142,80 zł
Dzieło Garrenów (1930–1948) Sándora Máraiego, wybitnego pisarza węgierskiego, to pięcioczęściowa saga o rodzinie Garrenów – zamożnych przedstawicielach środkowoeuropejskiego mieszczaństwa. Autor w kolejnych tomach ukazuje losy tego rodu na tle burzliwych wydarzeń pierwszej połowy XX wieku: dwóch wojen, rewolucji, postępującej industrializacji i urbanizacji. Pod ich wpływem dotychczasowy ład rozpada się, dawne wartości, kultura i idee ustępują miejsca nowoczesnemu porządkowi.
Dzieło Garrenów zachwyca kunsztem literackim i przenikliwością obserwacji Máraiego.
Obecne wydanie ukazuje się po raz pierwszy w Polsce zgodnie z jego zamysłem – jako całość i pod wspólnym tytułem.
Tom I Zbuntowani. Zazdrośni
W Zbuntowanych poznajemy grupę gimnazjalistów, którzy mimo trwającej wojny tworzą własny, niemal sakralny świat przyjaźni i rytuałów. Ich bunt i utrata niewinności są próbą odnalezienia tożsamości poza światem ojców.
Zazdrośni ukazują powrót najstarszego syna rodu do rodzinnego miasta, by czuwać przy łożu umierającego ojca. To symboliczny koniec epoki – wraz ze śmiercią patriarchy i utratą miasta rozpada się dawny świat Garrenów.
Tom II Obcy. Znieważeni
Obcy przedstawiają śmierć ojca i zajęcie rodzinnego miasta przez nowych przybyszów jako symbol końca świata wartości i tradycji.
W Znieważonych Péter Garren, przebywając w międzywojennym Paryżu, staje się świadkiem rodzącego się totalitaryzmu i zaniku kultury opartej na rozumie i wolności. Głos ideologii zagłusza indywidualne myślenie, a losy bohaterów odsłaniają pęknięcie w tożsamości Europy.
Tom III Maruderzy
Ostatnia część sagi prowadzi Pétera Garrena do Berlina, gdzie staje się świadkiem wiecu Hitlera – wydarzenia opisanego przez Máraiego z wyjątkową przenikliwością.
Rozmowa z uwięzionym pisarzem (wzorowanym na Tomaszu Mannie) i powrót do rodzinnego miasta zamykają losy rodu. Maruderzy to elegia dla świata, który odszedł, oraz pytanie o trwanie wartości w rzeczywistości na nowo urządzanej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1539
Rok wydania: 2025
Dzieło Garrenów nie jest w Polsce pozycją nową. Wszystkie jego tomy były w latach 2009–2013 opublikowane przez wydawnictwo Czytelnik. Okładki utrzymano wprawdzie w pokrewnej stylistyce, ale nie umieszczono na nich tytułu całości. Taka jest też zresztą praktyka wydawcy węgierskiego, który publikował kolejne części tego cyklu-niecyklu w osobnych tomach. Razem ukazały się one tylko jeden raz – w roku 1988, w węgierskim wydawnictwie emigracyjnym w Toronto. Do tego przedsięwzięcia namówił sędziwego pisarza jego krajan z Kassy, István Vörösváry, ostatni wydawca i przyjaciel Sándora Máraiego. 1
Jesienią 1986 roku sędziwy pisarz zanotował w Dzienniku: „I.V. chciałby wydać razem sześć tomów Dzieła Garrenów, a więc Zbuntowanych, Zazdrosnych i Znieważonych* w jednym albo dwóch tomach. Zanim stąd zniknę, a nadszedł już ten czas, powinienem to uporządkować. Zacząłem je pisać przed półwiekiem […], ostatnia część, Pogłos (1948) już się nie ukazała – wydrukowano ją, ale trafiła do piwnicy wydawnictwa. Wyciągam książki z półwiecznej krypty, czytam je po raz pierwszy od chwili ukazania się. Zaskakuje mnie, jak bardzo po upływie pół wieku pasuje do dzisiejszych czasów wszystko, co wtedy napisałem o Mieście, o Dziele, o Obcych, o ludzkiej cywilizacji, która zostanie spustoszona, a jej miejsce zajmie konsumnihil. Kiedy to pisałem, nie czytałem jeszcze Gibbona. Spenglera pewnie tak. Wszystko już było w tych czasach, ja to tylko zapisałem. Patrzę czasem jak Eckermann, pytający Goethego, co nim kierowało podczas pracy nad drugą częścią Fausta, a poeta odpowiada mu: Liebes Kind, wenn ich das wüsste”. (Drogie dziecko, gdybym to ja wiedział).
Dzieło Garrenów nie jest wynikiem jednolitej koncepcji pisarskiej, nie sprawia wrażenia „wyrzeźbionego z jednego bloku marmuru”, ma też swoje warsztatowe niedostatki, a jednak bez wątpienia budowane było świadomie, odnajdujemy w nim też pewien rodzaj wewnętrznej ciągłości i spoistości. Choć prozatorsko heterogeniczne, zasługuje na uważne odczytanie, znajdujemy w nim bowiem – dzięki rozmiarom i złożoności – najwierniejsze odbicie i ostatecznie podsumowanie tego, jak Márai widział świat swojej epoki, jakie dostrzegał procesy kształtujące węgierską warstwę mieszczańską, jakie zmagania dokonywały się wówczas pomiędzy kulturą a cywilizacją, co autor sądził o powołaniu Europy, o tym, jakie wartości pielęgnowała, a jakie utraciła, jak kształtował ją modernizm i co w końcu doprowadziło ją do klęski.
Pierwsza część, Zbuntowani (1930), była początkowo odrębną, skończoną kompozycją. Bracia Garrenowie są tu postaciami marginalnymi (w istocie dopisanymi później), w pierwszej wersji książki nie występowali. Po siedmiu latach Márai napisał Zazdrosnych i Obcych, nawiązując w nich do Miasta. Zakończenie Obcych mogło sugerować koniec tego pisarskiego przedsięwzięcia. Ale po czterech następnych latach autor rozpoczął kolejny tom, Znieważonych, a w 1946 roku dołączył jeszcze trzy krótsze części. Cykl formował się przez ponad piętnaście lat, podczas których zmieniała się i koncepcja, i problematyka kolejnych części, a także środki pisarskie, styl i dynamika, całość okazała się więc czymś innym i nowym, niż można było sądzić, gdy po Zbuntowanych Márai opublikował dwa następne tomy, przedstawił nowych bohaterów i nowe, w czasie powstawania części pierwszej jeszcze nieznane zupełnie problemy i wydarzenia historyczne. Powstający w ten sposób cykl nie mógł być więc jednolity. Zresztą Máraiemu generalnie bliższe były krótsze formy prozatorskie, wypełnione wewnętrznym napięciem, ukazujące całą złożoność sytuacji rozgrywających się w krótkim na ogół czasie. Możemy więc powiedzieć, że Dzieło Garrenów jest opowieścią rodzinną i pokoleniową, składającą się z luźno powiązanych ze sobą powieści kryzysowych. A ponieważ nie fabuła jest tu najważniejsza, tylko warstwa refleksyjna, możemy czytać cykl również jako szereg tak lubianych przez Máraiego powieści eseistycznych osadzonych na tle historycznym.
Pierwsze trzy tomy utrzymane są zasadniczo w tradycyjnej narracji, choć przechodzi ona czasami w monolog wewnętrzny któregoś z bohaterów. W tomie czwartym nieoczekiwanie mamy narrację w pierwszej osobie bohatera, który, mając świadomość, że jest świadkiem wielkich wydarzeń, notuje je i interpretuje. Ta zmiana bez wątpienia nadaje narracji charakter indywidualny, więc wzbogaca ją, ale gatunkowo jednocześnie oddala tom od prawideł powieści rodzinnej. Ponieważ jednak temat rodziny był osią opowieści, Márai w ostatnim tomie powrócił do klasycznej narracji, którą uzupełniają – komentując kontekst wydarzeń – fragmenty z dzienników dwóch bohaterów.
Cały cykl, w którym Zbuntowani grają rolę pewnego rodzaju prologu, obejmuje lata 1918–1938, a to czas zasadniczych zmian zachodzących w Europie. Opowiadając dzieje upadku i rozpadu rodziny Garrenów, Márai chciał ukazać, jak się jednocześnie rozpada i jak zanika kultura, świat idei i wartości, które niegdyś uczyniły tę rodzinę ważną w jej małej ojczyźnie. Nie chciał jednak łączyć swojej opowieści z Kassą, która niewątpliwie jest modelem Miasta, wolał jej nadać charakter paraboli, oderwał ją więc od konkretów odnoszących się do rzeczywistych wydarzeń, ich miejsca i czasu, a od czwartego tomu począwszy tu i tam celowo zapętlił czasową oś wypadków. Dlaczego tak uczynił? Wydaje się, że to musiał być dla Máraiego ważny element koncepcji ukazania rzeczywistości tamtego czasu. Porzucając klasyczny, linearny tryb opowieści rodzinnej, skomponował akcję fragmentaryczną, złożył ją z okruchów, czemu służą rozmaite rodzaje narracji. Niepełność, nieciągłość opowieści, białe plamy to zamierzona cecha kompozycji – na pytania, które formułujemy podczas lektury, często nie znajdujemy odpowiedzi w kolejnych tomach. Poszarpanie narracji sygnalizuje zanik świata, w którym można było snuć opowieść ciągłą, wewnętrznie spójną, bogatą w wyjaśniające wszystko szczegóły, dającą tak zwany pełny obraz. Przestrzeń niegdysiejszego porządku, organiczności, przejrzystości została brutalnie zniszczona. Jest tak nie tylko w tej książce. Ciągłość dziejów zawsze zostaje zerwana nagle i nieoczekiwanie – to powracająca myśl również w Wyznaniach patrycjusza czy w Żarze. Podobnie w Dziele Garrenów: dwadzieścia lat, jakie upłynęły od buntu bohaterów pierwszej części, pojawia się w Zazdrosnych tylko w formie niejasnych odesłań do pewnych minionych wydarzeń i krótkich reminiscencji dotyczących historii rodu czy wcześniejszych lat Gábora Garrena; dopiero w Obcych odkrywamy wspólny los Ojca i Miasta. Od zakończenia Obcych do początku Znieważonych znowu natykamy się na białe plamy miesięcy i lat, i tak jest do końca. Márai unowocześnił formę powieści rodzinnej i pokoleniowej, zachowując pewne prawidła gatunku, ale ukazał wyraźnie, że nie da się już go kontynuować w tradycyjnej formie. Mamy więc dzieło prozatorskie w pewnym sensie jednolite, ale jednocześnie fragmentaryczne, organiczne i nieorganiczne zarazem, opowiadające o jednym wielkim problemie, ale ukazanym z kilku stron i poprzez liczne szczegóły, słowem opowieść wielobarwną, o niejednym obliczu, relacjonującą na różne sposoby koniec, zamknięcie pewnej epoki. Wręcz jej nekrolog. Pożegnanie z odchodzącą kulturą.
Teresa Worowska
In memoriam Lola
Niniejsza książka jest nową, przerobioną wersją cyklu powieściowego zatytułowanego Zbuntowani, Zazdrośni, Obrażeni, który w latach 1934–1947 opublikowało w pięciu tomach niegdysiejsze wydawnictwo Révai. Tom ostatni, szósty, Sztuka i miłość, był już wydrukowany wiosną 1948, ale nie trafił do czytelników, ponieważ wskutek zmian politycznych tamtego roku opuściłem kraj. Obecnie nosi tytuł Maruderzy i zamyka cykl.
Teraz, gdy całość ukazuje się w nowym wydaniu, wypada powiadomić czytelnika, jaki zamiar prowadził rękę pisarza. Tomy Zbuntowani i Zazdrośni powstały w dziesięcioleciu poprzedzającym drugą wojnę światową, kiedy w świadomości ówczesnych pokoleń żywa była jeszcze pamięć kataklizmu poprzedniej wojny. Pierwsze trzy części doczekały się przekładu na francuski, niemiecki i hiszpański, ale dalszy ciąg Obrażonych pisałem w latach 1940–1943 już do szuflady, ponieważ wydarzenia polityczne uniemożliwiały publikację. Teraz, gdy światło dzienne mają ujrzeć również te części cyklu, które ukazały się po raz pierwszy w 1947 roku, poprawiając rękopis, przeżyłem na nowo tamte czasy, kiedy to zmagając się z duszącą samotnością, próbowałem zapisać, co przeżyłem.
Było to niepokojące spotkanie. W ciągu minionych czterech dziesięcioleci te schowane w skrzyni okrętowej książki wędrowały razem ze mną przez ocean w tę i z powrotem, wszędzie tam, gdzie wiódł mnie emigracyjny los. W trakcie czytania czasami wydawało mi się, że to, co pisałem o wielu zjawiskach w okresie bezpośrednio poprzedzającym drugą wojnę światową, całkowicie lub częściowo odnosi się do czasów, jakie nastąpiły po niej. Oscar Wilde głosił, że życie naśladuje sztukę. Gdy jednak przyjrzeć się temu pozornie słusznemu powiedzonku, okazuje się ono zupełnie pozbawione sensu. Życie jest fabułą całkowicie niezależną od oddziaływania umysłu. Z elementów nieustających zmian, jakie przynosi życie, pisarz może ułożyć mozaikę, która później stwarza iluzję, jakby „z góry przewidział” zjawiska epoki. Ale utopie nigdy nie nadążają za rzeczywistością. Bardziej realne wydaje się przysłowie francuskie: Plus ça change plus c’est la même chose – „Im bardziej się zmienia, tym bardziej pozostaje niezmienne”. W ciągu minionego półwiecza zmieniały się znaki i znaczenia, ale fabuła pozostawała ta sama: dyktatura, która dusi swobodę wypowiedzi, wolne przedsięwzięcia i co jakiś czas wywołuje wojny, mając nadzieję dzięki nim uwolnić się od problemów wewnętrznych i zewnętrznych. Uniform bywa brunatny, czerwony czy czarny, ale człowiek, który go wkłada, jest taki sam, ponieważ czyni to samo. Znakiem jest czasami swastyka, czasami sierp i młot, ale zawsze oznacza dyktaturę, która przypina ów znak do klapy i niszczy wolność więzi międzyludzkich. Stary pisarz niemiecki z piątego tomu powieści, który przebywając w eleganckim areszcie domowym, skarży się jednemu z antybohaterów na brak powietrza, duszność, w jakiej przychodzi mu żyć w 1939 roku, cztery dziesięciolecia później dusi się w podobnej sytuacji. Trybun ludowy, który na placu targowym wykłada przed rozgorączkowanym tłumem swoją wizję „społeczeństwa bezklasowego”, dziś również kłamie, ponieważ bezklasowa jest tylko masa, nie zaś społeczeństwo. W wielkim procesie wieku, jaki toczy się pomiędzy systemem dyktatury a wolną demokracją, zmieniła się tylko strategia. Materiał procesu pozostał ten sam.
Czytelnik słusznie wypytuje pisarza „mieszczańskiego”, który próbuje opowiedzieć o tamtych czasach, czym było w istocie dzieło Garrenów? We współczesnej dyskusji „mieszczanin” stał się figurą groteskową, nazywano go burżujem, przedstawiano jako brzuchatą i nadętą postać ciemięzcy. Nie mówiono o tym, że po zaniku społeczeństwa feudalnego mieszczanin nadał kształt cywilizacji. Przemilczano, że odegrał ważną rolę: tworzył. Klasa średnia, która zajęła jego miejsce w świecie zmasowanego społeczeństwa i techniki, stanowiącej w coraz większym stopniu cel sam w sobie, już nie tworzy, tylko spożywa – „konsumuje”, jej dziełem jest cywilizacja konsumpcji. Mieszczanin zbudował cudowne miasta; w świecie mas klasa średnia wypełniła te miasta otoczonymi cementem metrami sześciennymi przestrzeni, które nazywa mieszkaniami. Co było dziełem Garrenów? Nastrój. Coś atmosferycznego, co nadawało sens i rangę ludzkiemu życiu w sferze poza bytem materialnym. Jeśli jeszcze żyją gdzieś na świecie Garrenowie, to już starcy, którzy czują zapewne, że siła grawitacji przestała ich utrzymywać przy ziemi.
Gdy zapytamy biologa, czym jest życie, gdzie znajduje się granica, za którą materia nieorganiczna zmienia się w organiczną, odpowie: „Życie jest reakcją chemiczną”. I w perspektywie profesji biologa to prawda. Ale życie jest również czymś innym: potrzeba do niego atmosfery. Garrenowie wiedzieli o tym i kiedy budowali miasta i domy, tworzyli wokół nich również atmosferę…
S.M.
San Diego, 1988
Syn lekarza leżał na łóżku zdjęty skurczami. Ciało miał zlane potem i czuł, że łapie go gorączka. Patrzył na ramę okna, w której powoli gasł podobny do szkicu rysunek ulicy – drzewo, dach, trzy okna. Z komina naprzeciw płynęła cienka, prosta strużka dymu. W niskim pokoju o łukowych sklepieniach było ciemniej niż na ulicy. Przez otwarte okno wlewał się duszny upał pierwszych dni lata, w wilgotnym zmierzchu zielonkawo błyskała poświata gazowych lamp. Taka ledwie widoczna mgła pojawia się czasami w wiosenne wieczory i barwi na zielono światła uliczne. W kuchni służąca śpiewała przy prasowaniu. W szybie niedomkniętego okna odbijał się czasami ognik żaru, jakby ktoś w ciemności zapalał zapałki: w takich chwilach dziewczyna studziła żelazko, machając nim nad głową.
Leżał skurczony, patrzył przed siebie i walczył z mdłościami. Członkowie bandy poszli sobie o trzeciej. Przez chwilę wydawało mu się, że to był tylko straszny sen; zaraz wszystko się wyjaśni, trzeba się po prostu obudzić, włączyć w życie i dojść w nim do czegoś dzięki dobrym manierom i pilnej pracy. Uśmiechnął się szyderczo. W niespiesznie poruszane członki powoli powracało czucie, spuścił nogi z łóżka i bezmyślnie rozejrzał się po pokoju. Wstał ociężale, podszedł do umywalni, wymacał w ciemności dzbanek, pochylił się nad miską i letnią, niemal ciepłą wodą zmoczył spocone włosy i czoło. Ślepiąc w mroku, podszedł do drzwi i wymacał kontakt. Po czym usiadł przy stole i miękkim ręcznikiem zaczął w zamyśleniu wycierać zamoczoną głowę.
Na szafce nocnej tykał zegarek. Wskazywał siódmą; już na niego czekali. Cztery godziny przeleżał tak nieruchomo, zdjęty skurczami. Pokręcił głową, jakby miał za ciasny kołnierzyk i, wcisnąwszy palec pomiędzy szyję a tkaninę, próbował go poluzować. Z trudem przełknął ślinę. Znów podszedł do umywalni, umył ręce, nalał do kubka wody do płukania ust, dokończył toalety. Służąca w kuchni musiała spostrzec światło zapalone w pokoju gimnazjalisty, bo jej śpiew ucichł. Chłopak rozpiął kołnierzyk i przechadzał się w tę i z powrotem po pokoju. Ciotka nie wróci do domu przed ósmą.
Ta ciotka dawniej, w dzieciństwie, powtarzała, że zostawi mu w spadku swój majątek. W opowieści ciotki ów „majątek” leżał ukryty w bezpiecznym miejscu, do którego „giełdziarze i agenci” nie mają dostępu. Ciotka nienawidziła giełdy, ale nigdy dokładnie nie wyjaśniła przyczyny tej nienawiści. W wyobraźni dziecka giełda była ciemną, skalistą jaskinią, gdzie Ali Baba i czterdziestu rozbójników walczą z grupką zdesperowanych, dzielnych ludzi, którzy uzbrojeni po zęby strzegą swoich pieniędzy. W opowieściach ciotki przewijała się także pechowa natura piątku. Często wspominała o spadku czekającym na siostrzeńca, czasami ze specjalnym naciskiem powtarzała, że właśnie była w owym „bezpiecznym miejscu” i sprawdziła, czy wszystko w porządku, niech więc Ábel nie martwi się o przyszłość, bo otrzyma kapitał, dzięki któremu będzie mógł pędzić życie bez trosk. Chłopiec podejrzał kiedyś owo „bezpieczne miejsce” – było to ukryte w szafce umywalni ciotki blaszane pudełko, w którym znalazł stare, wygasłe już kwity z lombardu i bezwartościowe losy na loterię. Majątek ciotki nie mógł tu nic pomóc. Stanął przed lustrem, w roztargnieniu popatrzył na własną zmęczoną twarz, znów usiadł przy stole. Pytanie, pomyślał, czy pieniądze zdołają tu jeszcze czemukolwiek zaradzić. Może istnieją sytuacje, w których pieniądze i wszystko, co da się za nie uzyskać – wolność, podróże, dystans, zdrowie – nie mogą pomóc? Wyciągnął szufladę, zeszyty i zapisane kartki leżały uporządkowane, jedne na drugich. Podniósł na chybił trafił jeden wiersz, przeczytał. Zapomniawszy o wszystkim, czytał głośno, pochylony do przodu. Wiersz mówił o psie, który wygrzewał się w słońcu. Kiedy go napisał? Nie pamiętał.
Służąca weszła do pokoju, przystanęła w drzwiach i zapytała, czy zostanie w domu na kolacji. Stała, oparłszy się wygodnie o framugę drzwi, z rękami na biodrach i poufałym uśmieszkiem na twarzy. Gimnazjalista przyjrzał się jej i wzruszył ramionami. Wraz z dziewczyną wdarł się do pokoju duszny i żrący zapach kuchni, który zadomowił się w fałdach jej spódnicy i kręcił w nosie. Spytał, czy ciotka wróciła już do domu. Wróci na ósmą, odparła dziewczyna.
Wydawało mu się, że w każdej obecnej chwili widzi całe swoje życie. Jakby zmiana, którą przechodził, utrzymywała na powierzchni wszystko, co przeżył do tej pory; widział naraz swoje dzieciństwo, ojca, słyszał zacichający głos matki, ciotka Etelka pochylała się nad nim, wykonując różne gesty. Rozejrzał się dokoła zdumiony. Dziewczyna zdezorientowana wodziła wzrokiem za jego spojrzeniem.
Pokój znajdował się w stanie chaosu. Członkowie bandy rozkopali wszystko, rozdarte na pół książki leżały pod łóżkiem, tom pisemka „Fidibus” mókł w słodkiej kałuży palinki, która wylała się z przewróconej butelki; czuło się jej obrzydliwą, mdlącą woń.
Na pluszowym oparciu jednego z foteli widniał ślad zabłoconego buta. Porozrzucane poduszki leżały na podłodze. O jedenastej przed południem zdawał egzamin dojrzałości, na podwórzu gimnazjum zaczekał na pozostałych trzech członków bandy, którzy w kolejności alfabetycznej następowali po nim, i natychmiast przyszli tutaj. Béla, syn kupca kolonialnego, zatelefonował tylko do domu, że nie oblał i żeby nie czekano na niego z obiadem. Tibor nigdzie nie dzwonił; chorą matkę wystarczyło poinformować o tym, że ściął się na egzaminie, dopiero wieczorem lub następnego dnia. Ten problem był w danej chwili tak mało ważny i tak bardzo się nie liczył, że nawet o nim nie wspomnieli. Za sześć tygodni będą musieli włożyć mundury i, z naszywkami ochotnika czy bez nich, pod koniec sierpnia zostaną wysłani na front.
Usiadł na łóżku. Patrzył na dziewczynę. Gdybym nie był takim tchórzem, pomyślał, przyciągnąłbym ją do siebie i położył jej głowę na piersi. Wszystko można wyleczyć snem. Szkoda, że tak pachnie kuchnią, a ja nie znoszę tego zapachu, bo jestem pańskie dziecko, dziadek miał wielki majątek, a ojciec praktykuje jako lekarz. Wszystko ma swoją przyczynę. Może powinienem się wstydzić, ale zapach bywa czasami silniejszy od rozsądku. Możliwe zresztą, że ona nie znosi mojego zapachu, jak Chińczycy, którym biali śmierdzą. Są takie bariery między ludźmi. Dziewczyna służyła w ich domu od roku, jej pełne kształty stanowiły czasami pokusę, bywały obiektem pragnień pojawiających się w wyobraźni, snach i sekretnej przypadłości chłopców. Miała miłą, białą i miękką twarz, a upięty jasny warkocz śmiesznie sterczał na czubku głowy.
Służąca zabrała się do sprzątania pokoju, a chłopak nieświadomie ściszonym głosem, jakby zawstydzony tym dziecinnym pragnieniem, poprosił ją o szklankę mleka. Popijał ten chłodny, łagodny napój z lat dzieciństwa drobnymi łykami, bo od wielu dni nieprzerwanie pili tylko wino i palinkę, słodkie i lepkie alkohole, które wychylał z niemą nonszalancją; ale żołądek i cały organizm protestował przeciw temu. Mleko smakowało mu, było napojem z innego, utraconego świata. Podszedł do szafy i podczas gdy służąca sprzątała i słała łóżko, włożył czysty kołnierzyk i wyszczotkował marynarkę. Dziewczyna pozbierała karty z rozrzuconej pod stołem talii; przyszło mu do głowy, że nie ma już pieniędzy. Przeszukał kieszenie i znalazł wszystkiego trzy monety, w pierwszej chwili nawet tego nie pojął, bo ciotka rano, zanim wyszedł na egzamin dojrzałości, wzruszona podarowała mu banknot. Musiał się chwilę zastanowić, na cóż to rozeszły się te pieniądze? Po uroczystym obiedzie ciotki natychmiast zaczęli grać w rauba i on przegrywał. Pamiętał jak przez mgłę, że nawet nie miał na to ochoty, ale ktoś – Tibor czy Ernő, czy może bracia Garrenowie? – upierali się przy grze w karty. Wcisnął do kieszeni resztę pieniędzy, powiedział dziewczynie, żeby nie czekano na niego z kolacją, bo możliwe, że wróci późno. W drzwiach przystanął, na progu leżał as czerwienny, w roztargnieniu podniósł przetłuszczoną i brudną kartę – talia leżała teraz na stole, rozrzucona, jak ją zebrała służąca. Na wierzchu ujrzał również czerwiennego asa. Dwoma palcami ostrożnie sięgnął po podniszczoną kartę, obejrzał ją z obu stron, porównał z tą, którą znalazł na progu. W talii kart węgierskich jest tylko jeden as czerwienny. A tu obie karty były jednakowe, podobnie zgrane i popękane, tłuste i poplamione, budzące zaufanie, z niebieskim awersem. Usiadł przy stole, rozłożył całą talię na cztery kolory. Znalazł jeszcze dwa asy żołędne i po dwie dziesiątki winne i dzwonkowe. W grze w oko takie karty oznaczały wygraną. Po raubie grali na ogół w oko. Podwójne karty niczym się nie różniły od reszty talii. Szuler działał ostrożnie, możliwe, że grają tak już od miesięcy, w każdym razie nic się nie rzucało w oczy. To on znalazł kiedyś tę talię w biurku ojca. Starą talię węgierskich kart.
Schował karty do kieszeni. Przeszedł do pokoju ojca. Człowiek doskonale wie, kiedy opuszcza na zawsze okolicę czy pokój, gdzie przepędził długie lata. Nie myślał o niczym szczególnym, ale na progu przystanął i jeszcze raz popatrzył. Ten pokój zajmowała kiedyś matka. Rodzina mieszkała w domu od trzech pokoleń i to pomieszczenie należało zawsze do kobiet i dzieci. Może dlatego pośród eleganckich kobiecych mebelków z czereśniowego drewna pod niskimi sklepieniami łukowymi unosił się zawsze lekki zapach chorób dziecięcych, naparów z rumianku i korzeni fiołka, mleka migdałowego i kindermetu. Matka przebywała tu krótko, najwyżej trzy lata, ale pamięć o niej całkowicie wypełniła dom, podobnie jak niezakręcony flakonik z bardzo mocnym wschodnim pachnidłem w ciągu jednego dnia przesyca całe pomieszczenie swoim aromatem. Pewne przedmioty otaczała aura tabu, szklanka matki, jej stoliczek do robót ręcznych czy poduszeczka na igły istniały niejako pod kloszem, w oderwaniu od innych rzeczy; ale o tym nigdy nie mówiono. Nie potrafił myśleć o matce inaczej, jak tylko o chorowitej młodszej siostrze, i wiedział, że przedwcześnie zmarła kobieta pozostała taka również we wspomnieniach ojca. Przyjrzał się pokojowi, w którym się urodził i w którym zmarła matka. Zgasił światło.
W słabym świetle lampy ulicznej pokój ojca sprawiał wrażenie, jakby niedawno pochowano tu kogoś, a pozostali nie mieli śmiałości przywoływać jego pamięci. Sprzęty trwały zastygłe jak przedmioty pozostawione przez zmarłych, kiedy wydają się już muzealne. Ale ojciec żył jeszcze, jak można było sądzić, i w tej chwili stał może właśnie przy stole operacyjnym szpitala polowego i dokonywał amputacji czyjejś nogi. Albo palił w swoim pokoju, jedną ręką przeczesując brodę, odłożywszy okulary. Ciotka Etelka wiedziona szacunkiem i zmysłem estetycznym nakryła stojący w pokoju fotel chirurgiczny szydełkową chustą, dzięki czemu przypominał on teraz raczej staroświecki fotel bujany. Ábel nie zapalał światła. Stał na progu z rękami w kieszeniach i spoconymi palcami przebierał wśród schowanych tam kart. Zrobiło mu się gorąco. Zaczęli grać po Bożym Narodzeniu, kiedy bandę ogarnął rozbijający wszelką dyscyplinę niepokój, który dręczył ich nieustannie od tamtej pory. Niewykluczone, że ktoś oszukiwał od pierwszej chwili; on w każdym razie ciągle przegrywał. Pieniądze na lekcje, datki od ciotki, sumy przysyłane czasem przez ojca, wszystko. Czy oszukiwał ten, kto wygrywał? A może ktoś, kto również przegrywał, zaczął to robić dopiero niedawno? Widział przed sobą trzy twarze, przymknął oczy.
Od kilku dni ojciec znów intensywnie żył w jego świadomości. Podchodził we śnie do łóżka syna i nachylał się nad nim, spoglądając smutnym, poważnym wzrokiem. Każdy ma ojca. I każdy się gdzieś urodził. Co człowiek może o tym wiedzieć? Może kiedyś, jak to wszystko się wreszcie skończy, a on przeżyje, zapuści brzuch i wąsy, któregoś dnia idąc ulicą w obcym mieście, będzie musiał przystanąć, ponieważ zobaczy nadchodzącego z naprzeciwka ojca, którego twarz zacznie rosnąć, jak w kinie, urośnie do nienaturalnych rozmiarów, ojciec podejdzie całkiem blisko, otworzy ogromne usta i powie coś, co wyjaśni całe życie jednym słowem? Tak zarysowuje się czasami w ciemności jakieś miasto, rozwidnia się, jest coraz jaśniej i widać każdy liść, bramy domów się otwierają, ludzie wychodzą na ulicę i zaczynają mówić. A na końcu usta spotykają się z ustami, a oczy przymykają się w półomdleniu.
W pokoju panował chłód. W szklanej szafce błyszczały narzędzia chirurgiczne. W szufladzie ojciec trzymał artykuły, wycinki z przekrojami tkanek mózgu, o którego zmianach chorobowych napisał kiedyś książkę i wydał ją własnym nakładem. W bibliotece leżało jeszcze kilkaset egzemplarzy. W tym czasie, na krótko przed wojną, ojciec nie przyjmował już pacjentów, przychodziły tylko trzy osoby, które jakoś przywykły do niego z dawnych lat praktyki lekarskiej: sędzia trybunału, starsza dama z trzęsącą się głową i cierpiący na rozmiękczenie mózgu skrzypek cygański, który grywał gościom przy kolacji. Z tą trójką pacjentów ojciec obchodził się tak, jakby byli członkami rodziny. A oni odpłacali mu szacunkiem. Najczęściej wysiadywali w tym pokoju, po kolacji, niczym grono krewnych, którzy spędzają wieczory na uprzejmych pogawędkach. Dama z trzęsącą się głową i ciotka Etelka szydełkowały, sędzia przybierał uroczystą minę, z wyrazem powagi i oczekiwania zajmował miejsce pod żyrandolem i brał chłopca na kolana, skrzypek cygański zaś ze smyczkiem w ręce i instrumentem pod pachą przystawał obok fortepianu w nieco niedbałej, znanej z pocztówek pozie sławnych wirtuozów. Potrafili tak trwać godzinami, jakby na coś czekali, bez jednego słowa, podczas gdy ojciec pochylony nad biurkiem i zajęty swoimi wycinkami nie zwracał na nich uwagi. Około jedenastej ruchem dłoni dawał znak, że wizyta dobiegła końca. Goście żegnali się wówczas z szacunkiem i wychodzili. Podczas tych dziwnych spotkań rzadko się zdarzało, by ojciec w ogóle się odzywał; w takich razach trójka pacjentów zwracała się w jego kierunku z wyrazem szczególnego szacunku, a nawet napięcia odzwierciedlającego się na twarzach, wysłuchiwali tego, co miał do powiedzenia, a najczęściej były to uwagi w rodzaju „mieliśmy dziś chłodny dzień” – po czym potakując, powracali do swoich rozmyślań. Dama z trzęsącą się głową, mrugając oczyma, sygnalizowała, że całkowicie się z tym zgadza, sędzia i skrzypek cygański, marszcząc brwi, zastanawiali się dalej nad głębszym sensem wypowiedzianych słów. Dzieciństwo Ábla upłynęło na takich wieczorach.
Pamiętał dwie sceny, które rozegrały się w tym pokoju. Jedna z nich spoczywała w głębi pamięci, przysłonięta resztą wspomnień. Ma cztery–pięć lat, siedzi na podłodze i bawi się. Wchodzi ojciec, siada przy nim i bez żadnych wstępów zaczyna śpiewać:
Au claire de la Lune
Mon ami Pierrot…2
Znał tę piosenkę, nauczyła jej go ciotka Etelka. Usta ojca otwierają się i zamykają, twarz wykrzywia się w dziwnym uśmiechu, piosenka, z dziecięcym seplenieniem, wypływa spomiędzy jego wielkich zębów. Ábel rozumie, że ojciec chce mu zadośćuczynić za wszystko, co stało się między nimi od chwili urodzenia, za milczenie, samotność, dystans, za całą tę dziwaczność, w jakiej dotąd żyli obok siebie; pragnie je teraz unieważnić tym jednym gestem, dlatego przysiadł obok niego na podłodze i śpiewa pogodną piosenkę dziecięcą. Co mu się stało? – zastanawia się. Głos ojca staje się coraz bardziej niepewny. Jeszcze śpiewa:
Non, je ne prête pas ma plume
À un vieux savetier…3
Ale potem spoglądają na siebie i milczą. Na Rynku stoi pomnik, ogromny żołnierz z brązu, który wymierza broń w pierś tyrana: Ábel czuje teraz coś takiego, jakby ten pomnik zeskoczył z cokołu i w pełnym rynsztunku zaczął uciekać na czworakach. Vieux savetier… – powtarza drżącymi wargami, żeby pocieszyć ojca; czuje teraz wobec niego wielką litość. Ojciec powoli podnosi się z podłogi, podchodzi do stołu, przekłada książki, jakby czegoś szukał, spostrzega, że dziecko obserwuje go, wzrusza ramionami i wychodzi z pokoju. Długo po tym nie patrzyli sobie w oczy, jak para ludzi, których łączy wspólna i upokarzająca tajemnica kłamstwa.
I druga, znacznie później, dziesięć lat później. Kiedy chłopiec wszedł do pokoju, ojciec siedział przy stole w kręgu światła lampy i studiował wycinek anatomiczny. Było wczesne popołudnie zimowe. Chłopiec przystanął w półmroku, ale ojciec wyciągniętą w jego stronę ręką dał znak, by podszedł. Między szklanymi szybkami zamknięty był jakiś niebieskawy, suchy materiał pełen plamek i linii, przypominających rzeki na geograficznej mapie kraju. Kościsty palec ojca wędrował po krzywiznach tej dziwnej mapy, dotykał odpływów i wyżyn, posuwał się ostrożnie po załamaniach falującej linii i postukał paznokciem w szkiełko w miejscu, gdzie przy brzegu płytki załamała się.
– To mój najpiękniejszy wycinek – powiedział.
Chłopiec wiedział, że palec ojca błądzi po wycinku mózgu. Rysunek był urozmaicony, pełen groźnych, niespokojnych zakoli. Co za mapa! – zdumiał się. Ojciec pochylił się nad szkiełkiem, światło, iskrząc, padło mu na twarz, na której syn odkrył rys niepokojącej ciekawości, bolesnej i bezradnej ciekawości, której napięcie ściągnęło w grymas regularne rysy. Mimowolnie i on nachylił się nad wycinkiem. Palec ojca powracał wciąż do punktu, w którym krzywa linia zaplątuje się w węzeł i rozchodzi w różnych kierunkach. Przypominał uczonego geologa, który nie orientuje się na mapie obcej krainy, lekarza, który niecierpliwie i bezradnie poszukuje tajemnicy w opukanej przezeń chorej części ciała.
– To był zakarpacki chłop – rzekł ojciec w zamyśleniu. – Któregoś dnia wymordował całą swoją rodzinę. Rodziców, żonę i dwoje dzieci. To mój najpiękniejszy wycinek.
Pochylił się nad niebieskawym, zasuszonym materiałem. Niedobra, napięta ciekawość spłynęła z jego twarzy, która stała się pusta, pozbawiona wyrazu, koścista dłoń odsunęła od siebie szkiełko, a niewidzące oczy zapatrzyły się w przestrzeń. Wieczorem ojciec grał na skrzypcach. Każdego wieczoru grał na skrzypcach i nie wolno było wtedy wchodzić do jego pokoju. Po kolacji szedł do siebie i przez godzinę walczył z upartym, nieposłusznym instrumentem, z którego dobywał przykre dźwięki. Ojciec nigdy nie uczył się gry na skrzypcach, niezrozumiała wstydliwość i zażenowanie nie pozwoliły mu poszukać sobie nauczyciela. Grał niedoskonale i, jak się chłopcu wydawało, ze złą wolą. Sam też wiedział, że jego gra jest uparcie powtarzanym, lecz nieudanym eksperymentem. Ale nie znosił, gdy w jego obecności ktoś ją głośno krytykował. Piskliwe dźwięki codziennie wypełniały mieszkanie. Ta rozpaczliwa walka ze skrzypcami oddziaływała na chłopca tak, jakby zamknięty w swoim pokoju ojciec oddawał się co wieczór jakiejś brzydkiej i zawstydzającej namiętności, którą pozostali mieszkańcy znają i złośliwie komentują. W takich razach i on zamykał się w swoim pokoju, siedział w ciemności, zatykając uszy i zagryzając wargi, siedział i czekał, kiedy to się skończy. Jakby ojciec robił coś podłego i upokarzającego. Skrzypce leżały na szafce z instrumentami lekarskimi.
Śmierć ojca wyobrażał sobie jak zawalenie się góry. Na razie nie wydarzyło się nic szczególnego poza tym, że gdy przyjeżdżał na urlop, był jeszcze bardziej milczący. Chłopak włożył kapelusz, mimowolnie ukłonił się biurku i opuścił pokój.
Na klatce schodowej spotkał ciotkę. Ubrana była odświętnie, zatrzymała się z jękiem. Na powitanie pocałowała go w policzek. Prosiła, by włożył płaszcz i nie wracał późno. Przez chwilę przyszło mu do głowy, że rzuci się ciotce w ramiona i wszystko wyzna.
Klatka schodowa robiła pańskie wrażenie z powodu zakręcających półkoliście, szerokich schodów i porozwieszanych rycin, przedstawiających sławne budowle miasta. Schody przykryte były wielobarwnym dywanikiem. Oszklony ganek służył niegdyś jako poczekalnia dla pacjentów ojca, zastygł w nim zapach obcych ludzi, a także słaba, choć wciąż irytująca i kręcąca w nosie woń jodyny i eteru, dochodząca z ojcowskiej szafki z lekami. Ojciec Ernő miał woń surowej skóry i szewskiego klajstru, obłok unoszący się wokół ojca Béli był mieszanką aromatu wschodnich przypraw, śledzi i owoców. W domu Tibora panowała swojska atmosfera wody lawendowej, choroby i biedy, a także bojowy zapach garbowanej skóry. Profesje ojców wypełniały domostwa specyficznymi woniami. Mieszkanie Garrenów było, nie wiedzieć czemu, bezwonne, jak dawno nieużywana suknia balowa. Ábel myślał o swoim domu zawsze jak o miejscu lekkiego, ale jeszcze ciągle odczuwalnego oszołomienia eterem, mieszaniny mocnych i uderzających do głowy zapachów.
W taki sposób zapamiętał każdy zakątek mieszkania i gdy kierował się kompasem węchu, we wspomnieniach ożywało każde pomieszczenie. W ciemnym korytarzu pomiędzy kuchnią a jadalnią ciotka trzymała domową apteczkę, terpentynę, spirytus winny, salmiak, benzynę, chlor, naftę, a wszystko w większych ilościach, ponieważ w warunkach wojennych były to dobra rzadkie; teraz też wracała z jednej ze swych tajemniczych wypraw po łupy. W szydełkowej siatce, którą zawsze zabierała, ilekroć udawała się do miasta, niosła teraz dwa kilogramy zdobycznego krochmalu, ryż i świeżo paloną kawę. Na koronie włosów siedział czarny kapelusz, przy którym przez pamięć dla jakiegoś nieznanego zmarłego zawsze wisiała czarna woalka. Jej spiczasty, żółty nos był chłodny, gdy przytuliła twarz do policzka chłopca. Etelka przybyła do ich domu z zamiarem krótkiej wizyty jako gość i daleka krewna, ale po śmierci matki pozostała przy nich w charakterze jej zastępczyni i darmowej służącej, niewzruszona, lecz w każdej chwili gotowa do odejścia. Ábel kochał ją. Należała do „innego świata”, jak to nazywał, lubił jej cichy głos, uczepiła się ich obu, ojca i syna, na których zbudowała swoje życie, z uporczywą i bezwzględną miłością istot bezdzietnych. Była starą panną, która zamiast psa i kota trzymała ludzi. Ábel wiedział, że Etelka gotowa jest za nich oddać życie. Ale już od dawna nie umieli ze sobą rozmawiać. Zresztą dom, niewysoki dom o ciasnych pokojach, zawsze przypominał mu szklarnię. Panowała w nim niezmiennie duszna, parna atmosfera. Pod podwójnym dachem dom ukazywał żółtą i mizerną twarz. Czerwona rynna stanowiła obramowanie ścian piaskowej barwy, po obu stronach bramy wisiały żelazne, pomalowane na zielono lampy. Nawet ogród, mały jak chustka do nosa miejski ogródek przed domem, z roślinnością stłoczoną na kilku metrach kwadratowych, przypominał szklarnię. Z trzech stron ogradzały go wysokie mury. Latem gęsto obrastał bujnym chwastem. Od śmierci matki żyli we trójkę jakby zamknięci w tym domu: Etelka, ojciec i Ábel; i nawet służba zmieniała się rzadko. W późniejszych latach Ábel zastanawiał się, czy Etelka przypadkiem nie kochała ojca, czy wzniosłe uwielbienie, z jakim go traktowała, mogło mieć kiedyś również inną treść. Ale o tym nikt nie mówił. Nawet on pamiętał z dzieciństwa jedynie coś jakby nastrój przed burzą, kiedy w pokoju na chwilę robi się ciemno, ale niespokojnej ciemności nie rozprasza ulewa, a światło prędko odgania burzę. I tylko nerwy zamierają w oczekiwaniu.
– Długo spałeś – powiedziała ciotka. – Nie chciałam cię budzić. Widziałam, że piliście palinkę, moje dziecko. Strzeż się palinki, w twoim wieku to rzecz szkodliwa. Jestem starą kobietą, Ábel, proszę cię, uważaj na siebie. Wszedłeś w dorosłe życie, moje dziecko. Pilnuj się, co robicie nocami! W takich chwilach chłopcy są nieostrożni. Kiedy będzie bankiet? I wstąp do mnie, nawet jeśli wrócisz bardzo późno. Krochmal znów droższy. I jajka też. Dobrze by było, gdyby twój ojciec przywiózł trochę żywności, kiedy wróci do domu. Jutro do niego napiszemy, zawiadomimy go, że zdałeś maturę. Pocałuj mnie.
Schyliła się i przycisnęła twarz do policzka chłopca. Przez chwilę trwali tak nieruchomo. Człowiek żyje obok kogoś i nic o nim nie wie. By któregoś dnia uświadomić sobie, że nic go z nim nie łączy. To była jedna część świata, ciotka, meble matki, ogród, ojciec, gra na skrzypcach, Jules Verne i spacer z ciotką po cmentarzu w Dzień Zaduszny. Ten świat był tak mocny, że nie mogło go rozbić nic, co nadchodzi z zewnątrz, nawet wojna. Ale przed rokiem przez szparę wdarło się w ten świat coś, czego nie sposób było przewidzieć. I wówczas dowiedział się, że istnieje także inny świat. Wszystko się zmieniło. Co było niegdyś słodkie, stało się gorzkie, co było kwaśne, przypomina teraz żółć. Szklarnia zmieniła się w puszczę. A ciotka znaczy tyle, co zmarli, albo i jeszcze mniej.
Zatrzasnął za sobą szklane drzwi, dzwonek brzęknął, a jego dźwięk popłynął w powietrzu przez cały pogrążony w ciszy dom. W bramie obejrzał się jeszcze: ciotka stała za szybą drzwi i patrzyła za nim z rękami złożonymi do modlitwy.
Okna teatru były oświetlone. Przed bocznym wejściem stał powóz. Ábel przeciął ulicę Główną i postanowił odwiedzić ojca Ernő.
Szewc wrócił z frontu półtora roku temu po ciężkim postrzale w płuco i stale pluł krwią. Mieszkał w wysokiej, wąskiej kamienicy w zaułku Rybackim, w piwnicy, która jednocześnie służyła za mieszkanie i warsztat; z ulicy schodziło się do niej po pięciu niskich schodkach. Wokół wejścia wisiały wykonane ręką szewca tabliczki, napisy na nich sformułowane w niejasnym języku biblijnym, przyozdobione niewyraźnymi obrazami i girlandami słów nawoływały przechodzącą zaułkiem ludzkość, by wiodła skromny żywot i zwróciła się do Chrystusa. „Młodzieńcze, osłaniaj się tarczą wiary!” – zalecała inskrypcja na jednej tabliczce. Na drugiej: „Bóg nie zachwyca się twoją wiedzą, rangą, siłą ani nabożnością, ale jeśli oddasz serce Jezusowi, On nakryje twoją przeszłość mrokiem i przygotuje cię, abyś zachwycił Boga”. Pod nią: „Jak wąż miedziany nasz Wybawiciel, wznieś się do serc wszystkich, by rozbitkowie życiowi przez ciebie objęci doznali wyleczenia”. I największymi literami: „Śmierć nie zawsze zaczyna się od umierania. Wielu chodzi pośród nas w trumnach. Zaręczony ze śmiercią, jeszcze dziś złóż życie w ręce Jezusa, a więcej nie zaznasz przed nią strachu”.
Ludzie przystawali, czytali zdumieni i kręcąc głowami, szli dalej.
W warsztacie panował gęsty mrok, na blaszanym talerzyku skwierczał klajster, wypełniając piwniczkę ostrym, duszącym, kwaśnym zapachem. Szewc siedział przy niskim stoliczku w kręgu światła lampy acetylenowej niczym przyczajony przy źródle światła wielki, kosmaty robak. Kiedy zobaczył chłopca, najpierw akuratnie odłożył na stoliczek wszystko, co trzymał w rękach i na podołku: duży kawałek skóry na podeszwy, nóż szewski, nić i żółtawy, znoszony półbucik. Dopiero potem wstał i pochylił się w głębokim ukłonie.
– Niech będzie pochwalone imię Pana naszego, który umacnia naszą wiarę i prowadzi do zwycięstwa nad wrogami.
Ábla zdumiewało, że owe uroczyste i wzniosłe słowa pozdrowienia szewc wypowiadał zawsze tak niedbałym i naturalnym tonem, jakby mówił „Moje uszanowanie”. Był niskim, skurczonym człowieczkiem, choroba całkiem go zżarła. Skórzany fartuch zwisał z niego ciężko, jakby go ciągnął ku ziemi. Jedną nogę miał krótszą, to kalectwo dotknęło go jeszcze przed postrzałem w płuco. Z kościstej, zapadłej twarzy zwisały długie wąsy, które łączyły się ze zmierzwioną brodą, a niestrzyżone włosy, które nie chciały się posłusznie ułożyć na głowie, sterczały na wszystkie strony jak druciana peruka. W głęboko osadzonych, wielkich, czarnych oczach migał czasami jakiś szaleńczy błysk.
– Panicz przyszedł do mego syna Ernő – powiedział szewc i nieoczekiwanie drobną, białą, wątłą dłonią zaprosił Ábla, by zajął miejsce. W jego ruchach było wiele naturalnej elegancji. Sam nie usiadł, tylko wsparty na niskiej, zakrzywionej lasce stał przed gościem. – Mego syna Ernő nie ma w domu. Na dobrą sprawę nie można nawet od niego wymagać, by w przyszłości spędzał czas w domostwie swych rodziców. Panicze dziś złożyli egzamin i przed Bogiem oraz ludźmi wstąpili na wyższy stopień pańskiego stanu.
Mówił monotonnie, bez cieniowania i emocji, jego głos nigdy nie przybierał żadnej barwy, brzmiał tak, jakby się modlił albo odmawiał litanię.
– Dzisiejszego dnia mój niegodny syn Ernő otrzymał miejsce pośród paniczów, synów ludzi dobrze urodzonych – ciągnął. – Wedle wszelkich widomych znaków zrządzeniem Pana było nie to, by mój syn Ernő był oparciem dla swych starych rodziców. Chce raczej, by się obracał wśród panów i w przyszłości stał się moim wrogiem. Musiałbym być głupim, nieroztropnym człowiekiem, gdybym się miał buntować przeciw Jego woli. Mój syn wstąpił dziś do szacownego grona ludzi dobrze urodzonych i nieuchronnie stanie się wrogiem swych nisko urodzonych rodziców, ich krewnych i znajomych.
Uczynił w powietrzu ruch ręką, jakby udzielał błogosławieństwa. – Kto dostrzega w sprawach ludzkich zamiar Stwórcy, ten z radością przyjmuje chorobę, niedolę i rodzinny spór. Mój syn Ernő jest człowiekiem milczącym i pogardza krasomówstwem ojca, którym mnie obdarzył Wszechmogący, bym wypełnił swój obowiązek. Rzeki wylały, a góry się zapadły. Godzina niewątpliwie wybiła i stan wyższy również złoży krwawą ofiarę. Miliony zmarłych leżą pogrzebane, a mojej niegodnej osobie dane jest żyć dalej, choć klasa panów będzie zmuszona złożyć ofiarę ziemi i wodom.
– Rozumiem, panie Zakarka – powiedział Ábel. – Czy mógłbym mówić z Ernő?
– Tak jest – ciągnął niewzruszony szewc. – Bo niech panicz będzie łaskaw tylko pomyśleć, jaka to wielka rzecz. Na ogół wydawało się, że stan wyższy z powodu wielkiej kultury i okazywanej przezeń znakomitości w najrozmaitszych dziedzinach był niejako wyjęty spod kary plag boskich takich jak trzęsienie ziemi, powódź, pożar czy wojna – chyba że oznaczył ich szczególny znak boży. Na ogół wydaje się, że na świecie żyją dwa stany, żyją one obok siebie i mają ze sobą mniej wspólnego niż szarańcza i niedźwiedzie. Niech panicz będzie łaskaw wziąć pod uwagę, że wybiła ostatnia godzina. Synowie stanu pańskiego leżą w dołach zalanych wapnem pospołu z synami niższego stanu. Pożar trawi świat. Prorocy powstaną i będzie słychać ich słowa, podobnie jak moje słowa, które Pan wyznaczył, by były słuchane i przyjęte.
W świetle skwierczącej lampy acetylenowej szewc rzucał długi cień. Czasami kaszlał, wówczas mówił „za pozwoleniem”, kuśtykał w kąt warsztatu i długo spluwał.
Ábel siedział pochylony do przodu. Wiedział, że musi poczekać, aż szewc zakończy swoją orację. Na półce pod ścianą pośród kilku starych naczyń leżała Biblia, na ścianie wisiał ogromny krzyż wielkości dziecka. Szewc chodził kołyszącym krokiem, mocno wspierając się na lasce. Po ataku kaszlu ciągnął ochrypłym głosem:
– Jeśli chodzi o mego syna Ernő – schował ręce pod skórzany fartuch – panicze byli tak dobrzy i przyjęli go do swego towarzystwa, za co należy się paniczom wieczna wdzięczność z jego strony, nawet wówczas, gdy paniczów już nie będzie. Wedle wszelkich przewidywań, z powodu cherlawej budowy ciała i odziedziczonej choroby mój syn Ernő przeżyje paniczów, którzy byli dla niego tak łaskawi i którzy okażą się zdatniejszymi do pójścia za bohaterskim przykładem pańskiego ojca niż mój biedny syn. W ten sposób uwidacznia się, że nawet choroba i cherlawa budowa ciała mają swój cel. Panicze znajdą się tam, gdzie wszyscy jesteśmy równi: przed obliczem śmierci. A mój syn Ernő pozostanie tu. I to on będzie panem, bo godzina próby nad światem dobiegnie końca, a ci, którzy ją przeżyją, otrzymają szczególną łaskę Pana. Tej godziny mam zamiar dożyć.
Po tym oświadczeniu lekko i uprzejmie skinął głową, po czym ukłonił się przepraszająco, jak ktoś, kto nie może uczynić nic innego. Ábel patrzył na krzyż. Szewc z surowym wyrazem twarzy podążył za jego wzrokiem.
– Młodzi panicze byli łaskawi dla mego syna. Szczególnie syn wielmożnego pana Prockauera. Nie wolno mi o tym zapominać. Młody pan Prockauer, choć osobiście nie jest jeszcze dostojnikiem, skutkiem szacownej pozycji swego ojca znajduje się na tak wysokiej półce, że przyjaźń z nim będzie zawsze zaszczytem dla mego syna. Ernő wie, co jest panom winien. Tylko z powodu milkliwości, a także mego ograniczonego rozumu, który nie jest w stanie całkowicie pojąć głębszego sensu słów wypowiadanych przez paniczów, nie opowiada o swojej wdzięczności. Ale czego nie powie czuwający, to zdradzi czasami śpiący. Mój syn Ernő kilkakrotnie wzywał młodego Prockauera po imieniu przez sen.
– Tibora? – spytał Ábel. Zaschło mu w gardle.
Szewc podszedł do zasłoniętego kotarą kąta piwnicy.
– Spałem u jego nóg – powiedział, odsunąwszy zasłonę i wskazał na łóżko z szufladą. – Leżałem na ziemi, gdzie jest twardo i oddałem łóżko synowi, żeby mógł się lepiej przygotować do pańskiego życia. I kilkakrotnie słyszałem, jak wymawiał przez sen imię młodego pana Prockauera. Człowiek woła we śnie kogoś po imieniu tylko wtedy, jeśli cierpi. Ale nie jestem w stanie powiedzieć, z jakiego powodu cierpiał we śnie mój syn, kiedy wymawiał imię panicza.
Opuścił zasłonę jak ktoś, kto chce przysłonić niepocieszający widok. Tu mieszka Ernő, pomyślał Ábel. Nigdy nie miał odwagi wyobrazić sobie, gdzie śpi Ernő, co jedzą, o czym rozmawiają w domu? Minionego tygodnia kilkakrotnie zaglądał do warsztatu, ale zawsze było to pod nieobecność Ernő, a szewc nigdy wcześniej nie pokazywał mu kąta, w którym mieszkał razem z synem. A więc Ernő śpi tu z ojcem, a matka prawdopodobnie ściele sobie jakieś posłanie w warsztacie.
– Może – ciągnął szewc – mój syn wołał we śnie młodego pana Prockauera dlatego, że odczuwał wobec niego wielką wdzięczność. Panicz już od dawna wyróżniał mego syna swoją łaską. Już w niższych klasach szkoły memu synowi wolno było nieść za synem pana pułkownika książki do domu. A później, kiedy panicz z wybaczalną lekkomyślnością zaniedbał się w nauce, pan pułkownik wyróżnił mego syna, by mu pomagał w lekcjach. Łaska pańska jest bezgraniczna. Ja zawdzięczam dobroci pana pułkownika to, że na froncie mogłem doznać oczyszczenia.
– Czego? – Ábel wychylił się do przodu. Szewc wyprostował się.
– Oczyszczenia. Ale nie nadeszła jeszcze godzina, by wszystko wypowiedzieć. Tylko ten doznaje oczyszczenia, kto zostaje upokorzony. Pan pułkownik, którego syn okazał tak wiele dobroci memu synowi, umożliwił mi oczyszczenie, kiedy mnie wyznaczył do wykonania wyroku pod nieobecność egzekutora. Miałem możliwość trzykrotnie doznać oczyszczenia.
Wyciągnął przed siebie ręce:
– Dla dawcy życia każde narzędzie jest sposobne, by to życie odebrać. Niech panicz będzie łaskaw pomyśleć, jak my wiele zawdzięczamy wielmożnemu panu Prockauerowi. Mój syn nie tylko mógł uczyć jego syna i w jego używanych ubraniach zaprezentować się w godny sposób w pańskim świecie, do którego teraz będzie należeć, ale również ja, jego ojciec, zawdzięczam mu to, że w tym wielkim oczyszczeniu, którym Bóg naznaczył świat, sam mogłem się trzykrotnie oczyścić. Tymi dwiema rękami. Panicz o tym nie wie?
– Pan, panie Zakarka? – spytał Ábel i wstał. Nie czuł żadnego poruszenia, właściwie tylko wielkie zdziwienie.
– Trzykrotnie. Ernő nie wspominał paniczom o tym? Może nie chciał się przechwalać oczyszczeniem swego ojca i miał rację, bo wypada, by człowiek biedniejszego stanu pozostał skromny nawet wtedy, gdy panowie łaskawie przyjmują go do swojego grona. Miałem możliwość trzykrotnie doznać oczyszczenia. Jak panicz zapewne raczy wiedzieć, wojna, którą w swojej dobroci Bóg zesłał na nas, byśmy pojęli nasze grzechy, pomimo wielkiej śmiertelności, jaką ze sobą niesie, daje stosunkowo niewiele okazji do tego, by człowiek mógł się oczyścić. Bo przecież celować z karabinu do kogoś i zabić go z pewnej odległości to nie to samo co przerwać jego życie naszymi własnymi dwiema rękami, to znaczy, całkiem bezpośrednio. Co innego, gdy kładziemy komuś ręce na szyję czy łamiemy mu stos pacierzowy, a znów co innego, gdy zadajemy mu ranę ostrym narzędziem, i coś zupełnie innego, gdy za pomocą materiału wybuchowego z bezpiecznej odległości wysyłamy ołowianą kulkę w ciało naszego bliźniego. To stopniowanie jest bardzo ważne. Oczyścić można się tylko wówczas, gdy człowiek praktykuje śmierć bezpośrednio. A poza tym wszyscy trzej należeli do pańskiego stanu.
– Kim byli? – spytał chłopiec.
Stali naprzeciw siebie. Szewc przysunął się bliżej.
– Z punktu widzenia ojczyzny – zdrajcami. To była szczególna łaskawość ze strony pana pułkownika, za którą zawsze będę mu wdzięczny, że powierzył mi panów, a nie pospolitych prostaków. Jak mówię, moja rodzina jest zobowiązana do wdzięczności wobec rodziny pana Prockauera. Słyszę, że stan wielmożnej pani się pogorszył?
– Kiedy pan o tym słyszał? – spytał niecierpliwie Ábel.
Natychmiast pożałował pytania. Szewc dotychczas rozglądał się nieuważnie po warsztacie, a teraz nagle ostrym i gorejącym wzrokiem wbił się w jego spojrzenie. Ábel przymknął oczy, jakby znalazł się naprzeciw bardzo silnego światła. Samopoczucie matki Tibora od kilku dni budziło niepokój. Ten niepokój przyniósł dziwne uczucia. Nie mówili o tym. Żona pułkownika od trzech lat leżała w łóżku, stan jej zdrowia się zmieniał, ale nie wstawała. Starszy syn, który kilka miesięcy temu powrócił z frontu w randze chorążego i bez jednej ręki, uparcie twierdził, że pułkownikowa może chodzić, tylko nie chce. Opowiadał, że nocą, kiedy chłopcy śpią, wstaje z łóżka i krąży po mieszkaniu. Jeśli w stanie matki Tibora zaszła jakakolwiek zmiana, należy prędko działać, bo pułkownik w każdej chwili może się zjawić w domu. Nie śmiał spojrzeć na szewca, który stał bardzo blisko i w mroku wydawał się wyższy. Ábel wiedział, że są równego wzrostu, lecz teraz miał wrażenie, że musi podnieść głowę, by nań spojrzeć. Blask w oczach szewca powoli wygasł. Obaj spuścili wzrok.
– To nie moja sprawa – powiedział szewc. – Proszę uniżenie panicza, by był łaskaw nie wspominać o tym w obecności pana Tibora. Był tu starszy syn pana pułkownika Prockauera, bo też szukał mego syna. To on mi to powiedział.
– Co?
Płomień lampki acetylenowej drgnął. Szewc pokuśtykał do niej i ostrożnie przykręcił płomień.
– To, co się mówi podczas rozmowy. Panicz Lajos, jeśli wolno mi go tak nazwać, jako towarzysza boju z linii frontu, poniósł dla ojczyzny znaczną ofiarę. Czasami do mnie zachodzi. I wtedy rozmawiamy o wielu rzeczach. Panicz Lajos wspomniał mi także o tym, że panicz Tibor ma zmartwienia. Nie wolno mi przemilczeć, że panicz Lajos poza krwawą ofiarą ze swojej ręki złożył również ofiarę umysłową. Nie pamięta wielu rzeczy, o których mówi. A kiedy coś powie, niedługo po tym już nie chce o tym wiedzieć. Podczas rozmowy wspomniał, że pogorszenie stanu zdrowia wielmożnej pani nie jest całkiem niemożliwe. Trzeba się przygotować na wszystko – powiedział. – Wiem.
Ábel nie wiedział o tym nic pewnego. Możliwe, że Jednorękiemu coś się zwidziało. Starszy z braci Prockauerów, odkąd powrócił z frontu, czasami dziwnie się zachowywał. Uparcie poszukiwał tego, co dawniej wyśmiewał i czym pogardzał – kręgu znajomych i rozrywek swego młodszego brata. Powoli wtajemniczono go we wszystko. Jako pierwszy poznał aktora. Ábel zamyślił się: aktora znali z widzenia już wcześniej, ale Jednoręki pierwszy poznał go osobiście i przedstawił im go. Lajos na pewno znów puścił parę z ust.
Opowiedział szewcowi o zmartwieniach Tibora, co oznacza, że wydał ich wspólną tajemnicę. Dobrze byłoby wiedzieć, na ile szczegółowo mu opowiadał. Zakarka był człowiekiem gadatliwym, choć na swój specyficzny sposób i na pewno nie wobec każdego. Ábel wiedział od Ernő, że szewc nie chadza do karczmy, a wykłady światopoglądowe na temat upadku i odrodzenia świata oraz nowego porządku pomiędzy biednymi a bogatymi wygłasza tylko przed wybrańcami.
Zawsze przypuszczał, że szewcowi brakuje piątej klepki; ale ten opowiadał o swoich wizjach w tak spokojny i zdyscyplinowany sposób, że stojąc z nim oko w oko, nie miał go za większego szaleńca od wielu innych dorosłych. Każda rzecz jest sensowna i słuszna na swoim miejscu i w odpowiednim kontekście. Gdy myślał o tym, nie mógł się uwolnić od nieprzyjemnego uczucia, że w ideach szewca jest coś pociągającego, coś, nad czym nie sposób przejść do porządku dziennego, do czego nie można się odnieść obojętnie. Szewc fascynował go, w inny sposób niż Ernő czy Tibor i inaczej niż aktor – całkiem inaczej, ale w tym pełnym przeciwieństw przyciąganiu było coś, czego nie mógł przezwyciężyć. Od czasu do czasu musiał zachodzić do tego warsztatu.
Szewc był ojcem Ernő, a Ernő należał do bandy, był jej filarem. Chociaż nigdy niczego sam nie inicjował, jednak w końcu zawsze wydawało się, że ten milczący i zamknięty w sobie Ernő jest ich przywódcą. To, że szewc na froncie dokonywał egzekucji, było naturalnie czymś nowym. Ábla to zdziwiło, ale nie czuł obrzydzenia. Przyglądał się szewcowi, jego rękom, którym zawdzięczał „oczyszczenie”, i nie czuł ani odrazy, ani nawet niechęci. To było nie do pojęcia, nie sposób było sobie tego wyobrazić. Wszystko następowało zbyt prędko, dzieciństwo, szklarnia, gra ojca na skrzypcach, a potem to, co nazywano wojną, ale co początkowo nie zmieniło życia Ábla; ale potem szklarnia została nagle stłuczona, a on znalazł się pomiędzy dorosłymi, obciążony kłamstwem i grzechem, w strachu, związany na śmierć i życie z bandą, której członkowie jeszcze przed rokiem, dzień czy godzinę wcześniej, byli takimi samymi dziećmi jak on i żyli w innym, łagodnym świecie, który nie zna niebezpieczeństw. Co robili w tym czasie dorośli, tym banda nie miała czasu się zajmować. Ojcowie poszli, starszych braci zabrano, a te niejasne, dla nich raczej nudne i monotonne niż straszne działania, które tam wykonywali, nie interesowały ich. Wiadomość, że ojciec Ernő wieszał zdrajców na froncie, była pewnego rodzaju nadwyżką informacyjną, z którą nie wiedział, co począć. To była sprawa ojców i starszych braci. Człowiek słyszał różne rzeczy. Świat, który znał, rozpadł się i Ábel znalazł się nagle w puszczy. Za kilka tygodni albo miesięcy wykonywanie wyroków może się stać również jego zadaniem. Jeśli pan Zakarka wieszał, żeby się oczyścić, to jego sprawa. Każdy oczyszcza się, jak umie.
Szewc często używał słowa „oczyszczenie”. Ábla ono pociągało, ale nie rozumiał dokładnie intencji mówiącego. Szewc powoływał się na Biblię. Ábel lubił jej język. Sposób mówienia szewca oddziaływał nań jak jakiś niepokojący śpiew, fałszywy i przerywany, ale wykonywany żywym, pełnym głosem. Ten człowiek miał w sobie coś z wędrownych kaznodziejów. Kiedyś nazwał się „pomniejszym prorokiem” i spuścił oczy.
Ábel myślał czasami, że szewc wie o nich wszystko. Bo wiedział o mieście zaskakujące rzeczy. Z rzadka wychylał się ze swojej norki, wydawało się, że informują go jacyś niewidzialni heroldowie, ale czasami jednym słowem zdradzał, że wiadomo mu o wielu rzeczach. Nigdy nie mówił w obecności syna. Gdy Ernő wchodził do warsztatu, szewc pochylał się nisko i milkł. Mówił o synu z szacunkiem również w jego obecności, ale nigdy nie zwracał się do niego bezpośrednio. Ábel przyjrzał mu się w zamyśleniu. Zawsze, gdy tu przychodził, po krótkim czasie odpędzał myśl, by szczerze porozmawiać z szewcem. Także i przed chwilą, kiedy szedł ulicą, ogarnęła go przemożna chęć odwiedzenia tego człowieka i opowiedzenia mu o wszystkim. Może powinienem poprosić go, pomyślał, żeby zgasił światło. W ciemności łatwiej. Zaprzyjaźnił się z szewcem dopiero kilka miesięcy temu, dawniej nic nie wiedział o ojcu przyjaciela. Ale nie uważał go za wariata. Szewc był człowiekiem bez wieku. Ábel miał wrażenie, że jest mu bliższy niż reszta dorosłych. Jakby i on znajdował się w stadium przejściowym pomiędzy dzieciństwem a wiekiem dojrzałym, jak oni wszyscy. Szewc nie należał do świata dorosłych i nie był też dzieckiem. Wydawało się, że i on żyje jeszcze pomiędzy obszarem dobra i zła. Ale to wrażenie liczyło się mniej od tajemnicy, o której nie wiedział nikt poza nim. Bał się szewca, ale czasami miał wrażenie, że tylko on może jeszcze coś pomóc. Wprawdzie wyglądał jak człowiek dorosły, ale czasami wydawał mu się kimś, kto chodzi w przebraniu i z przyprawioną brodą.
Nie potrafił rozstrzygnąć, czy szewc jest jego przyjacielem czy wrogiem. Używał ogólników, pracował szerokimi pociągnięciami pędzla. Stan panów, mawiał, stan biedaków. Tylko grzesznik doznaje oczyszczenia. Jego głos, zwykle matowy i bezbarwny, w takich chwilach rozlegał się w warsztacie dźwięcznie niczym głos kaznodziei.
– Jak mówiłem – zakończył bez żadego przejścia – mój syn Ernő przebywa obecnie w kawiarni z paniczami. Zgodnie ze zwyczajem ma od dziś prawo jawnie bywać w miejscach, do których chadzają dorośli panowie.
Pochylił się w ukłonie i usiadł na swoim stołeczku, wziął do ręki but, jakby nikogo poza nim w warsztacie nie było. Ábel stanął przy nim, przyglądał się przez kilka chwil, jak schylony nad skórą podeszwy robi szydłem małe dziurki wzdłuż jej brzegu. Przyszedł po to, by mu opowiedzieć o wszystkim, o Tiborze, o aktorze, by prosić go o pomoc w niebezpieczeństwie, które zagrażało im wszystkim. Co zostanie wypowiedziane, zaczyna żyć. Pożegnał się cicho i nieśmiało, ale szewc już go nie słuchał. Odezwał się dopiero wtedy, gdy Ábel był na schodkach. Odwrócił się i zdumiony ujrzał, że szewc się śmieje:
– Wszyscy będziemy oczyszczeni – powiedział i uniósł nóż szewski. Jego twarz jaśniała.
Możliwe, że wszyscy będziemy oczyszczeni, pomyślał. Szedł powoli wzdłuż muru, jakby się włóczył bez celu. Banda już na niego czekała. Talia kart ciążyła mu w kieszeni. Był ciepły i niepokojąco parny wieczór. Po południu musiał spaść letni deszcz, który nadał ulicy delikatny, miękki połysk, ale wieczorem z gór napłynął wiatr i wysuszył jezdnię. W powietrzu unosiła się parna letniość, która napływała do miasta od świeżo spulchnionej ziemi, kiedy wiosną podnosi się mgła, a wilgoć osiada na ciałach.
W kwietniu skończył osiemnaście lat. Właściwie wyglądał na mniej. Na korytarzu szkoły przed aulą wisiały grupowe fotografie dawnych roczników. Wiele razy się im przyglądał i widział, jak bardzo on i jego koledzy różnią się poprzedników, którzy zdawali egzamin dojrzałości dwadzieścia, a choćby tylko i dziesięć lat temu. Tamci byli niemal bez wyjątku postawnymi, krzepkimi, imponującymi młodymi ludźmi. Każdy z nich wyglądał jak dojrzały człowiek; byli męscy. Niejeden nosił już podkręcone wąsiki. Przy nich równieśnicy Ábla przypominali chłopców w krótkich spodenkach. Byli jakoś niewyrośnięci, twarze mieli dziecinne, jakby każdy kolejny rocznik składał się z coraz delikatniejszych, coraz bardziej dziecięcych chłopców. Znalazł fotografię rocznika z roku, w którym maturę zdawał jego ojciec. Sędzia Kikinday, lekarz pułkowy Kronauer i ojciec, całkiem dorośli. Kronauer miał spiczaste wąsiki i spodnie w pepitkę. Ojciec też był męski, postawny. Od tego ojca, którego znał Ábel, różnił się tylko tym, że w późniejszych latach zapuścił brodę. Ale można go było sobie wyobrazić z brodą już wówczas, przed dwudziestu czterema laty. Zastanawiał się, jak by sam wyglądał, gdyby zapuścił wąsy albo brodę – i uśmiechnął się gorzko. Ten pomysł był nierealny, bo twarz miał bladą i żadnego zarostu, nawet zaczątka wąsów. Dłonie również miał małe, dziecięce. A może z każdym rocznikiem ludzie się kurczyli? Możliwe też, że w ten sposób postępuje ewolucja ludzkości? Japończycy również są mali, a wyglądają na starszych od nas.
Dwa lata temu zaczął czytać. Robił to niesystematycznie, czytał wszystko, co wpadło mu w ręce. Któregoś dnia coś napisał. Miał piętnaście lat. Kiedy zobaczył to na papierze, przestraszył się i schował kartkę do szuflady. Nazajutrz wyjął i przeczytał. To nie był wiersz, ale wyglądało na to, że również nie proza. Przestraszył się i podarł. Ten strach utrzymywał się przez kilka dni. Żył jeszcze wtedy w „tamtym świecie”. Nie miał z kim porozmawiać. Co to było? Dlaczego to napisał? Co to znaczy, że człowiek bierze pióro do ręki i coś zapisuje? I spod pióra wyłania się kilka gotowych, krągłych wersów. Dlaczego to zrobił? Czy w ten sposób piszą pisarze? Rozmawiał o tym z Péterem Garrenem, który tylko wzruszał ramionami, ale Ábel podejrzewał, że Péter też pisze. Któregoś dnia wpadła mu w rękę książka, którą ktoś przywiózł z frontu. Była to książka rosyjska, napisana cyrylicą. Powieść. Książka nieznanego pisarza. Nie potrafił o tym myśleć bez wzruszenia. W Rosji żyje nieznany człowiek, wyczarował z nicości postaci, sceny i tragedie, utrwalił je na papierze, i duch przebył tę wielką odległość, a on trzyma go teraz w ręce. Czyżby miał kłamać?
Zatrzymał się przed witryną księgarni i melancholijnie przyjrzał się książkom. Kryły w sobie jakąś tajemnicę, która dotyczyła nie tego, o czym mówiły, tylko raczej tego, dlaczego zostały napisane. Nie miał z kim o tym porozmawiać. Czasami próbował z Ernő, ale Ernő zawsze mówił o czymś innym. Mówił o „treści” książek. Ábel wiedział jednak, że nie to jest najważniejsze. Chciał się dowiedzieć, w jakim celu powstawały książki. Czy tylko dlatego, że autorów radowało zapisywanie swoich myśli? On odczuwał, że to sprawia raczej ból. I czy traci to, co zapisał, czy później nie ma z tym już nic wspólnego i pozostaje tylko przykre wspomnienie, jak po występku, za który – kiedyś, później – sprawcę można zawsze pociągnąć do odpowiedzialności?
Napisał kilka wierszy. Opisał czyjś wygląd, rozmowę zasłyszaną na ulicy. Nikt o tym nie wiedział. Ani banda, ani ciotka. Tibora interesował tylko sport i kobiety. Bélę tylko moda i kobiety. Jednorękiego tylko kobiety. Tamása Garrena gotówka i gra. Co interesowało Ernő? Nie potrafił powiedzieć. Ernő z pasją grał w szachy. Był świetnym matematykiem. Ale odpowiedź na pytanie, dlaczego ktoś siada w nocy w swoim pokoju, by zapisać na papierze coś, co widział czy słyszał, na pewno go nie interesowała.
Nocą, kiedy samotnie siedział w swoim pokoju nad kartką papieru, przypominały mu się sekretne i zawstydzające godziny gry ojca na skrzypcach, a wtedy zirytowany wstawał od stołu, kładł się i od razu przykręcał lampę. Wiedział, że to, co robi, nie jest „prawdziwe”. To było coś takiego, jak gra ojca na skrzypcach. Czuł, że nie chodzi o to, aby zapisywać, co widział czy słyszał w ciągu dnia. Za każdą rzeczą krył się głębszy sens, tajemnica, istota, współzależność: to należało poznać, pojąć i wyrazić. Kiedyś wpadła mu w rękę Wojna i pokój. Kiedy dotarł do sceny, w której powracający z pola bitwy książę widzi swoją zmarłą żonę, a jej wyraz twarzy pyta: „Co ze mną zrobiliście?” – doznał wstrząsu. Czuł, że wyrażono tu coś, co nie mieści się w słowach. Co było związane z wszelkimi ludzkimi sprawami. Co ze mną zrobiliście?
Doszedł do ulicy Głównej. Miasto było słabo oświetlone, jak pokój chorego. Po corso spacerowały jeszcze liczne pary, ale w teatrze przedstawienie już się rozpoczęło. Przed sklepem kolonialnym ojca Béli stali oficerowie i rozmawiali z aptekarzem, który miał garb i znał wszelkie rodzinne plotki w mieście. Przyglądali się dziewczętom, a aptekarz zabawiał ich poufnymi informacjami. Czasami grupa wybuchała śmiechem. Byli to urlopnicy albo rekonwalescenci, jeden z nich we frontowym mundurze. Aptekarz podniósł dłoń do ust.
Naprzeciw teatru, przed kawiarnią, oparty o słup ogłoszeniowy stał aktor. Rozmawiał z Jednorękim, coś mu głośno tłumaczył. Kiedy Ábel podszedł bliżej, skłonił się przed nim głęboko.
– Na ciebie czekamy, aniele – powiedział.
Aktor zjawił się w mieście na początku jesieni, przyjechał z trupą i zapewniał, że uprzednio miał kontrakt w stolicy, ale trupa zrobiła klapę. Miał czterdzieści pięć lat, przyznawał się do trzydziestu pięciu. Banda nie wierzyła mu, ale niezależnie od tego jej członkowie na ślepo, spragnieni słuchali każdego jego słowa. W trupie aktor miał rolę komika i tancerza, ale kazał się nazywać baletmistrzem. Kontrakt zobowiązywał zespół do odegrania w każdym sezonie kilku przedstawień operowych. Wtedy komik ćwiczył z trupą tańce.
Był otyłym mężczyzną z okazałym podbródkiem i brzuchem; rzadkie zjawisko wśród tancerzy. Publiczność lubiła go, ponieważ do granych przezeń ról zawsze przemycał aluzje do miejscowych plotek. Nosił jasnobrązową peruczkę. Jego czaszka przypominała kształtem koński łeb, podbródek miał wysunięty i był tak silnym krótkowidzem, że będąc na scenie, nie dostrzegał budki suflera, ale z próżności nie nosił okularów i – jak zwykł mawiać – nie nosił ich również w życiu.
Nazywano go Amadé, na plakacie widniał pod nazwiskiem Amadé Volpay. Mówił cokolwiek niewyraźnie, jakby miał w ustach kluski. Ubierał się w luźno skrojone, obszerne ubrania, które sprytnie zakrywały jego otyłość, a specjalne gorsety – na scenę zakładał tak ciasny gorset, że krew napływała mu do twarzy – sprawiały, że nie wyglądał na tak otyłego, jakim był w rzeczywistości. W długich i przekonywających tyradach dowodził znajomym i nieznajomym, że właściwie nie ma nadwagi. Kiedy o tym mówił i powołując się na mierzone w centymetrach wymiary oraz na tablice lekarskie, przekonywał, że jest szczupły jak flaming i pod każdym względem ucieleśnia ideał mężczyzny, wypinał brzuch, bo w ferworze przemowy zapominał go wciągnąć.
Dlatego też nawet po ulicy poruszał się baletowym krokiem, niemal na puentach. Niósł swoje ciężkie ciało, stąpając na palcach, posuwał się naprzód lekko, stawiając drobne kroczki, jakby był piórkiem i musiał uważać, by nie porwał go silniejszy powiew wiatru. Podbródek miał zawsze gładko wygolony, niemal niebieskawy, nikt nigdy nie widział go nieogolonego. Podgardle smarował cienko kremem i obsypywał pudrem ryżowym, po czym jak niemal osobną część ciała umieszczał starannie w rozpięciu kołnierzyka. Tłustą, drobną, białą rączką dotykał go czasami delikatnie, jakby chciał się upewnić, czy znajduje się na swoim miejscu i czy nic mu nie grozi.
Aktor całymi dniami przebywał na ulicy, na najczęściej odwiedzanym odcinku ulicy Głównej, pomiędzy kościołem a kawiarnią, skąd mógł zawsze obserwować bramę teatru. Widywało się go tu niemal przez cały dzień, spacerującego w tę i z powrotem i najczęściej perorującego w większym towarzystwie. Tylko po obiedzie miał zwyczaj zachodzić do kawiarni, siadać za jej środkowym oknem, gdzie musieli go widzieć wszyscy przechodzący chodnikiem, a i on mógł obserwować wszystkich. Nie grywał w karty. Nie pił. W widoczny sposób omijał z daleka pozostałych aktorów trupy. Z jego ubrań unosił się słodkawy, duszący zapach cynamonu. Ten zapach płynął za nim po ulicy; gdy ktoś tamtędy przechodził, mógł wiedzieć, że Amadé Volpay był tu przed chwilą.
Na grubych palcach nosił dwa pierścienie, sygnet z czerwonym kamieniem i obrączkę. Nigdy nie twierdził, że nie jest kawalerem. Pierścienie nosił tylko dla pozoru.
Kiedy aktor pojawił się w mieście, banda już istniała. W każdej ludzkiej wspólnocie działają procesy krystalizacji, których praw nie znamy. Do jednej klasy chodzili właściwie dopiero od czwartego oddziału. Ernő jako jedyny przemęczył się w tej szkole osiem lat. Béla, syn kupca kolonialnego, zmienił już trzy szkoły, zanim tu dotarł; przez jeden rok przebywał nawet w internacie w stolicy. Wychowywał się w internatach, w salach, gdzie sypiał z trzydziestoma innymi chłopcami. Już w dzieciństwie nosił kordzik, ozdobny sztylecik przy mundurze obowiązującym w konwikcie. Tibor znalazł się wśród nich w czwartej klasie, kiedy pułkownik został przeniesiony do miasta. Ábel po raz pierwszy pojawił się w szkole w trzeciej klasie, wcześniej uczył się w domu. A Garrenowie tu się urodzili i stanowili raczej nieodłączną część miasta niż jego mieszkańców.
W czwartej klasie było ich łącznie pięćdziesięciu. Do matury dotrwało zaledwie siedemnastu. Wojna, o której nigdy nie mówili, siała niedostrzegalne spustoszenie również wśród nich, w głębokim ukryciu, w tej niedostępnej kryjówce, jaką była jedna z klas prowincjonalnego gimnazjum. Kiedy wojna wybuchła, szli do piątej klasy i było ich pięćdziesięciu. Po czterech latach, przed maturą pozostało z klasy tylko siedemnastu. Wielu po prostu porzuciło naukę. Chłopcy ze wsi wrócili do domów, by podjąć pracę zmobilizowanych ojców. Niektórzy nie mogli już sobie pozwolić na płacenie czesnego. A o wielu innych nic nie było wiadomo. Może się pochorowali. Może poumierali. Umarłych na ostatnią drogę odprowadzały powiewające kirem sztandary szkoły i chór śpiewający żałobne pieśni. W tych latach na frontach zginął ponoć milion ludzi. A może dwa miliony? Mówiono nawet, że trzy. A oni, głęboko ukryci, żyli za plecami wojny, wśród gór. Miasto, jak zakutane w becik czy obwiązane bandażem, trwało w ciszy. Wojna docierała tu jakby tylko przez naczynia włosowate. Ale te naczynia, przyłączone do ogromnej pompy, wysysały z miasta życie, a zamiast niego przynosiły wojenne powietrze; było one podobne do dziwnego, śmierdzącego gazu, który docierał tu z frontów rozrzedzony i osłabiony, lecz ciągle miał w sobie dość mocy, by sparaliżować członki, przepalić płuca i zabić co słabszych. Kiedy wybuchła wojna, było ich pięćdziesięciu, a nazajutrz przed fotografem stanie tylko siedemnastu.
Jeszcze dwa lata wcześniej, przed siódmą klasą, członkowie bandy nie interesowali się sobą nawzajem. Żyli osobno, obok siebie, ale osobno. Tibor był pochłonięty sportem, Ábel literaturą, Ernő pogrążył się w nauce. A obaj Garrenowie, Péter i Tamás, pojawiali się tylko na egzaminach. Trudno powiedzieć, co łączy ludzi, szczególnie w całkiem młodym wieku, kiedy interes jeszcze nie plącze i nie przeplata nici zadzierzgniętych przyjaźni. Béla siedział w ostatniej ławce i przez całe lata należał do klasowego plebsu; poza kilkoma okazjonalnymi sytuacjami prawie nigdy nie rozmawiał z Ablem czy Péterem. Ábel czynił czasami krok w stronę Ernő, ale zawsze zatrzymywało go coś, jakby lekkie uderzenie, ledwo dostrzegalne odrzucenie, które na długi czas zniechęcało go do szewskiego syna.
Na ogół to nie wzajemna sympatia łączy ludzi. Kiedy ludzie odkrywają, że mają ze sobą coś wspólnego, to dla nich nierzadko przykre, bolesne uczucie. Przez trzy lata Ábel siedział w trzeciej ławce rzędu przy drzwiach. Za jego plecami Ernő, na prawo w pierwszej ławce Tibor. Na początku czwartej klasy, podczas lekcji fizyki Ábel znudzony gapił się przed siebie, po czym, przesuwając wzrok po rzędach ławek, przyjrzał się Tiborowi, który z głową opartą na dłoni czytał coś pod ławką. Nie odczuł niczego specjalnego, żadnego uderzenia. To było raczej znudzenie; odwrócił głowę i rozglądał się dalej. Ale był zaskoczony, kiedy uświadomił sobie, że nie potrafi patrzyć w inną stronę. Krążył wzrokiem po klasie, w której unosił się senny szum, po szybie okna łaziły ociężałe, niebieskawe, jesienne muchy. Kiedy pojął, że Tibor przyciąga jego wzrok, zwrócił się ku niemu z zainteresowaniem. Czyżby było w nim coś, czego do tej pory nie zauważył? Może tego dnia inaczej się uczesał czy założył nowy krawat? Przyjrzał mu się z uwagą. Nie spostrzegł niczego szczególnego. Tibor miał zwyczaj strzyc się krótko, jak żołnierze. Siedział w ubraniu koloru khaki, miał zieloną muszkę, w zamyśleniu pocierał skroń. Czytał. Raz nawet włożył palec do nosa, coś stamtąd wyjął i nie patrząc, wypstryknął na podłogę, a drugą ręką przewrócił kartkę w książce pod ławką. Musiała to być rzecz o sporcie, o hippice lub o futbolu. Ábel przyglądał mu się z zainteresowaniem i nie rozumiał, co tak przykuło jego wzrok.
Zapatrzył się na ucho Tibora, który oparł skroń na zagiętych haczykowato palcach, ale kształt jego dłoni pozostał pomimo to łagodny i krągły. Widział też linię nosa z trzech czwartych. Twarz miała ostre rysy. Było to łagodniejsze oblicze pułkownika Prockauera, młodszego o trzydzieści lat i trochę piegowatego. Ábel przyglądał się w skupieniu, ze zmarszczonymi brwiami. Później wydawało się, że w ciągu tamtych chwil czy minut po prostu tylko świadomie nazwał wszystko to, co już od dawna o nim wiedział i co zaobserwował. Na przykład, że Tibor ma na karku piegi, tam, gdzie jasne włosy zbiegają ostrym łukiem nad kręgiem szyjnym. Jakby jego bardzo biała skóra była popstrzona przez muchy.
Tibor poruszył się, wsunął książkę głębiej pod ławkę, z zainteresowaniem rozejrzał się dokoła, jak ktoś, kto powrócił z innego świata. Na chwilę widział vis-à-vis jego surowe, przekornie zaciśnięte usta, wokół których rysowała się pełna urazy nuda. W tamtej chwili poczuł wzruszenie.
Kiedy został sam, po południu, w swoim pokoju, wykonał rysunek, po czym odsunął deskę i spróbował oddać to w tuszu: pomiędzy dwoma ruchami wróciło do niego uczucie zaskoczenia, znacznie silniej niż przed południem.
Po tygodniu banda już istniała. Z luźnej materii w jednej chwili powstał kryształ, ale nie sposób było powiedzieć, jaki proces to poprzedził. Nie było wiadomo, co zbliżyło do siebie chłopców, którzy jeszcze całkiem niedawno niczego o sobie nawzajem nie wiedzieli, co ich pociągnęło ku sobie w tak krótkim czasie i w sposób bardziej niepokojący niż poczucie winy, związało silniej niż rodziców z dziećmi, niż kochanków, niż morderców. Ruszyli ku sobie z czterech rogów szkolnej klasy, pospiesznie, jakby od lat czekali na tę chwilę i mieli sobie mnóstwo do powiedzenia. Stali się bandą, choć jeszcze tydzień wcześniej ledwie ze sobą rozmawiali. Béla, którym dotychczas pogardzali, przyłączył się zdyszany, żeby nie przegapić momentu. Ale kiedy spojrzeli sobie w oczy, stojąc w rogu korytarza i rozmawiając o czymś, a Ernő zdjął okulary, nagle zamilkli. Tibor stał pośrodku. Coś powiedział, słowo stanęło mu w gardle. Milczeli, po czym każdy powlókł się na swoje miejsce.
