które już ją opromieniły chwałą wielkich zasług, znakomite pierwiastki charakterów, które się w tej młodzieży nieraz przejawiają, strawiane są przez tę niesforność jak szlachetny metal przez rdzę. I, niestety, Polacy mają to do siebie, że w swoim wojsku pozwalają sobie na więcej niż w cudzych. Ci sami ludzie, służąc w armii austriackiej lub rosyjskiej, są posłuszni i cisi jak trusie, ulegając konieczności dyscypliny i konieczność tę akceptując. Jeżeli zaś dostaną się do wojska polskiego, do Legionów, to dyscypliny tej uznać nie chcą, burzą się, zawsze i wszystko krytykują, są oporni i przekorni na każdym kroku jak kapryśne dzieci. […]

27 stycznia, rok 1916, czwartek

Rano o godzinie 7.00 wyprowadzono nas z transenu do lokalu, w którym dwa razy tygodniowo, w poniedziałki i czwartki, urzęduje komisja superrewizyjna. Wystaliśmy na korytarzu aż do godziny plus minus 11.00, oczekując na naszą kolej do superrewizji. Komisja zasiadała już od samego rana i funkcjonowała bez przerwy. Szły jedne za drugimi do badania oddziałki żołnierzy austriackich. Na badanie oczekiwaliśmy ze spokojem. Wiedzieliśmy zresztą niemal automatycznie z góry, jaki będzie rezultat. […] Olbrzymia większość nas otrzymała formułę „C”, która ma oznaczać urlop nieograniczony; sześciu uznanych zostało za inwalidów, podlegających zupełnemu zwolnieniu, jeden uznany za zdolnego do służby liniowej i jeden przeznaczony do Zakopanego na specjalną kurację klimatyczną. […]

28 stycznia, rok 1916, piątek

Rano wymaszerowaliśmy z transenem na dworzec kolejowy. Wracamy z Krakowa do Kamieńska. Do szeregu przykrości i upokorzeń, których tyle doświadczam w tym życiu żołnierskim na tyłach poza linią bojową, przybyło jeszcze jedno: oto transport nasz szedł z transenem pod eskortą żołnierzy austriackich pod bronią. Szliśmy tak przez Kraków, mając z przodu i z tyłu żołnierzy eskorty pod karabinami, sami zaś bezbronni, jeno z plecakami, prowadzeni jak banda pochwytanych dezerterów, gnanych do aresztu lub na linię. Dobrze, że się maszerowało przez Kraków bardzo wczesnym rankiem, jeszcze o zmroku, gdy miasto spało.

Dlaczego nam taką eskortę pod karabinami dodano – nie wiem. Uzasadnia się to niby tym, że często się zdarzają wypadki ucieczki poszczególnych żołnierzy z transportu. Ale poprzednio, choć się zawsze takie wypadki zdarzały i zdarzać mogły, nie było takiego maszerowania pod karabinami. Gdym przed dziesięcioma dniami wyjeżdżał po raz pierwszy z Krakowa do Kamieńska, nie było tego. Prowadził nas na własną odpowiedzialność komendant transportu, sierżant Legionów. […]

29 stycznia, rok 1916, sobota

Stałem się w ostatnich dniach nerwowy, niespokojny, niecierpliwy. Zawsze w życiu odznaczałem się cierpliwością i raczej skłonnością do abnegacji niż do gorączki czynu. Przystosowywałem się łatwo do różnych warunków życiowych, nie zrażałem okolicznościami i znosiłem dość pogodnie, z poddaniem się losowi, ciosy, które na mnie spadały. Jeżeli nawet, jako człowiek z natury wrażliwy, doznawałem z łatwością przygnębienia i odczuwałem boleśnie burze i ciężary życia, to jednak miałem w sobie jakiś duży zapas żywotności, zapas jakiegoś balsamu pogody, który rychło zalewał rany i goił moje cierpienia; podnosiłem się prędko po doznanych ciosach i odzyskiwałem równowagę ducha i ten spokój wewnętrzny, tak cenny w życiu. Nie dręczyłem się bez końca bólem własnym. Ciosy i zawody życiowe umiałem znosić mężnie i odpornie. Żłobiły głębokie rysy na duchu moim, ale ducha tego ujarzmić i obezwładnić nie zdołały nigdy. Nawet taka strata jak śmierć Aninki, która złamała na zawsze moje życie osobiste i odebrała mi wszelkie perspektywy szczęścia, nie zdołała ducha mego zgnieść. Przeciwnie – wyciągnąłem z tej przeciętej przez śmierć miłości naszej wszystkie nieśmiertelne szlachetne pierwiastki naszego ducha i na nie ślubowałem wierność i służbę ideałom ludzkim. Nie upadłem, lecz się podnieść usiłowałem przez ten ból i przez to nowe, najcięższe ze wszystkich doświadczenie życiowe. A już zgoła nie było nigdy, abym się gryzł z góry tym, co mnie ewentualnie spotkać może. Tę beztroskę, to poddanie się losowi odziedziczyłem po Papie. W rodzinie naszej w największym stopniu ma to Marynia, o której można powiedzieć słowami porównania rosyjskiego, że ciosy życiowe spływają po niej „kak s gusia woda” – woda może całą gęś skąpać w sobie, a przecież wyjdzie z wody sucha. Tak samo ciosy życiowe mogą spadać zewsząd na Marynię, a nie zdołają nigdy duchowo jej wypaczyć, złamać i natury jej zmienić; ze wszystkich ciosów się dźwignie, ta sama i zdrowa w sobie.

Otóż teraz zaszła we mnie pod tym względem zmiana; nie mam równowagi wewnętrznej, nie mam spokoju i pogodnego poddania się losowi. To warunki życia wojskowego tak na moje nerwy wpłynęły. Przywykłem zawsze sam kierować moim życiem, sam dążyć do tego lub innego celu, sam sobie warunki określać. Wiedziałem zawsze, czego chcę i do czego dążę; jeżeli czegoś nie byłem w stanie osiągnąć, jeżeli okoliczności zewnętrzne stawały na przeszkodzie realizacji moich planów, godziłem się na to bez szemrania: będzie, co będzie i co być musi. Wiedziałem, że ja jestem współczynnikiem własnego życia, a co przekraczało możność moją i było silniejsze od woli mojej, to brałem jako konieczność, z którą się filozoficznie i mądrze godzić należy. W wojsku natomiast przestałem być panem siebie i stałem się ślepą igraszką li tylko woli wyższej, woli maszynowej, która pojedynczych żołnierzy ujmuje w karby pewnych formuł przepisowych i miota nimi, nie licząc się zgoła z ich osobistą wolą, z ich żywymi tendencjami zamiarów i dążeń. Żołnierz jest ślepy i bierny, jest martwy jako jednostka woli. Sprzeciwia się to całemu memu dotychczasowemu życiu, sprzeciwia się wszystkim nawyknieniom i usposobieniom natury mojej. Wstąpiłem do wojska własną wolą moją, dotarłem z Wilna na linię czynu Legionów osobistym wysiłkiem moim. W linii, w czynie wojskowym miałem rozkaz jako kryterium i zasadę działania. To mnie nie nerwowało, bo przecież przyjechałem i temu się świadomie poddałem; było to więc elementem mojej woli, która się w poddaniu rozkazowi wyraziła, inną jej, niż dotąd, formą, ale nie czymś obcym i przeciwnym jej z natury.

Inaczej wszakże się stało, odkąd z linii odjechałem. Postanowiłem dotrzeć do Wilna, uzyskać w tym celu urlop, spełnić to zadanie, które powstało przede mną z chwilą ustąpienia ze względów zdrowia z linii. I tutaj dopiero poczułem się zupełnie bezradny, miotany ruchami i formułami wielkiej maszyny, w której ja, pospolity żołnierz, jestem niczym. Wysiadywałem w Rzeszowie, czekając na dojazd do Krakowa i licząc na pomoc moich wpływowych znajomych. W Krakowie rzecz poszła niespodziewanie w pożądanym kierunku torami przepisów wojskowych. Drogi prywatne, drogi siły pozawojskowej zawiodły, a zresztą przestały być dla mnie niezbędne. Włócząc się po Kamieńskach, transenach krakowskich i Dziedzicach, dotarłem wreszcie, nie przestając być igraszką machiny, do superrewizji. I oto teraz grozi mi znów to, że może na zasadzie orzeczenia komisji do szpitala znów skierowany będę, zamiast urlop dostać. […]

31 stycznia, rok 1916, poniedziałek

Nic nowego. Żadnej jeszcze wiadomości o losie moim. Czułem się niezdrów: ziębiło mnie i miałem bóle reumatyczne w nogach. Po obiedzie większą część dnia przeleżałem w łóżku. Zewsząd stale słychać skargi na złe zachowanie się legionistów, na swawole i wybryki, na upadek ducha i idealizmu w środowisku legionowym, na demoralizację po prostu. Na tyłach w miastach, gdzie gromadzą się większe ilości legionistów po szpitalach – ciągłe są jakieś zajścia z nimi, ciągłe awantury i burdy, których smutnymi bohaterami są legioniści. Opinia legionistów jest, niestety, mocno nadszargana tymi ciągłymi awanturami. O ile wspaniała jest opinia legionistów w linii, zasilana i odradzana wciąż świetnymi czynami waleczności i bohaterstwa, stawiającymi ich w pierwszym rzędzie rycerzy obecnej wojny, o tyle poza linią bojową, na tyłach, czyli na hinterlandzie, jak tu z niemiecka mówią, jest splamiona ciągłymi burdami, niesubordynacją, wyuzdaniem, swawolą wszelkich namiętności i złych nałogów.

[…] Kronika niepisana życia legionistów na tyłach różni się wielce, niestety, od kroniki pisanej. Pijaństwa, burdy, rozpusta, nawet przypadki kradzieży – to są rzeczy, niestety, częste i niemalże zwykłe. Wprawdzie to mniejszość tylko tak się zachowuje, ale mniejszość ta jest najhałaśliwsza, najbardziej się manifestująca, toteż podług niej urabia się opinia o legionistach. Ślicznie się spotykają wśród legionistów charaktery, szlachetne typy duchowe, ale te nie rozbijają się z hałasem i hukiem jak puste beczki po bruku ulicznym, toteż nie rzucają się tłumom w oczy i, jak perły, pozostają ukryte na dnie morza, świecąc przeczystymi blaskami jeno dla tych, którzy zdołali głębiej wejrzeć w masę legionową i nie sądzić ziarna podług plew. […]

To zło, które się tak obficie spotyka wśród legionistów na hinterlandzie, głównie się panoszy wśród młodszych elementów i tych, które zostały zarekrutowane w późniejszych okresach. Do Legionów niestety werbuje się z konieczności coraz gorszy materiał ludzki, coraz surowszy, który nie przeszedł przez żadną szkołę organizacyjną i do Legionów wstąpił często tylko dla chleba. Dawniej do organizacji strzeleckich, do związków i drużyn przyjmowano młodzież tylko wyborową; trzeba było polecenia kilku członków rzeczywistych, aby być przyjętym. Członków obowiązywała pewna etyka, nie wolno im było łazić po szynkach, brać udziału w burdach i awanturach, słowem – plamić strzeleckiego munduru życiem niezgodnym z wysokimi ideałami ruchu wolnościowego. Karciarzy, rozpustników, pijaków, szubrawców wykluczano ze swego grona. Toteż dzięki tej selekcji był w niej sam kwiat młodzieży i kwiat ten zasilił pierwsze szeregi Legionów. Natomiast werbunek do Legionów w czasie wojny nie może się opierać na tych idealistycznych czynnikach. Tu rozstrzygającą kwalifikacją jest nie idealizm i moralność jednostki, jeno zdrowie i cechy fizyczne przyszłego żołnierza. […]

4 lutego, rok 1916, piątek

Prosiłem wczoraj medyka z naszej sali, aby postarał się dowiedzieć w kancelarii sanitarnej, jakie jest orzeczenie komisji superrewizyjnej w stosunku do mnie i co takowe konkretnie znaczy, czyli jakie są jego efekty. Dziś medyk mi przyniósł odpowiedź: przeznaczony jestem „zum Landsturm ohne Waffe”, to znaczy, że mam otrzymać, jak inni, przede wszystkim urlop nieograniczony. Powiedziano dalej w kancelarii, że tacy urlopowani, o ile są poddanymi austriackimi, zostają po jakichś dwu i pół miesiąca powołani z urlopu już wprost do austriackiego wojska. Co zaś do poddanych rosyjskich, jak ja, to oczywiście powołaniu do austriackiego wojska nie podlegają. Co więc z takimi ma być dalej, czy mają przebywać na urlopie ad infinitum do woli, czy też mogą być z powrotem do Legionów powołani – tego nie wiem. […]

6 lutego, rok 1916, niedziela

[…] Wśród szeregowych legionistów I Brygady rozpowszechnione jest przekonanie, że Piłsudski otrzymał od władz austriackich jakieś solidne zobowiązanie co do Polski i że on, wódz, posiada te gwarancje, których dotąd publicznie w sprawie polskiej nie ogłoszono. Rzeczywistość nie potwierdziła dotąd pierwotnej wiary legionistów, nie wydała żadnych rozwiązań w sprawie polskiej, przeciwnie – coraz widoczniej wprzęgła Legiony Polskie w służbę Austrii, bez zastrzeżeń. I oto brak oparcia dla swej wiary w faktach zastępuje legionista I Brygady wiarą, mistyczną niemal, w osobę swego wodza, Piłsudskiego, który staje się w ten sposób źródłem wszelkich pewności, rozpraszających wątpienie, i ukojeniem tęsknot.

Nie wszystkim żołnierzom wystarcza ta naiwna wiara, ale bądź co bądź w mniejszym lub większym stopniu wiara w Piłsudskiego wpływa ciągle dodatnio na utrzymanie ducha w szeregach I Brygady. A są tacy żołnierze piłsudczycy, którzy literalnie tak, jak wyżej powiedziałem, w Piłsudskim całą swą wiarę pokładają i są spokojni, bo to im wystarcza. Zresztą w szeregach I Brygady, tak w postępowaniu oficerów, jak w świadomości żołnierzy, żywe jest wciąż i czynne przeciwstawienie Legionów Polskich jako wojska narodowego wojsku austriackiemu, wobec czego prawne wcielenie Legionów do armii austriackiej jako jej części składowej i organicznej bez zastrzeżeń nie jest tu tak wyczuwane, pomimo złożonej przysięgi. Toteż słowa popularnej pieśni: „Bo my, żołnierze – to jak psy,/ Bezdomni my włóczędzy,/ Tropi nas Moskal, gryzą wszy,/ Za Austrii skrawek nędzy”, charakteryzujące tak dosadnie brak samodzielności Legionów, powstały nie w I, lecz w II Brygadzie, rzuconej na Węgry dla obrony interesów monarchii. […]

12 lutego, rok 1916, sobota

Pozawczoraj w Departamencie Wojskowym w rozmowie z Wierzchowskim i posłem Rygierem17 znowu natknąłem się na kwestię werbunku do Legionów. Oczywiście sprawa ta staje się coraz aktualniejsza i coraz bardziej zaznacza rozdział między Galicją a Królestwem Polskim. Galicja, reprezentowana w sferze sprawy niepodległościowej przez NKN, stoi kategorycznie na gruncie Legionów. Konsolidacja, świeżo dokonana w Galicji przez zgłoszenie wstąpienia socjalistów do Koła Polskiego i konserwatystów wschodniogalicyjskich Podolaków do NKN-u, opiera się na haśle samodzielnego Królestwa Polskiego w związku z monarchią habsburską18. Forma tego związku nie jest z góry określona, natomiast w pojęciu tego hasła zastrzeżona jest niepodzielność obecnego Królestwa oraz Galicji, mających tworzyć razem owo przyszłe Królestwo Polskie. NKN określił się więc całkowicie na gruncie realizacji niepodległości (samodzielności państwowej) Polski w ramach mocarstwowej państwowości habsburskiej. Legiony są tego hasła wyrazem i czynem. Wszystko się tu opiera na wierności Franciszkowi Józefowi i zaufaniu do Austrii. Dzieło Legionów jest rozwijane do największych rozmiarów. Obecnie tworzona jest IV Brygada i werbunek jest forsowany.

Inne są natomiast prądy sprawy niepodległościowej w Królestwie. Tam coraz bardziej zaznacza się front antyniemiecki. Legiony są czynem zwróconym przeciwko Rosji, ale tylko przeciwko niej. Ich formacja w łonie organizacyjnym armii austriackiej, ich przysięga stanowczo wykluczają możność użycia ich przez naród do czegoś innego niż do walki z Rosją. Są one nie wojskiem narodowym, które naród dowolnie użytkuje na poparcie swej polityki i na swoją obronę, ale właśnie Legionem Polskim w wojnie Austrii z Rosją. Otóż w Polsce, w miarę jak niebezpieczeństwo rosyjskie, po klęskach Rosji i wyparciu jej z ziem polskich na wschód, maleje, wyrasta coraz groźniej w opinii publicznej sfer niepodległościowych inne – mianowicie niebezpieczeństwo nowego podziału ziem polskich w Królestwie między Austrią i Niemcami. Walka germanizmu ze światem słowiańskim i polskim jest znana, niemieckie hasło „Drang nach Osten!” jest najrealniejszą konkretną rzeczywistością, eksterminacyjne metody germanizacyjne są aż nadto na przykładzie Poznańskiego znane i zawsze groźne, a tymczasem zamiary Niemiec co do Królestwa pozostają wciąż utajnione i niewyraźne. Polityka okupacyjna rządów niemieckich nie budzi zaufania do ich intencji. Niszczenie przemysłu polskiego, ogołacanie kraju, przemycanie swoich prądów wewnątrz społeczeństwa, gra na Żydach, działalność Cleinowa itd. nie wróżą nic dobrego i budzą niepokój w narodzie, szerzą obawy, że Niemcy mogą pożądać choćby części Królestwa.

Niebezpieczeństwo to jest zupełnie realne, a brak jakichkolwiek urzędowych oświadczeń i zobowiązań ze strony mocarstw centralnych w sprawie prawnopaństwowej przyszłości Polski, brak naturalny wprawdzie w stosunku do ziem okupowanych na wojnie podczas jej trwania, ale niemniej nieprzesądzający żadnych możliwości, nie wyłączając możliwości prostej aneksji, nie może zachęcać narodu do jakichś ofiar na rzecz niewiadomego, zwłaszcza gdy w tym niewiadomym tkwią pewne elementy jawnie niebezpieczne i budzące obawę. Legiony zaś nie mogą w żadnym razie być użyte przeciwko temu niebezpieczeństwu, gdyby ono kiedyś miało się oblec w kształty rzeczywistości. Ofiara ta mogłaby się opierać tylko na wierze i zaufaniu, a wiary tej Niemcy ani swym postępowaniem obecnym, ani całą swoją poprzednią polityką polską w narodzie polskim nie budzą. NKN zastępuje to wiarą w Austrię i Habsburgów, ale Królestwo wiary tej nie ma.

Dopóki na pierwszym planie stało niebezpieczeństwo rosyjskie, dopóty Legiony były przez cały niepodległościowy obóz, przynajmniej przez jego część radykalną (formacje Unii i Konfederacji z roku zeszłego19), uznawane za czyn jedyny i popierane bezwzględnie. O ile niebezpieczeństwo to (rosyjskie) trwa jeszcze, o tyle Legiony są wciąż za taką broń niepodległościową uznawane. Że niebezpieczeństwo to nie ustało zupełnie, o tym się w Królestwie wie w obozie niepodległościowym, toteż bynajmniej się Legionów nie odrzuca jak cytrynę, która już swój sok wydała i stała się śmieciem. Są nadal cenione i są ukochane w aureoli swego bohaterstwa i męczeństwa. Ale w stosunku do nowego narastającego niebezpieczeństwa, które w pewnej chwili może przerosnąć niebezpieczeństwo rosyjskie, po jego zwalczeniu ostatecznym – Legiony obecne skuteczne nie są. Są bronią narodową i czynem tylko wobec Rosji. Gdyby można było Legiony przez werbunek zwiększyć do takiej liczby, żeby się stały potęgą, z którą by się musiały liczyć państwa centralne, lub gdyby były one w stanie pozyskać charakter armii narodowej polskiej, niezależnej faktycznie, służącej polityce zorganizowanego narodu i uznanej formalnie za taką przez Austrię i Niemcy, wówczas cały obóz niepodległościowy w Królestwie stanąłby na gruncie werbunku, a nawet dążeń do zasady rekrutacji przymusowej. Wtedy bowiem naród miałby w ich sile najpewniejszą gwarancję swych praw i dążeń. Tak jednak nie jest. Co zaś do ich zadania w obecnej postaci, to oczywista, że od zwiększenia ich o jakichś kilka tysięcy nie będzie zależało ustanie niebezpieczeństwa rosyjskiego. Niebezpieczeństwo rosyjskie wyrośnie lub ustanie bez względu na liczbę wojska legionowego, a Legiony, bez względu na swą liczbę, zadanie swe czynem przeciwko Rosji spełniają i spełniać będą. Dlatego Królestwo stanęło przeciwko werbunkowi.

13 lutego, rok 1916, niedziela

Na punkcie werbunku do Legionów rysuje się i stopniowo pogłębia konflikt między NKN-em i polityką galicyjską, polityką urzędowej reprezentacji Legionów z jednej strony a niepodległościową opinią Królestwa z drugiej. NKN forsuje sprawę legionową do ostatka, do najdalszych konsekwencji, podczas gdy niepodległościowe koła Królestwa wraz z POW (Polską Organizacją Wojskową) i Piłsudskim, żywiąc cześć i uznanie dla Legionów, uważają je za jedno, ale nie jedyne narzędzie czynu niepodległościowego. Uznając Legiony za skuteczny czyn w stosunku do frontu rosyjskiego, dostrzegają zarysowujące się groźnie inne niebezpieczeństwo, płynące z frontu pruskiego, do walki z którym naród winien się gotować, natomiast Legiony skuteczne być nie mogą. Wobec tego niepodległościowcy Królestwa nie uważają za potrzebne wyczerpywać wszystkich sił do Legionów i chcą je rezerwować do innych zadań obrony narodowej. Nie widzą potrzeby dawać wszystko bezwzględnie do współakcji z państwami centralnymi, gdy te nic ze swej strony Sprawie Polskiej nie dają.